Maria Róża Nowotna-Walcowa „Róża”
Nazywam się Róża Nowotna-Walcowa, urodzona 15 lutego 1922 roku w Zakopanem. Maturę zdałam przed wojną, zapisałam się w Warszawie na prawo, ponieważ mój ojciec bardzo nie chciał, żebym szła na medycynę, i w związku z tym miałam załatwione mieszkanie na Czackiego, żeby było blisko na uniwersytet.
- Jak pani pamięta wybuch drugiej wojny światowej?
Mój ojciec był lekarzem i dostał powołanie do wojska, i w związku z tym musiał opuścić szpital w Zakopanem, a ja przez Kraków pojechałam przed samym wybuchem wojny do Płocka, gdzie mieszkałam z matką, która wyszła drugi raz za mąż. Po prostu mieszkałam z matką i ojczymem w Płocku.
- W jaki sposób dostała się pani do Warszawy?
Później w lutym 1940 roku dziewczęta były wywożone na roboty do Niemiec. To się właśnie wiąże z moim mieszkaniem na Czackiego. W lutym wyjechałam z Płocka i już trafiłam do tego mieszkania, które było przygotowane przed wojną.
- Co się działo dalej po przyjeździe do Warszawy?
Najpierw mieszkałam w Warszawie na Czackiego, a potem już nie pamiętam (w sensie komunikacyjnym), jak to było załatwione, ale z Warszawy pojechałam do Krakowa, gdzie mieszkał i pracował mój brat, który był znacznie starszy ode mnie. Zamieszkałam u niego w Krakowie. Dalszy ciąg mojego życiorysu to pobyt w Krakowie. Tam przez pewien okres pracowałam jako pomoc pielęgniarska. Byłam dopiero studentką medycyny, ale jako pomoc pielęgniarska pracowałam na Skarbowej. Taki był adres: Kraków, Skarbowa 2. Tam był szpital dla naszych jeńców wojennych – Polaków. Potem, też nie pamiętam dokładnie daty, ale z Krakowa pojechałam do Zakopanego i w Zakopanem zamieszkaliśmy w Zębie. Ząb to jest najwyższa parafia w Polsce. Zakopane jest nad Furmanową, Gubałówka; Zakopane, Furmanowa i tam jeszcze jest parafia w Zębie. Tam mieszkaliśmy całą grupą, która wyszła z Powstania. W Zakopanem byliśmy do maja 1945 roku. W maju przyjechaliśmy do Warszawy. Dlaczego tak późno? Dlatego że z Zakopanego można się było wydostać tylko za dolary. Górale, jak wiadomo, bardzo dobrze liczą. To są centusie, tak jak krakowiacy – bardzo dobrze potrafią liczyć pieniądze i oni nie przyjmowali innych pieniędzy, tylko dolary. Ponieważ nie byliśmy zasobni, więc czekaliśmy na moment, kiedy będzie można pojechać po prostu koleją. W maju przyjechaliśmy może nie całkiem do Warszawy, tylko przyjechaliśmy do rodziny mojego męża do Podkowy Leśnej.
- Co się działo z panią, kiedy po raz pierwszy przyjechała do Warszawy? Czy pani już cały czas była w Warszawie aż do końca Powstania?
Tak.
- Proszę opowiedzieć o tym czasie. Jak wyglądała okupacja w Warszawie? Co pani robiła? Czy pani studiowała?
Przez cały ten okres mieszkałam z matką. Żyło się ciężko w sensie fizycznym. Myśmy się zawsze śmieli, że matka w genialny sposób gotuje zupę na gwoździu, ale było bardzo głodno. Pamiętam takie jedno zdarzenie, kiedy w hali na Koszykach był duży handel i zapytałam matkę (dawniej tak się młodzież pytała), czy mogę sprzedać swój pierścionek, który miałam, powiedzmy, trochę wartościowy. Jak dostałam pozwolenie, to pojechałam właśnie do hali i kupiłam bułkę paryską jako szczyt marzeń, że będzie można coś konkretnego zjeść. Takie śmieszne wspomnienia.
Myśmy mieszkały najpierw na ulicy Litewskiej, a potem, kiedy trzeba było opuścić mieszkanie z racji spraw rodzinnych właścicieli tego mieszkania, przeniosłyśmy się na ulicę Kielecką 46. Na Kieleckiej dotrwałyśmy do Powstania, z tym że mój brat, który był znacznie starszy ode mnie, załatwił wywiezienie mojej matki na wieś do jej rodziny, żeby ją zabezpieczyć, żebyśmy mieli wolne ręce, jak wybuchnie Powstanie. Matka spędziła całe Powstanie właśnie w Grójeckim, w majątku.
Z czego myśmy żyli? Różne rzeczy robiłam. Mianowicie właścicielka mieszkania na Kieleckiej, też żeby się utrzymać, robiła mydło – gotowała mydło. To były wielkie sagany, w których dawniej gotowało się bieliznę. W tych saganach ona gotowała wszystkie składniki, z których robiło się mydło. Mianowicie ona robiła mydło do prania i mydło toaletowe. Mydło toaletowe było przez nią bardzo ładnie pakowane i sprzedawałam jej to mydło. Jeździłam do różnych znajomków takich czy innych i sprzedawałam mydło dla niej, i zawsze coś na tym zarobiłam.
- Jakie prace jeszcze pani wykonywała?
Był też taki okres – nie pamiętam, skąd był taki pomysł – że sprzedawałam kaszę. Chodziłam też po różnych domach, miałam przygotowane torebki z kaszą i sprzedawałam kaszę. Nie pamiętam, kto mi to zlecił, jak to było, w każdym razie miałam jakiś zarobek na sprzedaży kaszy. To pamiętam. Poza tym rodzina, właśnie ta troszkę ze wsi, pomagała.
- Czy w czasie okupacji uczyła się pani?
Tak. Myśmy z mężem zaczęli studia w tak zwanej szkole Zaorskiego. To był wrzesień 1941 roku. Profesor Zaorski i profesor Czubalski – dwóch bardzo operatywnych panów założyło studia medyczne. To się nazywało Szkoła Pomocniczego Personelu Sanitarnego. Za jakąś łapówkę u Niemców dostali pozwolenie. Myśmy mieli wykłady w pierwszym budynku po lewej stronie, przed budynkiem prawa jeszcze taki był budynek. Tam mieliśmy wykłady. Też nasi profesorowie załatwili to w ten sposób, że bardzo szybko myśmy poza wykładami teoretycznymi mieli praktyki już na normalnych oddziałach na internie, na chirurgii w różnych szpitalach. Mąż był gdzie indziej, ale ja trafiłam na Płocką. To się wtedy nazywało Szpital Wolski – tam, gdzie teraz jest instytut gruźlicy.
- Jak długo pani studiowała? Przez całą okupację?
Tak i nie, to znaczy jak potem po wyzwoleniu, to myśmy mieli część różnych egzaminów pozdawanych, część nie. Myśmy trafili z mężem na czwarty rok studiów i resztę studiów lekarskich odbyliśmy już po wyzwoleniu. Absolutorium zrobiłam w 1946 roku, a dyplom w 1947 roku.
- Jak pani pamięta Warszawę z tamtego czasu: okupacja, Niemcy, głód?
Warszawę pamiętam... Powiedziałabym, że życie ludności toczyło się dość normalnie. Był problem tak zwanej godziny policyjnej. Trzeba było bardzo tego przestrzegać, dlatego że można było trafić na łapanki. Jeździły samochody, które wyłapywały ludzi, którzy po godzinach się znajdowali na ulicach, ale w ciągu dnia szedł duży handel, powiedzielibyśmy, handel obwoźny z miejscowości podwarszawskich. Ludność przywoziła jedzenie, można było kupić wszystko. Trzeba było skombinować pieniądze, żeby móc to kupić. W sensie utrzymania było bardzo ciężko, bardzo ciężko, tak że dość głodowaliśmy. Myśmy w pewnym momencie pobytu w Warszawie pojechały z matką do mojego brata, który wtedy pracował jako chirurg w Krośnie. Tam byłyśmy chyba dwa miesiące. Dość powiedzieć, że jak wyjeżdżałam stamtąd, ważyłam siedemdziesiąt kilogramów, tak że odżywiłam się tam. Zawsze tak było, że lekarz dostawał od wdzięcznych to, co wdzięczni pacjenci mieli w domu. Ten cały teren podkrośnieński był bardzo bogaty, więc wdzięczni pacjenci przynosili a to masło, a to miód, a to jakieś inne wiktuały, tak że tego jedzenia było strasznie dużo, a myśmy z Warszawy były ogromnie wygłodzone. Wspaniały był dyrektor tego szpitala, a syn jego był bardzo zaangażowany w konspiracji. Nie pamiętam, w tej chwili uciekło mi nazwisko tego dyrektora. Teren krośnieński był bardzo zintegrowany w sensie podziemia, bardzo.
- Wróćmy do Warszawy. Czy w trakcie okupacji wstąpiła pani do konspiracji?
Dokładnie pamiętam pokój na Wspólnej, w którym mnie przyjmowała do konspiracji nasza przedstawicielka, ale zupełnie nie pamiętam jej pseudonimu. Pamiętam wystrój tego pokoju. Od momentu zaprzysiężenia u niej działałam na terenie Warszawy, a potem w Krakowie przez mojego brata, który był bardzo zaangażowany w podziemiu, robiłam, co mi polecili. Przede wszystkim roznosiłam prasę.
Szło się pod konkretny adres, dostawało się konkretną paczuszkę i niosło się tam, gdzie trzeba.
- Czy w trakcie nie miała pani żadnych problemów?
Jakoś nie miałam kłopotów. Co prawda raz miałam takie wydarzenie, że spotkałam na drodze Niemca i pewnie z emocji cała paczka wypadła mi z rąk, i upadła mu pod nogi. Schyliłam się, wzięłam i poszłam dalej. Śmieszny ułamek sekundy, kiedy rzeczywiście miałam wielkiego stracha. Jeden raz wydarzyło się coś takiego. Natomiast mój brat miał duże przeżycia i potem właśnie, jak wyjeżdżaliśmy z Krakowa, musieliśmy opuścić Kraków, dlatego że jego tam poszukiwali, on siedział na Montelupich. Stamtąd udało mu się uciec. Potem pojechaliśmy do Zakopanego i wtedy wylądowaliśmy na Zębie.
- To już było po Powstaniu?
Tak.
- Czy pani brat też brał udział w Powstaniu?
Jak najbardziej.
- Proszę opowiedzieć o swoim bracie. On w Krakowie był lekarzem?
Tak.
- Jak on dostał się do Warszawy i jak tutaj działał?
Jak on dostał się do Warszawy, to nie wiem. W każdym razie w Warszawie jakoś zmieniał mieszkania. Pamiętam, że przez jakiś okres mieszkał na Słupeckiej. To jest jeden adres, który pamiętam. On pracował w BIP-ie – Biurze Informacji Prasowej [dokładnie: Biuro Informacji i Propagandy – red.], a był lekarzem. Był bardzo zaangażowany w pracy. W związku z tym, że go potem zaczęli poszukiwać, musieliśmy wyjechać z Krakowa. Nawet po drodze był taki moment, że pociągi chodziły jak chodziły i w pewnym momencie ktoś przyszedł do naszego przedziału i powiedział, żeby on zmienił wagon, przesiadł się czy coś takiego, dlatego że już go tutaj szukają. Taki jeden moment pamiętam z podróży do Zakopanego.
- To też już jest po Powstaniu?
Tak.
- W Warszawie brat też wstąpił do konspiracji i później brał udział w Powstaniu?
Znacznie wcześnie, nie w Warszawie, w Krakowie. On był w konspiracji przede wszystkim w Krakowie, ponieważ to było miejsce, gdzie on pracował przed wojną. Skończył medycynę, tam pracował i nawet były wspomnienia. Dwie osoby były w to zaangażowane: Jadwiga Beaupré – jego koleżanka z roku, lekarka, i adwokat „Kazio Karolek” (zaraz sobie przypomnę, jak on się nazywał). To była taka trójka, która działała w Krakowie. Oni po prostu organizowali podziemie na okrąg małopolski.
- Jak się nazywał pani brat?
Gustaw Nowotny – tak samo, jak mój ojciec.
- Wróćmy do Warszawy i okupacji. Jak pani poznała swojego męża?
Na studiach. Myśmy oboje byli w szkole Zaorskiego i po prostu tam żeśmy się poznali.
- Państwo byli młodymi ludźmi. Jak wyglądały relacje między młodzieżą?
Normalnie życie szło, jeżeli chodzi o młodych ludzi.
- Proszę opowiedzieć o jakichś wieczorkach, spotkaniach, bo jednak warunki były zupełnie inne.
Jeżeli chodzi konkretnie o nas, to myśmy często wyjeżdżali (to znaczy mówię o sobie) do Podkowy, gdzie mieszkała moja teściowa, bo to był teren rekreacyjny, natomiast jeżeli chodzi o sam teren Warszawy, to pamiętam, że do Zalesia się jeździło. Był normalny tryb życia młodych ludzi. Jakie były konkretnie utrudnienia? To była godzina policyjna, tak że trzeba było tego bardzo pilnować. Normalnie mieliśmy wykłady; normalnie byliśmy posyłani na staże do różnych oddziałów szpitalnych. Muszę powiedzieć, że bardzo mile i ciepło wspominam profesora Roguskiego, zresztą i innych profesorów również, którzy nas smarkaczy traktowali poważnie. Myśmy na przykład na Płockiej pracowali tak jak lekarze – będąc studentami, przychodziliśmy na odprawy. Na przykład ordynator posyłał nas na robienie zastrzyków u swoich pacjentów i w ten sposób po prostu pozwalał nam troszkę zarobić. Tak to wyglądało. Myśmy nie mieli takich dyżurów, jak później normalnie już miałam, ale w czasie staży myśmy pracowali, tak jak lekarze w tych samych godzinach, tylko bez pełnienia dyżurów. Pewnie nie pamiętam tego, jakieś dyżury pewnie były, aczkolwiek to inaczej wyglądało niż jak to wygląda teraz.
- Jak znalazła się pani w Powstaniu? Jak pamięta pani wybuch Powstania?
Myśmy byli z mężem (jeszcze nie mężem) w Podkowie i zostaliśmy na tydzień przed Powstaniem wezwani przez nasze władze podziemne do naszego MP, gdzie mieliśmy czekać na wybuch Powstania. Myśmy mieszkali w mieszkaniu komendanta naszego szpitala na Hożej (zresztą później dalszy ciąg też był na Hożej, ale to kilka domów dalej). Tam żeśmy czekali na dalsze polecenia. Z tego mieszkania przeszliśmy później do naszego lokum przygotowywanego w czasie okupacji, gdzie miał być szpital dla Powstańców. To było przygotowywane przez komendanta naszego szpitala z pomocą nie tylko techniczną, ale takiego człowieka z zaplecza szpitalnego, który pracował w tymże miejscu, które teraz jest tak samo użytkowane, mianowicie szpital dziecięcy na Litewskiej. Tenże przygotowujący zaplecze Walenty Grabski pracował na sali operacyjnej i on przygotowywał całe
dossier, które potrzebne jest do prowadzenia szpitala. Myśmy go potem w czasie Powstania nazywali Rzędzianem, bo on potrafił wspaniale wszystko zorganizować, żeby były materiały opatrunkowe i podstawowe leki. Świetnie to było zorganizowane.
Powstanie zastało nas na Hożej, tak że myśmy przeszli kilka kroków dalej od tego mieszkania, w którym czekaliśmy na wybuch Powstania, na Hożą 54 do Zgromadzenia Sióstr Rodziny Maryi, gdzie zaczynało się nasze życie. Niewiele już tego zostało, aczkolwiek jeszcze tam pewne pozostałości są. Siostry miały budynki drewniane, w których myśmy mieli przygotowany ten szpital. Rzecz polegała na tym, że ponieważ budynki były drewniane, to jak zaczął się pierwszy ostrzał, to nam ciągle wybuchały pożary. W związku z tym myśmy zostali...To załatwił komendant naszego szpitala w komendanturze. Na Poznańskiej 11 był nasz późniejszy szpital do końca Powstania, a nasza komendantura była na Poznańskiej 12, dokładnie po drugiej stronie ulicy. Myśmy się tam po prostu przenieśli i byliśmy już tam do końca naszego pobytu w Warszawie, aczkolwiek z bardzo ścisłym kontaktem z siostrami rodziny Maryi, które nam prowadziły kuchnię dla naszego szpitala.
- Czyli pani już wcześniej przed Powstaniem wiedziała, że coś się będzie działo?
Tak, ale jeżeli chodzi o konkretną datę, to w moich wspomnieniach, które są istotne do zobaczenia, bo to jest autentyk, który o dziwo się przechował, one się zaczynają do zdania: „Nawet wszystkowiedzący »Teofil« nie znał daty wybuchu Powstania”. „Teofil” to było pseudo Władysława Bartoszewskiego.
- Jak wyglądała pani praca w szpitalu? Jak ten szpital działał?
Można powiedzieć, że działał nadzwyczajnie. Myśmy na Poznańskiej korzystali z parterowych mieszkań, które nam udostępniła ludność dla pacjentów. Wśród pacjentów mieliśmy nie tylko uczestników Powstania, to znaczy samych Powstańców, ale i ludność cywilną tak samo. Niestety dokumentacji ze względów bezpieczeństwa nie mieliśmy w tym sensie, że myśmy prowadzili normalne karty chorobowe, takie jakie potem całe lata prowadziłam w szpitalu. Każdy pacjent miał założoną dokumentację, wszystko było napisane, wywiad był napisany, co pacjent dostaje, jakie leki i tak dalej. Dlaczego mówię, że niestety się nie zachowała? Jak myśmy wychodzili już z Powstania, to ze względu na bezpieczeństwo tych ludzi, dokumentacja została zniszczona. Tego strasznie żal, bo to rzeczywiście był dokument [świadczący o tym], jak przy dobrej woli, przy dobrej organizacji, w każdych warunkach można wszystko zorganizować. Rzeczywiście komendant naszego szpitala – profesor Edward Drescher – chirurg pediatra, był świetnym organizatorem. W tymże naszym szpitalu było jeszcze dwóch chirurgów: mój brat Gustaw Nowotny i drugi chirurg – Stefan Kwieciński. Potem jeszcze mieliśmy kolegę, który był pediatrą, który też w genialny sposób zorganizował kuchnię mleczną. Oczywiście nie była to kuchnia mleczna, ale on zorganizował w ten sposób, że uważał, że my to ciężko pracujemy, a on niewiele może zrobić. Wobec tego po nocy chodził po strychach i polował na gołębie. Te gołębie znosił i robił z nich potrawy dla dzieciaków. To było genialne.
- Jak dużo pacjentów mogło być w tym szpitalu?
Ta liczba była płynna. To było małe, kilkadziesiąt osób, ale bardzo duże było lecznictwo otwarte, to znaczy myśmy mieli bardzo duże ambulatorium, w którym byli przychodzący ludzie i wojujący ludzie, i ludność cywilna z otoczenia. Kto potrzebował, to przychodził.
Przeważnie opatrunki. Przede wszystkim opatrunki, a poza tym dość dużo czasu zajmowała nam dokumentacja. Myśmy jeszcze mieli zorganizowaną wspaniałą rzecz, która polegała na tym, że właśnie nasz komendant załatwił sobie agregat dla funkcjonowania rentgena. Na ulicy Poznańskiej był zakład radiologii. Docent [Maria] Werkenthin, która aktualnie wtedy była w Oświęcimiu, ale ten zakład prowadziła ona z późniejszym profesorem Witoldem Zawadowskim, nadzwyczajnym rentgenologiem, i nasi lekarze i my również (kto mógł w sensie fizycznym pomóc) nosiliśmy pacjentów w nocy z Poznańskiej 11 na Poznańską – to było kilka domów dalej, ale nie pamiętam numeru – do zakładu profesor Werkenthin i nasi chirurdzy pod ekranem wyjmowali odłamki. To była fantastyczna rzecz. Mianowicie, jeżeli ktoś był zraniony odłamkiem, jeżeli w ciągu dwudziestu czterech godzin można było usunąć odłamek, to potem to było tak jakby wyleczenie od razu. Jeżeli odłamek zostaje w ciele, to potem to się paprze. Jest wtórna infekcja i to potem może bardzo długo trwać, i mogą być następstwa nawet w sensie jakiegoś kalectwa, A to, że myśmy to mieli tak zorganizowane, że w nocy to wszystko było robione, to była fantastyczna wygoda i bezpieczeństwo dla tych ludzi. Załatwiało się tak samo Powstańców jak i ludność [cywilną], która uległa jakiemuś takiemu czy innemu wypadkowi.
Powiem drobną śmieszną uwagę, mianowicie największe kłopoty były z tymi ludźmi, którzy z racji jakiegoś ostrzału byli nafaszerowani odłamkami na pośladkach, bo to było strasznie dużo pracy z usuwaniem.
- Ma pani jeszcze jakieś wspomnienia z pracy w tym szpitalu?
Na przykład był taki jeden koszmarny dzień, kiedy wszystkie możliwe i niemożliwe miejsca były zajęte przez leżących chorych, ponieważ był strasznie duży nalot. „Krowy” (tak to się nazywało) ostrzeliwały Warszawę i pamiętam rzecz, która była dla mnie też niesamowita, mianowicie przed zabiegami pacjenci dostawali miejscowe znieczulenie morfiną. Dla wygody chodziłam z dwudziestocentymetrową strzykawką, w której miałam nabrane dwadzieścia centymetrów morfiny i szłam od jednego człowieka do drugiego, i robiłam mu zastrzyk, zmieniając tylko igłę, ponieważ chodziło o to, żeby jak najszybciej i jak najwięcej osób załatwić. Tak że to był taki jeden koszmarny dzień.
- Jak wyglądało wyżywienie w szpitalu?
Myśmy zjedli cały ogródek. Mianowicie zakonnice, zresztą w ogóle w zakonach od strony gastronomicznej jest zawsze wysoko poziom. Myśmy zjedli wszystko, co można było z tego ogródka zjeść: nasturcje, gałązki od nasturcji, coś niesamowitego, jak te siostry potrafiły to wszystko przyrządzić, że to się dało zjeść. To, co nieraz jest opisywane, jeżeli chodzi o Wolę, że gdzieś dostano się do magazynów kaszy i potem ludzie jedli tak zwaną plujkę – gotowaną kaszę, która była słabo przygotowana i z łuskami, ale siostry robiły to zupełnie genialnie. Myśmy mieli na przykład przez pewien okres już pod koniec Powstania coś niesamowitego, tylko wtedy to jadłam (oczywiście trudno jest porównywać tamte lata z dzisiejszymi, jeżeli chodzi o podniebienie), mianowicie obok naszego szpitala była „Deutsche Molkerei” i myśmy stamtąd dostali jakieś niebywałe ilości tłuszczu i był okres, że skądś dostaliśmy kartofle. Tych kartofli się nie gotowało, tylko gotowało się je w tym tłuszczu. To było niesamowite. Potem też pamiętam, kiedyś dostaliśmy – to też jeden raz w życiu coś takiego jadłam – dostaliśmy do szpitala skądś worek ziaren kakaowych. Państwo myślą, że to jest smaczne? Skąd! Kakao jest strasznie gorzkie, strasznie ostre. Były sposoby, jak można zjeść kakao, a nie mieć uczucia odrzucenia, że nie zjem tego, bo to jest paskudne. Takie śmieszne rzeczy. Nie pamiętam, skąd myśmy dostali kakao.
To się po prostu próbowało czymś zakraszać. Wreszcie się udało. Z chlebem było przecież bardzo kiepsko. Rzadko kiedy się udało dostać. Nie przypominam sobie na przykład, żeby były duże ilości sucharów. Pewnie jakąś ilość mieliśmy, ale nie pamiętam sucharów jako typowego jedzenia.
- Czyli siostry dbały o wyżywienie personelu i chorych?
Tak, oczywiście. Chorzy byli tak samo żywieni jak my: ani gorzej, ani lepiej.
- Gdzie państwo mieszkali? Jak wyglądały warunki mieszkalne?
Myśmy mieli... Kilka było mniejszych pokoików. To przecież były mieszkania. Potem była duża sala. Pewnie to była sala gimnastyczna, już nie pamiętam, gdzie były łóżka chorych, ale personelu było bardzo niewiele i myśmy po prostu mieścili się w małych pokoikach.
- Pani wyszła w czasie Powstania za mąż. Proszę opowiedzieć, jak to się odbyło?
To się odbyło tak, że na początku sierpnia myśmy przygarnęli takiego chłopaka, to znaczy nasz komendant, który gdzieś się zawieruszył w świecie. On zaczął u nas pracować jako sanitariusz. Chyba to było 6 sierpnia, on jeszcze z kimś dodatkowo poszedł na strych ściągać, bo tam ci polujący na ludzi ustrzelili kogoś na strychu, i on ściągając tego kogoś dostał kulę i zginął. To było straszne, ponieważ myśmy przygarnęli tego chłopaka, to był młody chłopak, to była pierwsza śmierć w czasie, to znaczy w naszym zespole pracującym. Wtedy komendant i mój brat powiedzieli: „Coś trzeba zrobić na poprawę nastroju. Zróbmy Jasiom ślub”. Myśmy nosili się z zamiarem małżeństwa, ale w czasie wojny nie było to łatwe od strony finansowej. Jednak rodzina duża, a tu trzeba zaprosić. Jak to zorganizować? Nie udawało nam się tego wymyślić. W ten sposób doszło do tego, że postanowiono zrobić ten ślub, ale problem polegał na tym, że mój mąż był kalwinem, a ja rzymska katoliczka, trzeba było załatwić pozwolenie na ślub. Zawsze jakiś sposób się znajdzie, mianowicie brat naszego kolegi chirurga, o którym wspominałam, Stefana Kwiecińskiego, był księdzem profesorem (co prawda sztuki sakralnej, ale to nieważne) i myśmy poszli do niego, żeby on nam załatwił pozwolenie. On nam to pozwolenie załatwił i dzięki temu ślub odbył się w kościółku, który jeszcze dzisiaj stoi, troszeczkę inaczej jest przebudowany na Hożej. Właśnie w czasie ślubu, po ślubie wszyscy śmieli się, że w końcu nie wiadomo, czy moja przysięga przed ołtarzem będzie uznana, czy nie, bo czy Maria, czy Róża, i w końcu nie wiadomo, kto z kim bierze ślub. Zresztą tutaj była jeszcze strasznie śmieszka historia, bo przed ślubem matka Getter zaprosiła mnie na rozmowę. Wszyscy znajomi śmiali się, że jak zakonnica z tobą porozmawia, to ci da popalić. Nie było Soboru Watykańskiego II. Ona do mnie mówi tak: „Moje dziecko, tylko ty nie próbuj męża nawracać. Jeżeli twój mąż, będąc kalwinem, postanowi przyjąć zasady rzymskokatolickie, to to będzie twoja zasługa, ale nie próbuj go namawiać”. Jak na zakonnicę nie było to typowe. Nie udało mu się.
- Czyli ślub był w kościele?
Ślub był w kościele. Obok nas była placówka, gdzie był przyjaciel mojego brata i oni zrobili wyskok do ogrodu pomologicznego, i przynieśli mi dalie, tak że co prawda nie przed ślubem, ale po ślubie dostałam cały bukiet dalii, natomiast komenda postawiła się i myśmy mieli wieczorem zrobioną ucztę ślubną. Nie pamiętam, ale to było duże pomieszczenie i mieliśmy po kieliszku wina, i mieliśmy poczęstunek od sióstr. Pamiętam, że na ten poczęstunek był plasterek kiełbasy i plasterek pomidora. To jest to, co pamiętam, a reszty już nie pamiętam, ale było.
Nie. W ogóle to żadnych tańców nie pamiętam w czasie Powstania, natomiast pamiętam jeden taki wypad... Już nie pamiętam, po co mnie komendant posłał bardzo daleko, bo na ulicę Kruczą. To było niebywale interesujące, bo się szło piwnicami częściowo od nas z Poznańskiej, natomiast na Kruczej ludzie normalnie chodzili po ulicy, nie było tam żadnego ostrzału. Tam trafiłam na jakiś koncert, który się odbywał. To było jedyne zdarzenie kulturalne, które pamiętam.
- Proszę opowiedzieć, w co była pani ubrana na ślub.
Nie miałam wiele rzeczy do wyboru. Spódnica to już się pewnie wykończyła przez lata, natomiast bluzka się uchowała o dziwo. To są obrączki, które nasz szef sanitarny, jak postanowili nasi koledzy, że będzie nasz ślub, wytoczył z łożyska karabinu maszynowego. Tych obrączek używaliśmy bardzo długo do momentu, kiedy nam zaczęły zielenieć palce. Wtedy dopiero mieliśmy normalne obrączki, natomiast te obrączki zachowały się. Nie pamiętam, jak to było na co dzień, ale w każdym razie jedna z lokatorek tego domu, dowiedziawszy się, to był pierwszy ślub w dzielnicy Śródmieście, że będzie nasz ślub, zaproponowała nam, że może chcemy skorzystać z łazienki. Myśmy wtedy pierwszy raz korzystali z łazienki u niej przed ślubem. To taka jedna śmieszna rzecz.
- A na co dzień, gdzie państwo korzystali z łazienek?
Nie pamiętam, jakieś było ogólne miejsce, gdzie można było umyć koniec nosa.
- Pani mąż w trakcie Powstania pisał pamiętnik?
Nie pamiętnik, to nie jest pamiętnik. Otóż nasz komendant w momencie rozpoczęcia naszej działalności powiedział tak: „Jasiu, pisz. Nie ma odwrotu”. On przez cały okres Powstania, dzień po dniu pisał to, co się działo: mądre i niemądre, ważne i nieważne rzeczy, wszystko, co się działo. W czasach słusznie minionych zaproszono nas na rozmowę. Myśmy wychodząc na tą rozmowę, nie wiedzieli, czy wrócimy i zastanawialiśmy się, co mamy wartościowego w domu. Mieliśmy wartościowe właśnie zapiski z Powstania i przedwojenną srebrną dziesięciozłotówkę. Schowaliśmy to na strychu. Obydwoje z mężem wiedzieliśmy dokładnie, za którą belkę schowaliśmy zapiski. Potem przez ładnych parę lat nie mogliśmy ich znaleźć. Byliśmy tak święcie przekonani, że doskonale wiemy, gdzie to jest schowane. W końcu znaleźliśmy. To są zapiski robione dzień po dniu. Zawsze to podkreślam, to nie jest pamiętnik. To są realne zapiski dzień po dniu, [dziennik]. To jest już zżółkły papier, miejscami nadgryziony przez mole, ale widać, że to jest autentyk. Jak się mówi pamiętnik, to różne się rzeczy pamięta, różne się rzeczy nakładają na to, co mówimy, ktoś coś przypomniał, coś nam się przypomniało – to nie jest autentyk, a to jest autentyk.
- Proszę opowiedzieć o zatruciu alkoholowym.
Zatrucie alkoholowe to była tragiczna historia. Mianowicie wezwano kiedyś całe towarzystwo lekarskie, to znaczy naszych już dojrzałych lekarzy do takiego punktu, który mieścił się bardzo blisko nas, gdzie powiedziano nam, że jest jakieś zatrucie. Co się okazało? Okazało się, że z jednostki wojskowej poszli gdzieś na wypad, gdzie były składy jakiegoś alkoholu. Oni stamtąd przynieśli ten alkohol. To było pięć osób i te pięć osób wypiło pół butelki wina, i wszyscy zaczęli umierać. Jak można po takiej ilości alkoholu umierać? Rzeczywiście ratowani byli na wszystkie możliwe sposoby. Tą połówkę butelki dostarczono do naszego szpitala. Na etykiecie butelki było napisane trucizna, ale wszyscy zapomnieli o tym i tego dnia, o którym opowiadałam, że chodziłam z dwudziestocentymetrową strzykawką, myśmy strasznie ciężko pracowali. Nie byliśmy w stanie, nie mieliśmy czasu, żeby coś zjeść, żeby napić się i tenże Wojtek, o którym opowiadałam, co to polował na gołębie, on chodził od jednego z nas do drugiego i każdemu wlewał po łyku alkoholu. Myśmy, śmiejąc się, mówili: „Wojtek, zatrute?” – on szedł dalej. Po pół godzinie myśmy wszyscy byli jak dętki. W najcięższym stanie był mój brat, który był umierający. Wydawało się, że myśmy... Czegoś podobnego w perspektywie lat bycia lekarzem nie widziałam, takie rzyganie, jak myśmy rzygali na odległość na metr naprzeciwko siebie. Myśmy byli płukani. Wtedy ambulatorium było na Hożej. Stamtąd przyszli koledzy nas ratować, bo myśmy wszyscy w ogóle się do niczego nie nadawali, bo byliśmy w takim strasznie ciężkim stanie. Wtedy właśnie w najcięższym stanie był mój brat. Zrobili mu transfuzję, co też było w tamtych warunkach niesamowite. Jakoś wszyscyśmy stamtąd wyszli z życiem, ale to była rzeczywiście niesamowita historia. Nie było toksykologii, nie można było sprawdzić. Mówiło się, że to był może arszenik, ale nie bardzo wiadomo, co to było. Potem, jakeśmy już wyszli z tego rzygania, leżeliśmy rzeczywiście jak metki, nie sposób się było ruszyć, ale tutaj znowu matka Getter stanęła na wysokości zadania i ponieważ ona dbała o naszą gastronomię, ona przysyłała od siebie siostrę, która nam dawała napój. Potem się dopiero matka Getter przyznała, że napój jak napój, ale tam była woda z Lourdes i dlatego ona uważa, że to był cud, że wyszliśmy.
- Co jeszcze chciałaby pani powiedzieć na temat swojej pracy w trakcie Powstania? Czy chciałaby pani coś dodać? Jak na przykład było z zaopatrzeniem?
Nie umiałabym tego powiedzieć, bo to zaopatrzenie było dwutorowe: było przypadkowe i było od matki Getter, która miała fantastyczne składy wszystkiego u siebie.
- Jak wyglądało zaopatrzenie w materiały medyczne?
Materiały medyczne to były przez Walentego Grabskiego przygotowane tak i jeszcze wyżej [??].
Niczego nie owało, niczego. To był nadzwyczajny człowiek.
- Jakie panowały wtedy nastroje wśród państwa? Państwo nie walczyli z bronią w ręku, ale bardzo pomagali. Co państwo myśleli o Powstaniu?
Nie wiem, co odpowiedzieć.
- Mówiła pani, że cywile też przychodzili się leczyć.
Tak. Z naszym kontaktem z ludnością cywilną różnie bywało, tak jak różni są ludzie, ale muszę powiedzieć, że taki zdecydowanie pozytywny akcent to jest nasze wyjście z Powstania, kiedy ludność cywilna przynosiła mnóstwo różnych rzeczy dla tych naszych chorych, którzy wychodzili w taki czy inny sposób, bo część z nich szła do obozów, a część na własną rękę szła przez Pruszków. Ludność cywilna przynosiła różne rzeczy, które mogą się przydać: a to płaszcz, a to spodnie, różne rzeczy, tak że naprawdę nadzwyczajnie się zachowywali.
- Jak wyglądał koniec Powstania?
Koniec Powstania dla nas wyglądał może inaczej niż dla innych, dlatego że myśmy najpierw wyewakuowali wszystkich pacjentów, tak jak chcieli.
To znaczy kto chciał, to szedł na własną rękę, kto chciał, to był odstawiany przez naszych pracowników do pociągów, które były podstawione tak jak teraz jest Dworzec Centralny, tam to się odbywało i oni stamtąd jechali do obozów, tak jak sobie życzyli. Natomiast myśmy zostali po uporządkowaniu tego wszystkiego do 11 października i 11 października myśmy – ta resztka, to znaczy komendant, lekarze, te parę osób, które chciały jechać z nami, jechaliśmy. Jak to było zorganizowane? To było zorganizowane w ten sposób, że komendant załatwił pozwolenie na nasz wyjazd do Brwinowa. Też taki śmieszny zbieg okoliczności, bo komendant naszego szpitala pisał się przez „sch” Drescher (to był normalny Polak), natomiast kierowca, który nas wywoził – Niemiec – nazywał się Szymański. To też śmieszny zbieg okoliczności. Myśmy się wyewakuowali. Właśnie Edek załatwił z Niemcami pozwolenie. To była niewielka furgonetka, którą myśmy jechali. Troszkę mieliśmy pietra na Woli, bo tam Niemcy stali i sprawdzali, więc staraliśmy się tak przygotować furgonetkę, że co bardziej młodych i mężczyzn przykryło się, żeby nie było ich widać, ale jakoś przejechaliśmy szczęśliwie.
Przyjechaliśmy do Brwinowa (chyba była druga, trzecia nad ranem) i tam trafiliśmy do szkoły, gdzie nas przyjęli. Przyjęcie było fantastyczne, bo tam po raz pierwszy były normalnie ugotowane kartofle, więc czekaliśmy długo, aż kartofle się ugotują. Rano, po przespanej nocy już poza Warszawą – był piękny jesienny dzień, ale słoneczny i ciepły – mój brat mył się pod studnią i w pewnym momencie – to też zbieg okoliczności nieprawdopodobny – podchodzi do niego jakaś babka i mówi: „Panie doktorze, urodził się panu syn. Żona jest w Milanówku w szpitalu”. Skąd ona wiedziała, że on jest doktor? Skąd ona wiedziała, że jego żona jest tam? Zbiegi okoliczności przedziwne. Rzeczywiście, mój bratanek przyszedł na świat w Milanówku.
- Gdzie byli grzebani pacjenci, którzy umarli w szpitalu, w którym pani pracowała?
Nie pamiętam zgonów w szpitalu. Myśmy mieli wziętych do niewoli Niemców i oni byli przerażeni. Oni byli przerażeni, że dostają się do Polaków, których oni gnębili przez tyle lat, to my ich pokroimy w plasterki. Nie mogli się nadziwić, że są traktowani jak normalni ludzie, dostają normalne jedzenie, takie same jak my i nikt im krzywdy nie robi. Oni nie mogli tego zrozumieć.
- Czyli jeńcy niemieccy byli gdzieś przy szpitalu?
Tak. To była jakaś piwnica, nie piwnica. Nie było ich wielu, ale byli. Oni nie mogli się nadziwić.
- Skąd pani wie? Rozmawiała pani z nimi?
Ja to nie rozmawiałam, nie znam niemieckiego, ale przede wszystkim komendant z nimi rozmawiał.
Nie wiem, co się z nimi potem działo. Nie pamiętam.
- Jakie były dalsze losy pani i pani brata po Powstaniu?
Po Powstaniu jako żona już trafiłam do Podkowy do mojej teściowej, która zresztą też była lekarzem. Ona, jak tylko zaczęły się wyjścia Powstańców przez Pruszków, zaczęła pracować, w Pruszkowie, licząc, że może tam na nas natrafi. To taka jedna wiadomość. Potem skończyliśmy studia w Warszawie.
- Jak pani pamięta Warszawę z tamtego czasu po Powstaniu?
Niesamowita. Pamiętam, że kolejka EKD, którą się dojeżdżało z Podkowy, dochodziła do rogu Nowogrodzkiej i Marszałkowskiej. Myśmy część różnych spraw załatwiali na Litewskiej, to od Nowogrodzkiej do Litewskiej szło się piechotą. To były po prostu gruzy. Natomiast niesamowitą rzeczą było załatwianie formalności na Grochowie. Mianowicie władze medyczne akademii medycznej miały swoje lokum na Grochowie. To było tak, że trzeba było przeprawić się promem przez Wisłę, a potem trzeba było dojść na Grochów. Mam straszne wspomnienia stamtąd, bo w swojej głupocie ogromnej skonstatowałam, że trzeba zdjąć buty i szłam boso po asfalcie. Skutek był taki, że potem miałam pęcherze na stopach od spodu, bo nigdy w życiu nie chodziłam boso po asfalcie i to taki kawał drogi. Trzeba było pozałatwiać różne formalności. Strasznie wtedy Warszawa wyglądała. Rzeczywiście to było jedno złomowisko. Pamiętam, jak właśnie wspominany przeze mnie wielokrotnie profesor Drescher – on był rodowity warszawiak – po Powstaniu pojechał do Szczecina. Tam był zresztą potem rektorem na uniwersytecie, ponieważ uważał, że nie ma żadnej szansy, żeby Warszawa się odbudowała. Takie było wrażenie człowieka, który był emocjonalnie związany z Warszawą.
- Pamięta pani, jak wyglądała odbudowa Warszawy?
To też było bardzo śmieszne. Niestety wiąże się to z moim świeżym wspomnieniem, ponieważ byłam na pogrzebie koleżanki. Były organizowane takie budy, nazwijmy to, do których zbierało się gruz, odgruzowywało się. Dlaczego mówię o koleżance? Dlatego że myśmy były w grupie pod wezwaniem. Byłam chyba najwyższa i najpotężniejsza. Było nas sześć dziewczyn i myśmy zrobiły taką robotę, jaką robił normalny robotnik od rana do godziny trzeciej, tak że byłyśmy strasznie dumne z siebie. Natomiast też w związku z tym odgruzowywaniem pamiętam taką sytuację, że wróciłam do Podkowy (kolejka funkcjonowała normalnie) i moja teściowa (miałam wtedy dość długie włosy) grzebieniem nad miednicą wyczesywała mi gruz z głowy, zanim mogłam umyć włosy, bo było pełno gipsu, cegły, cementu, Bóg wie czego. Tak że byłyśmy bardzo dumne z siebie, że mogłyśmy zrobić taką robotę.
- To była tylko jednorazowa akcja?
To było wiele akcji. Myśmy były na jednej takiej akcji. Różnie było organizowane, ale odgruzowywanie Warszawy było bardzo dobrze zorganizowanie.
- Czy chciałaby pani coś jeszcze dodać na temat Powstania albo okupacji?
Cóż powiedzieć, przecież co do Powstania zdania są podzielone. Jedni uważają, że tak, [że powinno wybuchnąć], drudzy że nie. Uważam, że nastrój nas młodych wówczas był taki, że Powstanie musiało wybuchnąć. Napięcie było takie, że nie sposób, żeby nie wybuchło. Poza tym układy z Rosją były takie, jakie były. Oni przecież stali po drugiej stronie Wisły i patrzyli, ale nie pomogli. Natomiast mnie się wydaje, że nastrój wśród młodzieży był jednoznaczny. Oczywiście rozumiem, że ludzie starzy, którzy siedzieli po piwnicach, oni inaczej to odbierali. Na przykład ocena Różewicza, bardzo krytyczna co do Powstania... Wydaje mi się, że eskalacja napięć była taka, że to musiało wybuchnąć. Tak mi się wydaje.
Warszawa, 1 marca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich