Mieczysław Jakub Maciejka „Kwiatek”, „Kwiatek Mieczysław”
Nazywam się Mieczysław Maciejka, urodzony 17 lipca 1925 roku. Mój pseudonim w Powstaniu Warszawskim był „Kwiatek”, a w Zgrupowaniu „Chrobry II” – „Kwiatek Mieczysław”.
- Jak wyglądało pana życie przed wojną?
Pochodzę z Janowca nad Wisłą, to jest historyczne miasteczko. Żyłem w bardzo ciężkich warunkach, dlatego że Janowiec był miejscowością podupadłą przez zabory rosyjskie. Poza tym w naszej rodzinie było nas dziewięcioro dzieci, była bieda.
- Czym zajmowali się pana rodzice?
Moja mama była wdową, z pierwszego małżeństwa miała czworo dzieci i prowadziła dom. W pierwszym małżeństwie mieli piekarnię i sklepy różne z materiałami. Później mieszkaliśmy oddzielnie, z dziadziusiem. Dziadziuś musiał sprzedać nasz dom, bo mamy brata rodzina miała jakieś pożyczki, których nie mogli spłacić. Dziadziuś musiał sprzedać nasz dom i mieszkaliśmy później wspólnie z dziadziusiem i z wujkiem. Pracowałem od małego dziecka. Każdy z nas, ponieważ była ciężka sytuacja, znał swoje miejsce w szeregu i odpowiedzialnie pracowaliśmy. Pracowaliśmy na gospodarstwie rolnym. Tata wyjeżdżał za pracą za granicę – do Francji, do Belgii. Ale były okresy, że przez kilka miesięcy nawet chleba w ustach nie miałem. Nie wiedziałem jako dziecko, co to jest kanapka z bułeczką, jakieś cytrynki, jakieś pomarańcze. Mama piekła chleb raz na tydzień, a jak wspomniałem, to czasami nie było i na ten chleb. Mieszkanie było dwupokojowe, to znaczy pokój duży i duża kuchnia.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
[Tatuś mój wysłał nas, całą rodzinę wraz z dobytkiem statkiem rzecznym Wisłą z powrotem do Janowca. W czasie podróży w okolicach Dęblina chował się w zaroślach przed bombowcami niemieckimi, rozpoczęła się wojna 1939 roku]. Jeszcze wspomnę, że w okresie mojego dzieciństwa w Janowcu nie było kanalizacji, nie było wodociągów, nie było prądu, nie było gazu, nie było łazienek. Wodę przynosiło się wiadrami ze studni, pranie robiono w balii na tarze, a potem jeszcze kijanką w rzece.
[Tak, chodziłem do szkoły powszechnej. Pamiętam naszych nauczycieli: pani kierowniczka Szypuła, pan Czarnomski, Pan Kosmala, Pan Kordylewski, ksiądz wikariusz]. Chodziłem do szkoły. Całe dzieciństwo chodziłem całe lato na bosaka, do szkoły też.
- Jaka atmosfera panowała w szkole?
[Była dyscyplina, ale było też i wesoło, było dużo sportu, uczono nas pieśni patriotycznych i religijnych. Pamiętam moją pierwszą spowiedź i z jakim przejęciem przy barierce brałem komunie świętą, w garniturku granatowym specjalnie kupionym, z kołnierzykiem białym wyłożonym]. Wspominam nauczycieli, to byli według mnie bardzo wielcy patrioci. Wychowywali nas w duchu harcerskim, byłem w harcerstwie. Pomimo wszystko w Janowcu panowało życie kulturalne, bardzo wielu tam było zacnych ludzi. Między innymi moja rodzina, mój ojciec Łukasz Maciejka, mój dziadek Roman Tarłowski, byli w różnych stowarzyszeniach, w straży pożarnej, w teatrze działali, bo był teatr. Może to chaotyczne, ale powiem jeszcze, że była tam sześćsetletnia synagoga żydowska, którą Niemcy na moich oczach palili i księgi żydowskie palili, a Żydzi podbiegali, chcieli te księgi chwytać, to bagnetami ich popychali. To już podczas wojny było.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Wybuch wojny zapamiętałem tak, że tata… Mieszkaliśmy w tym czasie, przed samą wojną kilka lat, w Warszawie. [Wyprawił nas, całą rodzinę statkiem rzecznym do Janowca nad Wisłą, gdyż sam został zmobilizowany do wojska].
Na ulicy Okopowej róg Pawiej. To było przed wojną [mieszkanie naszej rodziny].
- Czy w Warszawie też pan chodził do szkoły?
Chodziłem do szkoły [powszechnej].
Na ulicy Okopowej była duża szkoła, [do której uczęszczałem do 1939 roku].
- Czym się zajmował pana tato w Warszawie?
Mój tata był w szkole woźnym i w teatrze wieczorami był bileterem, [to było przed wojną. Podczas wojny pracował, gdy wrócił z niewoli niemieckiej w 1941 roku. Pracował w Warszawie na ulicy Hożej w fabryce serów].
- W którym roku się państwo przenieśli do Warszawy?
To było gdzieś 1937, 1938 rok. Byliśmy tylko do wojny. Jak wojna miała się rozpoczynać, tata chyba już wiedział, bo zapakował na statek nas i meble, i wysłał do Janowca. Został zmobilizowany, walczył w armii Kleeberga. W I wojnie mój tata walczył w Legionach. Chcę zaznaczyć, że w mojej rodzinie moi bracia starsi z pierwszego małżeństwa mamy… Marian został rozstrzelany w Zwoleniu przez Niemców jako podporucznik Armii Krajowej, Tadeusz Dziechcialski był katowany na zamku w Lublinie przez ubowców, Czesław Dziechcialski doświadczył od Rosjan… Zmarł na wygnaniu, jak był front. Zofia Dziechcialska-Taborowa udzielała kwatery i żywności partyzantom. Mieszkali na odludziu.
- Czyli wybuch wojny zastał pana w Janowcu?
Wybuch wojny zastał mnie […] [na Wiśle w podróży statkiem wodnym z Warszawy do Janowca].
Pamiętam, że wojna się rozpoczęła. Zostałem w Janowcu do 1941 roku, jak zmarła moja mama na tyfus. Wtedy i babcia zmarła, wiele osób w Janowcu zmarło. Ojciec wrócił z Niemiec z niewoli, ale do Warszawy. Uważam, że ojciec już przed wojną mamę zdradzał i [dlatego] wrócił właśnie do Warszawy, ale jak się dowiedział, bo zawiadomiliśmy, że mama zmarła, przyjechał na pogrzeb. Taką scenkę pamiętam, gdy nad grobem, nad otwartą trumną tata nachylił się, pocałował mamę w rękę. Stałem po drugiej stronie, chwyciłem tatę za głowę i tak się trzymaliśmy, tak się uściskaliśmy. Ojca bardzo kochałem, mamę też. Zresztą nasza rodzina była kochająca się, szanująca, wspomagaliśmy się, w czym kto mógł. Właśnie bieda nas tego nauczyła.
- Jak pan wspomina okres od rozpoczęcia wojny do przeniesienia się do Warszawy?
Mnie tata sprowadził do Warszawy.
- A jeszcze w Janowcu? Jak wyglądał okres do wyjazdu do Warszawy?
W 1939 roku już skończyłem siedmioklasową szkołę powszechną i mama wysłała mnie do Kazimierza, to znaczy chodziłem do szkoły w Kazimierzu, dojeżdżałem z Janowca. Piechotą do przewozu, do Wisły, czekałem, aż przyjedzie łódka, na drugą stronę przewiezie, później szedłem do Kazimierza. Tam chodziłem do szkoły, to była szkoła rzemieślnicza. Przerwano tę naukę, dlatego że nie stać nas było na stancję, to znaczy opłacić mieszkanie jakiekolwiek. Już w grudniu przerwałem naukę. Do 1941 roku, dokąd mama jeszcze żyła, pomagałem w gospodarstwie, wszystko wykonywałem jak dorosły mężczyzna.
- Czy w tym okresie był pan świadkiem lub ofiarą jakichś represji ze strony wojsk niemieckich?
Byłem świadkiem, jak likwidowali ludność żydowską z Janowca (tam było bardzo dużo żydków), jak zburzyli ich bożnicę, synagogę. Niemcy często tam przyjeżdżali, różne obławy robili. Ale tak to żyłem w Janowcu, wykonując swoją pracę.
- Jak się wtedy układały stosunki narodowościowe w miasteczku?
Myślę, że bardzo dobrze. Miałem kolegów żydków, chodziliśmy do jednych klas, tylko oni mieli swoją grupkę gdzieś z boku czy z tyłu. Chodziłem do ich domów, kolegów miałem, tak że uważam... Z tym że oni, jak zwykle, za bardzo pracą fizyczną się nie zajmowali. Byli biedni, tam byli też biedni Żydzi. Szklarz chodził, na plecach nosił szkło i po całych wioskach roznosił to i wstawiał. Albo był taki żydek, który miał nożną tarczę i jeździł po wioskach, i noże ostrzył, nożyczki, takie rzeczy. A tak to tylko handlem się zajmowali. Nasi nie bardzo na nich patrzyli, ale byli w [wielu] wypadkach od nich zależni, od lekarzy, bo byli Żydzi lekarze, mieli sklepy. Oni nawet nam pomagali, na kredyt dawali żywność, bo tam taka bieda była. Co do ludności żydowskiej muszę wspomnieć, że w Warszawie, jak tata nas sprowadził na ulicę Sienną 33, to ulica Sienna była przedzielona pośrodku drutami kolczastymi i było getto po drugiej stronie. To było coś strasznego, to wszystko widziałem. Dzieciaki z marchewką, z warzywami za pazuchą… [Okupanci] wytrząsali, [za warzywa] strzelali do nich. Tam przeważnie Ukraińcy, Łotysze, Litwini byli strażnikami. Strzelali jak do kaczek do tych dzieci, coś okropnego. Właśnie dlatego do żydków mam pewien sentyment, że ten naród tak ucierpiał. Wiem, że byli różni, ale tyle ucierpiał, tyle tysięcy lat i zachowali wszystko – swoją religię, swoje zwyczaje, swoją mowę. Naprawdę ich podziwiam.
- Czym się pan zajmował po przyjeździe do Warszawy?
Mój wujek, to znaczy taty siostry mąż, przed wojną i podczas wojny miał duże znajomości Warszawie. Znał moją sytuację i przed wojną, i podczas wojny. Powiedział: „Żebyś głodny w życiu nie był, dam cię na kucharza”. Osobiście mnie zaprowadził do hotelu „Bristol”. Z panem dyrektorem Napierałą rozpocząłem naukę kucharską w hotelu „Bristol”. Tam pracowałem dwa i pół roku.
- Jak to wyglądało, jak przychodzili Niemcy do restauracji?
Tam było
nur für Deutsche, tam nikt nie miał wstępu, tylko Niemcy. To był wykwintny hotel. Pracowałem w kuchni, mieliśmy wejście dla personelu. Uważam, że na wysokim poziomie była kuchnia, ale tylko dla Niemców.
- Czy konspiracja miała jakikolwiek dostęp do osób, które obsługiwały Niemców?
Tego nie wiem, ale właśnie w „Bristolu” był kolega, już kucharz ([formalnie] nie kuchmistrz jeszcze, ale kucharz), był wojskowym gdzieś ze Śląska i mnie wprowadził do organizacji.
[To było kiedy jeszcze pracowałem w Grand Hotelu w Warszawie na początku 1944 roku]. To było mniej więcej... Tylko to było na razie niewiążąco, ale on już mnie wprowadzał. Był wojskowym przed wojną.
[Ten kolega zabierał mnie na różne spotkania w wielu mieszkaniach gdzieś w okolicy Żelaznej Bramy]. Dopiero w 1944… Pracowałem chyba do [połowy] 1944. […] [Wówczas] byłem zwolniony [z pracy, ale dużo wcześniej] złożyłem przysięgę do Armii Krajowej. On właśnie mnie wprowadził.
- W okresie niewiążącym, jeszcze przed przysięgą, miał już pan jakieś zadania?
Nie.
- Brał pan udział w szkoleniach?
W szkoleniach brałem [udział] dopiero po przysiędze. Było szkolenie obchodzenia się z bronią (przynosili broń, rozkładali, składali różną broń) i uczyli nas zasad konspiracji.
- Jak często się takie spotkania odbywały?
To różnie było. To było w różnych mieszkaniach i nawet nie wiedziałem [kiedy]. Zaprowadzili mnie w jakieś miejsce. Spotykaliśmy się rzadko. Później byłem zwolniony, już nie pracowałem w „Bristolu”, tylko na Marszałkowskiej „Pod Bukietem”. Trochę straciłem kontakt przed Powstaniem, nawet nie byłem zawiadomiony o Powstaniu.
- Czy pamięta pan jakichś kolegów lub przełożonych z okresu konspiracyjnego?
Tylko Sokołowskiego, [tego który mnie wprowadził do Armii Krajowej].
On mnie wprowadził, ale czy był przełożonym, to nie wiem.
Nie pamiętam. Wiem, że Sokołowski.
- Czy ze względu na to, że mieszkał pan blisko getta, pamięta pan powstanie w getcie?
Właśnie chciałem o getcie powiedzieć. Wszystko pamiętam, jak oni skakali z balkonów, jak się wieszali, rzucali się na druty. Ale szczególnie pamiętam… Z pracy chodziłem (z Krakowskiego Przedmieścia) Królewską, Marszałkowską do Siennej. Sienną szedłem do domu przy getcie, w nocy. Kończyliśmy o dwunastej w nocy pracę i wracałem do domu. Ojciec zawsze drżał o mnie, bał się, bo ci strażnicy (to byli różni Ukraińcy, inni) potrafili strzelać. Ojciec często przy bramie czuwał i nasłuchiwał. Czasami strzelali, nawet nie do mnie, tylko na postrach. Miałem przepustkę nocną, ale mimo wszystko jak przy getcie byłem, bardzo się bałem, ale musiałem iść. Przy końcu zrobili tak, że nocowaliśmy w szatni do rana, rano była praca od nowa, bo to było po południu, a na drugi dzień rano. Tak że nocowaliśmy w szatni, gdzie kto mógł, jak mógł, tak przenocował sobie. Nie chodziliśmy, bo było bardzo niebezpiecznie.
- Czy w okresie okupacyjnym był pan ofiarą albo świadkiem represji ze strony Niemców?
To jest mało powiedziane. Byłem świadkiem, prawie każdego dnia rozstrzeliwali ludzi, łapanki były na ulicach, wieszali. Powieszeni ludzie wisieli przez cały dzień na latarniach, to wszystko ludność widziała, ludność już była po prostu wyczerpana straszliwie wszystkim. Uważam, że do Powstania ludzie szli już zdesperowani, na wszystko szli.
- Gdzie zastał pana wybuch Powstania?
Powstanie zastało mnie w restauracji na Marszałkowskiej. Przyszedł do mnie mój tata, bo był w organizacjach. Kazał natychmiast wracać do domu. Jak szedłem, to już przebiegali z bramy do bramy, już były pustki, różne ruchy były i nawet już strzelaniny były. Doszedłem do domu na Sienną 33, wyszedłem na ulicę i przyłączyłem się do pierwszego lepszego oddziału. To było dwóch kolejarzy i dwóch młodych chłopców. Tych dwóch chłopców pamiętam, bo byliśmy całe Powstanie z nimi, to był Ryszard Delura i Zenek Sobota, a tych dwóch kolejarzy mam chyba na zdjęciu. To było w pierwszych dniach Powstania. Ktoś alarmował, że jest jakiś pociąg przy dworcu, w tunelu, że amunicja jest, że broń jest. Wszyscy, kto tylko mógł, to biegliśmy tam i ten pociąg zdobywaliśmy. Ten pociąg zdobyliśmy wszyscy razem.
Rzucaliśmy z góry, czym kto miał, „filipinkami”, butelkami, nawet kamieniami. Strzelali też z pistoletów. Było nas bardzo dużo i duży hałas robiliśmy. W końcu: „Hura!” – i pobiegliśmy, to znaczy zjechaliśmy na dół, a Niemcy w popłochu zaczęli uciekać, bo się przestraszyli. Uciekali do dworca. Złapałem pierwszy karabin maszynowy (to był pociąg towarowy) na plecy i go przyniosłem. Mam to zdjęcie, ktoś to zdjęcie zrobił. Teraz to zdjęcie jest w Muzeum Powstania Warszawskiego [na bilbordzie], ale piszą, że to jakiś „Gurt” jest, […] [to znaczy zgrupowanie „Gurt”. [Na tym zdjęciu są dwaj moi koledzy, kolejarze z prawej strony, po środku ja z karabinem maszynowym na ramieniu i orzełkiem na czapce i znany mi z twarzy kolega nasz z lewej strony].
- Gdzie pana oddział stacjonował?
Dowództwo mieliśmy na Bagno i Topiel, w tym miejscu, a później już, z „Chrobrym II” na Grzybowskiej 25. Tam była fabryka Jarnuszkiewicza, tam było nasze największe zgrupowanie. Mieliśmy całą Grzybowską do Żelaznej, nawet Żelazną, początkowo nawet, pamiętam, do Chłodnej doszliśmy. Później nas Niemcy wyparli do [Grzybowskiej] i tam na skrzyżowaniu walczyliśmy, mieliśmy barykadę przed skrzyżowaniem na Żelaznej.
- Wróćmy do pierwszych dni Powstania. Czy oprócz zdobycia pociągu pamięta pan, jak wyglądały te dni?
Była euforia, ludność z nami, dawali nam wszystko – jedzenie, pić, co tylko. Ludność była z nami po prostu, byliśmy wszyscy razem, tylko my mieliśmy opaski. Początkowo była euforia, ale z czasem, gdy walki trwały, naloty, „krowy”, to wszystko, ludzie bardzo cierpieli, dużo ich ginęło. Tak bardzo już później nie byłem między ludnością, tylko byłem na linii frontu cały czas.
- Jakie pan pamięta akcje, w których pan brał udział?
Pamiętam początkowo akcję na ten pociąg. Później przy Chłodnej na Żelaznej byłem. Róg Grzybowskiej i Żelaznej byłem na barykadzie, tam były ciężkie boje.
- Pan najpierw brał udział w budowie tej barykady?
Nie. Nie wiem, kiedy to wybudowali. Była potężna barykada, wielki dół za barykadą. Niemcy pędzili ludność cywilną przed czołgami, tam było bardzo niebezpiecznie.
- Jak wtedy żołnierze się zachowywali?
Nie wolno było strzelać do ludności cywilnej. Podjeżdżali, rozwalali nam i później budowaliśmy z powrotem. Pamiętam, byłem na drugim piętrze z prawej strony, na balkonie leżałem z karabinem i strzelałem do Niemców. Kilka czołgów podjeżdżało, zaczęli walić i był taki moment, jak koledzy (właśnie Ryszard Delura i Zenek Sobota, oni byli nierozłączni ze mną) ściągnęli mnie za nogi z balkonu. Wtedy ten balkon Niemcy rozwalili, bo strzelali po balkonach też.
A w międzyczasie ludzie krzyczeli, że idą zdobywać PAST-ę. Też byłem, pierwszy raz byłem. Nic nie dało rady, Niemcy tak ostrzeliwali całą okolicę. To był wysoki budynek. Młodzież, dzieci – [Niemcy z PAST-y] wszędzie zabijali ludzi, gdzie tylko zobaczyli. Był wielki problem z tą PAST-ą, żeby ją zdobyć. Drugi raz przy zdobywaniu, pamiętam, z Ryśkiem Delurą i Zenkiem Sobotą (to były majstersztyki w moim oddziale) skombinowaliśmy pompę strażacką, ręczną. Próbowaliśmy oblewać PAST-ę. Nie dało rady, za krótki strumień. Dużo ludzi zginęło, nie dało rady. Dopiero za trzecim razem (to już było pod koniec sierpnia chyba) z tymi kolegami, z Ryśkiem i z Zenkiem, nieśliśmy gdzieś z ulicy Towarowej pompę strażacką. Nieśliśmy to ulicą Sienną, to była pompa wahadłowa, bardzo ciężka. Przynieśliśmy ją koło PAST-y, na drugie piętro wtaszczyliśmy i z tej pompy beczkę z różnymi smarami… Tam może i benzyna była czy coś, różne smary w tej beczce. Jakąś rurę tam wsadzili, zaczęliśmy pompować to przez okno z drugiego piętra. Ten strumień jakoś sięgnął PAST-y. To było po drugiej strony ulicy, było zadymienie. Nasi parli bardzo, szturmowali od dołu, wybijali tam. Nie dało rady w żaden sposób się do nich dostać. Ale jak już zaczęli pompować to wszystko, to [Niemcy] zaczęli uciekać do góry, nasi parli do góry od spodu, przez te otwory weszli. Ale było takie zadymienie, że Niemcy szturmem poszli z powrotem do dołu i do podziemi się schowali. Wtedy zaczęli im tam wtłaczać dym i oni się zaczęli poddawać. Byłem w tym szpalerze, ochraniałem tych Niemców. Ludność cywilna się na nich chciała rzucać, to myśmy ich ochraniali, ponad stu ich wyszło. Zaprowadziliśmy ich do niewoli gdzieś w kierunku placu Napoleona.
- Pamięta pan, co pan wtedy myślał, jak wzięliście Niemców do niewoli?
Cóż, to była po prostu radość. Dużo naszych poginęło. Koleżankę miałem, mówili na nią Zośka, ale jaki pseudonim, to już nie pamiętam. Bardzo bohaterska. Niby sanitariuszka, ale była po prostu na linii frontu. Była ranna, właśnie chyba tam, bok miała przestrzelony, bo ściągała rannych po drugiej stronie ulicy, a to było pod ostrzałem Niemców. Za nogi ich ściągała, tam była ranna. Radość była wtedy, cieszyliśmy się bardzo, jak to młodzi.
- Wtedy już pan był w Zgrupowaniu „Chrobry II”?
Tak.
- W którym momencie pan przeszedł od „Radwana” do „Chrobrego”?
Nie wiem, po paru dniach Powstania, może tydzień, może dziesięć dni.
- Pamięta pan, dlaczego tak się stało?
Nie wiem. U mnie był podchorąży, nazywał się Ślaz. To już był po trzydziestce pan i on nas prowadził jak ojciec, tych dwóch kolegów, tych dwóch kolejarzy i mnie. Pieczę nad nami miał. To on właśnie nam wręczył legitymacje z „Chrobrego II”. Przypuszczam, że to on mnie przedstawił do odznaczenia Krzyżem Walecznych. Podobno znaleźli jakieś archiwum „Chrobrego II”. Pisałem, prosiłem, nikt odpowiadał i dałem sobie spokój.
- W którym momencie pan został odznaczony Krzyżem Walecznych?
Nie wiem. Byłem ranny 22 września, przy końcu Powstania, w staw biodrowy. Bardzo krwawiłem, bo tętnice były tam porwane. Początkowo leżałem w dowództwie przy Śliskiej, gdzieś w piwnicy. Ściągnęli ze mnie wszystko, bo wszystko było zakrwawione, dokumenty straciłem, zdjęcia. Co tylko miałem, wszystko straciłem. Jak mnie rozebrali (trochę nawet nieprzyjemnie mówić), jak mi zdjęli i buty, to skarpetki były zgniłe, bo w całym Powstaniu nie rozbierałem się, nie zdejmowałem butów. Jak się z placówki schodziło na chwilę, to jak stałem, tak padałem. Cokolwiek zjadłem „kaszki pluj”, straszny głód był, tylko ten jęczmień, co w Haberbuschu nasi znaleźli. Cała dzielnica się żywiła tym. Z tej piwnicy koledzy, właśnie Delura Ryszard i jeszcze dwóch, przenieśli mnie po wertepach (bo to już nie było domów, tylko wertepy, nie było ulic) na ulicę Złotą 56 do piwnicy. Tam szkoła była i tam leżałem, tam był szpital.
- Jakie warunki panowały w tamtym szpitalu?
Straszne. Oni tam przyszli obydwaj i powiedzieli mi: „Zostałeś odznaczony Krzyżem Walecznych”. Po wojnie oni świadczyli i nawet się dowiadywali, ale nigdzie się nie mogli dowiedzieć. Oni mnie odnaleźli, nie ja ich, przypadkowo. Delura Ryszard mieszkał w tym samym budynku, co mój brat. Nazwisko zobaczył na drzwiach i spytał się o mnie. [Brat] mówi: „To mój brat”. Tak się odnaleźliśmy.
- Pamięta pan lekarzy w szpitalu lub osoby, które wtedy tam przebywały?
W tym czasie to nie pamiętam. Tylko pamiętam (nic mi nie robili, tylko opatrunki jako tako), że miałem robaki w ranach, bo upał był jeszcze. Niby to wrzesień, a był upał. Muchy wchodziły, bo to ropa, smród. Tego czasu nie pamiętam, tylko pamiętam, jak oni przyszli. Pamiętam później 5 października, jak mnie nieśli ulicą Złotą na noszach do ewakuacji, do niewoli, gdzieś w stronę czy placu Napoleona, czy Marszałkowskiej. Ulicą Złotą mnie nieśli.
- Kiedy pan został ranny, w jakiej sytuacji?
Na ulicy Próżnej z granatnika.
- Czyli to była zwykła wymiana ognia?
Tak, z granatnika. Upadłem, nie zdawałem sobie sprawy, chciałem się poderwać. Poderwałem się, upadłem. Leżałem, strasznie krwawiłem, zanieśli mnie do piwnicy, i leżałem tam.
- Wróćmy do momentu zdobycia budynku PAST-y. Co się działo dalej?
Byłem na linii frontu.
- Pamięta pan jakieś konkretne wydarzenia z końcówki sierpnia, z września?
Dłuższy czas walczyliśmy na skrzyżowaniu Grzybowska i Ciepła To było załamanie ulicy Ciepłej. Na tym skrzyżowaniu, po drugiej stronie, były koszary przedwojennej policji. Tam „ukraińcy” stacjonowali i front trzymali, SS-Ukraine. W tej fabryce (to był numer 25, fabryka Jarnuszkiewicza, żelbetonowy budynek) broniliśmy się całe prawie Powstanie, aż nas przenieśli na ulicę Próżną, bo tam był ważny strategiczny punkt. Nawet wtedy jak Starówka padła, robiliśmy im odwrót ulicą Ciepłą. Oddziały nasze doszły nawet do wieży strażackiej. Z kolegami mieliśmy zadanie zdobycie tych koszar policji, bo to było blisko. Szturm cały był i dostaliśmy się do okien, i zdobyliśmy te koszary. Wzięliśmy do niewoli trzydziestu jeden „ukraińców”. Przyprowadziliśmy ich na podwórko do Jarnuszkiewicza, tam ich rozbierali do połowy, szukali [tatuażu] SS. Pamiętam, że ich odprowadziliśmy. Oni błagali, tak się bali (wypasieni byli), [mówili,] że do polaczków nie strzelali, że to, że tamto. Odprowadzili ich do niewoli.
- Czyli tych „ukraińców” nie rozstrzelano?
Nie, broń Boże. W Powstaniu nikogo nie rozstrzeliwano. Pamiętam też moment na ulicy Ciepłej, bo oprócz [numeru] 25 (to było troszkę z boku) po drugiej stronie ulicy też mieliśmy posterunek pod [numerem] 30, ale tam było ciężko, pod ostrzałem (tam się zmieniali) od „ukraińców”. Mieliśmy też numery 25 i 29, na wprost ulicy Ciepłej. Niemcy tłukli w te domy i spalili nas. Ale jak [domy] się spaliły, już się dopalały, kazano nam wejść z powrotem. Czad aż nie szło wytrzymać, ale musieliśmy wejść i zająć stanowiska, bo te dwa numery były na wprost ulicy Ciepłej. Właśnie tam taki moment pamiętam: szedłem w podwórku od tyłu na zmianę, tylko szedłem, śpiąc, bo po prostu chodząc, człowiek spał. Już byłem blisko kolegi, miałem go zmieniać i moment… On o mnie jakoś jeszcze się oparł trochę, chwyciłem go. Dostał prosto w serce. Taki moment właśnie mi się zachował.
- Z jakiej broni pan korzystał?
Różnie było, początkowo miałem karabin. Ten maszynowy mi zabrali, rzekomo do rusznikarza, coś trzeba było jeszcze [poprawić] i już go nie otrzymałem. Różnie. I z karabinów, i pepeszka tam była, i sten, miałem granaty też i butelki. Takie było wyposażenie.
Bardzo ciężko. Musieliśmy strzelać tylko na pewniaka, kiedy już wiedzieliśmy, że potrzeba taka jest, bo było bardzo ciężko z amunicją. Były zrzuty.
Były polskie gdzieś, ale zrzucali z bardzo dużej wysokości. Coś tam zdobyli, ale bardzo mało, piata chyba i coś jeszcze.
- Pamięta pan, ile tych zrzutów było?
Później były, ale to przy końcu. W fabryce Jarnuszkiewicza był nasz cmentarz, chowaliśmy w podwórku naszych kolegów. Były zrzuty rosyjskie. Było tak, że na te zrzuty wszyscy wyszli w kierunku placu, na podwórko, i wtedy katiuszami albo czymś po grobach naszych wszystkich… Wszystko to rozwalili.
- Czyli Rosjanie atakowali?
Nie wiem, może z zagranicy, bo to nie było typowe, jak Niemcy, ale coś tam było.
- Czy była wtedy świadomość, że Rosjanie stoją po drugiej stronie?
Wiedzieliśmy. Co tu mówić? Przecież mój ojciec jest legionistą, walczył, był w I wojnie. Do Rosjan nie mam zaufania, w ogóle im nie wierzę w niczym. I teraz im nie wierzę.
- Czy w pana otoczeniu były osoby z mniejszości narodowych?
Był jeden Gruzin, którego wyzwoliliśmy podczas akcji.
Nie wiem, to na Ciepłej czy gdzieś. U Niemców walczyli, on był niewolnikiem u Niemców, później w niewoli stracił rękę, w Powstaniu. Ali się nazywał.
Został u nas. Obsługiwał, wszystko robił, co trzeba było. Był z nami razem.
- Czy był pan świadkiem zbrodni wojennych?
To, co widziałem, jak rozstrzeliwali i wieszali na latarniach. Przecież to były zbrodnie.
Nie. Byłem do końca po stronie Powstańców i nie widziałem specjalnie. Owszem, że ludność prowadzili, na czołgi wsadzali, to bardzo często było.
- Jakieś egzekucje, gwałty?
U nas była dyscyplina.
- Czy w pana otoczeniu istniało życie religijne?
Nawet wolna chwila, nawet najmniejsza chwila przed śniadaniem, to było w dwuszeregu i „Kiedy ranne wstają zorze”, wieczorem „Wszystkie nasze dzienne sprawy”. W dwuszeregu, rozejść się. To samo w niewoli było. Księża byli z nami.
- Pamięta pan jakieś imiona i nazwiska księży?
Nie pamiętam nazwisk, ale byli z nami i nawet w niewoli byli też z nami.
Tak, w niewoli były msze w baraku.
Owszem, były msze, ale tak bardzo nie pamiętam, tylko wiem, że były zbiórki i „Kiedy ranne wstają zorze”.
- Czy miał pan dostęp do prasy powstańczej albo do radia?
Nie, nie było na to czasu, cały czas byłem na linii frontu.
- Czy w pana otoczeniu istniało życie kulturalne?
Jak to powiedzieć? Tyle, że czasami Powstańcy śpiewali nasze piosenki.
- Jakie piosenki się śpiewało w pana oddziale?
„Pałacyk Michla, Żytnia, Wola”, wszystkie. Znam je na pamięć prawie wszystkie.
- Czy wiadomo było, co się dzieje w innych dzielnicach miasta?
Wiadomo było, że Starówka w bardzo ciężkich walkach, mówili, że na Woli wymordowali ludność. Orientowaliśmy się, nie było żadnych tajemnic przecież.
- Jak wspomina pan swoich przełożonych?
Szczególnie podchorążego. Był po prostu jak ojciec. Niby nasz przełożony, ale taki troskliwy, interesował się, naprawdę. A dowództwo, to szacunek, to przecież porucznik czy kapitan, hołd się oddawało.
- Jaka atmosfera panowała w oddziale?
W oddziale to naprawdę… Powstańcy byli, że jeden za drugiego, byliśmy tak jak jeden. Nie było tego, że boję się albo coś. Młodzi byliśmy, to atmosfera była wspaniała. Później było wielkie przygnębienie, ale my nie chcieliśmy się poddawać, do ostatka będziemy walczyć. Byliśmy zdziwieni (byłem już ranny), że kapitulacja. Jak to kapitulacja? Nie do pomyślenia.
- Jak dalej przebiegały pana losy od momentu kapitulacji? Mówił pan, że był pan niesiony na noszach.
Tak, byłem niesiony na noszach ulicą Złotą i widziałem, jak Niemcy wysadzali budynki, i miotaczami płomieni podpalali, na moich oczach. Piątego października nieśli mnie. Byłem bardzo wycieńczony, chory, bo przecież tyle Powstania, głodu, i ta rana, ale widziałem to wszystko. Trzeba przyznać, że wielki szacunek dla naszych lekarzy, dla sanitariuszek, dla sióstr. Jak byłem w niewoli, to naprawdę… Tam nie było bandaży, do tego stopnia nawet, że one prały bandaże z ropy. Coś okropnego. Pluskwy. Byłem do połowy w gipsie, w rozkroku, dwie nogi. Wszy mi zjadły skórę. One baseny nosiły i wszystko. Jak one się poświęcały, Jezu kochany! A mnie tak bolało, że przy mojej pryczy położyli deskę, żeby omijali, bo to ruchome było.
- Jaką drogą się pan znalazł w obozie?
Siedem dni nas wieźli pociągiem. Nie mieli gdzie nas wsadzić, to byli wszystko ranni, ale dzięki Bogu, że nie tak, jak ruskie zrobili. Nas do obozu Zeithain Mühlberg zawieźli, to był obóz jeniecki i szpital. Pamiętam tam doktor, major, operacje robił. To był chirurg. Ile on tych operacji [przeprowadził], nogi obcinał! U mnie też – przyszedł, pokazał palcem: „Tak wyłuskać”. Ale jednak zostawili i mam nogę.
Doktor Będkowski.
- Jakie warunki panowały w obozie?
Warunki były bardzo ciężkie, dwieście gramów czarnego chleba i raz dziennie zupa z brukwi. Parę kostek pływało, wodnista. Było bardzo ciężko dla nas chorych, leżałem na pryczy dziewięć miesięcy, trzy operacje. Były tam zachowane wszelkie wojskowe porządki. Był obchód i tak dalej. Kto mógł stać albo miał tylko rękę chorą, albo bez ręki, to na baczność. A Niemcy też robili inspekcje, cała świta generałów stała. Przedtem wyczyścili, przecież tam było okropnie, bo pluskwy, wszystko. Okropne to było.
- Jak Niemcy traktowali Polaków?
To było, uważam, po wojskowemu. Wiem, że w tym czasie przychodził do mnie mój podchorąży. Pomimo że był podchorąży, ale go skierowali po jakimś czasie do naszego obozu, bo miał gruźlicę, bardzo był chory. Odnalazł mnie i przychodził do mnie. Była Zośka, która była ranna w bok. Ona była w ciąży i właśnie w tym obozie urodziła dziecko. Też przychodziła do mnie. Po wojnie miałem z nią kontakt, pisałem do niej listy. Mieszkała w domu kombatanta.
To był bardzo duży obóz, bardzo dużo było baraków.
- Do kiedy pan przebywał w tym obozie?
W tym obozie przebywałem do wyzwolenia nas przez Rosjan. Już zaczynałem wstawać i chodzić o kulach, przy łóżku uczyłem się chodzić. Początkowo opuszczałem nogę do kolana Przedtem byłem na górnej pryczy, później mnie dali na dolną. Opuszczałem nogę do kolana i czarna się robiła, bo tam uderzała krew. Uczyłem się po prostu wstawać i chodzić. Po miesiącu, jak nas Rosjanie wyzwolili…
W maju. Po miesiącu, jak nas Rosjanie wyzwolili, zorganizowaliśmy (nie ja sam, ale nas wielu było) platformę konną, potężny koń i platforma konna, jak dawniej wozili węgiel czy coś. Weszło nas na tę platformę chyba ze dwadzieścia osób. Kazano nam założyć francuskie opaski. Do granicy było jakieś sześćdziesiąt kilometrów, do Elby, tam już Amerykanie byli. Na Elbie przekroczyliśmy granicę, do Amerykanów uciekliśmy jako jeńcy francuscy.
- Nie było problemów na granicy?
Nie, nauczono nas, żeby się nie odzywać, nic nie mówić, tylko w razie czego:
prisonnier français.
- Kto zorganizował tę ucieczkę?
Nie pamiętam, ale nasi Powstańcy.
- Kto był wśród osób, które też uciekały, pamięta pan?
Nie. To było na Elbie, Erfurt czy jak to się nazywało. Skierowano nas do Mannheim, tam było zgrupowanie polskich oddziałów w koszarach. Jeszcze chodziłem o kulach, później już mniej. Też służba, warty, wachty, wszystko po wojskowemu było. Umundurowali nas w amerykańskie mundury. Nie pamiętam, jak długo tam przebywałem, ale później mnie skierowano na palcówkę wartowniczą. Służyliśmy jako Polacy w armii amerykańskiej, służba wartownicza, jeńców pilnowano, obozów jenieckich, Niemców, magazynów amerykańskich. [Dzielono do służby] przeważnie kompaniami. Byłem bardzo w wielu miastach na Zachodzie. Byłem szefem kuchni. Już miałem pojęcie trochę o tym wszystkim i wszędzie byłem szefem kuchni.
- Jakie warunki panowały w obozach dla Niemców?
Niemcy byli normalnie jako jeńcy, ale musieli też pracować, to ich do pracy nasi prowadzili. Pilnowali tego obozu, wszędzie na budkach pilnowali Niemców.
- Jak długo trwał okres służby wartowniczej i później kucharskiej?
Pracowałem w kompaniach wartowniczych jako szef kuchni do lutego 1947 roku. Mój tata odnalazł mnie przez Czerwony Krzyż i przysłał do mnie list, i prosił, żeby wracać. Napisałem pismo z prośbą o zwolnienie mnie. Mam to pismo jeszcze w dokumentach. Na własną prośbę wyjechałem do kraju. Gdzieś w marcu przekroczyłem granicę w Dziedzicach.
- Miał pan później problemy w związku z uczestnictwem w Powstaniu Warszawskim, w Armii Krajowej i późniejszym pobytem na Zachodzie?
Jak przybyłem do Dziedzic, od razu mnie wzięli. Byłem w mundurze, tylko ten amerykański mundur już był przefarbowany. Polska Amerykanom zarzucała, że jakieś polskie wojsko trzymają, to przefarbowali nas na granatowe. Ale byłem w mundurze i od razu mnie na inny pokój. Tam mnie wszystko wypytali, gdzie, co, jak. Dali mi pismo i z tym pismem mam się zgłosić na UB w Warszawie. Bezpłatnie przyjechałem, na podstawie tego pisma, do Warszawy. Ojciec mieszkał na ulicy Chocimskiej. Był przewodniczącym PPS-u na Mokotów. Z tym pismem musiałem się codziennie na UB meldować.
Byłem dwa miesiące w Warszawie, to przez cały czas się meldowałem.
- Czy wówczas grożono panu czymś?
Jeszcze nic. W tym czasie ojciec zapisał mnie do PPS-u. W tym czasie pod ojca domem na Chocimskiej już były demonstracje, kilkuset ludzi skandowało mojego ojca. Miało być zjednoczenie partii. Ojca aresztowali, zamknęli na czas tego zjednoczenia i jeszcze dwa tygodnie siedział w więzieniu. Wtedy stworzyli nie PPS, a PZPR. Po dwóch miesiącach mój wujek, który mnie dał na kucharza do „Bristolu”, powiedział, że dyrektorem „Grand Hotelu” w Sopocie jest Napierała, mój dyrektor i mam tam jechać, dostanę pracę. No i wyjechałem. Ale w Gdańsku też musiałem się meldować. Zamieszkałem w Oliwie i musiałem się w Gdańsku na UB meldować. Po jakimś czasie co drugi dzień, a później raz na tydzień, później coraz mniej i dali mi spokój. Zacząłem pracować w „Grand Hotelu” w Sopocie, kończyłem praktykę i szkołę gastronomiczną.
- Jakie jest pana najlepsze wspomnienie z Powstania?
Trudno mi powiedzieć.
Jak byłem ranny. Do dzisiaj omijam 22 – czy liczbę, czy datę, bo wtedy byłem ranny.
- Jaka jest po latach pana opinia na temat Powstania?
Moja opinia jest taka, tak uważam, że gdyby nie było Powstania… To było bardzo ważne. W tym czasie, kiedy tu już Rosjanie wchodzili, kiedy się ważyły losy, kiedy był układ z Amerykanami, z Anglikami, to zaważyło na tym, że jest Polska. Oburzony jestem… Jak byłem na zebraniu Powstańców warszawskich w Gdańsku, kolegów moich, oni przynieśli „Gazetę Wyborczą”. Tam były różne pytania, czy warto było Powstanie robić. Oburzony jestem. Jak można? Powstaniec?
Gdynia, 29 listopada 2012 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz