Przemysław Trojan „Skiba”
Przemysław Trojan, urodzony w 1929 roku, pseudonim „Skiba”.
- W której dzielnicy Warszawy był pan w czasie Powstania?
W dzielnicy Śródmieście Północ.
Przy „Kedywie”, Kolegium B.
- Gdzie się pan urodził i z jakiej rodziny pochodzi?
Urodziłem się w Pruszkowie. Dokładnie na ulicy Ogrodowej. Dzieciństwo spędziłem w Pruszkowie. Dopiero od czwartej klasy pojechałem do Brwinowa, bo rodzice mieli tam zbudować dom.
- Do jakiej szkoły pan wtedy uczęszczał?
[Najpierw było] imienia Józefa Piłsudskiego na ulicy Warszawskiej w Pruszkowie, [potem była szkoła na rogu Kościuszki i Owocowej].
- Czym zajmował się pański ojciec?
Mój ojciec był urzędnikiem bankowym, ale stracił pracę i potem był zatrudniony w elektrowni, [potem w Elektrowni Okręgu Warszawskiego].
- W pruszkowskiej elektrowni?
Tak.
W trakcie kryzysu pracowała, bo utrzymywała dom z haftów. Mój ojciec stracił pracę jako pierwszy, bo był młodym urzędnikiem bankowym i pracował w banku na Jasnej.
Miałem o siedem lat młodszego brata i o piętnaście lat młodszą siostrę.
- Gdzie znajdował się pan w momencie wybuchu II wojny światowej?
Byłem w Brwinowie, bo wtedy właśnie były imieniny mojej mamy. Ona nosi imię Bronisława. Wobec tego było przyjęcie.
- To było 1 września 1939 roku?
Tak. Po południu było przyjęcie. Jak leciały samoloty z kierunku warszawskiego (bo Brwinów jest położony na zachód od Warszawy), to myśleliśmy, że to są nasze [samoloty], ale do pierwszych bomb tak było. Zrzucili bomby na folwark niemiecki i to nieopodal.
- Miał pan wtedy dziesięć lat?
Tak. Dziesięć lat miałem.
- Jaka była pańska reakcja? Bał się pan czy raczej był pan zaciekawiony tym, co się dzieje?
Nie byłem przestraszony. Byłem po prostu ciekaw, co się dzieje.
- Jak potoczyły się pańskie losy po wybuchu wojny? W dalszym ciągu mieszkał pan w Brwinowie?
Nie. Wróciłem bardzo szybko na Klonową w Pruszkowie. Obecna nazwa tej ulicy to jest Daszyńskiego, gdzie po prostu zamieszkałem do momentu [przeprowadzki], bo to były lata czterdzieste, 1942 rok, kiedy przeniesiono nas do domu elektrowni na ulicę Śliską w Warszawie. Tam zamieszkaliśmy.
- Czyli w roku 1942 przeniósł się pan do Warszawy?
Tak w 1942.
- Do 1942 chodził pan do szkoły?
Do 1942 roku chodziłem do szkoły w Pruszkowie. Ponieważ szkoły były zajęte przez Niemców, to chodziłem do szkoły na róg Owocowej i Kościuszki. [Chodziłem też na komplety, które były organizowane przez Gimnazjum imienia Wojciecha Górskiego].
- Jakie nastroje panowały wówczas w szkole? Czy należał pan do jakiejś organizacji? Był pan harcerzem?
Byłem przedwojennym harcerzem. Nie należałem w Pruszkowie [podczas okupacji do] żadnej organizacji.
- Czy w Pruszkowie do 1942 roku był pan świadkiem jakichś represji niemieckich?
Przede wszystkim była eksterminacja Żydów.
- Czy był pan świadkiem jednej z takich sytuacji?
Oczywiście.
- Proszę opowiedzieć, co pan widział.
Widziałem po prostu Żydów, którzy wywożeni byli z Pruszkowa. To jest bardzo trudno opowiedzieć.
- Czy wywożenie Żydów z Pruszkowa trwało długo?
Jeżeli chodzi o tę sprawę, to ja jej po prostu nie pomnę.
- W 1942 roku mieszkał pan w Warszawie, uczęszczał pan w dalszym ciągu do szkoły?
