Nazywam się Maria Sabina Devrim, pseudonim „Maria”, łączniczka i sanitariuszka, Pułk „Baszta”, Grupa „Granat”.
Tak, ale bardzo krótko tam byłam, bo potem przenieśliśmy się do Warszawy.
Dlaczego? Pyta się pani o tak dawne czasy…
Oczywiście to było związane z pracą ojca, a poza tym trochę później matka zachorowała, więc mieszkaliśmy w Warszawie.
Mój ojciec skończył matematykę na Uniwersytecie w Warszawie, a potem był nawet w Moskwie jako specjalnie zdolny uczeń. Potem pracował w Warszawie i równocześnie dziadek miał na wschodzie Polski lasy. Był tam tartak i też tym tartakiem się częściowo zajmował.
Tarłowska.
Miałam siostrę, która zginęła podczas Powstania w 1944 roku, nie chyba w 1943 roku było jedno bombardowanie, chyba sowieckie. Wyszłam wtedy z domu, poszłam do kuzynki i moja siostra znacznie starsza ode mnie zginęła.
Klara.
To trudno powiedzieć, bo z jednej strony jest to, co pamiętam i to co mi mówiono, więc to jest troszeczkę pomieszane i się nawet sama zastanawiam, czy można mieć zaufanie do tego co powiem, bo nie wiem jak dalece to są rzeczy, które mówię ode mnie, a jak dalece te, o których czytałam i słyszałam. Chyba bardziej pamiętam okres wojny.
Wrzesień 1939 rok, tak, to pamiętam.
Byliśmy przedtem na wsi w Milanówku, potem przyjechaliśmy do Warszawy. I bombardowania,
pierwsze uczucie lęku, bo wydawało się, że się jest pod ochroną, moja matka zmarła wtedy, ojciec był i ojca matka, która mieszkała z nami, opiekowała się nami i zdawało się, że się jest pod ochroną, że nic się złego nie może stać, a potem się okazało, że wszystko się może stać.
Na Filtrowej. Potem pamiętam doskonale życie w Warszawie.
Bardzo wcześnie byłam łączniczką, trudno sobie wyobrazić, miałam bardzo grube warkocze i w warkoczach na bibułkach były pewne rzeczy pisane, one były wplecione we włosy. Jeździłam tramwajem głównie do Fabryki Kamlerów, która była na Woli i to było znane miejsce, bo tam potem Komorowski „Bór” był.
Chyba to był 1942 rok, byłam zaprzysiężona przez Kazimierza Kamlera, oni mieszkali obok i po prostu była rozmowa, się mnie spytał czy chciałabym pomóc, co wydawało mi się absolutnie marzeniem chyba wszystkich młodych ludzi.
Chodziłam wtedy na tajne kursy nauczania, bez teczki, bez niczego, żeby nie być aresztowaną,
a poza tym byłam w bliskim kontakcie z ojcem Tomaszem Rostworowskim, który oczywiście duży wpływ na mnie wywarł, bo był osobą absolutnie wyjątkową i nadzwyczajną, którego spotkałam po Powstaniu jak byłam ranna w Milanówku w „Perełce”, ojciec Rostworowski przyszedł, zresztą potem kiedyś mnie zabrał do Krakowa, do jego matki. Później jeszcze go spotkałam w Paryżu w kościele, były rekolekcje z nim, on wtedy był przy Watykanie, ale to jeszcze nie był Papież Jan Paweł II, tylko poprzedni, był przy Watykanie i przyjechał do Paryża na rekolekcje, wtedy go jeszcze widziałam.
Tak, poza tym na przykład też w jakimś mieszkaniu pomagałam przy robieniu toreb i bardzo dużą ilość zrobiliśmy tych toreb, które były z… wyglądało to jak płótno, ale to coś sztucznego było i miały takie, jak to powiedzieć… nie ruloniki, żeby to się trzymało…
Nie, rączka, ale poza tym ona była na takich drewnianych patykach przewleczona. Niektóre torby się otwierało i można było coś tam włożyć, ale takich z tajemniczym schowkiem było niewiele. Bardzo dużo było tych toreb, one były bardzo popularne i to nie zwracało uwagi. Pamiętam dokładnie, że to między innymi robiliśmy.
Właśnie żeby móc przewozić, głównym celem było, żeby tych kilkadziesiąt toreb, które miały specjalny zamek, że ten kawałek drewna, jak to nazwać, mi słowa, który się odkręcał w pewnym miejscu i można tam było coś włożyć. Raz na przykład posłali mnie do Łodzi, żeby tam pan… jak on się nazywał? Piotr, ale nie pamiętam jakie miał nazwisko, też miałam coś zawieźć i coś przywieźć z powrotem. Byłam w Łodzi, potem w Pabianicach i wróciłam, więc miałam różne zadania. Pojechałam też koło Krakowa, do Dębicy chyba, też mnie tam posłali, bo byłam, jak pani widzi, nieduża, drobna, warkocze, wyglądałam tak, że nie wzbudzałam zainteresowania Niemców swoją osobą, to nie jakiś młody człowiek silny, w wysokich butach, który zwraca uwagę, tylko jakaś drobna osóbka, która tam gdzieś jest, tak że nie zwracałam na siebie uwagi.
Tak, oczywiście.
Też, ale nic nie miałyśmy wspólnego, to znaczy absolutnie nie razem. Ona była znacznie ode mnie starsza i była gdzie indziej.
Nie umiem pani powiedzieć, w każdym razie to było jakieś bombardowanie, które było, jak Niemcy byli jeszcze w Warszawie, więc coś takiego było już po tym jak wybuchła wojna rosyjsko-niemiecka i po prostu moja siostra zginęła, jakaś bomba spadła na ten dom i zginęła. Nie potrafię, nie pamiętam gdzie to było, to już tyle lat temu.
Nie, bo przed wojną mieszkałam na Filtrowej, a potem na Kaliskiej, nie wiem, czy pani zna, przy Placu Narutowicza ta bomba spadła… jak się nazywa ta ulica, która tam obok była? Nie pamiętam, tam są takie małe uliczki, niedaleko ulicy gdzie jest teraz „Polityka”… Nieważne.
Tak, były kursy sanitarne, jak się ta pani nazywała, to była bardzo energiczna i wyjątkowa osoba, której mąż był w Anglii, ale już nie potrafię pani powiedzieć jak się nazywała. To było w domu państwa Nasiorowskich na Kaliskiej, nie pamiętam, jak się nazywała i ona organizowała kursy, na które przychodziło ileś osób.
W tym samym domu mieszkał folksdojcz, tak że to było pewnego rodzaju ochroną, w pewnym sensie, bo fakt, że mieszka folksdojcz, to się wydawało, że nic w tym domu nie może się dziać, że po prostu ludzie się boją, a to była pewnego rodzaju ochrona. W tym samym domu mieszkał brat i jego syn, był taki aktor, który współpracował z Niemcami i zresztą został… jak to powiedzieć…
…został wykonany wyrok, a jego brat, bardzo przyzwoity pan, mieszkał w tym samym domu, absolutnie z bratem nie miał nic wspólnego podczas wojny. Tak przeróżne są losy ludzi, w tej samej rodzinie dwie zupełnie różnie zachowujące się osoby. …
Tak, ale potem, po Powstaniu, nie miałam z nimi kontaktu.
Oczywiście, że było niebezpieczne, dużo ludzi wpadało, inni nie. Wie pani, ci którzy na przykład byli bezpośrednio związani z bronią, to było bardziej niebezpieczne. Prawdopodobnie w tym okresie wiek i wygląd miał duże znaczenie. Kilka dni przed Powstaniem byliśmy na Pradze i trzeba było przejść do Warszawy, miałam torbę i tam była broń, jakieś dwa, czy trzy pistolety. Z drugiej strony szli Niemcy, powiedzieliśmy: „Co będzie z nami?” Dwóch młodych chłopców zaproponowało: „To ty idź oddzielnie.” Przeszłam, popatrzyli na mnie, mogli powiedzieć: „Otwórz torbę.” To już by nie było dalszego ciągu. Przeszłam, a tamtych chłopców zatrzymali, zaczęli się ich pytać o coś, oni nic nie mieli. O ile pamiętam, byli ubrani troszkę, wie pani… jak to się nazywało, to miało nazwę, troszkę długie marynarki, długie włosy, robili wrażenie młodych ludzi, którzy się raczej zajmują… nie wiem… korzystają, raczej próbują korzystać z życia, a nie mają nic wspólnego z jakimś działaniem, właśnie tak, żeby ich zdezorientować.
Nie, no nie wszyscy, ale niektórzy przeciwnie, byli tacy młodzi, co mieli wysokie buty, bo mówili, że w końcu je mają, to dlaczego mają nie nosić, a niektórzy byli tak ubrani, że jakieś włosy, coś takiego mieli na głowie, więc robili wrażenie młodych ludzi, którzy się interesują panienkami a nie wojną i niebezpiecznym jakimś działaniem.
Doskonale pamiętam, bo to było absolutnie okropne. Pamiętam jak rano wyszłam z domu i szłam od strony Placu Narutowicza na punkt, gdzie byliśmy umówieni, to było przy Puławskiej, ale z boku, niedaleko Parku Odyńca, tam była nasza zbiórka. Pamiętam, jak wychodziłam z domu, to już było wiadomo, mówiliśmy i była taka młoda dziewczyna, która powiedziała, że też jest z konspiracji, gdzieś idzie i mówi: „No teraz będziemy się bić z Niemcami i Rosjanami.” Pamiętam, że to mnie tak zdziwiło, bo powiedziałam, że z Niemcami głównie. Pamiętam, że tak dokładnie powiedziała, taka młoda dziewczyna. Potem dotarłam tam i od razu o piątej zaczęła się strzelanina, był tam młody człowiek, nie pamiętam jak się nazywał, potem mówili, że to był syn jakiegoś generała, ale bardzo sympatyczny i mieliśmy przebiec z jednej strony ulicy na drugą a Niemcy już strzelali. Jego postrzelili, ale bardzo lekko, upadł, ale przebiegł dalej i to był pierwszy ranny, więc wszyscy byli tacy przejęci i jemu tam przynosili picie, jedzenie, żeby się nim zająć i proszę sobie wyobrazić, wydawało się, że jemu nic nie jest, że mu wszystko przejdzie, ale on zmarł bo miał… jak to się nazywa? Proszę mi pomóc, po prostu ziemia była brudna, zmarł na…
Tak.
Były, jeszcze wtedy były, ale nie przyszło nikomu do głowy i on zmarł na tężec. Pamiętam doskonale, jakie to było okropne, bo właściwie nie powinien był umrzeć, to znaczy nie wiadomo, co by było potem, w każdym razie to był wielki szok. Nie wiem czy pierwszego, czy następnego dnia powiedzieli nam… jak to się nazywało, muszę sobie przypomnieć, bo nie pamiętam… Z panią Wojciechowską poszłyśmy do… To była chyba szkoła Wawelberga i powiedzieli nam, że tam są ludzie. Poszłam tam z panią Jadwigą Wojciechowską, która wtedy wydawała mi się bardzo starszą osobą, w każdym razie była znacznie starsza i jeszcze ktoś poszedł, nie pamiętam, wchodzimy tam, nic nie słychać, nie widać, ale słyszymy jakieś głosy, schodzimy do piwnicy, tam węgiel był w piwnicy i jacyś ludzie pytają się: „Kto to? A kto wy?” Mówimy: „Przyszliśmy, żeby was stąd zabrać.” Oni byli tak wystraszeni, bo byli tam już od dwóch dni, pamiętam, że ich zabraliśmy, początkowo nie chcieli z nami pójść, ale poszli i wydawało się, że to był sukces, że stamtąd ich wyciągnęliśmy.
Potem było normalne działanie zależnie od sytuacji, kazali nam iść tu czy tam i od razu widać było, że nie było dosyć broni
i dlatego moje zdanie o Powstaniu jest takie, że to były powiedzmy najsilniejsze wrażenia, oczywiście w moim życiu, nigdy nic podobnego nie przeżyłam i to jest punkt odniesienia w całym moim dalszym życiu, ale niemniej miałam wrażenie, że to było okropne. Potem czytałam, że się zastanawiano, czy Powstanie ma wybuchnąć, czy nie i oczywiście nie podzielam zdania pana… jak się nazywa ten, co książkę napisał o Powstaniu ten Anglik?
Davis, nie podzielam jego zdania, że to Powstanie należy ocenić pozytywnie, że to w czymkolwiek pomogło. Zginęło tak strasznie dużo młodych, którzy by na pewno się w kraju przydali później i nie wydaje mi się to, że bohatersko się zachowywali, oczywiście młodzi nie wyobrażają sobie, że mogą umrzeć, może ci starsi umrą, ale ktoś kto ma szesnaście, osiemnaście, dwadzieścia lat, to nie może sobie wyobrazić, że grozi mu śmierć, innym, ale nie jemu. Wszyscy byli naprawdę niesłychanie dzielni i odważni, ale niemniej wydaje mi się, że przygotowania do Powstania był tak wyraźny, nie moralny czy psychiczny, wszyscy marzyli o tym, żeby rzucić się na Niemców, żeby ich tłuc, bo tyle wycierpieliśmy, ale nie byliśmy zupełnie przygotowani. Jak się dowiedzieliśmy, że Mikołajczyk był u Stalina i że Stalin powiedział, że nie pomoże, to wydaje mi się, że Powstanie nie miało sensu. Oczywiście teraz ci, którzy uważają, że powinno było mieć miejsce, to mówią: „Co by Niemcy zrobili z ludnością.” To nie jest takie pewne, bo Niemcy już raczej wychodzili z miasta, w każdym razie dzień czy dwa dni przed Powstaniem widać było Niemców wycofujących się. Oni potem wrócili jak się Powstanie zaczęło, bo uważali, że są w stanie zająć Warszawę i zdusić powstańców…
Jeden dzień był okropny, jak już byłam w grupie dywizyjnej…
Łączniczki i sanitariuszki, a potem byłam od 4 września w plutonie dywersji bojowej kompanii „Granat”.
To było niesłychanie ciekawe, bo to polegało na tym, że wieczorem wychodziliśmy, późnym wieczorem, małe grupy, szło się tam gdzie są Niemcy i właśnie wspomnienie okropne. Poszliśmy tam, wchodziło się do domu gdzie są Niemcy, tam się zostawiało granaty, a potem w nocy się wycofywaliśmy.
Normalnie Niemcy działali w ciągu dnia, w nocy mniej znali dzielnice i raczej wtedy nie działali.
Pamiętam jak do jakiegoś domu poszliśmy, słychać było Niemców mówiących na górze i jakoś po schodach nie można było wyjść i spędziliśmy tam, w piwnicy, cały dzień i następnej nocy wyszliśmy. Tam był z nami ksiądz czy mnich, ale chyba ksiądz, w każdym razie wszyscy się spowiadali przekonani, że już absolutnie z tego nie wyjdziemy.
Jak następnej nocy wyszliśmy i wróciliśmy do naszej placówki, to myśleli, że to duchy, że to niemożliwe, że wróciliśmy, bo już właściwie przekonani byli, że nas Niemcy złapali, to znaczy że nas Niemcy zatrzymali i zlikwidowali. To było jedno z takich wspomnień. Jeszcze jeden dzień był nadzwyczajny jak nas wysłali, była łączniczka starsza znacznie ode mnie, nazywała się Halina Mickiewicz, jak wysłali nas do lasów… Które były bliżej, Kabackie czy Chojnowskie?
… z tym żeby uzgodnić, jak z Lasów Kabackich, były tam oddziały, jak one wyjdą na pomoc dla Mokotowa, żeby po prostu pomóc walczyć w Mokotowie. Poszłyśmy tam, to była eskapada zupełnie nadzwyczajna, wieczorem dotarliśmy. Gdzie się kogo pytać? To niebezpieczne, jakiś dom był oświetlony. Czy tam pójść? Poszłyśmy, zbliżyłyśmy się, żeby posłuchać, bo to mogli być ludzie, którzy w ogóle nie interesowali się tym, co się dzieje w Warszawie, ale to się szczęśliwie skończyło. Dotarłyśmy do grupy, to wszystko wydawało się sielskie, anielskie, bo siedzieli w tym lesie zorganizowani, młodzi ludzie, młode dziewczyny, czekając na wiadomości z Warszawy, co będzie dalej. Powiedziałyśmy im, gdzie na Mokotowie są grupy i gdzie mogą przyjść, żeby pomóc. Wróciłyśmy i zdałyśmy meldunek, gdzie byłyśmy i co było. Pułkownik był bardzo zadowolony, potem okazało się, że ci którzy przyszli z lasu, ich bardzo dużo zginęło. Z Haliną mówiłyśmy: „Mój Boże lepiej byłoby, gdybyśmy nie dotarły do nich, bo może by w ogóle już nie przyszli.” Poza tym okropny był dzień, kiedy byłam ranna, to było przy Dolnej i Piaseczyńskiej. Tam były dwa domy, a między nimi było puste miejsce, nie pamiętam, czy to były jakieś budynki zbombardowane przedtem, to znaczy przed Powstaniem jeszcze. Byłyśmy w jednym domu na górze, na parterze to było tak, że niski parter, było okno, które było na wysokości podłogi. Byłyśmy tam najpierw na górze, potem byłyśmy tam na parterze, przedtem jeszcze powiedzieli nam, że ktoś jest ranny i że trzeba pójść do tamtego domu, żeby mu pomóc, pobiegłam i na górze był młody człowiek ranny w brzuch. Jakoś go staszczyłam na dół, zresztą powiedzieli mi, że to był dzielny wyczyn, że to zrobiłam, zresztą prawdopodobnie Krzyż Walecznych, to między innymi za to i wróciłam do pierwszego domu. Znów w dwadzieścia kilka osób byliśmy na górze,
Niemcy atakowali, czołgi, za czołgami byli strzelcy wyborowi, którzy jak się z jednego domu do drugiego przebiegało, to strzelali. Z czołgu jeden pocisk wpadł troszkę wyżej niż my byliśmy, sufit rozbił i się rozerwał.
Pełno odłamków było i krzyki straszne, myślałam że to już, podobno to tak jest, myślałam że to już jest po śmierci, że już nie żyję i że widać zieloną drogę, trawa zielona, z obu stron jakby mur biały i że idę gdzieś w kierunku światła, byłam pewna, że to już jest po śmierci, ale jak wróciłam do siebie, to się okazało, że miałam ręce tak, co uratowało mi oczy, bo miałam tylko ręce ranne, nie oczy. Straszne były pojękiwania i krzyki. Był jeszcze młody człowiek, który był lekarzem z partyzantki i brał udział po naszej stronie w Powstaniu. Wybiegliśmy żeby pójść do drugiego domu prosząc o pomoc i żeby opatrzyć mi ręce, biegłam i wtedy ktoś strzelał i mam przestrzeloną nogę, ale tak szczęśliwie, ponieważ to jest pod kątem, wlot jest tutaj, a wylot tu i nie naruszył kości, ponieważ biegłam a on strzelał, nie naruszył kości, bo jak nie, to bym upadła i oczywiście mógłby mnie zabić. Dotarłam tam, ale nawet nie wiedziałam, ponieważ ręce są bardzo czułe, bardzo mnie to bolało i nawet nie wiedziałam, że jestem ranna, tylko jakaś dziewczyna w tamtym domu opatrywała mi ręce i mówi: „Ale masz dziurę w spodniach.” Mówię: „Tak, coś gorącego leci.”
Okazało się, że miałam też ranną nogę i koledzy z grupy powiedzieli, że mnie zaniosą do Elżbietanek na Mokotowie. Zanieśli mnie, ale tam w ogóle już nie było miejsca, leżeliśmy na podłodze, przyszedł lekarz, popatrzył i powiedział: „No, to trzeba będzie obciąć palec, ale przy karbidówce nie zobaczę, to na jutro rano.” Ja wtedy postanowiłam uciec, bo oni na kołdrze czy ręczniku mnie przenieśli i mówię: „Jak mnie tutaj zostawicie, to ja na czworakach spróbuję się wydostać, bo ten lekarz chce mi obciąć palec.” Przenieśli mnie do punktu, który miała „Baszta” przy Wiktorskiej niedaleko, miałam zrobiony opatrunek, był młody człowiek, który był studentem medycyny i mówi: „No i co powiedzieli?” Ja mówię: „Nic.” Bo normalnie, jak się jest rannym dość głęboko, to się robi opatrunek i trzy dni się czeka, żeby dużego upływu krwi nie było czy zakażenia. Powiedziałam, że wszystko w porządku, on mi otworzył i mówi: „Ale to paskudne.” Potem to już było krótko przed upadkiem, byliśmy w piwnicy, tam był punkt, było nas kilka osób, był bardzo młody chłopiec, który twierdził, że tylko go boli ręka, nic więcej, a miał rękę odciętą i twierdził, że… ale to podobno jest typowe, że czuł ból właśnie tam, gdzie tej ręki już nie miał.
Ktoś tam przyszedł i mówił, że Niemcy wchodzą i rzucają granaty do piwnicy, zabijają ludzi. To też była jedna z okropnych nocy, właściwie wszyscy młodzi, wszyscy z tego domu wyszli, my leżeliśmy, więc nie było możliwości wyjścia i została młoda dziewczyna łączniczka, pielęgniarka, która powiedziała, że zostaje. Czekaliśmy do rana, że chyba nas wykończą i mówili, że ja mam najlepsze miejsce, bo od razu przy wejściu, więc będę pierwsza zabita, a jak będzie się palić, to inni będą się powoli palić, a ja już będę zabita, że mam wyjątkowo dobre miejsce. Ta łączniczka, ta pielęgniarka była przemiłą, młodą osobą i nam mówiła: „Słuchajcie, może umrzemy, ale to tylko chwila.” Tak nas pocieszała, że śmierć szybko przychodzi, tylko chwila, a potem to zależy, co kto myślał. Okazało się, że Niemcy przyszli, jakiś żołnierz zszedł i powiedział: Raus! Rraus! , że wszyscy mają z tej piwnicy wyjść. Nie zabijał, nie strzelał, kazał nam wyjść z tej piwnicy. Każdy wyszedł jak mógł, na czworakach, ja na przykład nie mogłam chodzić, jakoś tak na schodach i byłam ranna w obie ręce, więc to było bardzo niewygodne. Jakoś tam mi pomogli i posadzili mnie przed domem na kołdrze.
Szli ludzie z innych części Mokotowa, szli wszyscy w kierunku Królikarni, szli tak, a ja tak siedziałam. Szło dwóch starszych panów z walizkami i jeden Niemiec kazał im, żeby mnie nieśli. Oni nieśli mnie kawałek, potem mnie kładli, a miałam jeszcze szereg odłamków w plecach, tak że strasznie mnie to bolało. Poprosiłam, żeby mnie zostawili raczej, bo oni mnie przenosili, wracali po walizki i szli dalej, to był cały dobytek, jaki mieli i poprosiłam, żeby mnie zostawili, ledwie skończyłam zdanie, to oni poszli dalej. Leżę, ludzie idą, w pewnej chwili ktoś krzyczy: „Maria! Co ty tu robisz?!” To była też z mojej grupy i z Powstania młoda dziewczyna i oni mnie wzięli. Trochę mnie taszczyli, ciągnęli i tam do pewnego miejsca trzeba było dojść, potem tam były wozy, konie i zawieźli mnie i innych tych ciężej rannych do Królikarni. Tam mnie gdzieś położyli, byłam w nędznym stanie, usłyszałam jak jakaś siostra mówiła: „Jej to już chyba nie warto opatrunków robić.” Podobno potem się poruszyłam, opatrunki mi zrobili. Przyjechał autobus niemiecki i ci ciężej ranni do Pruszkowa byli zawiezieni. Pamiętam tą jazdę autobusem, obok mnie siedział starszy pan, był ranny w brzuch, zapach był okropny i do mnie mówił: „Dziecko.” Mówił mi o swoim życiu przekonany, że umrze. Wszyscy byli słabi, zsuwali się z siedzeń, a Niemcy przychodzili, ciągnęli bo należało siedzieć prosto: „Porządek musi być”. Tak się Niemcy zachowywali. Zajechaliśmy do Pruszkowa, w nocy ktoś upadł na mnie, a było zaciemnienie, były naloty, więc tam ktoś w nocy, zupełnie było ciemno, to była hala fabryki w Pruszkowie, ktoś upadł na mnie i na kogoś obok. Strasznie zaczęliśmy krzyczeć, takie były historie. Rano była komisja i tych mniej rannych wysyłali niektórych na roboty, innych do innych miast, a mnie do Milanówka. Tam była willa „Perełka”, z której zrobili szpital i tam byłam.
Nie, skądże, absolutnie, przecież ja byłam ranna, co mogli ze mną zrobić? Absolutnie nie, ale jeszcze nie powiedziałam, bo to tak trudno, że przyszli do mnie tam po dniu czy dwóch, już nie pamiętam, żeby mi powiedzieć primo, że mam Krzyż Walecznych przyznany i żeby powiedzieć, że będą się wycofywać do Śródmieścia i że chcą mnie zabrać. Był ten młody człowiek, ten który był studentem medycyny, chyba jeszcze nie skończył fakultetu, powiedział im, że jeżeli mnie zabiorą, to na pewno będę miała ogólne zakażenie, bo mam otwarte rany, a kanałami trzeba było przejść, a tam brudna woda. Poza tym powiedzieli, że w pewnej chwili się zrobi zator, bo przecież nie będę mogła chodzić. Musiałam zostać, to było normalne i z tym trzeba było się pogodzić.
Moje imieniny, pełno kwiatów było, bardzo było sympatycznie.
Tak, coś tam piliśmy, to już był powrót z Lasów Kabackich. Pamiętam jak szłyśmy przez Pole Mokotowskie, wracałyśmy, to pełno było goździków i zapach był, mam wspomnienie, że białe te goździki były i zapach był zupełnie odurzający, pięknie pachniało i wracało się do tych różnych strasznych chwil. A tak w ogóle, to jakieś drobne zwycięstwa, że się jakichś Niemców zabiło, czy że próbowali nas wypchnąć z jakiegoś miejsca, które zajmowaliśmy i im się nie udawało. Taka tragiczna chwila, był między nami pan w średnim wieku, który był…, nie pamiętam, co robił, w każdym razie on był z Mokotowa i po prostu przyłączył się do Powstania, miał żonę i córkę jedną, czy dwie i on został zabity któregoś dnia. Kto pójdzie, żeby powiedzieć żonie, że on nie żyje? Na przykład takie okropne wspomnienia... Poza tym młody człowiek, który był ranny, Niemcy strzelali kulami „dum-dum”, to takie, których wlot jest mały, a wylot jest ogromny. Był taki młody człowiek z Kercelaka czy skądś, taki troszkę…
… cwaniak warszawski, bardzo odważny, bardzo dzielny, lubiliśmy go wszyscy. On był ranny i leżał na łóżku, pod łóżkiem była położona miska i krew do tej miski się lała, on mówi: „Mam dwadzieścia lat, nie mogę umrzeć.” Oczywiście zmarł, bo po prostu nie było ratunku, takie wspomnienia.
Zatarły się w pamięci […]
Tak, był taki młody człowiek, nazywał się Sławek Lewandowski, którego znałam w konspiracji i potem on został aresztowany, ale w fatalnej sytuacji, dostał się na Pawiak i właściwie pewne było, że będzie rozstrzelany. Wybuchło Powstanie, on się wydostał i był w „Baszcie”, bardzo sympatyczny młody człowiek. Ojciec był w oflagu, a matka z siostrą były gdzieś w Warszawie. Wszyscy mówiliśmy, że Sławkowi już nic nie grozi, bo on był w tak okropnej sytuacji, z której wyszedł, co wydawało się całkowicie niemożliwe. Zginął tego dnia, którego ja byłam ranna, on był na pierwszym piętrze i znalazł słoik konfitur, zniósł go i mówi: „Popatrz co znalazłem, będzie dla nas i dla innych.” Wtedy ten pocisk z czołgu się rozwalił i on zginął. Kiedy przeszłam do drugiego domu prosząc o pomoc, widziałam, on leżał na boku i krew się z ucha lała i z głowy. Potem spotkałam jego matkę i ojca, który wrócił z oflagu i dowiedzieli się, że syn nie żyje.
Koniec wojny zastał mnie oczywiście w Milanówku.
Tam leżeliśmy, było sporo rannych i przyszli z Armii Krajowej i troszkę z AL-u, głównie z Armii Krajowej, leżałam obok dziewczyny, powiedział do nas żołnierz AK, że przyniósł pieniądze i trzeba je dać najpierw osobom z Armii Krajowej, a jak zostanie, to tym z AL-u. Pamiętam, że w ogóle pieniędzy nie miałyśmy i to jedzenie było takie straszne, kasza okropna, więc, że będzie parę groszy. Te pieniądze rozdałyśmy bardzo uczciwie, ale ci AL-owcy chyba częściowo może wiedzieli, że te pieniądze były z Armii Krajowej.
W każdym razie przychodziły tam panie z Milanówka, które po prostu pomagały rannym, była taka pani, nazywałyśmy je wszystkie „siostry” i powiedziała mi i jeszcze jednej, że ona jest z Milanówka, że ma dom i ponieważ już jesteśmy w lepszym stanie, to jest gotowa nas zabrać. To wydawało się nadzwyczajne, po Powstaniu, po wszystkim, znaleźć się w normalnym domu i nas zabrała do siebie. Oczywiście byłyśmy niesłychanie zadowolone, ta pani miała służącą, więc tak nagle z warunków niesłychanie prymitywnych, znalazłyśmy się w warunkach miej więcej normalnych. Dom sprzątnięty, panienka która zajmowała się domem podaje do stołu, szalenie zadowolone korzystamy z tego wszystkiego. Drugiego czy trzeciego dnia pukają do drzwi, wchodzi dwóch żołnierzy rosyjskich i jeden pan w mundurze rosyjskim mówiący bardzo dobrze po polsku, to były tak zwane „kotły”, chyba pani słyszała o tym. Nie? To podobno było stosowane przez Rosjan w okresie Powstania z 1863 roku, to znaczy że mieszkanie, które wydawało się, że mogą tam być jakieś osoby związane z ruchem powstańczym, przychodzili i nie wolno było wyjść nikomu. Ci, co wchodzili byli aresztowani, to się nazywało „kocioł”. To było zabawne, oczywiście nam nie wolno było wyjść, ale do służącej mieli zaufanie, bo to jest osoba z ludu, to na pewno po ich stronie. Przyszli i powiedzieli, że ci Rosjanie, ci dwaj zostaną i będą nas pilnować. Pamiętam, że jeden nazywał się Misza Worotnikow, a drugi Trofim Hermańczuk, nie wiem dlaczego, ale to zapamiętałam i był jeszcze trzeci, ale już nie pamiętam jak się nazywał, ten który powiedział nam, że jest prezesem jakiegoś kołchozu na Syberii. Pocieszał nas, że jeżeli nas wyślą na Syberię, gdybyśmy się tam dostały, to możemy powiedzieć, że on nas zna, takie naiwne rzeczy. Z tymi Rosjanami, to było śmiesznie, bo siedziałyśmy z nimi przy stole i pani domu uczyła ich dobrych manier i ten prezes kołchozu mówił: „Och, to nie trudno się tego nauczyć. Tak trzeba trzymać widelec? To ja mogę.” Mówił, że jest samoukiem, więc to nie przedstawia mu trudności. Oni właściwie byli sympatyczni, raz się upili, więc jeden gonił za tą, która przyszła ze mną, ona była starsza ode mnie, przystojna bardzo dziewczyna, gonił za nią wokół stołu, a my krzyczeliśmy: „No zostaw, przecież to nie Niemcy! Będziesz ukarany za to!” Potem upadł i przestał, był poczciwy, zastawił nas…
Nie, skąd, to wtedy Rosjanie weszli, byłyśmy u tej pani, to było 16 czy 17 stycznia, Rosjanie weszli. Zabrali nas do Pruszkowa, do miejsca gdzie było przedtem Gestapo i mówili, że nas wyślą do Rosji, tak nas straszyli, a któregoś dnia powiedzieli: „A teraz wyjdźcie sobie.” Kazali nam pójść,
ja pojechałam do Łodzi, bo tam była niania, która była kiedyś moją nianią, która była w naszym domu przed wojną. Ona była pod Łodzią u swojej rodziny, pojechałam do niej i tam u niej siedziałam trochę i tam zastał mnie koniec wojny, to był maj i mój ojciec z Niemiec przyjechał. Wyszłam na spacer, bardzo kuśtykałam, wchodzę i widzę siedzi jakiś pan strasznie chudy, ma duże niebieskie oczy, patrzy na mnie i mówi: „Wyglądasz jak taka mała chłopka.” Utyłam, a ojciec pamiętał mnie jako szczupłą dziewczynkę. Mówię: „Tatusiu, taki jesteś chudy strasznie.” Tak zetknęłam się z moim ojcem.
W 1946 roku wyjechałam dzięki temu, że mój palec był w bardzo złym stanie, był profesor chirurg, zdaje się, że się nazywał Rutkowski i powiedział, że powinnam mieć… jak to się mówi..., że trzeba kość wsadzić do tego palca, bo jak nie to się nie utrzyma, on się łamał, bo był bardzo cienki i że to jest operacja, której w Polsce na razie nie robią. Mój stryj, który był przed wojną w Paryżu i się znalazł w Legii Cudzoziemskiej jak się wojna zaczęła, bo już nie mógł wrócić do Polski i potem po jakimś czasie znalazł się w Ameryce i znał pierwszego ambasadora Stanów Zjednoczonych w Warszawie, on się nazywał Blisley. On z moim stryjem grał w brydża raz i pamiętam, że sekretarz ambasady, który chodził do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, żeby mieć paszport i żeby móc wyjechać, żeby nam pomóc w wyjeździe z Warszawy…. Z ojcem wyjechałam z Warszawy na operację, z tym że po operacji wrócę. Przyjechałam i o tyle to było zgodne z prawdą, że byłam operowana w szpitalu [niezrozumiałe], wyjęli mi kawałek kości z biodra, to było tyle lat temu, te operacje były dość rzadkie i wsadzono w palec. Ten palec nie jest ładny, ale mogę się nim normalnie posługiwać, a gdyby mi ten palec odcięli, to właściwie bez tego palca ręka jest bardzo niesprawna…
Ojciec mówił, że nie widzi, co może robić w Polsce i ja właściwie chyba też, po tym wszystkim co przeżyłam, wydawało mi się, że to już tyle rzeczy, że może ciekawie będzie spróbować, jak wygląda życie gdzieindziej, bo jak wygląda życie w Polsce, to już wiedziałam i widziałam. To był Mikołajczyk i już nie pamiętam dokładnie, czy już wtedy Mikołajczyk opuścił, najpierw z Londynu przyjechał, ale czy już wtedy opuścił, nie pamiętam kiedy to było, kiedy Mikołajczyk wyjechał na nowo do Londynu…
Ale wydawało się już, że sytuacja jest taka, wszyscy uważali, że to takie niesłychane szczęście, żeby móc wyjechać, bo dużo osób starało się o wyjazd. Przyjechałam tutaj, najpierw byłam operowana, potem zaczęłam chodzić do Alians Frances, żeby się uczyć francuskiego i potem zdawałam na Uniwersytet, dostałam stypendium i skończyłam Institut France Politiques w Paryżu. Poznałam mojego męża…
Nie, nie Polaka.
Nie to, że niepotrzebne, ale wydaje mi się, że w chwili kiedy wybuchło, to nie byliśmy absolutnie przygotowani i to, że mówiono, że Niemcy wychodzą, liczono że Niemcy wychodzą i wejdą Rosjanie.
Oczywiście, to nie ulega wątpliwości, nad tym nie można się zastanawiać, to było normalne, jeżeli inni by szli, to oczywiście bym poszła, ale gdyby się mnie zapytano nawet wtedy, może nie w przeddzień Powstania, ale dwa dni po Powstaniu, bym powiedziała, że trzy karabiny na kilkanaście osób i dobra wola nie wystarczą. A argumenty, że w ten sposób Polska pokazała, że jest godna, żeby być wolna, to nie potrzebowała Polska tego, żeby pokazać. Byli ci, co walczyli w Tobruku, którzy walczyli w Londynie i którzy nawet w Armii Berlinga, tak że nie wydaje mi się, żeby Polska w ten sposób musiała dowieść, że może być niezależna, zresztą najlepszy dowód, że Stalin tak nie uważał, właściwie zdecydował wcześniej o losie Polski, to znaczy nie on sam: z Rooseveltem i z Churchillem zdecydowali, jaki będzie dalszy los, więc nie wierzę, że Powstanie było potrzebne, a argumenty co by było, jakby Niemcy prawdopodobnie wywieźli całą młodzież? Nie, wtedy już była taka sytuacja, że nie przypuszczam, żeby groziło to, że Niemcy wszystkich młodych aresztują i wywiozą, bo już właściwie front zachodni, wszystko się działo, więc wydaje mi się, że to jest takie post faktum, usiłuje się to tłumaczyć i zupełnie się nie zgadzam z panem Davisem, z tym, co on mówi. Nie wiem, dlaczego on tak mówi, nie bardzo wierzę, że wierzy w to, co mówi. Zresztą dużo ludzi tak uważa, że Powstanie nie miało sensu, myślę o tych, co zginęli, a ich było tak strasznie dużo. W Muzeum Powstania ze mną rozmawiali i to się zaczęło w ten sposób, jest tam duże zdjęcie domu, który jest rozwalony i pyta się pan z telewizji, jakie to na mnie robi wrażenie. Mówię, że to jest smutne, że dom jest rozwalony, ale wszystkie materialne skutki są bez znaczenia, bo wystarczy mieć pieniądze, żeby go odbudować, a tych kilkaset tysięcy ludzi, które zginęło, zwłaszcza młodych i bardzo dzielnych, odważnych, to jest nie do odkupienia.
Byłam.
Bardzo byłam wzruszona oczywiście i bardzo zadowolona, że Powstanie, które było przez szereg lat uważane za rzecz absolutnie bez znaczenia, to znaczy przez rząd polski swojego czasu, że znalazło miejsce i uznanie, bo to w każdym razie zupełnie zgadzam się z tym, że to powinno mieć miejsce w historii Polski.