Maria Sroczyńska, urodzona 29 sierpnia 1925 roku. Stale zamieszkuję w Zabrzu przy ulicy Brodzieńskiego 6 mieszkania 6. Jestem lekarzem o specjalności pediatrycznej, obecnie na emeryturze. Stopień doktora medycyny uzyskałam w 1962 roku. Pracowałam w Klinice Pediatrycznej w Zabrzu na stanowisku adiunkta, oraz prowadziłam Wojewódzką Poradnię Hematologiczną dla dzieci.
Przed wojną, mieszkając z rodzicami w Warszawie, uczyłam się w gimnazjum Królowej Jadwigi. Miałam ukończone dwie klasy. Należałam do harcerstwa, do 14. drużyny, zastęp „Kosodrzewiny”. Mój ojciec był sędzią Sądu Najwyższego. Warunki finansowe były zadowalające.
Momentu wybuchu wojny po dziecinnemu nie odczułam, jako katastrofy i nie wyobrażałam sobie wrześniowej klęski. Wkrótce poznałam szarą rzeczywistość, gdy po tygodniu mieliśmy zmienić nasze wygodne mieszkanie przy ulicy Śniadeckich na zatłoczone przez uciekinierów, mieszkanie wujostwa przy ulicy Siennej. Muszę ze wstydem powiedzieć, że pomyślałam, że nie będzie początku roku szkolnego, taka byłam głupia. Ale szybko mi to przeszło. Oczywiście oblężenie Warszawy przeszłam częściowo przy ulicy Śniadeckich, a potem przy ulicy Siennej u mojego wujostwa.
Czas oblężenia miasta pamiętam doskonale. Przeżywałam jak przedsionek piekła – paliły się domy, ulice zasnute dławiącym dymem. Były częste naloty, schodziło się do schronów. W zatłoczonych schronach panowało przerażenie i niemilknący płacz małych dzieci.
Zobaczyłam ich, jak wjeżdżali w ulice Warszawy samochodami i motocyklami. Pojawiły się czołgi. Muszę przyznać, że w pierwszych dniach zachowanie wojska było poprawne. Nawet rozdawano ludności chleb. Żadnych późniejszych, groźnych skłonności ani zamiarów w tym czasie nie ujawniali.
Byłam bardzo, bardzo przygnębiona. Muszę przyznać, że w pierwszych dniach zachowanie wojska było poprawne. Nawet rozdawano ludności chleb. Żadnych późniejszych, groźnych skłonności ani zamiarów w tym czasie nie ujawniali. Poza tym świadomość była straszna – żeśmy przegrali.
Rodzice moi nie opuszczali Warszawy ani przed ani podczas oblężenia, a po zakończeniu powróciliśmy do swojego mieszkania przy ulicy Śniadeckich. Brat, starszy o osiem lat ode mnie, w wyniku zarządzonej akcji opuścił stolicę i wędrował do Kowla. Wkrótce, w październiku powrócił.
Tak, osiem lat.
Okupację przeżyliśmy w bardzo skromnych warunkach, ale głodu nie zaznaliśmy. Podstawą zaopatrzenia były reglamentowane, skąpe przydziały żywnościowe – „na kartki”. W domu niekiedy wypiekało się chleb ze zdobytej ukradkiem mąki. Smażyło się racuchy na oleju rzepakowym, piekło pierniki z marchwi i tym podobne. Mama moja wykazywała niesłychana pomysłowość w tym zakresie. Zapasów wielkich nie mieliśmy. Pamiętam, że w pierwszym dniu wojny ojciec wyszedł, żeby zrobić jakieś zakupy i kupił tylko rodzynki. Nie było nic więcej, mieliśmy kilka paczek dosyć dużych rodzynek.
Moja mama nie pracowała nigdy, prowadziła tylko dom. Ojciec do sądu powrócić nie chciał. Początkowo założył biuro pisania podań, a następnie otworzył kancelarię adwokacką. W obu przypadkach z niewielkim powodzeniem.
Brat oczywiście był w konspiracji. Założył sklep przy ulicy – mówiło się „na Żydach” – przy ulicy Grzybowskiej. To był sklep z zabawkami, grami i głównie [artykułami] piśmiennymi. Jakoś to szło.
Tak, chodziłam. Odwiedzałam go w tym sklepie, a czasem zastępowałam.
Ale miałam taką historię… W czasie wakacji zastępowałam sklepową, przyszedł chłopczyk i prosił o wojsko. Pytam się: „Jakie wojsko?”. Mówi: „Niemieckie”. – „Niemieckie chcesz? Może lepiej byłoby jakieś inne wojsko?”. – „Nie”. Wybrał niemieckie. Po jakimś czasie mój brat dostał wezwanie na gestapo, na przesłuchanie. Nie wiedział, o co chodzi, ale znał dobrze niemiecki, lepiej od tego, który go przesłuchiwał. Pisał na maszynie i tamten był mu bardzo wdzięczny. Chodziło o to, że sklepowa odmawiała dziecku Ukraińca (okazało się, że to było dziecko Ukraińca) wybrania wojska niemieckiego. Brat to odpowiednio zredagował i go puścili. Ale było trochę niepokoju o niego.
Nie, nie widziałam. Długi czas mało wiedziałam o tym, co się tam działo. Pochłonięta byłam nauką i egzaminem maturalnym. Wiele zatrważających opowieści stamtąd przyniósł kolega z kompletów medycznych. Zatrudniony w firmie przewozowej, jeździł do getta, przy okazji przemycając nielegalne towary do chwili, gdy go aresztowano. Szczęśliwym trafem uniknął zesłania do Treblinki.
Prawie od samego początku okupacji słyszałam o istnieniu konspiracji. Mówiło się krótko „Organizacja”. Wszyscy w moim otoczeniu czytali podziemną prasę – „Biuletyn Informacyjny”. W „Szarych Szeregach” znalazłam się w początkach 1942 roku.
Tak, dzięki temu.
W Szpitalu Maltańskim przechodziłyśmy przez pół roku szkolenie pielęgniarskie i sanitarne. To była normalna praca na oddziałach szpitala. Szczególnie troskliwie uczono nas wykonywania opatrunków i pielęgnacji chorych leżących.
Nie pamiętam.
Pamiętam powstanie w getcie w 1943 roku. Akurat zdawałam maturę, jak tam były walki. Pod mur getta przychodziłam od czasu do czasu. Podchodziłam, ale nie miałam bliższego kontaktu z Żydami.
Dużo, a jeszcze mój kolega, który miał ciężarówkę, woził tam różne towary i przemycał trochę jedzenia. Nie przechowywaliśmy Żydów, nie mieliśmy okazji.
Maturę zdawałam konspiracyjnie.
Tajne nauczanie odbywało się w grupach, powszechnie zwanych kompletami. Nasz komplet prowadzony był przez profesorów Gimnazjum i Liceum Królowej Jadwigi. Domy uczniów były miejscami potajemnych lekcji. Istniał także oficjalny system szkolnictwa, ale nie wykraczał poza szkoły zawodowe. Bywało, że uczęszczano do nich tylko dla uzyskania legitymacji. Ale system konspiracji przełamał także progi tych szkół. W ramach kursów przygotowawczych do szkół zawodowych II stopnia przerabiano niejawnie program czwartej klasy gimnazjum. Ja również tam się znalazłam. Na tym kursie nauczycielka polskiego wspaniała pani Białokurowa, która wspominam jako bohaterska postać miała odwagę czytać nam na lekcjach patriotyczną literaturę. W szczególności zapamiętałam „Wesele” Wyspiańskiego. Pani ta, rok później zginęła na gestapo w alei Szucha.
Tylko dziewczyny, bo Gimnazjum imienia Królowej Jadwigi było żeńskie. Po maturze zapisałam się natomiast na studia lekarskie Tajnego Uniwersytetu Poznańskiego w Warszawie. Wykłady odbywały się w mieszkaniach prywatnych. Pierwszy rok medycyny na kompletach był koedukacyjny i było dwanaście osób. W naszym „komplecie” zaingerował wykłady profesor Adam Wrzosek, dziekan wydziału, zajmujący się historią medycyny. Prowadził także wykłady z propedeutyki lekarskiej. Fizyki nauczał profesor Kapuściński, a chemii profesor Krause. Szczególną pozycje miał doktor Bolesław Wojciechowski, adiunkt kliniki Uniwersytetu Warszawskiego. Ćwiczenia z osteologii odbywały się w mieszkaniach, a sekcje mózgów na pustej plaży wiślanej… W takich nietypowych warunkach minął pierwszy rok studiów.
Tajny uniwersytet, bo żeby się dostać na tak zwane kursy sanitarne imienia Zaorskiego, trzeba było mieć osiemnaście lat i maturę. Nie mogłam, bo osiemnaście lat miałam dopiero za dwa lata skończone. To było jawne, ale to też był uniwersytet.
Mimo nastroju oczekiwania i napięcia, niczego konkretnego o rozpoczęciu akcji powstańczych nie było wiadomym. Tuż przed Powstaniem dowiedziałam się, że należę do Wojskowej Służby Kobiet.
Tak, miałyśmy nawet dwa spotkania i potem całonocne przebywanie, bo była godzina policyjna. Wtedy, kiedy myślano, że będzie, to znaczy cztery i dwa dni przed Powstaniem, przed godziną „W” jeszcze żeśmy się spotykały na punkcie sanitarnym. W dniu wybuchu Powstania szłam pieszo przez Pole Mokotowskie i widziałam wiele postaci z plecakami, zdążających w różnych kierunkach. Żadnych reakcji ze strony Niemców nie było.
Przy ulicy Fałata boczna Rakowieckiej, ostatnia przed kościołem jezuitów. Przypadło mi w udziale zwozić tam stosy materiałów opatrunkowych.
Nie wiedziałam, jaka to jest kompania.
Tak, o 1 sierpnia. Wszystkie, bez wyjątku, stawiłyśmy się na punkcie, ściśle o siedemnastej godzinie (godzinie „W”). Naszym dowódcą i lekarzem jednocześnie był profesor anatomii Loth – słynna postać z Uniwersytetu Warszawskiego.
Już pierwszego dnia zbierałyśmy rannych z ulicy Rakowieckiej. Było ich czterech. Po zaopatrzeniu ran, zaniosłyśmy ich na punkt, gdzie zostali poddani zbiegom chirurgicznym.
Nie, była strzelanina, żadna z nas nie była ranna, a tych rannych przyniosłyśmy do punktu. Tam było jeszcze więcej punktów. Dużej strzelaniny tam nie było. Strzelanina tegoż wieczoru zacichła. W trzecim dniu Powstania Niemcy zajęli znaczne części Mokotowa i zagrażali również naszej placówce. Rozeszła się pogłoska, że dobijają rannych. W tej sytuacji postanowiono przenieść rannych do szpitala Elżbietanek, w miejsce zabezpieczone przez wojska powstańcze. Przenoszenie było tragicznie trudne: pod niemieckim ostrzałem, potykając się, upadając pod ciężarem noszy z rannymi, dowlekłyśmy się jednak do celu. Szpital zapewniał pacjentom nie tylko łóżka, ale i wyżywienie. Nasza kwatera była w willi na ulicy Goszczyńskiego, ale z powodu mnóstwa zajęć z kwatery korzystałyśmy mało. Obowiązywały nas także dyżury nocne. Wspomagałyśmy dodatkowo, pracującego poza szpitalem doktora „Radwana” z Kalisza.
Trzeba było robić opatrunki, trzeba było nakarmić.
Nie, bo jak się było w Wojskowej Służbie Kobiecej, to się przygotowywało. Trzeba było nosić materiały opatrunkowe i watę, i to wszystko się nosiło, otrzymując polecenia przy ulicy Widok w sklepie elektromechanicznym. Była tam „Zośka”, która tym kierowała i dawała nam meldunki. To się wszystko nosiło przed Powstaniem. A potem w czasie powstawania punktu to pierwszy raz pojechałam dorożką, bo były tak olbrzymie paki waty, że bym tego nie uniosła. Natomiast w dniu Powstania przeszłam przez Pole Mokotowskie i tam było stosunkowo bezpiecznie, nie widziało się Niemców. Chodziło dużo takich [osób] z plecakami jak ja.
Nie, po żywność nie.
Tam była… wytwórnia „Społem” i tam były duże zapasy. Stamtąd się brało. Najpierw w Szpitalu Maltańskim mnie to nie obchodziło. Pamiętam, że 29 sierpnia na szpital spadły bomby lotnicze. Trzeba było rannych ewakuować do piwnic pobliskich domów. Mnie przypadła piwnica z czterema rannymi dosłownie naprzeciwko szpitala. W nowych warunkach należało zadbać o wyżywienie. Trzy posiłki dziennie przynosiłam bez trudu z kuchni działającej w pobliskim składzie firmy „Społem”. Moich rannych (wszyscy czterej podchorążowie) próbował pocieszać i rozweselać aktor o nazwisku Śliwiński. Schodził do nas z mieszkania na piętrze. Opowiadał żarty, zabawne anegdoty, wygłaszał monologi, deklamował, śpiewał. Ponadto, co rano spełniał funkcję golibrody.
Tak, oczywiście, [że] dla żołnierzy. Drugim naszym zadaniem było (w ramach obowiązków WSK) przeprowadzenie prania bielizny osobistej i pościelowej dla żołnierzy okolicznych jednostek. Wtedy z sanitariuszek zmieniałyśmy się kolejno w praczki. To odbywało się w piwnicach – pralniach kilku domów i trwało permanentnie przez całą dobę.
Nie [leżeli]. Nikt z ludności cywilnej nie zgłosił się do nas po pomoc – widocznie w naszym sąsiedztwie nie było takiej potrzeby.
Zaprzyjaźniłam się szczególnie z tym, który nie chciał schodzić do schronu w czasie nalotu. [Mówił], że nie zejdzie do schronu za żadne pieniądze, więc ja siedziałam przy nim. Cały czas się rozmawiało i z nim się zaprzyjaźniłam, ale potem straciłam z nim kontakt. Jak przynieśliśmy innych rannych do piwnicy, to bardzo się zaprzyjaźniłam z czwórką rannych, bo byłam u nich od rana do wieczora. Przynosiłam im jedzenie, wszystko koło nich robiłam. Golił ich aktor, który mieszkał na którymś piętrze tego domu. Schodził codziennie i ich golił, bo ja nie goliłam, nie umiałam.
Śliwiński, imienia nie pamiętam. Raz w telewizji widziałam go w jakimś starym filmie, nie był jakoś bardzo popularny.
Nie, to wszystko byli sami Polacy. Albo kapral podchorąży, albo plutonowy podchorąży. Wszyscy chłopcy [byli Polakami].
Chyba tak, chyba przyjmowali komunię, ale nie mogę za to przysiąc.
Posyłałam kartki tylko przez pocztę polową, a od nich nic nie dostawałam. Nie miałam żadnego kontaktu.
Tak i ja je miałam […]. To były małe karteczki z nazwiskiem, imieniem, adresem, w środku jedno zdanie. Ale były ważne pieczątki. Na moich listach była pieczątka „Na barykadach” i „Poczta Polowa Warszawa”.
Nie, w czasie Powstania nie [miałam].
Najgorsze wspomnienie z Powstania to ulica Dworkowa, jak wyszliśmy z kanałów.
[Pod koniec września sytuacja Mokotowa zaczęła się gwałtownie pogarszać. Dzielnica trzymała się ostatkiem sił. Dowództwo zarządziło odwrót do Śródmieścia. Jedyna drogę stanowiły podziemne kanały odpływowe (ściekowe)]. Było już blisko załamania Powstania. Trzeba było wyprowadzić rannych, bo było wiadomo, że rannych rozstrzelają. Nadszedł rozkaz naszej komendantki Moniki Zamojskiej, aby ewakuować lżej rannych, utrzymujących się na nogach, a pozostałych ciężko rannych, pozostawić na miejscu pod pieczą sanitariuszek ochotniczek. Moi ranni zgodzili się na wyjście, ale wyłącznie pod moją opieką. Na ogół dawali sobie radę, ale jeden z nich „Dowmund” ledwo się poruszał z powodu strzaskanej nogi i wycieczenia. Musiałam go podpierać i chwilami ciągnąć za sobą.
Przy ulicy Szustra. W nocy z 28 na 29 września nastąpiło zejście do kanału. Co minutę jedna osoba. Porządku nadzorował żołnierz, którego poznałam później, jako męża mojej koleżanki Basi. Nazywają się Jaroszewscy. Pilnował, żeby [zejście] było co minutę, dlatego że bardzo źle się tam schodziło, [były] duże odstępy pomiędzy rzekomymi schodami, takimi hakami. Można było spaść. Tak że żeby jeden na drugiego się nie nadział, to trzeba było pilnować odstępów czasu. Na Szustra zeszliśmy do włazu. Kanał pod ulicą Rakowiecką obszerny i wysoki, można było wyprostować się, stawał się ciasny i niski pod mniejszymi ulicami. Trzeba było się czołgać. Szczęśliwie nie było odrażającego zapachu. Po dnie płynęła niewielka stróżka. Po pewnym czasie znów byliśmy w wysokim kanale. Nagle woda zaczęła przybierać i gwałtownie podwyższał się jej poziom. Wkrótce woda zaczęła przybierać i gwałtownie podwyższał się jej poziom. Wkrótce woda sięgała powyżej pasa, nadal przybierając. Powstało zagrożenie utonięcia. To był najtragiczniejszy moment wędrówki. Kanał wypełniały rozpaczliwe nawoływania, krzyki, przekleństwa. Odgłosy pojedynczych wystrzałów kazały myśleć o samobójstwach. Krańcowo groźne położenie wymagało opuszczenia kanałów. Nie doszliśmy do placu Trzech Krzyży, gdzie mieliśmy dojść, bo zabłądzono. Przewodnikami byli chłopcy, którzy nosili pocztę i znali te kanały. Coś się im pomyliło i błądziliśmy. W kanałach przebywaliśmy szesnaście godzin. Zabłądziliśmy – przewodnicy nie wywiązali się z zadania. W końcu [wyszliśmy] po długim pobycie w kanałach, gdzie było dosyć nieprzyjemnie, bo cały czas były rozkazy: „Proszę trzymać się tylko prawej strony. Na lewej ułożone są granaty”. Poza tym: „Panowie, cisza. Niemcy są nad nami”. Jednak było trudno całkiem uciszyć to towarzystwo.
[Strzelali] do siebie z pistoletów.
Wyszliśmy włazem na ulicy Dworkowej, niestety wprost w ręce niemieckie. Obskoczono nas ze wszystkich stron, jak to u Niemców bywało z wrzaskiem i pogróżkami. Odebrana broń rzucano na stertę. Na jedną stronę ulicy zagnano żołnierzy – wszystkich chłopców i dwie sanitariuszki w uniformach powstańczych. Dziewczynom, które były w spódniczkach i mundurkach harcerskich rozkazali klęczeć po przeciwnej stronie, pod murem z twarzą ku ścianie i rękoma uniesionymi do góry.
Tak. Pod spodem miałam spódnicę i bluzkę, a na wierzchu mundurek fartuszkowaty, nie był złożony z dwóch części – to nam dano na punkcie sanitarnym. Ręce [kazali] trzymać do góry i odbierali biżuterię. Wtedy pozdejmowano nam pierścionki, co zrodziło przekonanie, że nas rozstrzelają. Nikt nie wiedział, że w czasie naszej wędrówki w kanałach, nastąpiło poddanie Mokotowa i zawieszenie broni. Nieprzyjaciel powinien respektować prawa kombatanckie, czego trudno było domyślać się. Klęczałyśmy, klęczałyśmy…
Zachowywali się [jednak] tak, jakby mieli zamiar nas rozstrzelać. Tak sobie klęczałam i w pewnym momencie powstał jakiś szalony ruch. Jeden z chłopców (miał pseudonim „Orzeł”) krzyknął: „Chłopcy! Nie damy się tak zarżnąć!” i rzucił się do tej broni ułożonej w kupę. Wszyscy chłopcy: „Do broni! Przeciw Niemcom!”. To był nonsens… Niemcy otworzyli do nich ogień z karabinu maszynowego ustawionego na pierwszym piętrze domu, ponad naszymi głowami. Ten dom, jak się okazało, był ich uzbrojoną twierdzą. I wszystkich, jak tam stali, rozstrzelali, wystrzelali.
Ale to jednak zaczęli nasi chłopcy, nie można powiedzieć, że to oni zaczęli. Chłopcy nie wiedzieli, że jest zawieszenie broni. To był najgorszy moment. Widziałam tych moich rannych, tego „Dowmunda”, który ledwo doszedł – wszystkich zastrzelili. Patrząc wstecz, zapytuję Niemców: „Czemu nie powiadomiono nas o kapitulacji? Dlaczego nie odłożono broni na bezpieczną odległość? Czy nie było innych możliwości opanowania zajścia, poza wystrzelaniem praktycznie bezbronnych naszych żołnierzy? Dlaczego wymordowano rannych i nasze sanitariuszki?”. Zginęło ponad czterdziestu powstańców. Z naszej pozycji pod murem widziałyśmy całą masakrę i oczekiwałyśmy tego samego. Było inaczej.
Polecono nam wstać i rozpoczęła się musztra odrętwiałych ze zmęczenia i przerażenia dziewcząt. Następnie obserwowałyśmy jak przygnana ludność otrzymuje polecenie rozebrania poległych z odzieży. Poukładano bardzo porządnie ich rzeczy włącznie z butami. Wykopano ogromny rów. Do rowu wrzucono zwłoki, grób zasypano i w krótkim czasie „sprawę” zakończono. Raz, dwa, trzy – nie było nikogo. Ordnung muss sein.
Tak, bardzo blisko. […]
Kilkanaście, ale moich bliskich [było] cztery prócz mnie. Krzyk był straszny, myślałam, że to nalot, że coś takiego. W każdym razie nas ustawili w szeregu, potem czwórkami. Co chwilę było jakieś inne rozporządzenie. Polecono nam uzupełnić garderobę ze starannie ułożonych rzeczy ofiar. Moje tenisówki uległy w kanale całkowitemu zniszczeniu. Zastąpiły je buty „Dowmunda”. Za duże i ciężkie buty służyły mi przez całą zimę. Potem próbowano nas nakarmić zupą, której nikt nie tknął.
Tak, można było zabrać i coś tam się wzięło, bo wszystkie byłyśmy w opłakanym stanie. Jeden z chłopców, jedyny żołnierz o pseudonimie „Czart” [Marek Rudnicki] (bardzo czarny [chłopak], miał czarne włosy), ocalał. Był karykaturzystą. Chodził po kawiarniach i robił karykatury; [robił] też Niemcom. Jeden z tych Niemców rozpoznał go (bo jego karykaturę też zrobił, zresztą podobno wspaniałą), żal mu się zrobiło tego talentu i odciągnął go na bok, tak że on jeden się wtedy uratował.
Nie, bo on nie był ranny, tylko się ewakuował; myślę, że z „Baszty”, bo z Mokotowa. Miałam przyjemność potem zawiadomić jego żonę, że on żyje. Spotkałam ją w Milanówku w ewakuowanym szpitalu Dzieciątka Jezus. Moje przeżywanie tragedii, która się wydarzyła, było stłumione krańcowym wyczerpaniem, byłam jak bez czucia, nawet w obliczu śmierci. Mnie się wydawało, że ja już nigdy w życiu nie będę w stanie śmiać się, ani nawet uśmiechać po tym, co widziałam. Oczywiście, jeżeli przeżyję. Te dwie koleżanki, które były w kombinezonach powstańczych, też zginęły. To było dla mnie najgorsze przeżycie z całego Powstania.
[Dlatego] że tam stały. Tylko jedną stronę [wystrzelali], a nas klęczące pod oknami [zostawili].
[Był] nad nami.
Polecono oficerowi odprowadzić nas na miejsce, skąd potem brano do niewoli. Ale on rozmawiał z koleżanką, która świetnie mówiła po niemiecku. Pochwalił się, że ma córkę w naszym wieku i że podziwia naszą postawę, nasze bohaterstwo. W związku z tym odprowadził nas do obozu dla ludności cywilnej w Ursynowie. Tak że nie dostałyśmy się do niewoli. Tam spędziłyśmy noc. Z obozu udało nam się uciec, bo rano był gromadny wymarsz kobiet i dzieci do obozu w Pruszkowie.
Słabo to wyglądało, było dużo osób, które spały na zewnątrz. Wtedy było ciepło, bardzo ciepło.
Tak, tak… Nie miałyśmy naczyń, tak że trudno było coś dostać do jedzenia, ale nie chciało się wtedy jeść.
Nie, zaczęłyśmy iść i był postój, bo były pola pomidorowe. Pozwolono nam urwać sobie tych pomidorów. Była przerwa i można było wejść w pola. Myśmy weszły w pole pomidorów pod pozorem zbierania ich i stopniowo oddalałyśmy się. Coraz dalej i dalej szłyśmy przed siebie. I nie wróciłyśmy. Ani ostre nawoływania, ani pojedyncze strzały (na postrach?) nie zahamowały naszej ucieczki. W miejscowości Włochy udało nam się zamienić harcerskie mundurki na bardzo skromne, zniszczone cywilne przyodzienie. To się odbyło w napotkanym, skromnym, biednym domostwie, gdzie ubodzy mieszkańcy okazali nam zrozumienie i serdeczność. Po drodze mijałyśmy wóz z pieczywem. Zrzucono nam dwa bochenki chleba, które przyjęłyśmy, jako dar niebios i pochłonęłyśmy na poczekaniu. Pod wieczór osiągnęłyśmy przystanek kolejki WKD Opacz. Dojechałyśmy bez biletów do Milanówka. Wędrowałyśmy przez miasto mimo nocy i godziny policyjnej. Tu mieszkali moi bliscy koledzy i przyjaciele z kompletów medycyny Iza i Zdzisław Przybylscy. Przyjęli nas z otwartymi ramionami, mimo że mieszkanie jest pełne uciekinierów z Warszawy. „Wygodne” miejsce na podłodze znalazło się także dla nas.
Nie, tylko cały czas żeśmy się trochę bały.
Nie. Wczesnym rankiem moje towarzyszki pożegnały się i odeszły. Dowiaduje się od Izy, że w Milanówku zainstalował się ewakuowany z Warszawy Szpital Dzieciątka Jezus. Zgłosiłam się tam z usługami sanitariuszki. Pomagałam przy opatrunkach, karmiłam chorych, pielęgnowałam rannych, także żołnierzy z Warszawy. Ku ogromnej radości spotkałam Basię, najlepszą przyjaciółkę, która tu działała od dłuższego czasu. Potem u niej spędziłam noc. Żeby nie robić kłopotu, mieszkałam u tych znajomych z kompletów.
Pewnego dnia pojawił się Józio – Bogdan Józef Głowacki, pseudonim „Piskorz”, kolega z kompletów medycznych. Był wychudzony i zmieniony w kolejarskim mundurze z obandażowana głową i częściowo zniekształcona, obrzęknięta twarzą. Był ranny w głowę w jedenastym dniu Powstania i miał ją obandażowaną. W czasie transportu w mundurze kolejarza (bo nie chciał iść do niewoli), opatrunek się przekrzywił, był zły i trzeba mu było zmienić. Wzięłyśmy go do szpitala, zmieniłyśmy ten opatrunek. Tam okazało się, ze ma paskudną, ropiejącą ranę głowy, zmiażdżone kości czaszki i wyłamana kość szczęki z rozchwianymi zębami. Był wywieziony z transportem rannych, ale wyskoczył z pociągu i zawędrował do Milanówka. Dołączył na naszą kwaterę. Kilka dni później, na ulicy spotkał swoje dwie siostry, które w [poszukiwaniu brata intuicyjnie trafiły do Milanówka. Owo spotkanie to jeszcze jeden przykład niezwykłych zdarzeń tego okresu. Dzielne poszukiwaczki uraczyły całe nasze towarzystwo wspaniałymi wiktuałami – pachnącym, wiejskim chlebem z niewidzianym od dawna świeżym masełkiem. Cała trójka wkrótce nas opuściła
W Milanówku, w Szpitalu Dzieciątka Jezus. Chodziłam tam codziennie.
Po dwóch tygodniach udało mi się zawiadomić rodziców, po opuszczeniu Warszawy mieszkali w Kielcach. Ojciec przyjechał natychmiast i zabrał mnie ze sobą. Zatrudniono mnie w szpitalu jako wolontariuszkę, zapewniając skromne wyżywienia
Tak. W Kielcach doczekaliśmy końca niemieckiej okupacji. W Warszawie już nigdy nie zamieszkałam. W trudnych warunkach podjęłam naukę na drugim roku studiów lekarskich na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie.
Nie, myśmy się już potem rozstały. Miała matkę na probostwie i ja już jej nie obciążałam. Spotykałyśmy się tylko w szpitalu.
Był w jakiejś jednostce na Okęciu, ale nie w części, gdzie była ta cała zawierucha, gdzie zginął brat mojej koleżanki, tylko jakoś się rozeszło i ich po paru dniach puścili. Tak że potem był u znajomych na Kieleckiej. Nie brał właściwie większego udziału w Powstaniu.
Tak, oczywiście. Potem byli ewakuowani do Pruszkowa. Pojechali pociągiem i wysiedli w Kielcach, gdzie też była rodzina – dalsza, ale była. Potem zawieźli mnie do Kielc.
Pamiętam, że weszli, ale myśmy się przed nimi chowali.
Do piwnic, niektórzy do tapczanów. Ja zeszłam do piwnicy.
Do zburzonej Warszawy już z Kielc nie wróciłam. Ojciec najpierw był w Krakowie i zdobył dla mnie jakieś poniemieckie dwupokojowe mieszkanie przy ulicy Gołębiej. Sam musiał pojechać do Łodzi, bo Sąd Najwyższy był przeniesiony do Łodzi. Myślał, że będę tam mogła studiować, ale tam nie było drugiego roku, a ja pierwszy rok miałam skończony. Zostałam w Krakowie.
Tak. I od razu zapisałam się na uniwersytet. Jeden egzamin z pierwszego roku zdałam w Kielcach, bo tam był profesor z Warszawy. Byłam z Uniwersytetu Poznańskiego, ale mnie przyjął, przepytał i dał zaświadczenie.
We wrześniu były zrzuty. Ach, jak myśmy się cieszyli. A jak cieszyliśmy się, jak weszli Rosjanie… Tylko się zatrzymali na Pradze i stali, ale myśmy myśleli, że oni przyszli nam pomóc. Zrzuty były, oczywiście. Po prostu było widać, jak to leci.
Nie, nic nie potrzebowałam.
Pomijam codzienne drobne chwile radości, czasem żarty, zdarzające się podczas zajęć, nawet wtedy, gdy było ciężko lub niebezpiecznie. Dwa zdarzenia szczególnie mnie uradowały. Pierwsze to wieczorek imieninowy urządzony dla mnie przez koleżanki, serdeczność, jaką mi okazały. 8 września miałam imieniny, zdobyły jakąś wątróbkę i przygotowały. Potem wróciłam na swój punkt do piwnicy, a na drugi dzień chciałam pójść i jeszcze im podziękować. Już ich nie było, kopali dla nich groby.
Drugie, to widok flotylli amerykańskich samolotów, niosących pomoc dla Powstania. Niestety efektów zrzutu nie poznaliśmy.
Są właściwie dwa wspomnienia. Jedno było jeszcze na punkcie sanitarnym. Było to w pierwszych dniach Powstania. Profesor Loth, który był naszym lekarzem punktowym, wysłał grupę dziewcząt na poszukiwanie żywności na teren spenetrowany wcześniej przez oddziały niemieckie. Ściślej, chodziło o rejon kościoła i klasztoru Ojców Jezuitów przy końcu ulicy Rakowieckiej. Myśmy poszły w kilka, we dwie czy trzy z jakimiś wózkami. Nie napotykając nikogo w kościele, skierowałyśmy się do piwnicy, gdzie spodziewałyśmy się spiżarni.
Minęłyśmy dużą salę, zastawiona stołami z rzędami miseczek przygotowanych jak do wieczerzy. Poszłyśmy dalej. Otworzyłyśmy następne drzwi i stanęłyśmy przerażone, wstrząśnięte. Pomieszczenie wypełnia stos martwych postaci w mnisich habitach, poukładanych rzędami z duża dokładnością, jedni na drugich. W sąsiednich pomieszczeniach spotykałyśmy ten sam widok. Zaczęłyśmy odczuwać odór rozkładających się ciał. Wzięłyśmy szybko jakąś kaszę, ziemniaki i ryż, i uciekłyśmy stamtąd. Przerażone, w panice powracamy na punkt. Wieczorem pojawił się u nas braciszek zakonny, który uratował się z pogromu. Wycofał się spod stosu ciał. Według niego takich „szczęśliwców” było dwóch. Ale tego drugiego nie zobaczyłyśmy.
Opowiadali, że przyszli Niemcy, oni siedzieli przy kolacji i wszystkich ich tam wystrzelali. Ci dwaj spod stery zwłok byli nienaruszeni. Opisanego koszmaru nie potrafię zapomnieć. W zasadzie o nim nie opowiadam. Tym razem uczyniłam wyjątek. To była jedna historia, którą się chciałam podzielić.
Drugą makabreską była przeprawa przez kanały, żeby dojść do Śródmieścia. To było dla mnie najgorsze przeżycie z całego Powstania.
Nie, nie żałuję. Jestem z tego bardzo dumna.
* Tekst zmieniony stylistycznie na życzenie rozmówczyni, znacząco odbiega od nagrania wideo.