Chodziłem na komplety w Gimnazjum imienia Górskiego. Tam zaprzyjaźniłem się z Jankiem Bohuszewiczem. On wprowadził mnie do „Szarych Szeregów”.
W 1943.
- Na czym polegała działalność „Szarych Szeregów”?
Bardzo szybko okazało się, że... Przede wszystkim to było szkolenie z zasad omijania łapanek i trzeba było znać wszystkie domy przejściowe w Warszawie. Po prostu uczyliśmy się właśnie tego.
- Czyli uczyliście się, jak bezpiecznie poruszać się po Warszawie?
Tak.
- Na jakiej ulicy pan wtedy mieszkał?
Na Śliskiej.
- Czego jeszcze uczono was w „Szarych Szeregach”?
Przede wszystkim pełniłem funkcje wywiadowcze. Tak że moim zadaniem było sprawdzanie na przykład Cyganów, gdzie mieszkają i podczas odwrotu Niemców śledziłem przy moście Kierbedzia ruch oddziałów niemieckich. Po prostu były to samochody wyjeżdżające na Pragę i oddziały wymaszerowujące z Pragi.
- Mówił pan, że śledził Cyganów? Dlaczego właśnie ich?
Takie miałem polecenie!
- Rozumiem, że nie zastanawiał się pan?
Nie.
- Jakie inne zadania panu zlecano?
Więcej ich nie pamiętam. Te dokładnie pamiętam, bo po prostu zapamiętałem ich szczegóły. Jeździłem na Koło za tymi Cyganami.
To był 1943 rok. Oni byli przeznaczeni do eksterminacji.
- Jeździł pan za nimi i sprawdzał, gdzie mieszkają?
Sprawdzałem przede wszystkim, gdzie mieszkają. W trakcie swoich wypraw docierałem do miejsc, gdzie oni mieszkali.
- Jakie jeszcze zadania pan otrzymywał?
[Były to zadania wywiadowcze i kolportaż „Biuletynu Informacyjnego”].Więcej ich nie pamiętam.
- Czy ci najmłodsi członkowie „Szarych Szeregów” wiedzieli, że będzie Powstanie? Czy przed jego wybuchem wyznaczono wam jakieś specjalne zadania?
To nie miało miejsca, dlatego że „Zawiszacy” nie byli objęci kontrolą, w sensie takim, że nie byli zawiadamiani o wybuchu Powstania. Wobec tego 1 sierpnia pojechałem rano do Pruszkowa. Stąd czarną drogą przeszedłem na ulicę Piękną i tutaj oniemiałem, bo stacjonowała cała dywizja SS „Herman Göring”, która zresztą 2 sierpnia 1944 roku przewędrowała Alejami Jerozolimskimi bez najmniejszych strat pod Radzymin i wzięła tam udział w walkach z generałem Rokossowskim.
- Co pan zrobił, widząc tę dywizję stacjonująca na Pięknej?
Przede wszystkim wróciłem natychmiast kolejką EKD. Te wagony przedstawiały zupełnie niecodzienny wygląd.
- Proszę o nich opowiedzieć.
Wszystko było oblepione pasażerami. Nie mogłem się dostać nawet na schodki, bo wtedy bym się zaczepił. Wobec tego po tak zwanym dzyndzlu wszedłem na ceownik, dzieliła mnie od motorniczego tylko szyba. Jechałem z przodu i zaczepiony o wycieraczkę i kawałek listwy dojechałem do Warszawy.
- Ile miał pan wówczas lat?
Czternaście, bo w trakcie Powstania ukończyłem piętnaście lat.
- Cała kolejka była przepełniona ludźmi, którzy jechali do Warszawy?
Byli to przede wszystkim młodzi ludzie, którzy po prostu jechali na Powstanie.
- Gdzie udał się pan po przyjeździe do Warszawy?
Udałem się na Szpitalną do mego drużynowego Olka. Zameldowałem mu, że dywizja pancerna jest w Pruszkowie.
- Czy wtedy miał pan świadomość, że wybuchło Powstanie?
Nie, nie miałem tej świadomości, ale jak przyjechałem do domu (to było wczesne popołudnie), to po zjedzeniu jakiegoś posiłku udałem się na balkon pierwszego piętra frontowej kamienicy do mieszkania państwa Bileków (to był dyrektor elektrowni okręgu warszawskiego) i zaopatrzony w lornetkę obserwowałem pierwsze wyniki działań.
Pierwsza rzecz, którą usłyszałem, to rozległy się strzały na Marszałkowskiej. Potem wjechał czołg i oddał strzał. W wyniku tego strzału, po opadnięciu kurzu, stwierdziłem, że kilka osób leży na ziemi, na chodniku. Przez lornetkę zobaczyłem, że jedna z tych osób straciła perukę. Ona została wbita w kraty osłaniające wystawę.
- Te osoby leżące na chodniku to byli cywile?
Tak, cywile.
Zszedłem natychmiast na dół i zająłem się budową barykady.
- Sam jeden, czy ktoś panu pomagał?
Nie. To robili spontanicznie wszyscy mieszkańcy tej kamienicy, właściwie obu kamienic, bo ulica Śliska miała dwa domy stojące naprzeciwko siebie. Pozostałe domy były zbombardowane podczas oblężenia Warszawy we wrześniu 1939 roku, tak że barykada powstawała bardzo szybko.
- Czy ktoś nadzorował budowę barykady?
Nie. To było spontaniczne. To jest ciekawy szczegół, że w bramie pojawił się porucznik Wojska Polskiego w kompletnym mundurze, z karabinem i spytał mnie o drogę do najbliższej placówki. Przedtem był „gołębiarz”, to znaczy Niemiec usadowiony na strychu, na rogu ulicy Siennej i Wielkiej, strzelał stamtąd wzdłuż ulicy Siennej głównie i ranił cywilów. Porucznik zdjął z pleców karabin, przymierzył do Niemca i położył go trupem. Potem oddalił się po prostu na placówkę.
- Skąd pan wiedział, gdzie znajduje się najbliższa placówka?
Nie wiedziałem, ale mniej więcej pokazałem mu kierunek, dlatego że on [był] w szpitalu zamienionym na wojskowy, do dziś istnieje na Śliskiej ten szpital... Szczegół, że przebywała w nim moja siostra Małgorzata, która w sierpniu 1944 roku zachorowała [obłożnie] na grypę i była hospitalizowana. W momencie kiedy wybuchło Powstanie, to trzeba było ją zabrać z tego szpitala, bo on się zamieniał na szpital wojskowy. Tam był personel szpitalny z ulicy Litewskiej, bo Niemcy szpital na Litewskiej zamienili na własny i wobec tego przetransportowali cały personel do szpitala na Śliskiej.
- Co pan postanowił robić dalej?
Czekałem na wieści od Olka. Od rana 2 sierpnia 1944 roku byłem spakowany, to znaczy miałem bluzę harcerską, beret z lilijką i chlebak, w którym mieścił się cały mój dobytek. Jeszcze dodatkowo był koc, który zrolowałem i przygotowany był do wzięcia go, tak jak zwykle się nosi.
- Jak pana rodzice ustosunkowali się do wybuchu Powstania?
Ojciec był w Powstaniu, a mama nie protestowała, bo ona wiedziała. Część zbiórek odbywała się u nas w domu.
- Rodzice wiedzieli, że pan działa w konspiracji?
Tak.
- Gdzie ojciec pana był w Powstaniu?
W „Kedywie”, Kolegium B, ale szturmował przyczółek mostu Poniatowskiego z ogródków działkowych, które wtedy znajdowały się tam, gdzie obecnie buduje się Stadion Narodowy.
- Kiedy Olek się z panem skontaktował?
[Olek skontaktował się ze mną szybko], ale zachorowałem, w wyniku niedożywienia czy jedzenia skwaśniałego posiłku, na krwawą dyzenterię. W domu na Śliskiej uratował mnie Adam Neuman, wręczając mi butelkę czerwonego wina.
- Zachorował pan przed Powstaniem?
Nie. Podczas Powstania, [była to krwawa dezinteria]. Podczas pełnienia obowiązków związanych z roznoszeniem listów. Kiedy wróciłem na ulicę Świętokrzyską do Prudentialu, gdzie mieściła się pierwsza placówka poczty harcerskiej, okazało się, że nikogo nie ma.
- Wróćmy do momentu, kiedy 2 sierpnia 1944 roku czekał pan spakowany na dalsze polecenia. Gdzie się pan wówczas udał?
Drugiego sierpnia 1944 roku, po przyjściu łącznika, udałem się ulicami Śliską i Wielką do Świętokrzyskiej. Tam przeszedłem spokojnie przez ulicę Marszałkowską. Trzeba powiedzieć, że w tym czasie harcerze zamalowywali czarną farbą część niemiecką szyldów, nie zważając na wymówki sklepikarzy: „Co z nami będzie, kiedy Niemcy wrócą?”.
Udałem się do Pasieki, która była na rogu ulicy Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej. Po odszukaniu Olka stwierdził, że jesteśmy w komplecie i piątka przeniosła się do Prudentialu (to dzisiaj jest hotel „Warszawa”, wejście [wtedy było] od strony Świętokrzyskiej) gdzieś na drugim piętrze myśmy po prostu założyli bazę. Ta baza funkcjonowała do mojego rozchorowania się.
- Czy pamięta pan, którego dnia Powstania zachorował?
Nie pamiętam. W każdym razie byłem na mszy w PKO 15 sierpnia, bo to był Dzień Wojska Polskiego. Musiałem przedtem zachorować i właściwie spędziłem mniej więcej tydzień w domu.
- Czyli zachorował pan w drugim tygodniu Powstania?
Tak.
- Piętnastego sierpnia 1944 roku wrócił Pan do swojego oddziału i uczestniczył pan we mszy świętej. Proszę o tym opowiedzieć.
Msza odbyła się w holu ówczesnego PKO pod szklanym dachem. Tam był szklany dach. Modliliśmy się głównie o to, żeby nas nie trafiła bomba, bo przelatywały samoloty niemieckie, ale puściły swój ładunek gdzie indziej.
- Czy pamięta pan, kto odprawiał tę mszę?
Nie pamiętam, wtedy już byłem w „Kedywie”, Kolegium B.
- Jakie zadania pełnił pan w „Kedywie”?
Bardzo prozaiczne. Do moich obowiązków należało przede wszystkim roznoszenie zupy na poszczególnych czujkach. Po prostu takie były obowiązki.
Później chodziłem przez ulicę Chmielną [do ulicy Śliskiej], ale to było po przeniesieniu do baru „Pod Bukietem”. Pamiętam jedno, że zdobycie PAST-y kosztowało nas bardzo wiele, ale PAST-a ostatecznie została zdobyta. Ale w wyniku tego był możliwy ostrzał z artylerii najcięższej, jaką dysponowali wtedy Niemcy, wobec tego cała ulica Jasna i Świętokrzyska zamieniła się w jedno gruzowisko.
- Gdzie pan się znajdował i co robił w momencie ataku na PAST-ę?
Nic nie robiłem, dlatego że przedtem spotkałem pana Gratkowskiego, był to kolega z oddziału mojego ojca, który mi oświadczył, że ojciec padł skoszony serią z karabinu maszynowego. Wobec tego mając tę informację, po prostu zgłosiłem się do „Kedywu” i zostałem łącznikiem dowódcy plutonu. Ale tam Zygmunt Malinowski był dowódcą plutonu – „Kruk”, który był w konspiracji jeszcze od okresu oblężenia Warszawy. On miał fikcyjne zatrudnienie w Elektrowni [Okręgu Warszawskiego], siedział w głębi za ojcem i w każdej chwili mógł wyjść.
- I zgłosił się pan do niego?
Tak. On mieszkał w domu [przy ulicy Śliskiej], tak że nie było bardzo trudno.
Tak, byłem łącznikiem. Głównie roznosiłem zupę, ale brałem też udział w gaszeniu pożaru, bo palił się hotel „Victoria”, który dzisiaj już nie istnieje. Pamiętam, że podczas przejścia z bosakiem, dzióbnąłem tym bosakiem w sufit i cały sufit się na mnie oberwał.
Nie. Nie zostałem ranny.
- Jak wydostał się pan ze zgliszczy hotelu „Victoria”?
[To było proste]. Przeszedłem na górę i wróciłem tą samą drogą. Wszedłem po schodach, dźwigając liczne maski przeciwgazowe dla kolegów, którzy po prostu gasili pożar, bo to były bombki termitowe, które należało usunąć. W tym celu wyszedłem na zewnątrz i zaczepiłem się o jakąś rynnę i wydostałem się do kolegów. Rozdałem im maski i wróciłem do jednostki, bo hotel „Victoria” stał naprzeciwko banku (istniejącego do dzisiaj) banku włoskiego, w którym mieścił się nasz pluton.
- Jakie jeszcze zadania wykonywał pan, należąc do plutonu?
Przede wszystkim utrzymywanie łączności pomiędzy rozmaitymi grupami, czujkami…
- Na czym polegało utrzymywanie łączności? Czy przenosił pan korespondencję?
Nie. Sprawdzałem tylko, czy oni żyją.
Do zdobycia PAST-y, a potem okazało się, że dalsze przebywanie w tym rejonie jest niemożliwe, dlatego że wszystko się paliło.
- Czy był pan bezpośrednim świadkiem jakichś drastycznych wydarzeń w tamtym okresie?
Tak.
- Proszę o tym opowiedzieć.
Przyprowadzono do nas grupę więźniów z PAST-y. To było wkrótce po upadku PAST-y. Tego samego dnia zgłosiła się grupa pracowników cywilnych PAST-y, którzy byli przetrzymywani jako osoby niezależne. Oni rozpoznali między innymi gestapowca, który był bez munduru i bez dystynkcji. Odbył się tam samosąd. Gestapowca i żandarma (bo również wskazali na żandarma) nasi chłopcy zaczęli tłuc nogami od stolików. Żandarm się wyrwał, wybiegł na plac Dąbrowskiego, gdzie został skoszony serią z peemu. Tyle pamiętam.
- Czy to było dla pana bardzo trudne przeżycie?
Bardzo trudne. Wszedł Zygmunt i przerwał tę scenę.
Tak, właśnie, tego samosądu.
- Gdzie się przenieśliście?
Do baru „Pod bukietem”, który mieścił się na rogu Złotej przy kinie „Palladium”. Wejście było od kina „Palladium” (to wejście dzisiaj nie istnieje) tam się zakwaterowaliśmy, ale nic nie było w pomieszczeniu. Wobec tego poszedłem na górę, gdzie przyłapał mnie NSZ-owiec. Oni z kolei pilnowali zasobnika zrzutowego. NSZ-owiec wyjął pistolet z kabury, oświadczył, że mnie zastrzeli, a ja wyjmowałem tylko wkłady z łóżek, bo były potrzebne do spania. Na szczęście przyszedł Zygmunt z gromadą uzbrojonych żołnierzy z naszej jednostki. Wobec tego NSZ-owiec uspokoił się natychmiast, schował broń i właściwie nie było sprawy. Wynieśliśmy te wkłady do spania i rozłożyliśmy je na podłodze w pustym pomieszczeniu. Więcej na to piętro nie wchodziłem.
Mieliśmy czujkę na ulicy Chmielnej i tam dwa razy dziennie chodziłem. Chmielną zdobywali „własowcy”, to znaczy żołnierze brygady Kamińskiego. Oni jako tako mówili po polsku, tak że można było przez ścianę z nimi rozmawiać. Z ciekawszych rzeczy – ulica Chmielna przed Powstaniem to była ulica prostytutek. Wobec tego idąc podwórkami i przez mieszkania, trafiłem na legowisko prostytutki. Co ważniejsze, ona prowadziła pamiętnik.
Nie. Nie było jej.
W szafce nocnej znalazłem pamiętnik. Całość była odgrodzona od dość dużego pokoju zasłoną. Lektura tego pamiętnika zajęła mi sporo czasu. Była to naprawdę niewyszukana proza, gdzie ona użalała się nad swoim losem i wspominała jakiegoś Frania, którego porzuciła chyba dla łatwiejszego chleba.
- Co jeszcze działo się, kiedy przebywaliście w barze „Pod bukietem”?
Głód zaczął nam zaglądać w oczy. Wobec tego wyruszyłem ulicą Złotą – a przejście przez Chmielną było bardzo trudne, dlatego że na skrzyżowaniu Zielnej i Chmielnej był ogromny lej po bombie i tamtędy nie można było przejść. Wobec tego trzeba było się wsłuchać w rytm [karabinu maszynowego], bo Niemcy ustawili karabin maszynowy, strzelający pojedynczym ogniem i w wyniku tych strzałów podnosiły się z niego kłębuszki ceglanego pyłu. Wobec tego trzeba było wejść w tę bramę, wskoczyć (po wczuciu się w rytm tych padających pocisków) do tunelu, który był niestety niepełny. To mi się udało.
- Ta wyprawa była własną inicjatywą czy został pan przez kogoś wysłany?
Zostałem wysłany. Zbiórka była na ulicy Złotej przy Żelaznej i dalej poszliśmy z przewodnikiem z zakazem mówienia czegokolwiek, to znaczy zakaz obejmował otwieranie ust. Po dotarciu do „Haberbuscha” wdrapałem się do składu jęczmienia. Można powiedzieć, że tam słupy były oblepione wołkami zbożowymi, więc szybko zgarnąłem to, co było dostępne, i wyjrzałem na zewnątrz. Na ulicy Krochmalnej w oknie golili się Niemcy, w ogóle nie zwracając uwagi na całe otoczenie, tak że zrozumiałem wtedy zakaz mówienia. To było w okolicy świtu. Wobec tego wróciłem z tym dorobkiem.
Kilkanaście osób, bo to byli z różnych oddziałów.
- Jak odnosiła się do was ludność cywilna?
Właściwie pozytywnie, dlatego że żołnierze po prostu byli w podobnej sytuacji jak cywile, ale [żołnierze] byli na wierzchu. Z tych wspomnień pamiętam również to, że ulica Jasna była na pewnym odcinku zastawiona grzejnikami cieplnymi i po tych grzejnikach łatwiej było przechodzić. Pamiętam jeszcze taką sytuację, że kiedy zburzono budynek, w którym znajdowała się księgarnia „U Gebethnera i Wolffa” na rogu Zgoda i Sienkiewicza (tam w tej chwili jest parking) a w księgarni, która jest dziś na plecach tego, nic nie wiedzą o księgarni „U Gebethnera i Wolffa”… No niestety, to sprawdziłem osobiście. Kiedy zniszczono, właściwie pod wpływem pocisków artyleryjskich zawalił się cały przód tego budynku, to ja wdrapałem się na niego po tych gruzach i znalazłem tam książkę, „Literaturę francuską”, ogromny tom i on służył mi do znajomości języka francuskiego jeszcze w Gliwicach, bo po Powstaniu wyjechaliśmy do Gliwic.
- Jak długo był pan w Powstaniu?
Do 3 października 1944 roku.
- Czy pamięta pan jeszcze inne istotne wydarzenia z Powstania?
Nie. Jeżeli chodzi o to, 3 października 1944 roku nie udałem się do niewoli z wszystkimi, to znaczy z całym oddziałem, ponieważ dostałem rozkaz, żeby wyprowadzić z domu zburzonego na Śliskiej żonę Zygmunta Malinowskiego z synem, który urodził się w styczniu 1944 roku, i Małgośkę [moją siostrę] z Krzysiem [moim bratem] i moją mamę, tak że miałem dwie rodziny na dorobku. Myśmy wychodzili ulicą Złotą do Żelaznej i dalej po przebyciu przez most [na ulicy Żelaznej] znaleźliśmy się w rękach niemieckich. Dalej do ulicy Barskiej szliśmy Alejami. Jeszcze mogę powiedzieć, że na placu Zawiszy zastaliśmy zwłoki spalonych ludzi. Odór był niesamowity, bo wiał wiatr od tych zwłok. To był szereg spalonych osób. Ulicą Grójecką, Barską przeszliśmy do Dworca Zachodniego. Tutaj dowiedziałem się od pracowników, którzy uprzątali warszawskie ulice, że funkcjonuje obóz niemiecki Durchgangslager w Pruszkowie, w warsztatach kolejowych. Wobec tego przyłączyłem się do tych okopiarzy, czyścicieli ulic.
- Mówił pan, że miał pod opieką dwie rodziny.
To było blisko dworca, tak że oni wsiedli na Dworcu Zachodnim do pociągu, który zmierzał do obozu, a ja przejechałem węglarką do Pruszkowa. Padał cały czas deszcz i w momencie kiedy pociąg zahamował przed warsztatami, wyskoczyłem z wagonu, zostawiając łopatę i cały sprzęt i wybiegłem przez tory na przedłużenie czarnej drogi, która prowadziła przy torach i wpadłem na ojca.
- Ojca, który podobno nie żył?
Tak.
- Skąd się tam wziął ojciec?
Ojciec podczas Powstania przechodził różne perypetie. Między innymi był prowadzony pod karabinem przez Niemców, ale dotarł do elektrowni w Legionowie i stamtąd przeszedł przez most koło Jabłonny i dostał się do Pruszkowa. Jak to zrobił, to nie wiem.
- Zatem spotkaliście się na tej drodze?
To było przed domem ciotki Kaźki, gdzie przyjęto mnie z radością, bo przecież nie mieli żadnej informacji, czy przeżyliśmy, a ulica Śliska była wielokrotnie zbombardowana. Cały przód był zniszczony do podstaw, zachodnia oficyna była zburzona pociskiem działa ciężkiego. U nas schody na klatkę były oberwane. Wobec tego bardzo trudno było myśleć o tym, że rodzina przeżyła.
- Mama wraz z rodzeństwem trafiła do obozu?
Tak. Pomogli nam Niemcy. W domu, w którym mieszkał stryj Edmund (to było naprzeciwko warsztatów), ten dom był własnością rodziny Cylców i pani Cylcowa (Niemka) ofiarowała się, że wyprowadzi matkę z moją siostrą, Alinę Malinowską i jej syna Wiesława. Z kolei trzecie dziecko, czyli brat Krzysztof, doczepił się do ciotki Neli, żony Czesława, który brał udział w Powstaniu Warszawskim w rejonie Sejmu. Wobec tego [pani Cylowa] wyprowadziła najpierw matkę, potem Malinowską z Wieśkiem i pamiętam szczegół – moja siostra piętnaście lat młodsza (ona się urodziła w styczniu w 1944 roku) złapała filiżankę z mlekiem i wypiła duszkiem. To był październik 1944 roku.
- Do końca wojny przebywaliście w Pruszkowie?
Tak. Koniec wojny nas zastał w Pruszkowie, gdzie chodziłem (bo mama była bardzo zaradna) na komplety u państwa Kuklińskich. To się bardzo szybo skończyło, bo już 18 stycznia 1945 roku (bo data wyzwolenia Warszawy to jest 18 stycznia 1945 roku) myśmy mieszkali na Żbikowie w domu babki Trojanowej. Dziadek już wtedy nie żył. Tam był jedyny żołnierz radziecki, który zapytał nas: „Vodka jest?”. Ojciec mu podał pół litra bimbru, który miał przygotowany na tę okazję i więcej go nie widzieliśmy. Cały patrol niemiecki został zgarnięty przez polskich żołnierzy.
W Pruszkowie, bo oni zdążali szykiem rozrzedzonym, w pełnym uzbrojeniu, zdążali w kierunku Ożarowa Mazowieckiego, ale nie udało im się, dlatego że nasi jechali od strony Ożarowa i zgarniali ich po kolei. Niemcy nie bronili się w ogóle.
- Jak Polacy traktowali Niemców, których zgarnęli?
Polacy ich [źle] nie traktowali, dlatego że oni jechali na ciężarówce, tak że właściwie to jest problem, który się sam rozwiązał. Cały patrol wzięli do niewoli i po kolei ich wsadzali na ciężarówkę.
- Kiedy wrócił pan do Warszawy?
Następnego dnia wróciłem do Warszawy, która przedstawiała oszałamiający widok, dlatego że wszystkie rozjazdy na Dworcu Zachodnim były zerwane wybuchami. Szedłem od ciotki Każki do Warszawy na Śliską pieszo, to jest osiemnaście kilometrów, w sumie trzydzieści sześć kilometrów wracałem pod obciążeniem, dlatego że wziąłem materacyk siostry i to, co udało mi się załadować na plecy.
- To co z mieszkania pan wziął?
Tak, ale głównie [rzeczy] z piwnicy. Było co nieść, ale nie było mocy przerobowych, jak to się dzisiaj nazywa.
- Jak zapamiętał pan koniec wojny?
Właściwie to bardzo prozaicznie. Przyjechali żołnierze... Pierwsze kontakty z wojskiem polskim to była ta ciężarówka, na której skrzyni ładunkowej mieścili się Niemcy.
- Czy po wojnie chodził pan dalej do szkoły?
Chodziłem na Lipową do szkoły o charakterze gimnazjalnym, do trzeciej klasy.
- Czy pan się ujawnił, że był w „Szarych Szeregach”?
Nie. Nie ujawniałem się.
- Szkołę pan skończył bez problemów?
Tak. Wyjechałem do Gliwic.
- Rodzice sami się przenieśli do Gliwic czy dostali nakaz pracy?
Ojciec dostał nakaz [pracy jako] inwentaryzator przemysłu papierniczego na Ziemiach Odzyskanych i wobec tego nie było go w domu. Po ukończeniu [trzeciej] klasy wyjechałem do Gliwic.
W Gliwicach rodzice dostali mieszkanie. Do [Warszawy] nie było co wracać, bo [mieszkanie] było zupełnie zniszczone.
- W Gliwicach ukończył pan studia czy pracował pan?
Skończyłem I Liceum Humanistyczne w Gliwicach, było nas dwudziestu w klasie.
Zrobiłem maturę i wróciłem na studia na Uniwersytet Warszawski.
W 1948 roku.
Biologię. Biologiem jestem do dzisiaj.
- Nie miał pan w czasie studiów problemów? Nigdy nie wyszło na jaw, że pan uczestniczył w Powstaniu?
Nie. Atmosfera na studiach była bardzo przyjemna, dlatego że profesura [była przedwojenna.… Po prostu] studiowałem u pana Tadeusza Jaczewskiego zoologię, ale ze studiów wyniosłem wiele przyjaźni.
- Z podjęciem pracy również nie miał pan problemów?
W roku 1950 podjąłem pracę jako zastępca asystenta na SGGW.
- Przez cały czas pracował pan na uczelni?
Nie, bo wprowadzono aspiranturę krajową na wzór radziecki i przez pewien okres byłem zatrudniony na uniwersytecie. W 1955 roku zacząłem pracować w Polskiej Akademii Nauk.
- Tam pracował pan do końca?
Niestety z przygodami. Mam zaliczony w swoim życiorysie Zakład Ekologii PAN, stację badawczą w Turwi, [...] to znaczy w pałacu Chłapowskich, Uniwersytet Śląski, na którym zakładałem studia biologiczne. Potem, po niesłychanych perypetiach związanych z charakterem narodowym Ślązaków, wróciłem do Warszawy, do Instytutu Zoologii. Po paru latach zostałem zastępcą sekretarza wydziału w [Polskiej] Akademii Nauk. Byłem członkiem sekretariatu naukowego.
- Zatem całe życie pracował pan naukowo?
Tak. Zacząłem pracować w [Instytucie Zoologicznym].
- Chciałby pan jeszcze coś dodać?
Po Uniwersytecie Warszawskim zacząłem pracować w [Instytucie Zoologicznym]...
- Jakie są pańskie refleksje na temat Powstania Warszawskiego? Jak z perspektywy czasu odbiera pan swój udział w Powstaniu?
Niestety negatywnie. Uznałem (i jest to zgodne z rzeczywistością), że straty były nieporównanie większe a exodus Warszawy był niespotykany w dziejach. Kadra Armii Krajowej poszła w końcu do obozów niemieckich. Z Pruszkowa wywozili transporty ludzi do obozów albo na prace przymusowe. Moja ocena jest całkowicie negatywna.
- Czy w czasie Powstania był pan ranny?
Nie.
- Czy jako harcerz nosił pan broń?
Byłem bez broni. Moją jedyną bronią był bagnet, ale to się nie liczyło. Bardzo szybko się go pozbyłem.
Nowe Grochale, 26 lipca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna