Anna Rebandel-Solecka „Lina”
Nazywam się Anna Solecka-Rebandel. Urodziłam się w Warszawie 2 czerwca 1924 roku. Jeśli chodzi o naukę, to szkołę podstawową ukończyłam chyba w 1938 roku.
- Pamięta pani, co to była za szkoła?
To była szkoła powszechna imienia Adama Mickiewicza przy ulicy Ostroroga.
- Gdzie pani wtedy mieszkała?
Właśnie na Ostroroga.
- Jaka to była dzielnica Warszawy?
Wola. Między Młynarską a Obozową.
- Jaki wpływ na pani wychowanie wywarła szkoła?
Bardzo sobie w ogóle ceniłam naukę. Nie chwaląc się, byłam jedną z najlepszych uczennic w klasie. Oczywiście najlepiej się wykazywałam jako polonistka, bo z matematyką było gorzej, nie wiem w ogóle, jak przeszłam przez naukę. Natomiast jak w 1939 roku wybuchła wojna, [miałam] piętnaście lat. Cóż, wtedy byłam jeszcze trochę za młoda, a poza tym jeszcze by mnie nie przyjęli do żadnej konspiracji, dopiero później to się stało, bo już w 1940 roku. 6 stycznia 1940 roku była przysięga.
- Proszę opowiedzieć o czasach przed wojną. Czym zajmowała się pani rodzina?
Ojciec do spółki ze swoim bratem miał nieduże przedsiębiorstwo samochodowe. Natomiast matka była w domu, pomagała bratu, bo brat matki był ogrodnikiem, robił różne doświadczenia na kwiatach, roślinach i matka mu w tym pomagała. Mieszkaliśmy razem z wujkiem. Mieliśmy domek, co prawda nieduży, i bardzo ładny ogród owocowy, tak że dzieciństwo, pamiętam, cały czas [spędzałam] w tym ogrodzie. Mieliśmy psy, które ojciec bardzo kochał, zresztą wszyscy kochaliśmy psy. Tak schodziło do wojny.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
Byłam wtedy przy ulicy Elektoralnej, właściwie koło kościoła na Elektoralnej, jak zaczęła się wojna, nalot. Nie wiedziałam, że to nalot. Myślałam, że to ćwiczenia, strzelanina. Ale zaczęli coś przebąkiwać, że to wojna, więc siadłam do tramwaju i przyjechałam do domu. Matka już na mnie oczywiście czekała. Dopiero 13 września w naszej dzielnicy zaczęło się piekło, bombardowanie. Matka z bratem uciekła, natomiast ja z wujkiem ratowaliśmy dom. Niestety spalił się. Zdążyliśmy uratować tylko coś do spania, trochę ubrania, a tak to wszystko spłonęło. Zostaliśmy bez domu. Trzeba było gdzieś wynająć, gdzieś spać. Pierwszą noc spaliśmy w ogrodzie. Była szopa, wujek miał na inspekta, na narzędzia ogrodnicze i tam przenocowaliśmy na tapczanie, który wyciągnęłam już z płonącego domu. Niewiele [pamiętam], chciałam jeszcze więcej [uratować] i niestety w tym domu zemdlałam. Nawet nie wiem, kto mnie wyratował. Tak że nie udało mi się nic więcej. Ponieważ, jak mówię, domu już nie było, chcieliśmy (właściwie musieliśmy) iść do babci. Babcia wtedy też już była wybudowana, bo dziadkowie kupili sobie plac w Wawrzyszewie. Babci nie zastaliśmy, wobec tego na piechotę poszliśmy aż do Lasek, bo tam rzekomo babcia zatrzymała się u jakichś znajomych. Tam byliśmy kilka dni i właściwie tam zaczął się front.
Jak tylko Niemcy wkroczyli na to podwórko, to od razu mnie złapali. Miałam potężne warkocze i posądzili mnie o [bycie] szpiegiem. Trzeba wiedzieć, że przed wojną rodzice chcieli mnie wysłać do Belgii na dalszą naukę, to uczyłam się języka francuskiego i niemieckiego. Wtedy właśnie rozumiałam, że oni mówią o mnie, że byłam w jakiejś miejscowości i byłam szpiegiem. Jeden podszedł do mnie, wziął mnie za włosy i zaczął patrzeć, czy nie mam farbowanych, bo jeden mówił, że tamta była blondynką, a ja byłam raczej szatynką. Puścili mnie wolno, natomiast w lesie byli Polacy, polskie wojsko, a we wsi już Niemcy. Przy wejściu do schronu szłam z małym dzieckiem gospodarzy. Polskie wojsko na mnie wycelowało karabin maszynowy i trzy kule mi przeszły dosłownie po warkoczach, ale jak widać, nic mi się nie stało. Widziałam pierwsze trupy, pierwsze masakry, jak Niemcy strzelali. Strzelali do ludzi, którzy akurat przechodzili, te osoby leżały parę dni, nie wolno było się w ogóle do nich zbliżyć.
- Kiedy pani spotkała mamę, po tym, kiedy ewakuowała się z płonącego domu?
Matka znalazła mnie w sąsiednim domu, gdzie mnie właśnie ten ktoś, kto mnie uratował, jak zemdlałam, przyniósł do schronu. Matka mnie w tym schronie znalazła.
- Do Lasek udali się państwo całą rodziną?
Nie całą, ojca nie było, bo ojciec był wtedy w wojsku. Matka, brat młodszy ode mnie o półtora roku i ja.
- Czy pamięta pani, gdzie w wojsku służył pani ojciec?
Nie, nie pamiętam, w ogóle nie wiem, ojciec nie mówił, w jakim wojsku. Natomiast wiem, w jakim wojsku był w tamtą wojnę, ale o tej nie opowiadał.
- Czy po wkroczeniu Niemców do Warszawy wrócili państwo do miasta?
Tak, wróciliśmy i trzeba było gdzieś wynająć mieszkanie. No więc gdzie – w sąsiednim domu. To był żydowski dom i Żyd nam wynajął suterenę. To była ich nieduża letnia kuchnia, jak oni na to mówili, ale przyjęli nas. Z tym że ojciec wrócił, a wszystkie samochody, które mieli przed wojną, spaliły się. Został tylko jeden, który był tylko ojca, wujkowi przewoziliśmy kwiaty i tak dalej, to była dorożka bagażowa. Ojciec zaraz zaczął jeździć do Łodzi. Kupowało się tam po prostu rzeczy, których nie było w Warszawie – żywność, ubranie, bo przecież nie mieliśmy, zostaliśmy po tym pożarze niemal tak, jak jesteśmy.
- Czy ojciec kupował te rzeczy na handel, czy tylko dla państwa?
Nie na handel, tylko dla nas. Ewentualnie ratowaliśmy jeszcze ludzi, którzy byli biedni. Moja szkolna koleżanka była biedna, to jej matka zaniosła a to słoninę, a to mąkę – to był taki okres, kiedy wszyscy wzajemnie się ratowali. Jeśli nie mieli, powiedzmy, jakiegoś ubrania, to się dawało swoje. Wtedy mieliśmy rzeczywiście dużo ubrania, bo ojciec zarabiał, jeździł na tej dorożce bagażowej i zarabiał sporo pieniędzy. Można było w Łodzi kupić tanio, a później ani jednej rzeczy się nie sprzedało. Tylko to, co mieliśmy dla siebie, to dla siebie, a słoninę, ziemniaki, kartofle, trochę ubrania dawaliśmy znajomym, sąsiadom, przecież to wszystko jak rodzina w jednej dzielnicy. Ratowaliśmy się tak jakoś.
- Jak to się stało, że trafiła pani do konspiracji?
Chodziłam wtedy do pierwszej klasy szkoły średniej, jak koleżanka przynosiła gazetki, po kryjomu czytałyśmy.
To była tak zwana dokształcająca, czyli po szkole powszechnej.
Na Hipotecznej – chyba numer 8 – był przejściowy dom. To była pierwsza klasa, bo druga była na Marszałkowskiej, trzecia na Zielnej, czwarta [gdzie indziej], tak że przenosiła się, to nie był stały budynek.
- Czy to była legalna szkoła?
Powiedzmy legalna, tak się nazywała dokształcająca, ale my tam po cichu dokształcałyśmy się w inny sposób. Z tym że nasza kierowniczka wiedziała o tym. Kierowniczka szkoły wiedziała o tym, pochwalała i tak dalej, tylko powiedziała, uprzedzała, żeby się z tym kryć. Tak się przebrnęło...
- Tam miała pani pierwszy kontakt z konspiracją?
Właśnie do tego zmierzam. Trzeba wiedzieć, że gdzieś po półroku moja matka od znajomej Niemki kupiła domek, też nieduży – pokój z kuchnią i był także ogródek. Któregoś pięknego dnia brat mój przyprowadził wysokiego mężczyznę, bardzo wysoki, potężnie zbudowany (okazało się, że to dowódca naszego odcinka), który się zwrócił do matki, czy nie udałoby się w naszym domu zorganizować punktu kontaktowego. Matka oczywiście bardzo chętnie się zgodziła, zaprzęgła od razu i mnie do pracy. Posadziliśmy w ogródku słoneczniki, pomiędzy słonecznikami porobiło się polanki. Ta polanka będzie do rozdzielania prasy, tu będzie szkoła dla niższych dowódców, bo tak miało być; zajęcia praktyczne z bronią i tak dalej... Oczywiście z czasem skończyłam takie szkolenie, jak się obchodzić z bronią, i później nauczałam młodych, jak trzeba odbezpieczyć, jak magazynek załadować i tak dalej – wszystko, co potrzeba z bronią.
- Miała pani wtedy szesnaście lat?
Tak, jak składałam przysięgę. To był już z czasem 1941, 1942 rok i tak dalej...
- Czy może pani opowiedzieć o swojej przysiędze?
Ten dowódca, porucznik... „Mat” przyprowadził jeszcze starszego rangą i powiedział nam, że dziś właśnie odbędzie się bardzo uroczysta przysięga, żeby się do tego psychicznie przygotować i zastanowić się, czy chcemy jednak należeć i tak dalej. Przysięgaliśmy, rotę przysięgi mam do dziś w legitymacji Światowego Związku. Po przysiędze było tak zwane oblewanie. Doskonały obiad, o alkoholu oczywiście nie było mowy, bo w domu nie było w ogóle alkoholu. [Pytano], jaki pseudonim kto sobie chce obrać. Ale nie byliśmy zdecydowani, wobec czego ten dowódca niższy rangą, pseudonim „Sulima”, powiedział: „To weźmiemy kalendarz i z kalendarza wybierzemy imię. Jakie kto sobie wybierze, takie będzie miał”. Pierwsza moja matka, jako że będzie gospodynią w tym ośrodku, że tak powiem, kontaktowym. Matka otworzyła i wypadło Julia – została „Julią”. Oczywiście brawa. Druga byłam ja. Otworzyłam – „Lina”. Jak wiadomo, byłam „Lina”, brat „Szczepan”, ojca nie było, wówczas był chyba w drodze. W ten oto sposób się zaczęło.
Przepisywałam tajne instrukcje na maszynie. Było powiedziane, że to wszystko ściśle tajne, za niektóre rzeczy od razu kula w łeb, za inne idzie się do więzienia i tak dalej. Przepisywałam i żeby nie było słychać stukotu, to do lufcika przystawiałam patefon, nastawiałam płytę, żeby grała jakąś skoczną melodię i wtedy przepisywałam. Zajęcia praktyczne z bronią odbywały się na tych polankach między słonecznikami (później, jak mówię, także w tym uczestniczyłam), tak że w domu nie było nic kompromitującego, nic takiego, co mogłoby nam zagrażać. I tak miesiąc za miesiącem...
- Czyli cała pani rodzina była w konspiracji?
Tak, cała rodzina. Był także jakiś wyższy dowódca, chyba na całą Wolę, ale nie pamiętam pseudonimu, chyba „Pan Jan”. Sprawdzał, czy ten punkt jest odpowiedni, uznał, że tak. W tym czasie skończyłam kurs sanitarny. To było potrzebne, żeby w razie czego udzielać pierwszej pomocy, nawet u nas w domu w razie czego, czy ewentualnie później, jak będzie Powstanie. Już tak czekaliśmy, nie można się było doczekać Powstania.
- W którym miejscu był ten nowy dom?
Też na Woli. Drugi dom był przy ulicy Listopadowej 3, obok był numer 14/16. Opowiem zdarzenie. To był 1942 rok. Byłyśmy z matką we wsi Tatarczysko, to było w okolicach Wilgi. Tam zawsze handlowaliśmy bronią z tamtejszą partyzantką. Wtedy pamiętam, że pojechałam z matką do wsi Tatarczysko, [matka] spotkała się z dowódcą tamtejszej partyzantki o pseudonimie „Konik”. Była wymiana. Z powrotem wiozłyśmy granaty i trochę amunicji w dużym koszu, jaki mieli węglarze do rozwożenia węgla. Na wierzch położone było siano, a na siano kura i kurczaki. Statkiem oczywiście, bo było to najbezpieczniej. Tam matka prosiła, żeby zrobić kurnik, hodowałyśmy sobie kurczęta i kury. Któregoś pięknego dnia na wiosnę założyłam szlafrok i wyszłam do kurnika, żeby nakarmić kurczęta, bo matka znowu pojechała. W jedną stronę zawoziło się prasę, z powrotem, jak mówię – handel wymienny. Znowu gdzieś pojechała, zostałam z bratem. Brat poprosił swojego kolegę, z którym znaliśmy się od dziecka i nocował u nas. W pewnym momencie zobaczyłam przez ogrodzenie, że idą wojskowi, Niemcy. Weszłam do domu, budzę brata i Stefana – Stefan Bugaj, też był w tej szkole, nie żyje już. [Mówię], że żandarmi do nas idą. Ale nie mogłam ich dobudzić, jak to młodzi. Zerknęłam z boku, a tu leżał duży plik prasy – brat zapomniał schować. Niewiele myśląc przykryłam stolik kapą z łóżka i tę prasę.
Dziewięciu Niemców z wycelowanymi na nas Bergmanami: „Stać! Ręce do góry! …wasza mać!” i tak dalej, jak to mieli w zwyczaju. Chłopcy momentalnie otrzeźwieli, ja byłam trzeźwa, bo wróciłam z ogrod. „Ręce do góry!” . Nie mogę, bo mam niezapięty szlafrok. Jedna ręka do góry, drugą trzymam szlafrok. To on do mnie z tym Bergmanem, żebym drugą rękę [dała] do góry. To ja odwrotnie – drugą trzymałam, bo się krępowałam, że szlafrok mi się otwiera. Pytali o jakiegoś mężczyznę. Byłam pewna, że to chodzi o „Sulimę”, bo on się zresztą u nas ukrywał. Nie mieszkał, ale przychodził na cały dzień. Powiedziałam, że tu żaden nie mieszka. Wiedziałam, że nie wolno mówić o tych rzeczach. Zresztą zameldowany rzeczywiście nie był. „Żaden on tu nie mieszka”. – „Jak to? My wiemy, że tu mieszka mężczyzna”. – „Nie, tylko my tu oboje z bratem mieszkamy i matka”. – „Który to brat?”. – „Ten”. – „A ten drugi kto?” – „Kolega”. – „Co on tu robi?”. – „No mieszka, bo matka pojechała na handel” (zresztą nie skłamałam, bo na handel bronią). „My się po prostu baliśmy i zaprosiliśmy go”. – „Ale tu jeszcze jakiś on mieszka”. – „Żaden on nie mieszka”. – „Jaka tu jest ulica?”. – „Listopadowa”. – „A jaki numer?”. – „Trzy”. – „A dlaczego trzy, jak tam obok jest 14-16?”. – „A tego to ja nie wiem”. Słyszę, jak jeden po niemiecku mówi, żeby zapytać, dlaczego nie ma tablicy na bramie. Rzeczywiście była zdjęta z wiadomych powodów – żeby ktoś, kto przychodzi, nie wiedział, jaki to jest numer. Rozumiałam wówczas wszystko, co oni rozmawiali po niemiecku. To mi bardzo pomogło, bo się zorientowałam, że to pomyłka, że im chodzi o jakiś inny numer, o jakiegoś innego mężczyznę. Wtedy byłam już na suchym lądzie, że tak powiem. Wszystko wytłumaczył, wyszli.
Za chwilę wracają i ten Niemiec, który mówił po polsku mówi: „Ale dlaczego tu jest trzy, jak tam czternaście-szesnaście?”. Wtedy, pamiętam, na niego wsiadłam: „Jak pan śmie zaprzeczać temu, co ja mówię?! Ja mówię prawdę. To taka kultura niemiecka? Przychodzicie, wymyślacie nam prawie dzieciom od takich maci i jeszcze zarzucacie kłamstwo?!”. Ja się dopiero zastanowiłam, co ja mówię, ale on już się tylko śmiał, że ja się tak zdenerwowałam i rzeczywiście uwierzył. „A gdzie jest wobec tego dalszy ciąg tej ulicy?”. To była ślepa ulica. „Nie wiem, bo my tu mieszkamy niedawno”. Wiedziałam, oczywiście, ale wtedy już byłam, jak powiedziałam, na suchym lądzie. Stefan się wygłupił i powiedział: „Ale ja wiem, gdzie ten dalszy ciąg”. – „No to chodź, ubieraj się, pokażesz nam”. Zdenerwowałam się, bo pomyślałam, że jak się chłopakowi coś stanie, to matka mnie zabije, że na to pozwoliłam. Ale na szczęście wrócił, pokazał im, gdzie to jest. Wtedy naliczyłam szesnaście samochodów, takie budy, jakimi oni jeździli. To były duże, ciężkie samochody przykryte plandeką, więc to było coś bardzo poważnego.
- Czy wtedy oprócz prasy była w pani mieszkaniu jakaś broń?
Nie, nigdy od początku żadnej broni w ogóle nie było w domu. Wyjątkowo tego dnia została prasa, brat zapomniał schować, bo tak zawsze mieliśmy „cichy kącik” w rogu daleko od domu, dwie odsuwane deski. Wewnątrz była włożona w górę piasku bania, niby specjalnie jest taka górka, żeby bania na tym rosła. Tam były ogromne, chyba stulitrowe bańki po mleku. Tam chowało się broń, amunicję, granaty. Granaty nie były pełne, tylko atrapy. To znaczy nie były groźne w ogóle, jeden zaczepny i jeden obronny. Tam się także chowało i prasę, a on zapomniał. Tak że dom był zawsze czysty i polanki były też zawsze czyste, tylko tam, w tej bańce, stale była broń.
- Proszę opisać atmosferę, jaka panowała w Warszawie w ostatnich miesiącach przed wybuchem Powstania?
Euforia. Wszyscy nie mogli się odczekać. „No kiedy wreszcie? Kiedy wreszcie?”. Co prawda przychodziły dwa razy przed Powstaniem alarmujące wieści, że już Powstanie wybucha, ale okazało się, że nie. Jak rosyjskie wojska podchodziły do Warszawy, to widocznie dowódcy [uważali], że to będzie [atak] z dwóch stron i dopiero wtedy wybuchło. Tego dnia już oczywiście byłam mężatką i mieszkałam z mężem gdzie indziej.
Na Obozowej 8, bodajże.
- Czy pani mąż też był w konspiracji?
Tak, ale my nie rozmawialiśmy specjalnie o tym. Nawet nie wiedziałam, w jakim jest oddziale.
- Jak nazywał się pani mąż?
Władysław Rebandel.
W kwietniu 1944 roku. Przyszedł mój kuzyn i zaprosił nas na obiad do matki. Poszliśmy. Był „Sulima”, był „Tarczyc” no i my. W pewnym momencie przyszedł jakiś młodzian. Wyszłam do przedpokoju zapytać, o co chodzi. On zapytał o panią „Julię”. Wiedziałam, że [chodzi] o matkę, więc poprosiłam ją do przedpokoju. Matka za chwilę wróciła, przyniosła niedużą kartkę z zeszytu i pokazała nam „pięć W”. Wiedzieliśmy. Dreszczyk [przeszedł] po skórze. Czułam, a miałam na głowie splecione w koronę potężne warkocze i gdyby nie to, to by mi chyba włosy stanęły dęba, taki dreszcz przechodził. Zresztą wszyscy [byli podekscytowani], matka też aż się kuliła. „No to zaczęło się!”. Wtedy się właśnie zaczęło. Oboje z mężem zastanawialiśmy się, jak zrobić. On należy gdzie indziej, ja należałam do tego rejonu. Przyszedł nam w sukurs „Sulima” i powiedział: „No cóż, gdzie ty, Kajus, tam ja, Kaja”, niech pani idzie z mężem”. Tak się rozstaliśmy. „No to cześć”. – „Cześć”. Jesteśmy już żołnierzami, idziemy do Powstania. Zasalutowaliśmy sobie do głowy bez czapki, ale tak to było trochę zrobione, żeby nie popłakać się z radości. Poszliśmy najpierw zawiadomić naszych kolegów na Młynarską i tam nas zastało Powstanie, nie doszliśmy do naszego punktu zbornego. Powstanie zastało nas na Młynarskiej, gdzieś na początku, między Wolską a Górczewską, ale nie pamiętam jaki numer.
- Gdzie był ten punkt zborny, do którego państwo podążali?
To miało być gdzieś bodajże na Paluchu. Z tym że jak się później dowiedzieliśmy, tam tylko dwie osoby doszły i tego dnia zostały niestety zabite. Zebraliśmy się u jednego z kolegów. Wtedy się dowiedziałam dopiero, że oni należeli do Batalionu „Kiliński”, a pułk „Radosław”. Zastał nas tam „Parasol” i oczywiście zapytał najpierw: „Kto wy jesteście?”. Jak i co? Powiedzieliśmy, że nie dotarliśmy, wytłumaczyliśmy się. „No to chodźcie z nami, jeśli chcecie”. Oczywiście, wszystko jedno gdzie, byle się bić. Morale było takie, że to sobie trudno w tej chwili wyobrazić. Już, prędko do bitwy, bodaj rękami zabijać za to, co oni wyprawiali, za to, jak oni mordowali każdego dnia. Ciężko mówić.
- Czy mieli państwo jakąś broń w momencie wybuchu Powstania?
My nie mieliśmy, jako że nie byliśmy we własnych śmieciach. „Parasol” był uzbrojony po zęby, że serce się radowało. Po zęby dosłownie, chłopaki jak jeden przystojne, tryskali po prostu chęcią boju. Tak przenocowaliśmy jeszcze jedną noc na Młynarskiej, następnego dnia kopało się okop. Później byliśmy na cmentarzu ewangelickim, gdzie była okropna haratanina. Rozstrzelali tam folksdojczy, którzy współpracowali z Niemcami. To wszystko się widziało. Później robiło się „zapałki”, które miały iść pod czołg. Kawałki jakiejś listwy czy to były gzymsy (prawdopodobnie, takie prymitywne), na końcu wbijało się gwóźdź, owijało się woliną, na to kawałek szmatki. Taką „zapałkę” maczało się w benzynie i pod czołg. Taką broń wynaleźliśmy, której się Niemcy bardzo bali. Był u nas „Pomidor”, który przyszedł do mnie i powiedział warszawskim dialektem (bo to był gazeciarz): „Koleżanko. Koleżanka mi zrobi taką »zapałeczkę«, ale taką na twoju mać. Żebym taką jedną czołg spalił”. Powiedziałam: „Dobrze, tylko niech się pan nie pokazuje, jak pan czołgu nie spali”. Zrobiłam mu podwójną. Na Gibalskiego był atak czołgów i słychać było kanonadę, harataninę – co się tam działo, to strach pomyśleć. Oczywiście było dużo rannych, dużo trupów przynosili do nas. Sanitariuszki miały pełne ręce roboty.
W Batalionie „Kiliński” zorganizowano 4. kompanię właśnie z takich jak my, którzy nie doszli do własnego punktu, trochę się przechodnie dołączyli i stworzyli 4. kompanię w batalionie. [„Pomidor”] był z 4. kompanii, zresztą jak my wszyscy w okolicy. Przychodzi i mówi: „Panie poruczniku, »Pomidor« melduje posłusznie, że jak mi koleżanka »Lina« zrobiła taką zapałeczkę na cztery nogi, to jednemu takiemu przyłożyłem i – mówi – melduję posłusznie, że się spalił”. Rzeczywiście został wtedy odznaczony. Niemcy się potwornie bali każdej takiej broni, bo nie wiedzieli, co to jest, nie znali w ogóle takiej broni.
Następny etap. Po kilku dniach przeszliśmy na Krzywe Koło. Tam się właściwie nic nie działo, był względny spokój, wobec tego – w sukurs do sądów, bo tam się źle dzieje. Noc minęła spokojnie. Tam pamiętam tylko straszną chwilę. Była dosyć korpulentna folksdojczka w jasnym, gabardynowym płaszczu, która jakoby dawała znaki Niemcom, tak zwanym... gołębiarzom, współpracowali z Niemcami. Dowódca jakiegoś odcinka w Sądach do niej za to strzelał. Powiedział, jaki wyrok – kula w łeb. Strzelał. Nie wypalił rewolwer. Drugi raz strzelił, to samo. Trzeci raz strzelił – nic z tego. Odszedł gdzieś na bok, porozmawiał tam z kimś innym, a my to wszystko obserwowaliśmy przez okna w sądach. Już myśleliśmy, że ją zwolnił. Jak ona odchodziła, strzelił do niej w tył głowy i zabił ją. To był dla nas straszny widok, okropny, ale wojna to wojna. Tam byliśmy chyba dwa dni i z powrotem na Krzywe Koło nas skierowali. Na Krzywym Kole znowu względna cisza, tylko trochę strzelaniny.
Pewnego ranka, była chyba szósta rano, przyszedł dowódca naszej kompanii porucznik „Osa” i powiedział, że mamy wymarsz. Oczywiście uprzedził, że to jest cały bastion, Wytwórnia Papierów Wartościowych w bezpośrednim sąsiedztwie Cytadeli, że to jest ważny punkt, w tej chwili Niemcy atakują, trzeba iść na pomoc. Musimy się zachowywać cicho, żeby nie dać poznać, że tam jest więcej osób, niech oni myślą, że jest inaczej. Tam poszliśmy, to było chyba koło 10 sierpnia. W wytwórni już było multum rożnych przeżyć. Przede wszystkim bezpośredni kontakt z Cytadelą. Strasznie w nas walili, z niemiecką dokładnością co godzina bombardowanie od szóstej rano. Wytwórnia to potężny gmach, sklepienia żelbetonowe. Zaczęło się to wszystko palić nad nami. Oczywiście spłonęły wszystkie trzy piętra, my byliśmy wtedy w piwnicach. Z tym że mieliśmy bardzo dużo żywności, bardzo dużo wina, były cysterny wina. To były przecież poniemieckie magazyny, więc zaopatrzone były po brzegi, po dach, że tak powiem. Cały czas żywiliśmy Stare Miasto, przychodzili do nas z AL-u, bo po sąsiedzku byli AL-owcy, także przychodzili po żywność. Jak mówię, cysterny wina, były też zrzuty. Jeśli chodzi o bitwy, to nie było spokoju, nie było chyba godziny spokojnej, bez przerwy haratanina.
- Do kiedy była pani w Wytwórni Papierów Wartościowych?
Gdzieś... 28 sierpnia.
Niestety musieliśmy się stamtąd wycofać, bo po bombardowaniu, po tym wszystkim wytłukli nas tam przecież wszystkich, okropne trupy. „Szafy” to była potworna broń, potworna. Jakie były trupy, napatrzyłam się na to wszystko, nadźwigałam i trupów, i rannych, i opatrywałam – nie da się opowiedzieć. To było coś takiego, co się nie da opowiedzieć, żadne pióro nie opisze. Wyruszyliśmy na Świętojerską i tam się zatrzymaliśmy w rozlewni octu.
W wytwórni miałam przygodę. Mąż poszedł... bronić szkoły na Stawkach. To był nocny wypad, bo Niemcy w nocy nie potrafili się bić, więc czasami się z tego korzystało. Jeszcze przedtem oswobodzili od Niemców Szpital Bożego Jana, więc było bardzo dużo ludzi umysłowo chorych, Pawiak nasi odbili Niemcom, więc była wieża Babel – wszystkie języki świata można było słyszeć. Tak jak powiedziałam, całą noc byli w tej szkole. W pewnym momencie budzę się. Jakie tam spanie było – oczywiście ani razu się nie rozbieraliśmy. Od pierwszego dnia Powstania, jak dostaliśmy mundury, to cały czas się tak spało, butów nie zdejmowało, bo w każdej chwili może być przecież rozkaz wymarszu czy jakiś atak. Wszy oczywiście łapało się rękami, [miałam] je w moich długich warkoczach, na których siadałam.
W pewnym momencie się obudziłam, rękę trzymam pod głową, gorąco, bo na górze wszystko spalone. Odłożyłam rękę na bok, poczułam jakąś zimną rękę. Myślę sobie: „Aha, to mój pan mąż wrócił i pewnie zmarzł”. To różnica temperatur, każde z nas było zimne, bo tu upał, gorąco, a my wszyscy zimni. Może nerwy czy co, trudno powiedzieć. Tak z tą ręką zasnęłam. Rano się okazało, że to ręka bez właściciela, sama ręka. Trzymałam ją całą noc, komuś widocznie ją urwało. Takich makabrycznych scen było tam bardzo dużo na co dzień. Nawet nie da rady opisać. Tam dopiero na Świętojerskiej doszło chyba do największej tragedii psychicznej. My wszyscy się rwaliśmy. Jeden z kolegów nie wytrzymał i strzelił do samolotu, który latał niemal po dachu. W takich sytuacjach pod sąd [stawiano], ale go wybroniliśmy, [tłumacząc], że to emocje i tak dalej. Tu już teraz koniec, nie ma co, przychodzi porucznik „Osa”, oczywiście zbiórka i podaje nam do wiadomości, że przyszedł rozkaz składać broń i że każdy może robić co chce, [iść] w swoją stronę czy dołączyć się do innego batalionu, czy iść do cywila, to już nie jest jego sprawa. Zasalutował.
To było może 30 sierpnia. W każdym razie to już koniec sierpnia. Zasalutował, odszedł, a tu ryk, płacz, łamanie karabinów o gruzy, bo wszystko w gruzach. Chodziło się po gruzach, a gruzy się bujały, bo pod spodem trupy, smród nie do opisania. Nie mogliśmy w ogóle uwierzyć, [myśleliśmy,] że to jest niemożliwe, idziemy dalej do ataku, ale porucznik odwrócił się i powiedział: „Koledzy, to jest rozkaz”. Nie było gadania. To była dla nas najstraszniejsza chwila. Wszystko, co było, to nie było takie groźne, tylko właśnie to, że to już koniec, że taki koniec. Oczywiście dołączyliśmy. Przyszedł porucznik „Biały” z tamtejszego terenu, był chyba od majora „Roga” (już nie pamiętam) i powiedział, że jeśli chcemy, możemy się do niego przyłączyć. Oczywiście przyłączyliśmy się. Ale w jakim celu – żeby kanałami przejść do Śródmieścia. Pierwszy raz dochodziliśmy do kanału na placu Krasińskich, tam gdzie jest pomnik powstańców, tylko po drugiej stronie, tam gdzie pałac Krasińskich. Niestety musieliśmy zawrócić, nie dostaliśmy się. Pełno tam było [pacjentów] ze Szpitala Jana Bożego, kilku Żydów było w naszym batalionie, dużo Żydów było tam właśnie z Pawiaka, niestety musieliśmy zawrócić. Następnego dnia mamy przechodzić z oddziałem ciężkich karabinów maszynowych, ale przeszła tylko część, przeszedł kanałami między innymi mój mąż.
Zostałam na Starym Mieście w mundurze, z torbą z lekarstwami na ramieniu. Rano oczywiście przy włazie zaczęło się bombardowanie. Musieliśmy podkopami przedostać się pod domami, piwnicami dostałam się gdzieś na Podwale. Tam stałam na podwórku, samoloty latają, bombardowanie. Przyszedł jakiś mężczyzna, że mięso mielone zrobili z tych wszystkich, którzy tam stali jeszcze przy kanale. Tak sobie pomyślałam: „Czy ci nasi przeszli, czy nie przeszli?”. W pewnym momencie słyszę jakieś głosy: „Wariatka, jeszcze nam tu samoloty sprowadzi!” – i tak dalej. Nie wiedziałam, że to do mnie. Podszedł jakiś mężczyzna i mówi: „Proszę pani, niech pani tak nie stoi, bo samoloty latają, musi się pani schować, żeby Niemcy nie widzieli, że tu jeszcze są ludzie”. Już zupełnie półprzytomna poszłam z nim do piwnicy, ale dom spalony, więc piwnica to właściwie żaden schron. Kilka osób tam było. Usiadłam. Jak oni zobaczyli, że ja w mundurze, [powiedzieli]: „Oj, proszę pani, ale niech pani zdejmie, bo przecież jak oni tu wejdą, to nas tu wszystkich zabiją”. Bezwiednie zdjęłam mundur, zostałam tylko w spódnicy. W pewnym momencie ktoś krzyczy: „Niemcy w podwórku!”. Byłam już wtedy w takim stanie, że było mi obojętne, co się stanie.
Niemcy rzeczywiście za chwilę weszli.
Alle raus! Jak to oni mówili – żeby wszyscy wychodzili. Wszyscy zaczęli wychodzić, ale obok mnie młode małżeństwo powiedziało: „My nie wychodzimy, a pani?”. Mówię: „Nie, ja też nie wychodzę. Ja już skończyłam”. Jeden Niemiec podszedł do nas, wziął mnie za ramię i mówi:
Kaputt? Zrzuciłam jego rękę, nie odezwałam się. On wtedy zaczął po polsku: „Wychodźta, nic wam już nie grozi, jesteśta wszyscy już bezpieczni, tak że wychodźta, bo za chwilę tu przyjdą i granaty będą wrzucać”. Mówię: „Dobrze, niech przyjdą, niech rzucają granaty, ja już nigdzie nie wychodzę”. Niemiec zaczął płakać. Wziął mnie za rękę, drugą panią, która siedziała obok mnie, za drugą rękę i mówi: „Ja też mam żonę, też mam córkę, nie wiem, czy oni żyją wszyscy. Ale chodźcie, już teraz wam naprawdę nic nie grozi, daję wam słowo honoru”. Chciałam powiedzieć: „Honor Niemca…”, ale powstrzymałam się, bo myślę sobie, że to na pewno Polak, tylko musiał, bo Ślązaków brali przecież do wojska, jak zabrali Śląsk. Myślę sobie: „Może go niechcący za mocno urażę?”. Wyszliśmy wszyscy. Taki tłum... Spojrzałam naprzód – nie widziałam początku, spojrzałam do tyłu – nie widziałam końca. Nie wiem, skąd się jeszcze tyle ludzi wzięło, na taką harataninę, jak nas tam tłukli bez przerwy. Wyszliśmy dołem do ulicy Sowiej. Na Sowiej taki widok: trójka małych dzieci (najstarsze miało może osiem lat) nad zwłokami matki krzyczała: „Ratujcie naszą mamę, bo nikogo innego nie mamy!”. Niemcy ich wciągnęli do tego orszaku, a matka tam została. Kawałek dalej, ze sto metrów, dogorywała jakaś stara kobieta. Wzięli ją za nogi, za ręce, rozhuśtali i wrzucili do sklepu, który właśnie się kończył palić. Zaśmiewali się, jak ona zaczęła jakieś różne ruchy wykonywać. Jak mięso rzuci się na patelnię, to ono się rusza. Ona też zaczęła różne wygibasy, różne ruchy robić, oni się zaśmiewali, że to taniec śmierci. Takie straszne były te widoki…
Prowadzili nas Elektoralną, Wolską do Dworca Zachodniego. Pamiętam jeszcze (tylko nie wiem, jaka to była ulica, chyba Bema), że po prawej stronie był jakiś ogród, rosły pomidory, bo przecież cały czas tylko krupnik z suszonych ziemniaków na konserwie wołowej, tak że tego już nie można było przełknąć. Jedni pili wino, ja nie mogłam pić, zwłaszcza że – jak powiedziałam – byłam wtedy w ciąży, nie mogłam w ogóle nawet spojrzeć na wino. Wbiegłam szybko po drutach, które już były na ziemi, do ogrodu, nałapałam kilka pomidorów, powsadzałam w kieszenie, wbiegłam z powrotem do szeregu. Za mną w pomidory wbiegło sześć osób. Karabin maszynowy zostawił ich tam na miejscu, tylko mnie się udało. Tak jak mówię, w bydlęcych wagonach nas wywieźli z Dworca Zachodniego do Pruszkowa. Tam byliśmy… to był duży gmach, jakaś chyba naprawcza [hala], pamiętam duży wykopany dół, ale wszystko jak przez sen. Podwójna rampa, pamiętam, że już dużo ludzi leżało, pełno rannych. Oczywiście trzy dni tam byłam, trzy dni zupełnie nic nie jadłam, wychodziłam tylko bez przerwy i szukałam, że może gdzieś męża przywiozą, może matkę, może ojca – nie wiedziałam przecież, co się z nimi dzieje. Oni byli wszyscy w Puszczy Kampinoskiej. Później zaczęli nas segregować. Mnie przydzielili na lewo, ale gdzie my jedziemy, to trudno zgadnąć, nie opowiadali się nam przecież. Myśmy wszyscy w bydlęcym wagonie [jechali], mnie tak wypadło, że przy samej przedniej ścianie stałam. Wszyscy myśleli, że nas wiozą do zagazowania, może od razu gdzieś na rozstrzał, może podpalą, jak to mieli zwyczaj – zgrupować i podpalić. Tak że co niektórzy uciekali z tych wagonów. Jak się obejrzałam, zobaczyłam płonącą Warszawę, myślę sobie: „Tyle krwi, tyle młodego życia, tyle ludzi zginęło, taka masakra. Nie ma prawie całych domów i to wszystko jeszcze się pali i tam ludzie są jeszcze w Warszawie. Może się palą?”. Wtedy się okropnie załamałam. Chciałam przez przednią ścianę skoczyć tak, żeby [upaść] prosto pod koła i raz koniec. Już nogę podnosiłam, żeby wycelować tak, żeby mnie koła od razu przepołowiły, a nie żeby obcięło rękę czy nogę – z zimną krwią. W pewnym momencie: „Tylko ja, ale dziecko?” – no i dzięki temu jestem.
- Jakie były reakcje cywili na początku Powstania?
Pomagali, podchodzili do sprawy bardzo żywiołowo. Ach, bohaterowie nie bohaterowie… W ogóle podchodzili bardzo serdecznie, z tym że mieliśmy mało styczności z cywilami, dlatego że bez przerwy byliśmy w wojsku i najwięcej w Wytwórni Papierów, gdzie było samo wojsko, można powiedzieć. Tak że mało styczności. Ale jak się czasami chodziło po rannych czy po trupy, trzeba było nawet pod kulami…
- Czy w ciągu Powstania próbowała się pani kontaktować z rodziną?
Nie, nie było możliwości. Raz tylko byliśmy w domu, mieszkała z nami jeszcze siostra męża. Raz byliśmy, kiedy dostaliśmy mundury. Własne ubranie zanieśliśmy do domu i tylko dowiedzieliśmy się, że rodzice i brat są w Puszczy Kampinoskiej; że nie dotarli tam, gdzie mieli dotrzeć. Broń mieli w magazynach, na których stali Niemcy, bo to [było] w Boernerowie, teraz to się nazywa Bemowo. W tych koszarach była ukryta broń, nie mogli jej wydostać – Zgrupowanie „Waligóra”. Matka wszystkich przeprowadziła do Puszczy Kampinoskiej, ponieważ znała kogoś, kto znał taką drogę, gdzie nie ma Niemców. [Był tam] brat, kuzyn, który był w dniu Powstania razem z nami u matki, ojciec był w wojsku.
- Czy w pani oddziale byli przedstawiciele innych narodów?
Tak, tak, oni wszyscy się przyłączali. Co prawda broni nie było, nie robili wszystkiego, co mogli. Było bardzo mało broni. Owszem, zrzuty były, ale większość niestety szła na stronę niemiecką.
- Czy w czasie Powstania zawarła pani szczególne przyjaźnie?
Nie, nie było na to czasu. My się dopiero teraz przyjaźnimy na stare lata, tylko nas już niewiele zostało.
- Czy w pani otoczeniu spotkała się pani z jakimiś przejawami życia kulturalnego?
U nas zupełnie nic nie było, to był bastion, tak jak powiedziałam, okno w okno z Cytadelą, że tak powiem. Nie mieliśmy nawet chwili czasu, żeby zainteresować się czymś. Do tego stopnia (w tej chwili to mi się wydaje niedopuszczalne), że na placu Krasińskich w pałacu, [gdzie] były książki, była przecież Biblioteka Narodowa, zatykało się okna drogimi foliałami, żeby się ochronić przed bombami, odłamkami. Żadnych przedstawień [nie było], tak jak w Śródmieściu.
- Czy podczas Powstania uczestniczyła pani w życiu religijnym? Czy spotkała się pani z przejawami życia religijnego w pani otoczeniu?
Tak, 15 sierpnia było u nas uroczyste nabożeństwo. Ołtarz udekorowany kolorowymi spadochronami ze zrzutów. [Był] ksiądz (mieliśmy własnego kapelana), dwóch księży było ministrantami. Był ślub. Już po podniesieniu, wszystko rozmodlone, śpiewamy: „Ojczyznę, wolność racz nam zwrócić, Panie”. Płacz, szloch, krzyki, ludzie wtedy w ogóle szaleli – ze złości, z radości, nie wiadomo z czego. W każdym razie to był jeden wielki szloch i krzyk. W tym momencie – „szafa”. Jak to zaczęło wszystko dudnić, cała wytwórnia się trzęsła, a ja stałam przy samych drzwiach. Ludzie skamienieli, nie wiedzieli, co się dzieje, że to tak blisko, że to się wszystko trzęsie, pierwszy raz tak blisko. W pewnym momencie ocknęłam się, bo jak mówię, stałam przy samych drzwiach i mówię: „Ludzie, już po wszystkim, już nie ma strachu, wracajcie, bo się stratujecie”. Wszyscy rzeczywiście stanęli, nikt już więcej nie uciekał. Ksiądz stał przy ołtarzu, nieporuszony, blady i kończył mszę. To było też niezapomniane. Wszyscy później to komentowaliśmy, jak to było. Każdy opowiadał, jak się bał. To też nie da się opisać, co się wtedy działo – 15 sierpnia, Matki Boskiej Zielnej.
Msze były co niedzielę, tylko ta była wyjątkowo uroczysta, wiadomo, 15 sierpnia, cud nad Wisłą i tak dalej… Poza tym chodziliśmy do spowiedzi, do komunii. Były pogrzeby, oczywiście z salwami, tylko oszczędnie, bo broni zawsze było za mało. Poza tym była modlitwa, ale nie taka, powiedzmy, na apelu, o tym nie było mowy – jak mówię, nie było kiedy, nie było na to czasu zupełnie, żeby coś takiego organizować. Bez przerwy strzelanina, haratanina i w ogóle…
- Czy miała pani świadomość tego, co dzieje się w innych dzielnicach Warszawy? Czy docierały do pani informacje?
Tak, była poczta, były wiadomości, były telefony. Mieliśmy w wytwórni bezpośrednią łączność z Londynem. Nie wolno tam było chodzić, ale ponieważ radiotelegrafistą był kolega mojego męża, zaprosił nas kiedyś, więc słyszałam rozmowę z Londynem. Rozmowa też była charakterystyczna. Zapytali nas: „Jak tam u was w Warszawie? Co się dzieje?”. Nasz telegrafista opowiedział: „No źle. Nie mamy broni, mało amunicji, mało materiałów opatrunkowych, moglibyście więcej nam zrzucać, bo co zrzucacie, to owszem, ale część idzie na stronę niemiecką”. Dostaliśmy ze zrzutów tylko jeden karabin, który był ochrzczony i nazywał się „Osa”, właśnie tak jak nasz porucznik. Oczywiście oblany winem, bo było tego cysterny, tak jak mówiłam. On mówi: „No tak, my wiemy i mamy dla was pełno wszystkiego, tyle tylko, że nasze samoloty nie bardzo mogą bezpośrednio latać tam do was. Zwróciliśmy się do rządu radzieckiego, żeby nam udostępnił lotniska, ale Stalin nam odpowiedział, że jak mają wam pomóc, to sami pomogą”. Ten nasz odpowiedział: „Ale tej pomocy ze strony radzieckiej to jakoś nie mamy. Wystarczyło, że jednego dnia latali nad Warszawą, to cały dzień mieliśmy spokój, ani jeden strzał nie padł – to była prawda – tak że oni nam na pewno nie pomogą, więc róbcie coś, żeby nam udostępnili”. Ale nie udostępnili.
- Mieli państwo świadomość tego, że Rosjanie stoją na drugim brzegu Wisły?
Oczywiście, że tak. Przepływali, ale niewiele dotarło, bo Niemcy strzelali, jak zobaczyli, że ktoś płynie. Ale nocami niektórym się udało się przejść. Wiedzieliśmy o tym doskonale. W Wytwórni Papierów Wartościowych był dom mieszkalny dla pracowników wytwórni. Tam mieliśmy dyżury. Obserwowało się przez okna. Tam zdarzyła się ciekawa historia. Obserwowaliśmy ruchy pociągów: w którą stronę, co wożą ewentualnie – i to były raporty do dowództwa. W pewnym momencie od strony mostu nadciągały do nas trzy czołgi w stronę tego domu mieszkalnego. Ale nie mieliśmy za bardzo czym się bronić, to już było jakoś pod koniec. Jeden z kolegów się zdenerwował. Akurat kończyliśmy śniadanie. Były puszki po konserwach. Zdenerwował się i zaczął puszki wyrzucać przez okno. Wszystkie trzy czołgi w tył zwrot i chodu – uciekły, przestraszyły się. Znowu nie wiedzieli, co za broń, może jakaś nowa. Nie wiedzieli, co to jest i uciekli, przestraszyli się. Co niektórzy z radości upili się winem, że kolega tak spłoszył zwykłymi, pustymi puszkami po konserwach. To też był ciekawy, śmieszny wypadek.
- Jak pani zapamiętała pani Niemców? Czy w czasie Powstania spotkała pani Niemców twarzą w twarz?
Oczywiście, przecież opatrywałam też Niemców. Byłam z czerwonym krzyżem, a Czerwony Krzyż nie patrzy, czy to Niemiec, czy Polak – to jest ranny człowiek, któremu trzeba pomóc. Niemców się opatrywało, brało się do niewoli. Tyle tylko że nie zabijało się tak jak Niemcy. Wracając do wytwórni – tam miałam trochę śmieszny, ale i tragiczny wypadek. Wszyscy moi koledzy, koleżanki poszli wtedy do akcji, chyba na Dworzec Gdański, z odsieczą oddziałom z Puszczy Kampinoskiej. „Żywiciel” tam szedł z jednej strony, a my z drugiej. Bali się mnie wysyłać do cięższych akcji ze względu na mój stan, więc zostałam na miejscu. Przecież na miejscu też muszą być sanitariuszki. Było puściuteńko, a ludzie mieszkali już dwa pietra pod ziemią w magazynach. Kiedyś widziałam tam tytoń Virginia, liście w surowym stanie. Nasi chłopcy narzekali, że mają mało papierosów. Wiadomo, nerwy, to się chce palić, a oni za dużo nie mieli, były niemieckie haudegeny. Myślę sobie: „To ja skorzystam z okazji, pójdę tam, wezmę trochę tego tytoniu, dopóki jest jako tako cicho, to ja potnę i będą chłopaki mieli na skręty”. W pewnym momencie słyszę jakieś pukanie w ścianę. Ściana w piwnicy szła półkolem, drugie piętro na dole. Myślę sobie: „Co to jest? Co się tam dzieje?”. Wyglądam z załomu i widzę, że światło chodzi po ścianie i w świetle widzę czarny płaszcz. Myślę sobie: „Nic innego, tylko szpieg”. Wszyscy dookoła mówili, że na ternie jest jakiś szpieg i nie mogli go upolować. Myślę sobie: „O, bracie, to ty tutaj zdaje się, chcesz nas wykończyć”.
Prędko się wycofałam i poszłam do żony dowódcy naszej drużyny, sierżanta „Litwina”, a ona była „Litwinowa”. Mówię: „Pani Nuna – ona miała na imię – jest taka i tak rzecz. Byłam tam na dole, ale tam jest, zdaje się, szpieg, a ponieważ jest wejście z jednej strony i z drugiej strony, więc niech pani idzie do męża i niech pani powie, że jest taka i taka rzecz, to będzie wiedział, co z tym zrobić”. Oczywiście tak zrobili i złapali go. To był rzeczywiście szpieg. Później rozmawiałam właśnie z sierżantem „Litwinem”. Mówię: „No i co, szpieg to był?”. – „Ano szpieg, a co innego?”. Mówię: „No i co?”. – „No nie przyznawał się, nic nie chciał mówić, ale miał za dużo dowodów obciążających. Po prostu zrobiliśmy to, co się robi ze szpiegiem”. Skrzywiłam się, a on mówi: „Co? Co tak pani się krzywi?”. Mówię: „Bo mi żal, że z mojej ręki człowiek zginął”. On mówi: „No, nie żałowałaby pani, gdyby nas tak wytłukł i do góry, do Bozi wszystkich posłał. Nie byłoby czasu żałować”. Też miałam taką przygodę ze szpiegiem.
- Czy była pani ranna w czasie Powstania?
Tak, byłam ranna w ramię, ale to były lekkie rany. W kolano [byłam ranna], z tym że to był odłamek. Ale to już był 1 albo 2 września, przed pójściem drugi raz kanałami. Nie było innej możliwości i mąż mi z kolana odłamek wyjmował zębami. To się później paskudziło. Dwa razy [byłam ranna]. Takie lekkie zadrapania się nie liczą.
- W czasie Powstania była pani w ciąży – w którym miesiącu?
Mniej więcej w połowie. Córka urodziła się w styczniu. 17 stycznia wkroczyli Rosjanie, zwycięskie wojska radzieckie do spalonej, zrujnowanej Warszawy. 19 stycznia była pierwsza uroczystość, pierwsza parada w Warszawie. Moja córka urodziła się właśnie tego dnia.
- Proszę opowiedzieć, co działo się od momentu, gdy jechała pani pociągiem z Pruszkowa do obozu. Gdzie pani trafiła, jakie tam były warunki?
Z Pruszkowa nie [jechałam] do obozu, wywieźli nas do Opoczna. Okazuje się, że mnie wzięli w grupie, gdzie były rodziny. Niemcy zauważyli, że byłam w ciąży.
- Opuszczała pani Warszawę jako cywil?
Tak, jako cywil. Jak opowiadałam, musiałam w piwnicy zdjąć mundur, bo się bali, że nas pozabijają. Ten mundur tam został, dlatego mnie wzięli jako cywila. Tak to bym była w Ożarowie. Natomiast później jeszcze miałam z Niemcami wypadek. Jak mówię, szukałam rodziny, to już było po połowie października. Wyruszyłam z Opoczna. Zatrzymali mnie ludzie, prosili, że i tak muszą kogoś wziąć, a ja im się podobałam. Oczywiście nie wiedzieli, że ja powstaniec, bo to byli Ukraińcy, byliby mnie prędko wydali, że jestem mundurowy, że tak powiem. Pod Warszawą, jak szukałam rodziny, zaczęli w pewnym momencie robić obławy i mnie złapali. Musiałam pokazać kenkartę, to znaczy taki dowód osobisty. Jak zobaczyli meldunek warszawski, to do budy. Wywieźli nas gdzieś w okolice Wawrzyszewa, to było chyba Radiowo. Postawili pod ścianę z rękami w górze. Wtedy pożegnałam się z życiem po raz kolejny, bo wiedziałam, że stoimy na rozstrzał. W pewnym momencie podchodzi do mnie Niemiec i pyta po niemiecku, czy jestem w ciąży. Mówię: „Nie rozumiem”. No to on po polsku. Powiedziałam, że tak. „A jak się nazywasz?”. Odpowiedziałam. Przyniósł mi kenkartę i powiedział, żebym poszła w stronę Lasek, ale się nie oglądała. Poszłam, ale myślę sobie: „Ich zwyczajem strzelą mi w łeb za chwilę”. Nie oglądałam się rzeczywiście, ale czułam po plecach, że już mi kule chodzą, to jest takie dziwne wrażenie. W pewnym momencie rzeczywiście usłyszałam strzały, stanęłam jak wryta i tylko pomyślałam sobie: „Żyję czy nie żyję?”. Okazało się, że chyba tamtych rozstrzelali, bo nie wiem, co to było, ale strzały były.
- Kiedy pani odnalazła rodzinę?
Pierwszą znalazłam moją ciotkę, to znaczy bratową mojej matki, która jak mnie zobaczyła, to zemdlała. Cała rodzina wiedziała, że oboje nie żyjemy. Matka już tam jakiś grób uważała za nasz i kwiaty tam nosiła. Jak mnie zobaczyła – zemdlała. Jak ją ocucili, spojrzała na mnie i zemdlała po raz drugi, bo myślała, że widzi nieboszczyka. Zresztą podobna byłam do nieboszczyka, bo byłam chuda, nogi miałam cienkie, że matka jak mnie spotkała, to pomyślała: „Jak ty chodzisz, że ci się nogi nie połamią?”. Ciotka dopiero jak doszła do siebie, to mi powiedziała, że matka bywa w Górcach, bo tam się spotykają jeszcze wszyscy i na pewno któregoś pięknego dnia będzie u „Forda” – jeszcze się poznawaliśmy pseudonimami. Poszłam do tego „Forda”, matka rzeczywiście przyszła. Jak spojrzała na mnie, to oczywiście zemdlała. Zresztą na mój widok wszyscy mdleli i wszyscy płakali, tylko ja nie mogłam ani zemdleć, ani płakać. Byłam tak strasznie otępiona, jakbym zupełnie w jakimś pancerzu była. Nie do pomyślenia, wszystko mi było obojętne długi czas. Widocznie te przeżycia tak zadziałały.
- Kiedy się pani dowiedziała, że pani mąż zginął?
Dopiero dowiedziałam się w dwa lata później. W jaki sposób zginął? Przeszedł kanałami do Śródmieścia na plac Napoleona. Tam brał udział w kilku akcjach. Później przeszli na Powiśle. Na Powiślu na Ludnej został ranny w kark od „szafy”. Zanieśli go do szpitala, kilka dni był nieprzytomny. 13 września nie było wody, szpital się zaczął palić. Nie mieli wody, nie mogli ratować i wszyscy w szpitalu spalili się żywcem. Dowiedziałam się o tym dopiero dwa lata później.
- Co się z panią działo od momentu powrotu do Warszawy do zakończenia wojny?
Jak wróciłam do Warszawy, to – tak jak mówię – w styczniu urodziła się córka, już miałam co robić. Nie było mieszkania, wynajmowaliśmy dopiero pokój na Chomiczówce. Matka była, brat wrócił, znalazł się, więc we trójkę mieszkaliśmy w pokoju z niedużą kuchenką. Długo chorowałam, nie mogłam dojść do siebie. Matka jeździła trochę po rodzinie, szukaliśmy się wzajemnie. Tak jak to wtedy [bywało]. Jakiś czas później (córka miała chyba wtedy dziewięć miesięcy) rodzina ojca się zorganizowała, wszyscy wyjechali do Karpacza i później nas tam ściągnęli. Byłam rok w Karpaczu, ale wróciliśmy. Dlaczego? Tam nie było jodu, stale chorowałam na anginy ropne, miałam trzy razy operowane gardło. Lekarz powiedział, że ten klimat jest zupełnie nieodpowiedni dla mnie i dla dziecka. Zwłaszcza że dziecko się urodziło jeszcze w czasie wojny, bo przecież wojna się skończyła dopiero 7 maja, a ona się urodziła w styczniu, to jeszcze była wojna. Tak jak mówię, miała tu dziewięć miesięcy. Wróciliśmy po roku, czyli miała rok i dziewięć miesięcy. Miałam przy niej pełne ręce roboty. Brat męża miał niedużą fabrykę srebrnych i złotych łańcuszków. Matka brała od niego te łańcuszki, jeździła po Polsce i handlowała. Nie mogłam iść do pracy z wiadomych względów. Do pracy poszłam dopiero w 1949 roku, to była moja pierwsza praca. Zaczęłam pracować chyba od marca w instytucie chemii na Żoliborzu.
- Czy była pani w jakiś sposób represjonowana za udział w Powstaniu?
Represjonowana w całym tego słowa znaczeniu nie, tyle tylko że nie mogłam dostać lepszej pracy, dopóki się nie zapiszę do partii. Ale się nie zapisałam do partii. Wolałam sobie dorabiać podnoszeniem oczek w pończochach, wtedy to takie modne było. W ten sposób dorabiałam do tego, co matka zarabiała, bo też nie jeździła tak bez przerwy. Później pracowałam w instytucie. Dzięki temu, że personalny zaczął mnie prześladować w obrzydliwy wręcz sposób, opowiedziałam to jego naczelnikowi. Bardzo porządny chłop, chociaż też partyjny i po prostu zmieniłam pracę, pracowałam gdzie indziej. Później długi czas nie pracowałam. Aż wreszcie moja ostatnia praca była w Centrum Informacji Naukowej Technicznej i Ekonomicznej, której już nie ma, rozwiązano. W tym czasie przeszłam przez trzy zawały tudzież dodatkowe jeszcze inne choroby jak złamany kręgosłup, dyskopatia, osteoporoza, wiele ciężkich chorób, cukrzyca. Mam połowę renty inwalidy wojennego, nie nadawałam się do pracy, musiałam mieć opiekę lekarską. Dlatego jestem w Domu Kombatanta w Warszawie. Mam odpowiednią atmosferę, mieszkanie przyzwoite, telefon, bardzo dobre, smaczne jedzenie (nie przejadam wszystkiego), mamy tu lekarzy. Lekarzy, których nie mamy na miejscu, mamy w jednostce wojskowej, tam jest przychodnia, gdzie nas zawożą samochodami oczywiście z opiekunami, więc to jest najodpowiedniejsze, co mogłam zrobić.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?
Składanie broni, gdzie wszyscy rwaliśmy się do akcji, a trzeba przestać. To było najgorsze dla mnie.
Najlepsza była euforia, morale. Morale było takie, że po prostu nie umiem tego określić. Jak się to wszystko rwało do walki… Dowódca mówi, żeby się wycofać. „Nie, [chcemy] walczyć dalej!”. To było w ogóle niepojęte, co się działo, ta chęć walki.
- Czy jest coś, co pani szczególnie utkwiło w pamięci z czasów Powstania?
Wszystko po kolei. Pamiętam dużo.
- Jak po latach ocenia pani Powstanie? Czy było potrzebne?
Oczywiście. Dlaczego w ogóle było? Mieliśmy powiedziane, bo przecież czytało się tajną prasę, że Hitler wydał rozkaz, że gdy Rosjanie podejdą pod Warszawę, to okrążyć Warszawę tak ciasnym kordonem, żeby mysz się nie przecisnęła i wszystkich wybić, to zrobić, co z Żydami zrobili. Gdyby nie Powstanie, nie byłoby nas, bo by nas wszystkich wytłukli. Przecież ile jeszcze było z Batalionów Chłopskich, spoza Warszawy. Wszystko szło do Warszawy, żeby walczyć z najeźdźcą. Warszawa i tak miała być zrównana z ziemią i tu miał być zrobiony obóz koncentracyjny. I my o tym [wiedzieliśmy].
- Czy chciałaby pani dodać coś jeszcze od siebie na koniec?
Czy ja wiem… Muszę tylko powiedzieć, że to wszystko, przez co przeszłam, wszystko było, ale nie żałuję, nie żałuję tego wszystkiego. Odebrało mi zdrowie, powiedzmy. Nie żałuję, gdyby tylko inaczej się stało, gdyby było tak, jak my chcieliśmy wtedy. Stało się inaczej, niestety. Później wiadomo, była druga okupacja, nie wiadomo, która gorsza. Jak pracowałam w instytucie chemii, było coś – już nie pamiętam – że mnie do pałacu Mostowskich wzywali na świadka. Nie pamiętam tylko, o co chodziło. Siedział tam smarkacz, cwaniak, indagował mnie, żebym to powiedziała. Właściwie próbował mnie zmusić do tego, żebym potwierdziła. Jak miałam potwierdzić, jak tak nie było, jak ja nie wiem. Zrobił w ten sposób, że broń zostawił na biurku i sam wyszedł. Myślę sobie: „Ty gnojku, ty nie wiesz, że ja takich jak ty uczyłam kiedyś strzelać i obchodzić się z bronią. A przecież widzę, że jest niezabezpieczona, że tam kuli właściwie nie ma, tylko to jest „haczyk”. Wrócił. Wiedziałam, że jestem obserwowana, przecież oni mieli kamery, jeszcze o coś mnie zapytał. Mówię: „Co pan chce przez to powiedzieć, że pan to zostawił niezabezpieczone?”. – „A skąd pani wie?”. Mówię: „A bo ja iks lat temu takich jak pan uczyłam strzelać i pan myśli, że ja nie wiem, że to niezabezpieczone?”. Trzeba przyznać, że mu się głupio zrobiło. Roześmiałam mu się tylko w głos.
Szkoda, że mąż nie żyje, bo by się cieszył z córki. Dziś moja córka już jest na emeryturze, wnukowie zrobili mi ołtarzyk w swoim pokoju, moje zdjęcia, wszystkie odznaczenia, medale, mam dwa angielskie. Natomiast prawnuczka stale mi tu sprowadzała swoje koleżanki, kolegów, żeby wywiady z nimi przeprowadzać, bo w szkole mieli jakieś zadania z tego. Kiedyś się jej spytałam: „Słuchaj, a czy nie wstydzisz się sprowadzać tu koleżanek do tego domu? Przecież to jest dom pomocy społecznej i tak dalej”. Spojrzała na mnie, oczy wielkie wytrzeszczyła i mówi: „Babuniu, ja się tobą szczycę”. Było mi to tak przyjemnie słyszeć, że oni to jednak doceniają. Oczywiście wszystkie medale mi zabrali, wszystkie moje odznaczenia. Chciałam oddać do Muzeum, mam jakieś książki, kawałek sukienki od chrztu ze spadochronu, a moja prawnusia mówi tak: „Babuniu, i ty chcesz to oddać obcym ludziom, a mnie, swojemu dziecku nie chcesz tego wszystkiego dać?”. Wszystko jej oczywiście obiecałam, wszystko dam. Nie mam ani jednego medalu, ani jednego krzyża, nie mam nic, wszystkie mi zabrali, ściany dekorowali i moje zdjęcie w chusteczce powiesili. W szkole średniej w czasie okupacji miałyśmy na znak żałoby właśnie jakąś czarną rzecz.
Warszawa, 31 marca 2009 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski