Stefania Wawrzyniak „Kaśka”
Wawrzyniak Stefania.
- Jakie zadania pani miała podczas konspiracji?
Podczas?
- Podczas konspiracji w Warszawie, podczas okupacji.
W czasie okupacji?
Jak się wojna zaczęła, to ja miałam piętnaście lat. Chodziłam do szkoły, ale wszyscy żyli tylko tym, żeby jak najszybciej wyzwolić się od Niemców. Młodzież zakładała takie kółka różne. Powstawały organizacje: „Polska Niepodległa”, „Polska Walcząca”, „Szare Szeregi”, takie różne ugrupowania powstawały. Ja należałam do „Polski Niepodległej”. W czterdziestym drugim roku, w lutym to było, to zrobili nam zebranie i ogłosili, że powstała Armia Krajowa, że wszyscy jesteśmy w Armii Krajowej. Każdy w swojej organizacji istnieje nadal, ale wszystko razem to jest Armia Krajowa – AK. No i co dalej mówić o czym?
Roznosiłam prasę.
- A w której dzielnicy pani roznosiła te ulotki?
Ja nie ulotki, tylko całe paczki tych ulotek roznosiłam. To po różnych [miejscach], i na Pragę, i wszędzie.
- A czy mogła pani by opowiedzieć, jak wyglądało szkolenie sanitarne przygotowujące do Powstania?
Mogę. W szpitalu był zaprzyjaźniony lekarz i on uczył nas zakładać po prostu opatrunki, udzielać rannym pierwszej pomocy.
Dwa tygodnie.
- I gdzie był pani punkt zgłoszenia się do Powstania?
Do Powstania? Nas była piątka – pięć dziewcząt, które były przygotowane, żeby jak wybuchnie Powstanie, to powiedzieli nam, w którym miejscu mamy się zgłosić, że tam będą nasi Powstańcy i tam my mamy ich opatrywać w razie czego. Ale żeśmy nie doszły, bo jak wybuchło Powstanie, to w naszej dzielnicy… To była dzielnica niemiecka, bo Niemcy sobie podzielili Warszawę w czasie okupacji i taką dzielnicę wyznaczyli jedną, że jako dzielnica niemiecka i tam wyrzucali z mieszkań Polaków i tam osadzali Niemców albo też folksdojczy. I w budynku, w którym ja mieszkałam – to też oficyna była cała i tylko folksdojcze mieszkali. Powyrzucali wszystkich lokatorów. Tylko nie wyrzucali żon tych, którzy poszli na wojnę, tak że mój ojciec poszedł na wojnę, a moja mama miała prawo mieszkać w tym budynku. Obok mnie mieszkał kapitan sztabowy, to on do niewoli poszedł, ale żona miała prawo do mieszkania. Jej nie wolno było ruszyć z mieszkania. I ona przyjęła do siebie swoją siostrę z Torunia. Mąż ją przywiózł wtedy jako major Krajewski. On był cichociemnym.
- A już w trakcie wojny pani wiedziała, że to jest cichociemny?
Nie, nie wiedziałam tego. Wiedziałam, że to jest jej mąż, on się bardzo rzadko pojawiał. Ze dwa razy go widziałam w czasie wojny, ale po wojnie spotkałam się z nimi i wtedy się dowiedziałam, że był cichociemnym.
- Mówiła pani, że nie doszłyście razem z tymi dziewczynami na swój punkt…
Wie pani, bo Niemcy już wcześniej... Cały lipiec to wszyscy folksdojcze uciekali z Warszawy. Wiedzieliśmy już, że armia radziecka się zbliża, że Niemców goni i że armia Berlinga idzie na Warszawę. To wiedzieliśmy, że lada chwila wybuchnie Powstanie, ale Niemcy obsadzili przez wojskowych bardzo ważne punkty w Warszawie. Także szkołę dziennikarską na Rozbrat, na przykład Bank Gospodarstwa Krajowego, to był róg Alej Jerozolimskich i Nowego Świata, jakoś tak. Tak że te karabiny niemieckie wszędzie docierały, tak że poruszać się było bardzo trudno i koleżanka została właśnie zabita w drodze, bo my miałyśmy się stawić na ulicy Wawelskiej i niestety nie mogłyśmy dojść i dlatego jak powstała właśnie ta placówka kapitana „Kryski”, to myśmy się tam zgłosiły. I tam pracowałyśmy właśnie w takim szpitaliku polowym.
- A w którym miejscu był ten szpitalik?
Na ulicy Okrąg 4.
- I oprócz pań ile było jeszcze innego personelu?
Ile było personelu? No była doktor, która prowadziła ten szpitalik. To była doktor stomatolog właściwie – doktor Semadeni. To jej prawdziwe nazwisko i po wojnie ona jeszcze pracowała. To znaczy już nie w organizacji żadnej, tylko jako stomatolog. Wspaniały lekarz. Była też kucharka – bardzo miła pani – bo mieliśmy to szczęście, że naprzeciw naszej ulicy były magazyny żywnościowe Społem, tak że te magazyny zaraz wojsko nasze zajęło i żywności było pod dostatkiem. Nie owało żywności.
Z wodą było ciężko. Już po jakichś pięciu czy kilku dniach wodociągi nie istniały. Już trzeba było, ale było dużo takich podwórkowych studzienek, to się tam chodziło i wodę brało z tych studzienek.
- A jakie warunki panowały w szpitalu?
Dobre warunki były. Było czysto, żeśmy dbały, żeby było czysto, żeby ranni mieli wygodnie.
- A jak wyglądał pani zwykły dzień podczas Powstania?
Zwykły dzień podczas Powstania. No to od rana wśród rannych. Trzeba było rannych myć, podawać im śniadanie, w ogóle posiłki podawać, opatrunki. Przy opatrunkach to było różnie, bo opatrunki przeważnie robiła doktor i przy niej asystowało się, ale to tak na zmianę.
- A gdzie się transportowało ciężej rannych?
Do szpitala, tam gdzie ZUS obecnie. Nie wiem, czy jeszcze jest na Czerniakowskiej ten ZUS – budynek ZUS-u. Tam był szpital i tych ciężej rannych tam się odstawiało.
- I pani też nosiła tam chorych?
Tak, nosiłam. Tam były wykopane takie rowy i między tymi rowami, żeby nie postrzelili Niemcy, to w tych rowach, tymi rowami się szło do tego szpitala.
- A pani też musiała chodzić pod ostrzałem?
Oczywiście, że też.
- A czy była wystarczająca ilość leków w pani szpitalu?
Podstawowych leków na opatrunki to dosyć było, ale później już owało. Coraz gorzej było, a już naprawdę źle się zrobiło od 1 września, kiedy przyszli ze Starówki żołnierze. Wtedy się zrobiło u nas piekło po prostu. Już nie było niczego. Ani opatrunków nie było, ani żywności nie było. Niczego nie było już.
- I jak sobie panie radziły?
Jak sobie radziłyśmy? Ja już nie pamiętam nawet.
- Wspominała pani o żołnierzach. Czy pamięta pani jakieś osoby lub jakieś rozmowy, które się przeprowadzało z nimi?
Nie, nie pamiętam, bo to tylu było i tak dużo, że naprawdę nie pamiętam. Tylko pamiętam jeszcze, jak „berlingowcy” do nas dotarli, bo już nasza dzielnica została… Bo Niemcy tak dzielnicami robili, że dzielnice otaczali i wtedy tam i samoloty bombardowały, i artyleria niemiecka, wszystko. I u nas się zaczęło tak właśnie 1 września, że tak zaczęli i było bardzo ciężko. A 15 września to już w ogóle ta cała ulica była po prostu zamknięta. Już poszczególne domy zajmowali Niemcy i wtedy właśnie przedostali się do nas „berlingowcy”, bo Berling – generał Berling doszedł już do Pragi i żołnierzy kilku przedarło się do Warszawy, do nas. Pamiętam tych żołnierzy. Dobrze uzbrojeni byli, ale nie wiem, co się z nimi stało. Czy Niemcy ich zagarnęli, nie wiem – bo już zajmowali pojedyncze budynki Niemcy. Po kolei każdy budynek zajmowali i doszli w końcu do tego, bo ten szpitalik był połączony razem z budynkiem narożnym róg Okrąg i Czerniakowskiej. Był narożny budynek Banku Polskiego. Tam mieszkali pracownicy Banku Polskiego i Polacy. Kapitan „Kryska” zajął to wszystko, ale później musiał się wycofywać. I wtedy kiedy Niemcy nas zabierali, to byliśmy pod dwudziestym – Wilanowska 20. Goliata przysłali. Goliat to taki czołg bezosobowy, który jak uderzał, to od razu ogień – od razu wszystko w płomieniach stanęło. Ale to było gdzieś koło dwudziestego chyba, bo później było trochę ciszy, były zrzuty. Osiemnastego września, to pamiętam dokładnie – były zrzuty zagraniczne, ale to wszystko już w ręce niemieckie poszło, bo Śródmieście jeszcze się trzymało, Mokotów się trzymał, Żoliborz jeszcze się trzymał, a tak to wszystko już było w rękach niemieckich. I nasi chłopcy starali się przedostać przez Wisłę do armii Berlinga, ale armia Berlinga dostała rozkaz wycofania się. Wycofali się. Tak że spod Wilanowskiej 20 pod piątkę przechodzili, a tam były niemieckie [budynki]. Te budynki były w ogóle przez wojsko niemieckie zajęte jeszcze w czasie okupacji. Tam wojsko niemieckie mieszkało. Żołnierze wojska niemieckiego, którzy byli, nie wiem, czy chorzy, czy jacyś, że nie na front ich posyłali, tylko jakieś zadania mieli na terenie Polski.
- A jak wyglądało właśnie wejście Niemców i wyrzucanie z dzielnicy?
Proszę pani, wejście Niemców to było straszne. Ja przez to nie chciałam w ogóle z nikim o Powstaniu rozmawiać, tak było straszne. Niemcy wpadli, oficerowie, do piwnicy i do wszystkich rannych mężczyzn dochodzili i w głowę im strzelali. To było straszne. A wszystkich innych wypędzali na podwórko na zewnątrz, a tam stali rozstawieni żołnierze i strzelali do ludzi. Kto im się nie podobał, to strzelali. Człowiek padał, a ten co za nim szedł, musiał iść dalej. Niektórych zatrzymywali. Mnie też zatrzymał jeden żołnierz i od razu kieszenie zaczął mi rewidować i wyciągnął z kieszeni opaskę AK, to go od razu zdenerwowało. Tam miałam legitymację AK, tam miałam znaczek AK, takie różne drobiazgi. Zostawił tylko tę kartę i zaczął krzyczeć: „Bandit, bandit” i podniósł karabin, a ja w tej chwili myślałam tylko, żeby celnie strzelił, bo widziałam jak ludzie, którzy padali przede mną, jeszcze się ruszali. Przede mną szła matka z synem trzynastoletnim, to do tego syna strzelali. On upadł, ta matka na niego się rzuciła z płaczem i nie wiem, czy tą matkę zabili, czy nie – nie wiem już. Ale ten Niemiec rozejrzał się tak na boki i machnął mnie ręką, żebym szła. Jak ja już stamtąd wyszłam, to już nie wiem. Byłam półprzytomna po prostu.
- A ile osób się uratowało z tego szpitala?
Ile z tego się… Kobiety się ranne uratowało. Doktor Semadeni w ogóle o każdego rannego walczyła, ale o kobiety szczególnie. Te kobiety to na wieczór przysłali jej furmanki i na tych furmankach gdzieś wywieźli poza Warszawę, tak że zostały uratowane jakoś te kobiety. A ze szpitala to moje dwie koleżanki najlepsze, z którymi byłam cały czas w Powstaniu.
Jeden ranny mężczyzna to pierwszego dnia był ranny w nogę i później on w Pruszkowie pomógł nam, bo spotkał jakieś inne koleżanki swoje z AK, które chodziły w opaskach Czerwonego Krzyża. I on na nas wskazał, żeby nas jakoś uratowały. I one nas zaprowadziły, nie na tę halę, gdzie tam wszyscy ludzie byli… To znaczy my też chodziłyśmy po tych halach, gdzie tam spędzali cały ten naród. To brud, robactwo, bo takie maty tylko słomiane leżały i ludzie na tym. I on nas wtedy wskazał tym sanitariuszkom i one nas zaprowadziły do budynku. Oddzielnie stał budynek. Widocznie na terenie fabryki jakieś administracyjne budynki też były. I tam mogłyśmy się umyć dopiero i nakarmiły nas dopiero tam w tym budynku. No i chodziłyśmy na tę halę, gdzie tam ci warszawiacy byli. Każda z nas wypatrywała, czy tam nie znajdzie swoich bliskich na tych halach. Roznosiłyśmy gorącą kawę tym ludziom, w południe gorącą zupę jakąś.
- I jak długo pani tam była?
Niedługo byłam, bo na jakimś takim placu, to był plac jakiś apelowy czy nie wiem. W południe przyjmował lekarz Niemiec, który przyjmował tych rannych różnych i ja, chodząc po tych halach, gdzie tam leżeli ci warszawiacy, spotkałam znajomą moich rodziców. Ona była ranna w oko, całe oko, jej trzeba było [zrobić] operację na te oko. I ona prosiła mnie, żebym ja wyjechała z tego Pruszkowa. Ale jak wyjechać? To tylko zgłosić się trzeba do tego lekarza, że jest się chorym. A ja byłam przecież zdrowa. Wychudzona, ale zdrowa. Ale przy niej siedziała taka asystentka. Nie wiem, kim ona była, ale ona wypisywała te różne zwolnienia, a ten doktor bez słowa podpisywał. I ja się tam do niej zgłosiłam i dostałam od niej papiery, że jestem chora na gruźlicę otwartą, że nie nadaję się do żadnej pracy, że muszę mieć opiekę lekarską konieczną. I wypuścili mnie z tego Pruszkowa.
I ja z tą znajomą w Kielcach wysiadłyśmy z pociągu i w Kielcach ja ją oddałam do szpitala. I był tam taki punkt, gdzie właśnie tacy warszawiacy się zbierali. I tam przychodzili mieszkańcy i ofiarowali sobie pomieszczenia u siebie w domu. I mnie też – przyszła tak młoda dziewczyna, czy chcę. I tam zamieszkałam u tych państwa. Krótko tam byłam, bo znalazłam na liście wywiezionych nazwisko mojej matki, więc napisałam tam do mojej matki. Ale nie pisałam, żeby przyjechała, bo miałam tu zapewniony dach nad głową. Dwa razy do lasu mnie wysłali z dokumentami zaszytymi w ubraniu, bo byłam nietykalna. I w łapance raz z pociągu od razu nas wszystkich zagarnęli. Ja stanęłam z boku. Zobaczyłam, co się będzie działo dalej, bo nie wiedziałam, co zrobić. Niemiec na mnie kiwnął, żebym doszła. No poszłam, ze strachem wielkim, ale poszłam, bo mnie wzywał. A on tylko popatrzył na moje papiery, że jestem chora na gruźlicę, ręką machnął, żebym szła, i puścił mnie.
- I do kiedy pani była w Kielcach?
W Kielcach do kiedy byłam… Chyba do listopada, bo w listopadzie moja mama jak się dowiedziała, gdzie ja jestem, to przyjechała, że zabiera mnie, bo już nie może. Bo cały czas opłakiwała mój zgon, że ja już na pewno nie żyję. Jak się dowiedziała, że ja żyję, wzięła ze sobą moją młodszą siostrę, która miała wtedy dziesięć lat, ale była cała poraniona w czasie Powstania i cała była w bandażach. To z nią mogła spokojnie podróżować. Przyjechała i zabrała mnie stamtąd.
To była wieś Ogarka. Bardzo biedna wieś. I stamtąd to już do Warszawy wróciłyśmy w lutym. Jak ruscy weszli, bo tak to nazywali nas koty – pańskie koty, że tylko miał i miał, bo każdy mówi, że w Warszawie to miał to i tamto. Aha, polski kot. Polskie koty. Warszawskie koty na nas mówili tam w tej Ogarce. Że każdy miał i miał.
- I jakie wrażenie pani miała po przyjeździe do Warszawy?
Jakie wrażenie? Gruzy, mieszkanie nasze nie istniało. Na parterze moja mama jeden pokój zajęła, bo nie można było więcej przecież, bo Warszawa w gruzach, a ludzie wracali i chcieli gdzieś mieszkać przecież. I nic nie było dosłownie. Zeszłam do piwnicy, że może cokolwiek znajdę, coś do ubrania, bo przecież w piwnicy moja mama do takiej skrzyni zapakowała wszystkie ubrania i ta piwnica zamknięta była bardzo dobrze. Ale tam niestety wszystko było już rozgrabione. Bo warszawiacy przez Wisłę przechodzili i grabili warszawiaków. Co jeszcze było w piwnicach, to wszystko grabili. No i nas też ograbili. Jedna kobieta przyszła też i mówi: „O, ta najwięcej grabiła z tej piwnicy”. Ja mówię: „Jak pani mogła, przecież sąsiadką pani była”, a ona: „Milcz, bo cię zaraz do »białych niedźwiedzi« wyślę”. To co miałam mówić, jak mnie tak postraszyła. I tak pomaleńku jakoś się zaczęło żyć.
- A w której dzielnicy miasta pani mieszkała?
Na Powiślu. Na ulicy Wilanowskiej.
- A wracając jeszcze na chwilę do Powstania. Czy w pani otoczeniu istniało życie religijne?
Co istniało?
Życie religijne, tak. Oczywiście, że istniało. Ksiądz był – ksiądz „Paweł”. Chłopcy przed wypadem na jakiś tam posterunek niemiecki to zawsze szli do spowiedzi do ojca „Pawła”.
- A czy zdarzały się wspólne msze?
Wspólne msze? Raczej nie.
- A czy ksiądz przychodził do chorych do szpitala?
Przychodził.
Jak był wezwany. A tak to nie przychodził, bo to przecież było strach chodzić. Były pokopane takie rowy, żeby po tych rowach chodzić, żeby [ukryć się] przed postrzeleniem, bo niemieckie karabiny wszędzie były rozstawione.
- A jaki stosunek miała ludność cywilna do żołnierzy polskich?
Bardzo dobrą. Pomagali. Ludność cywilna pomagała, co mogła. To wody, to coś z żywności, jak miała, to się dzieliła z żołnierzami.
- A jak wspomina pani kapitana „Kryskę”? Miała pani z nim kontakt?
Nie, nie miałam.
- A czy zdarzały się jakieś takie milsze momenty? Jakieś wspólne śpiewanie piosenek czy jakiś koncert?
Owszem, były wspólne takie jakieś, ale ja nie chodziłam na to.
- A z kim się pani przyjaźniła podczas Powstania? Czy był ktoś bliższy pani?
Najwięcej to się przyjaźniłam z tą Helenką i tą Ireną, co razem byłyśmy w tym szpitaliku sanitariuszkami. To z nimi się najwięcej przyjaźniłam. Najbardziej z Helenką, bo z Helenką cały czas w AK, to od początku istnienia AK z Helenką zawsze.
- A czy spotkała pani podczas Powstania ludzi z mniejszości narodowych?
Z mniejszości narodowych? W czasie Powstania doktor Semadeni, która była stomatologiem, robiła rękę, operacje ręki właśnie żydówce węgierskiej. Ucięła tak rękę. Którą rękę? Lewą rękę.
- A pani musiała też asystować przy operacjach?
Oczywiście, ale tylko po to, żeby tam coś podać, bo tak to była specjalna sanitariuszka, która przed Powstaniem pracowała w szpitalu jako właśnie taka siostra chirurgiczna.
W spódniczkę. Szara, taka gruba spódniczka, do tego jedna cienka bluzka, a na tej bluzce cienkiej jedna grubsza. No i miałam płaszcz zimowy. To miałam ze sobą. Tylko buty to już nie wiem jakie. Ale ważne, że miałam ten zimowy płaszcz. To mnie ratowało dużo.
- A czy po wojnie miała pani problemy ze Służbą Bezpieczeństwa ze względu na swój udział w Powstaniu i działalność w Armii Krajowej?
Nie, nie miałam, bo w czterdziestym piątym roku wyszłam za mąż. Chociaż byłam aresztowana, ale krótko. To właściwie chodziło o męża. A ja jako żona, ale mnie zaraz wypuścili.
- A pani mąż też działał w Armii Krajowej?
Nie. On politycznie się nie udzielał zupełnie.
- A jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?
Najlepsze? Nie. Takich to nie było.
- A co było najgorsze i najtrudniejsze?
Najgorsze i najtrudniejsze to właśnie było to, jak Niemcy już wpadli, zabijali tych rannych i ludność na zewnątrz. Żołnierze na zewnątrz ludzi zabijali. To było najgorsze. Ja przez to odganiam w ogóle myśli o Powstaniu. Ja nie mogłam myśleć w ogóle o Powstaniu. Nie chciałam z nikim rozmawiać o Powstaniu. Chciałam zapomnieć o Powstaniu w ogóle.
- A jaka jest po latach pani opinia o Powstaniu Warszawskim?
Proszę pani, jaka jest opinia? Powstanie musiało powstać. Bo są ludzie, którzy mówią, że niepotrzebnie – Warszawa zniszczona przez warszawiaków. Nie! Powstanie musiało powstać, bo przecież Hitler jak we wrześniu w trzydziestym dziewiątym roku przyjechał do Warszawy jako zdobywca, to on powiedział: „Warszawa musi zniknąć z mapy świata, Warszawa nie może istnieć w ogóle na mapie świata”. Tak powiedział Hitler wtedy, więc gdyby nawet Powstanie nie powstało, to i tak Niemcy by zniszczyli Warszawę.
- Jeszcze mam tylko dwa pytania odnośnie wcześniejszego okresu. Czym zajmowali się pani rodzice przed wojną?
Czym się zajmowali? Moja mama nie pracowała, tylko zajmowała się dziećmi. Było nas trzy. Ojciec był malarzem pokojowym, ale miał dużo pracy, tak że malarzy przyjmował jeszcze w sezonie, przyjmował malarzy do siebie jeszcze. Tak że wystarczało na to, żeby posyłać nas do szkół. Ja chodziłam do gimnazjum, siostra do szkoły zawodowej, a ta najmłodsza – bo ja byłam średnia – to starsza szkołę krawiecką skończyła. Ja byłam w gimnazjum, do trzeciej klasy akurat zdałam, jak się wojna zaczęła. A najmłodsza miała iść do szkoły baletowej, bo miała talent artystyczny raczej.
- A czy w czasie okupacji była pani świadkiem lub ofiarą represji ze strony Niemców?
Niech sobie przypomnę. Nie pamiętam.
- Czy aresztowano panią lub była pani w łapance?
Nie, nie aresztowali ani w łapance nie byłam. Ale zaraz, kilka dni po zajęciu Warszawy Niemcy podjeżdżali pod budynek, wszystkich ludzi wyciągali z domów do tak zwanej mykwy. Tam wszyscy, oddzielnie mężczyźni, oddzielnie kobiety, ale kobiety to i małe dzieci i stare kobiety. Wszystko razem. I mieszkania kontrolowali. Gdzie brud znaleźli, to już przychodzili co miesiąc z tymi sikawkami i całe mieszkanie zlewali tym. I w naszym budynku mieszkała taka jedna rodzina, ale to zawsze chodzili tacy zawszeni. To do nich przychodzili ciągle i im tam psikali.
I co jeszcze. Że przyjeżdżali też wszystkich szczepić, tyfus. Czy ktoś chciał, czy nie chciał, musiał być szczepiony.
- Pani też była zaszczepiona?
Oczywiście i to co roku.
- A oni to wcześniej ogłaszali czy po prostu był dzień?
Nie. Przyjeżdżali, wszystkich zgarniali i po kolei szczepili.
- A czy z okresu okupacji pamięta pani Żydów?
Żydów? Bardzo dobrze pamiętam. Żydzi tacy bogaci to powyjeżdżali tuż przed samą wojną. Ale ta biedota pozostała przecież, to oni ich wygarnęli do getta.
- A czy z pani otoczenia też kogoś wyrzucono do getta?
Nie rozumiem.
- Czy w pani otoczeniu, tam gdzie pani mieszkała, też ludzi wyrzucono do getta? Znała pani kogoś kto był w getcie?
Nie pamiętam.
Wrocław, 14 lutego 2013 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz