Maria Rogala-Zawadzka
Nazywam się Maria Rogala-Zawadzka. Urodziłam się 30 kwietnia 1933 roku w Warszawie i mieszkałam na Starym Mieście, chrzczona byłam w kościele Najświętszej Marii Panny na Starym Mieście. [Mieszkaliśmy na ulicy Zakroczymskiej 2 m 8].
- Proszę opowiedzieć o życiu rodzinnym.
Tata mój był adwokatem, prowadził kancelarię. Byliśmy chyba na średnim poziomie, jeżeli chodzi o sprawy finansowe. [Tata] miał dosyć liczne rodzeństwo, ale część mieszkała i pracowała w Warszawie, reszta jakoś rozleciała się po świecie. Jeżeli chodzi o moje młode lata, to pamiętam fragmenty, jak byliśmy w kinie na „Królewnie Śnieżce”. Miałam wspaniałą lalkę, tak zwaną szirlejkę, mieliśmy bardzo dużo zabawek. Mieszkaliśmy razem z babcią i naszą służącą Marysią. Kiedy wybuchła wojna, tata mój został zabrany w 1940 roku z domu, z tak zwanej listy adwokackiej, którą Niemcy wzięli z Rady Adwokackiej. Siedział na Pawiaku i później został wywieziony do Oświęcimia. Pamiętam jego aresztowanie, bo był gestapowiec i jakiś tajniak w cywilu. Gestapowiec przeglądał taty papiery na biurku, tajniak chodził z tatą nawet do łazienki, bo [tata] zapytał się, czy może się ogolić? Miałam wtedy młodszego brata, który zmarł w 1950 roku, on miał wtedy parę miesięcy, mama go karmiła, darł się nieprawdopodobnie, wszyscy byli zdenerwowani i gestapowiec do mojej mamy powiedział: „Niech się pani nie denerwuje, mąż na pewno wróci”.
Kiedy dostaliśmy od taty kartkę, że jest na Pawiaku (mam tę kartkę do dzisiaj), to moja mama spotkała tego gestapowca na ulicy i zrobiła mu karczemną awanturę: „Pan mi obiecał! Słowo oficera, a mąż jest…”. Już [w] Oświęcimiu. I on powiedział do mamy, żeby przyszła do gestapo i że będzie coś załatwiał. Mój tata przed wojną bronił jakichś Niemców przed Berezą Kartuską, on kazał do nich jakoś dotrzeć, oni napisali i trwało to przez półtora roku. Oczywiście szły duże prezenty dla niego. Tym niemniej tata wrócił po półtora roku. Byłam w alei Szucha na gestapo, kiedy jego [gestapowca] rozstrzelali za to, że zhańbił mundur żołnierza, że pomagał Polakom za łapówki (kiedyś się jakoś inaczej to nazywało) i tylko pamiętam, że jak zrywali mu z ramion [pagony] i jak padła komenda, to wtedy mama mnie odwróciła trochę, bo mama chodziła na gestapo albo ze mną, albo z bratem. Po wojnie jego żona napisała na nasz adres na Zakroczymską, czy my nie wiemy, co się z nim dzieje? Oczywiście wtedy mama została wezwana na policję za kontakty, o co chodzi? Powiedzieli [mamie], żeby absolutnie nie pisała. Jego żona w czasie okupacji była w Polsce i dla mojego taty zrobiła wełniane skarpetki i wysłała z Berlina i później, jak tata wrócił, to był zdumiony, jak to się stało, że z Berlina przyszły skarpetki. W ogóle nie kojarzył, o co tu chodzi. Później jak wrócił, to już nie pracował.
Po powrocie z Oświęcimia mój tata z moją babcią to była para dewotów. Mieszkaliśmy
vis à vis kościoła Franciszkanów. Tata się przyjaźnił z przeorem i po powrocie z Oświęcimia chodzili z babcią na wszystkie możliwe msze, nas gonili na wszystkie nabożeństwa – coś nieprawdopodobnego. Jak wybuchło Powstanie, to tata właśnie był z babcią w kościele, poszedł po babcię, żeby ją przyprowadzić, było tam jakieś nabożeństwo. Przyszło do nas dwóch panów, mama powiedziała, gdzie tata jest… Tata chyba na początku nie miał przekonania o wygraniu Powstania po tym, co przeszedł w Oświęcimiu, ale jak obowiązek, to obowiązek i poszedł. Mam opisaną całą jego działalność w czasie Powstania w książce pana Ognistego „Żołnierze Starówki”, tam o śmierci taty też jest napisane. I tak się nieraz zastanawiałam, że ja gdybym była w Oświęcimiu, to bym w ogóle przestała wierzyć, dlatego byłam zdumiona, że tak bardzo wierzył z babcią, ale tego już się nikt nie dowie.
Jeżeli chodzi o mnie, to w czasie wojny w 1939 roku zostałam zapisana do prywatnej szkoły pani Gagatnickiej na ulicy Senatorskiej. Jak Niemcy wkroczyli, w szkole już nie mieliśmy żadnych zajęć. To była szkoła koedukacyjna. Przez jakiś czas byliśmy w dwóch miejscach, drugie miejsce to było na placu Teatralnym, na rogu Senatorskiej. Na dole był sklep Meinla, a my na górze mieliśmy zajęcia. To były dwa pierwsze lata, a później były normalne komplety. Polskiego, historii uczyła mnie pani Fredrowa z rodziny hrabiego, była pani Żerówna, tak że część tych nauczycieli, którzy [byli] w tej szkole, uczyli też nas. Do Pierwszej Komunii przystępowałam na Senatorskiej, bo to było powiązane z dawną szkołą. Na Hożej [55] do sióstr [Franciszkanek] chodziłam na rekolekcje, zresztą do dzisiejszego dnia do nich chodzę z wielką sympatią. I to trwało do Powstania.
- Pamięta pani dzień wybuchu Powstania?
Oczywiście – 1 sierpnia, wtorek, to są rzeczy, których się nie zapomina. Pamiętam tatę w mundurze. Na nogach miał buty od łyżew, gdzie przy sznurowadłach były metalowe, srebrne obrączki i po Powstaniu żeśmy tatę poznały właśnie po tych butach. Pamiętam, jak poszliśmy z bratem do taty, jak było dowództwo w kościele Świętego Jacka. Później tata do nas przyszedł akurat wtedy, jak bombardowali, tak że to go uratowało. Byliśmy chyba dwa czy trzy razy. Raczej brat mój tam latał, ja raczej siedziałam w piwnicy, wychodziłam trochę przed [nasz dom]. Z Wytwórni Papierów Wartościowych żeśmy przynieśli dosyć dużą torbę suszonych płatków kartoflanych, ale nie było wody, te płatki były duszone jak gdyby w smalcu, który jeszcze ktoś miał – nie do przełknięcia. Wodę piliśmy ukradkiem z beczek, które były na strychu budynku [w razie] pożaru. Była to taka zielona rzęcha, ale to była woda. Najbardziej nam owało wody, chleba, kartofli, ale tak to jakoś tam to wszystko działało.
O śmierci taty dowiedzieliśmy się dzień przed wyjściem. Ponieważ moja mama doszła do wniosku, że jak już wiedzieliśmy, że Niemcy zajęli Wytwórnię Papierów Wartościowych i że prawdopodobnie przyjdą już tutaj (bo my byliśmy trzeci budynek od wytwórni na Zakroczymskiej), to doszła do wniosku, że my i jeszcze tacy przyjaciele naszych rodziców z drugiego piętra pójdziemy do wojska, to jak będą nas Niemcy zabierać, to trochę inaczej jak z wojskiem, z dowództwem. W związku z tym doszliśmy do wniosku, że jak pójdziemy Freta, Długą do placu, to do taty dojdziemy. Wiedzieliśmy, że oni już są w Reducie, w banku. Nie doszliśmy, już była ewakuacja wojska, już nas nie dopuścili. Chcieliśmy wrócić do domu, dom już zajęli Niemcy. Na rogu Kilińskiego i Długiej mieszkała stryjeczna siostra mojego taty i poszliśmy do niej do piwnicy. Mama z małym Piotrkiem była w piwnicy, a my z bratem siedzieliśmy na podwórku. Szedł wachmistrz Kozera, który kiedyś z tatą u nas był w czasie Powstania, więc my do niego: „Panie wachmistrzu tu, tu…”. A on od razu: „Gdzie matka?”. – „W piwnicy”. I właśnie powiedział, że tata zginął.
Tam posiedzieliśmy dwa dni i później Niemcy nas zabrali. Upał był straszny. Było tak gorąco, że zdjęłam nawet skarpetki, szłam w samych sandałkach. [Szliśmy] przez Wolę do kościoła Świętego Wojciecha i mam [w pamięci] takie dwa zapachy powstaniowe – taką zepsutą krew właśnie w kościele i później przy ekshumacjach taki trupi, mdły zapach, mam tak jakoś zakodowane.
Później stamtąd na Czystem były podstawione wagony elektryczne i od razu żeśmy wyjechali do obozu w Pruszkowie do hali numer pięć. Tam żeśmy kilka dni byli i pierwszego dnia żeśmy spotkali się z większością lokatorów naszego domu. Ponieważ babcia, która z nami mieszkała, doszła do wniosku, że nie przejdzie do taty i została [w domu] i później razem z lokatorami właśnie w tej piątce byli. Radość była wielka, jak żeśmy się spotkali. Muszę powiedzieć, że zastanawiałam się, że chyba nikt w życiu się z mojego widoku nie cieszył jak nasz dozorca, jak nas zobaczył, tak nas ściskał, w ogóle [radość]. Dawniej dozorca to był dozorca. Żeśmy tam byli kilka dni i później wsadzili nas do otwartych wagonów towarowych (mój młodszy brat miał wtedy trzy lata), to już wiadomo było, że wywiozą nas gdzieś nie do obozu. W Koluszkach z daleka zobaczyliśmy znajomego i zaczęliśmy krzyczeć. On podszedł i rozmawiał ze strażnikami niemieckimi i jak dowiedzieli się, że można coś załatwić, to za litr bimbru mnie wykupili – wyciągnęli mnie z tego wagonu i jak poszedł po dalsze wódki, to już pociąg odjechał. Mama z braćmi i z babcią wylądowali w Gorzkowicach (to było pod Częstochową), ponieważ ja byłam [w Koluszkach], to wrócili z powrotem do Koluszek. Mam wielką sympatię dla pań kolejarek w Koluszkach, tak się nami opiekowały. Było zorganizowane RGO, taka pomoc, od nich dostawaliśmy obiady, przeważnie były zupy. [Dostaliśmy] pomoc [odzieżową], bo byliśmy letniaki, a tu przyszła zima. Bardzo wielka pomoc była, bardzo serdecznie to wspominam. Później, pamiętam, jak ostrzeliwali Łódź i wtedy zapalali lotnicy takie „żyrandole”, żeby sobie oświetlić wszystko. Później przyszli Rosjanie, różnie to wszystko wyglądało, w każdym bądź razie zrobili jakiś rosół z kury, której nie wypatroszyli, smród był straszliwy, karmili wszystkie dzieci. „Dlaczego
rebionki nie chcą jeść?”. A
rebionki twarz wykrzywiały, bo przecież to było w ogóle nie do zjedzenia, ale jakoś tam było.
Później mama przyjechała do Warszawy. Tak się złożyło, że brat mojego taty – [Piotr] miał aptekę na Sienkiewicza 4, dom nie był zburzony i stryjenka, która pod Warszawą była, chyba w Otwocku, przyjechała tam i mama się u niej zatrzymała. Mama się dowiedziała wtedy, że tata jest pochowany w ogródku Hipoteki, ale nie wiedziała gdzie, ale była pani kapitanowa Zwierzchaczewska, której mąż też zginął (córka Hanka do Muzeum przyniosła trochę różnych pamiątek) i one szukały po grobach, rozkopywały te wszystkie groby od butów, [jej mąż] miał oficerki, a tata te właśnie buty [od łyżew]. Później po kilku tygodniach mama przyjechała i mówi, że nie mogą znaleźć taty. W naszym domu mieszkali państwo Domańscy i ich syn Tadeusz też brał udział w czasie Powstania, nie wiem, czy on był razem z tatą, w każdym bądź razie też brał udział, zginął później po wojnie w Świętokrzyskim, bo tam była walka z komunistami. Spotkałam jego siostrę, która mi opowiadała. I on z tą kapitanową Zwierzchaczewską trafili na mojego tatę. Mama zawołała mnie, przyjechała z moim bratem, odkopali cały grób. Zobaczyliśmy, że to jest tata i [przenieśliśmy go] do kościoła Franciszkanów, bo przeor był zaprzyjaźniony i on odprawił mszę. Później pamiętam – tak strasznie deszcz lał, a my na Powązki wojskowe przez Żoliborz, most był rozwalony, jechaliśmy wózkiem na dwóch kołach [z dyszlem] (teraz to młodzi ludzie nie wiedzą, [co to jest], kiedyś się na takich wózkach sprzedawało przeważnie owoce). Był przeor, był ksiądz, zakonnik, który był furtianem, ja, moja mama, brat i ciotka stryjenka. Trumna nam się ciągle zsuwała, co ten dyszel podniósł wyżej to… Ale jakoś żeśmy dotarli i żeśmy tatę pochowali. Później pani Zwierzchaczewska zaczęła się zajmować pomnikiem Gloria Victis na Powązkach i oczywiście ją wsadzili do więzienia. Została Hanka, córka w moim wieku i się tułała po wszystkich, których znała, aż panią Zwierzchaczewską wypuścili.
Po wojnie jak już mogliśmy wrócić do Warszawy, jak mama przyjechała (dom nasz na Zakroczymskiej był wysoki, miał cztery piętra, tak się wyróżniał trochę wśród tych wszystkich domów), powiedziała, że dom nasz jest spalony, to powiedzieliśmy, że nie trafiła, że ją zaprowadzimy, że niemożliwe, wychodziliśmy, był cały i musi być cały. Okazało się, że był spalony. Mama zatrzymała się u ciotki, nas ściągnęła i zapisała mnie do szkoły Górskiego. Szkoła się wtedy mieściła na rogu Nowogrodzkiej i Emilii Plater. Moim wychowawcą był łacinnik pan Lasocki. W klasie nas było pięć, chłopców było chyba dwudziestu. Ponieważ chłopcy chodzili po Warszawie i szukali wspomnień, to my razem z nimi. Po pierwszym okresie pan profesor powiedział mamie tak, że jeżeli mama chce, żebym zdała, to po pierwsze, muszę zacząć chodzić do szkoły, że w ogóle prawie mnie nie ma albo coś trzeba z tym zrobić. Mama wysłała mnie do „nazaretu”, do nazaretanek na Czerniakowską i tam już w internacie dotrwałam do matury. Maturę zrobiłam w „nazarecie”, mama później w międzyczasie wyszła drugi raz za mąż, też za adwokata. Jak chciałam zdawać na studia, to wtedy u Królowej Jadwigi była komisja egzaminacyjna i nam się od razu oberwało – szkoła kościelna, ojciec adwokat, prywatna inicjatywa, to bezczelność w ogóle starać się o studia. Na studia nie poszłam, na tym się skończyło. Tak mniej więcej wyglądało moje życie.
- Czy po wojnie wychodziła kwestia, że pani ojciec był w Powstaniu, czy to był jakiś problem?
Nie. Nie było tematu, ponieważ zginął. Gdyby żył, to nie wiadomo, jak by to wyglądało, ale ponieważ zginął…
- Jaki podczas Powstania można było zaobserwować wśród ludzi stosunek do samego Powstania i do Powstańców?
Jeżeli chodzi o naszych wszystkich sąsiadów, to raczej [wszyscy popierali]. Jak były budowane [barykady] (bo była barykada budowana [obok naszego domu]), to wszyscy brali w tym udział. Nie spotkałam się z tym… Na pewno byli też i ludzie [trochę] niezadowoleni. U nas na przykład w naszej piwnicy chyba były cztery osoby, które nie mogły dojść do domu na Żoliborz, bo ta godzina była taka, że nie wszyscy zdążyli, nie wszyscy wiedzieli. Ubolewali bardzo, ale nie spotkałam się z kimś, żeby ktoś potępiał, żeby ktoś był niezadowolony. Nawet później w Pruszkowie jak żeśmy wyszli, to żeśmy wyszli goło i wesoło.
- Czy to się jakoś zmieniało?
Cały czas na temat Powstania u mnie w domu była mowa, jeżeli chodzi o synów, moje wnuczki, to cały czas się na ten temat mówiło, dlatego że tak jak mówię – mąż był warszawiakiem ([Mieszkał na Hożej 27 m 10]), brat jego miał dwadzieścia lat, [gdy] zginął na Książęcej na barykadzie. Głupia sprawa – urwało mu nogę. Normalnie była sprawa do załatwienia, ale to był 10 września, był w szpitalu na Mokotowskiej, tam gdzie później były „Hybrydy”, był tam ogródek, gdzie w pierwszym momencie został pochowany. Dopiero jak ma się własne dzieci, to człowiek w pierwszym momencie może pewne rzeczy ocenić. Kiedy moja teściowa (bo mąż zawiadomił ich, bo byli w tym samym oddziale) z teściem przylecieli tam, to on powiedział do mojej teściowej: „Mamo, ratuj!”. Człowiek, żeby serce wyjął, nie było sił. Zmarł z upływu krwi, już nie było można nic zrobić. Na temat Powstania to u nas cały czas Powstanie było przez duże „P”. Cały czas jeździmy na Powązki, wspominamy. Mało tego, teraz jak była dyskusja na temat książek – kiedyś rozmawiałam z moimi wnuczkami i pytały mnie, jak to było w czasie okupacji z nauką. Mówię, że cały czas największy nacisk (najpierw tata, później mama, później szkoła) kładli na to, żeby jak najwięcej czytać po polsku i one obie nabrały takiej chęci czytania książek, że w tej chwili [czytają] książkę za książką. Ja mam to też do dzisiejszego dnia. Jak tata z nami rozmawiał, jak zachwycał się „Panem Tadeuszem”, my żeśmy z bratem tak nie bardzo, ten „Pan Tadeusz” nam nie bardzo trafiał do głów. Po prostu byliśmy za mali. [Tata] zachwycał się wierszami Fredry i jakoś tak cały czas na temat książek [rozmawialiśmy i] udało nam się przetrwać. Jestem nietypową babcią – nie oglądam żadnego serialu, nic mnie nie cieszy, nie bawi, a za to książki, jak można coś dobrego kupić, to kupuję.
- Jak pani zapamiętała życie religijne w czasie wojny?
W każdej bramie były kapliczki, w naszej bramie też, pod czwórką obok też – wszędzie i wszystkie majowe, różne inne nabożeństwa odprawiały się, wszyscy lokatorzy się schodzili. Było bardzo dużo ludzi wierzących i to takich naprawdę wierzących w Kościół, że może coś [teraz nie zawsze tak jest]. I na przykład w domu na Hożej, gdzie mieszkali moi teściowie, do dzisiejszego dnia stoi kapliczka, o którą oni [dbali] w czasie okupacji i później po wojnie cały czas pilnują do dzisiejszego dnia. Kapliczki były we wszystkich bramach. Religijnie kościoły były jednak przepełnione. Tak jak ja pamiętam wszystkie [nabożeństwa] majowe, czerwcowe, jakie tylko, wszystkie uroczystości, to gonili nas z domu, musieliśmy chodzić. Nas to śmieszyło, ale w każdym bądź razie było to rzeczywiście jakieś takie inne trochę podejście.
- Czy w czasie Powstania było życie towarzyskie, jakieś spotkania?
Były spotkania, ale raczej jakieś takie…[W okresie okupacji] była godzina policyjna, było wyłączane oświetlenie (mam jeszcze dwie karbidówki, w których się paliło). Na przykład mieszkali u nas na pierwszym piętrze państwo [Burchaccy], mieli dwóch synów i pamiętam, że kiedyś z tatą do nich żeśmy poszli i on zdjął obraz i po drugiej stronie (tak jak sobie teraz uprzytomniłam) miał po prostu chorągiewkami zaznaczone, jak się przesuwają fronty. Położyli to na stole i zaczęli z tatą coś tam [rozmawiać]. Przyszliśmy do domu i ja mówię: „Tato, co to było?”. – „A to jest taka gra”. – „No dobra, to może byśmy zrobili taką grę?”. Później się [tata] wykręcił. Później się zorientowałam, bo on powiesił ten obraz odwrotnie, tak że przypuszczam, że właśnie coś takiego było. Spotykali się od czasu do czasu. Oprócz rodziny przychodzili znajomi. Pamiętam, chyba dwa razy rodzice byli na jakimś koncercie, ale gdzie, to nie kojarzę. Miałam koleżankę w szkole, która chodziła do szkoły baletowej i ona kiedyś zaprosiła nas, całą klasę, całą grupę (bo nas było ośmioro w sumie) do galerii Luksemburga (tam był teatr), bo wystawiali jakąś sztukę. Wiem, że były Cyganki, nie pamiętam dokładnie, o co chodziło. Później rozmawiałam z teściami i opowiadali, że były występy od czasu do czasu, ale wtedy byłyśmy raz. Później drugi raz wzięła nas pani Fredrowa, bo coś tak bardzo słychać było niemieckie budy i na wszelki wypadek, żebyśmy nie byli tutaj, bo cały czas mieliśmy powiedziane, że jesteśmy u koleżanki na imieninach na urodzinach – wszystko jedno co i zabrała nas do kina, żeśmy wtedy właśnie mieli [lekcję]. Taki zbieg okoliczności, tata mój skonał w bramie na Hipotecznej, gdzie chodziłam na komplety. [Pani Fredrowa] zabrała nas do kina do kinematografu miejskiego na Długiej, na jakiś niemiecki film, w każdym bądź razie zapamiętałam tylko aktorkę, podobno była bardzo dobra – Marika Rek. Jak przyszłam do domu i powiedziałam, że byłam w kinie, to mama załamała ręce, ale jak powiedziałam, że pani nas zaprowadziła, to [wybaczyła]. Były takie wierszyki: „Tylko świnie siedzą w kinie, a w teatrze to bogatsze”. I tak to mniej więcej wyglądało.
- Czy słuchała pani radia, czytała gazety?
Nawet jeżeli było radio, to było bez nas, bez dzieci. To wszystko było w tajemnicy, że w ogóle bez dzieci. I jak później żeśmy się nieraz dowiadywali, to ojciec nie wiedział, że córka gdzieś tam jest, a córka nie wiedziała, że brat gdzieś [jest]. To była naprawdę tajemnica po prostu, żeby nie narażać całej reszty. To była konspiracja na sto dwa. […]
- Mieli państwo jakiś kontakt z ojcem? Wiedzieliście, co się z nim dzieje, kiedy jeszcze walczył?
Tata od czasu do czasu przychodził do nas do piwnicy, tak że mieliśmy z nim kontakt. Zastanawiałam się, [tata] brał udział w I wojnie światowej i był harcerzem. Teraz takie dwie ciekawostki opowiem – tata studiował na Uniwersytecie Warszawskim i kiedyś dowiedziałam się, że tam są różne papiery. Poszłam i okazało się, że dostałam z uniwerku cały indeks, wszystkie dokumenty. Jak poszłam tam i wyciągnęli mi taty grubą teczkę, to mówię: „Jak to się zachowało? W czasie Powstania uniwerek był zniszczony”. Okazuje się, że ten budynek, gdzie archiwa były w piwnicy, był zawalony, ale nie spalony. Później jak się dokopali, to wszystko wybrali. Tata mój miał brata, który pracował w „dwójce”, to przed wojną był wywiad, był inżynierem i przed samą wojną wysłali go do Kanady coś załatwiać i on już nie wrócił. W związku z tym staraliśmy się, brat chciał ułożyć drzewo genealogiczne, jakoś do niego dotrzeć. Wiedzieliśmy, że mieszka w Kanadzie, ale gdzie, jak – nic. Okazało się, że na politechnice też są dokumenty i wyciągnęliśmy. Szukaliśmy go po Kanadzie, a tutaj w Warszawie na politechnice można było wyciągnąć. Moje trzecie takie zaskoczenie – mamy takie stare zdjęcie taty, w czasie I wojny światowej był w ułanach. Napisałam do Poznania, bo tam jest jakieś muzeum wojskowe, czy mogą mi powiedzieć, co to jest mniej więcej na tej fotografii. Pan mi odpisał bardzo miło, że „jakiś pułk”, ale mówi: „Niech pani się zwróci do archiwum wojskowego”. Napisałam. I chociaż tata nie był zawodowym wojskowym, dostałam dokumenty też stamtąd i wiem, że dostał odznakę, jakiś medal, za który musiał zapłacić dwa pięćdziesiąt, bo jest pieczątka i też dostałam masę dokumentów, między innymi cały przebieg służby wojskowej taty. Później napisałam do tego archiwum, że dziękuję bardzo, że jestem zdumiona, bo rozumiem, że mają dokumenty wojskowe, ale tutaj [i cywile]. Ale udało mi się, tak że mam dokumenty.
- Wiedziała pani, co tata robił w czasie Powstania?
Nie. Po prostu po pierwsze nie byłam tym zainteresowana, po drugie w czasie okupacji dzieci się odsuwało, najmniej się z nimi rozmawiało i tak to wyszło.
- Czy miała pani kontakty z ludźmi innej narodowości?
Nie. Z innych narodowości to mam takie wspomnienia, jeżeli chodzi o Żydów. Na rogu Franciszkańskiej i Zakroczymskiej było tak zwane duże getto, był mur. I my jak żeśmy patrzyli (bo mieszkaliśmy na drugim piętrze, więc wysoko), to po tamtej stronie widać było, jak Żydzi chodzą. Jak budowali mury, to przy rynsztokach robili otwory, żeby mogła woda spływać do kratek i przechodzili mali Żydzi na naszą stronę, mieli długie worki i przeważnie kartofle wrzucali tam i po drugiej stronie oni to odbierali. My zabawialiśmy się. Jak na oknie leżały pomidory takie już na zupę, to myśmy nieraz im wrzucali. I kiedyś na ogół na Starym Mieście Niemców się nie widziało, jakoś tak, przeważnie ja ich nie pamiętam, w każdym bądź razie (wtedy jak po tatę przyjechali, ale to [był] samochód osobowy) szedł jakiś Niemiec, złapał Żydziaka i tak go strasznie tłukł o mur głową, że staliśmy jak skamieniali. Pierwszy raz w życiu coś takiego żeśmy widzieli i później już żeśmy raczej jakieś kanapki im zawijali, już żeśmy nie robili sobie takich dowcipów… Pamiętam tego Żyda – mały, szczupły – strasznie go walili.
- Jak by pani opisała zachowanie Niemców w stosunku do ludności cywilnej?
Trudno powiedzieć, bo na przykład jak nas już później pędzili przez halę na Koziej, to trzeba było wysoko się wspinać, to stał jeden Niemiec i pomagał nam dzieciakom wejść na górę. Jak żeśmy byli w Pruszkowie w hali numer pięć, to jakiś Niemiec z kolei też przy oknie siedział, dał nam kiedyś kostkę cukru, więc to tak: albo – albo. Wydaje mi się, że wszędzie są ludzie i [ludziska]. Ten Niemiec, który tatę aresztował, też nie musiał mamie powiedzieć, mógł się nic nie odzywać: „Niech się pani nie denerwuje. Słowo oficera. Wróci”. A później pomagał, rozwalili go. Później w pewnym momencie zastanawiałam się, czy nie pójść do ambasady (już w tej chwili zapomniałam, jak on się nazywał), oni mieli córkę mniej więcej w moim wieku, miała na imię Karin – [dowiedzieć się], czy przeżyli czy coś, żeby powiedzieć, że gestapowiec był i taki i taki, ale dałam sobie spokój.
- Jakie warunki panowały w obozie w Pruszkowie?
Warunki były straszne, bo wiem, że w pewnym momencie moja mama przyniosła zardzewiałą puszkę i w puszce były trzy kartofle i tak jak nam później powiedziała – nas była trójka, każdy dostał po jednym kartoflu i zadowoleni byliśmy z tego. I chyba brat się zapytał: „A wy nie jecie?”. – „Nie, my nie jesteśmy głodne”. Po prostu były trzy kartofle. I tą zardzewiałą puszkę właśnie pamiętam. Z tym że tam był strasznie wielki tłum ludzi, bo codziennie przychodziła masa ludzi. Część wywozili, ale tym niemniej więcej tutaj szło, bo najpierw była Wola, później Stare Miasto, a później wszystkie inne dzielnice, więc tych ludzi ciągle było pełno…
- Jak długo państwo byli w samym Pruszkowie?
W samym Pruszkowie my żeśmy byli w granicach około pięciu dni. Później nawet pisałam do Czerwonego Krzyża i też nie dostałam, to znaczy dostałam odpowiedź, że nie wiedzą, co się stało, bo pytałam o transport z Gorzkowic, żeby może coś, ale jakoś nic nie mogłam trafić, żeby się dowiedzieć co i jak. Najbardziej się rozczarowałam się tym pojednaniem. To było na Wspólnej i przeczytałam sobie w gazecie, że do dwunastu lat można się starać o jakieś odszkodowania, więc poszłam. Wypisałam wszystko co trzeba. Miałam dwóch świadków, miałam siostrę Tadzia Domańskiego, bo ją przypadkowo spotkałam, tą moją sąsiadkę Marysię i pana Grabowskiego, który mnie wyciągnął z transportu. Zostałam wezwana i młoda dziewczyna pyta mnie tak: „A zaświadczenie jakieś mogłaby pani z Pruszkowa przynieść?”. I wtedy zamarłam i powiedziałam: „Kocino, my żeśmy nie wiedzieli, czy za godzinę nas wszystkich nie rozwalą, każdy uciekał gdzie mógł, żeby zobaczyć Niemca z daleka, to kto by pomyślał o zaświadczeniach z Pruszkowa”. Nie wiem, czy w ogóle jedna jedyna osoba mogła coś takiego załatwić. I na tym skończyła się moja działalność.
- Czy do Warszawy wrócili państwo po oficjalnym zakończeniu wojny, czy jeszcze wcześniej?
Już później, myśmy wrócili, jak wojna się skończyła, po ekshumacji taty. Później mama załatwiła sobie jeden pokój u swojej przyjaciółki i tam żeśmy mieszkali w jednym pokoju. Później mama wyszła drugi raz za mąż. Później [poszłam do szkoły] do Górskiego, później do „nazaretu”. Zresztą do dzisiejszego dnia chodzę do „nazaretu”, bo mam takie koło byłych wychowanek, spotykamy się ciągle. Teraz nas jest mniej, ale… Trzydziestego kwietnia kończę siedemdziesiąt osiem lat, nie przypuszczałam, że dożyję.
- Czy poza rodziną, między znajomymi pojawia się temat wojny, Powstania, jakichś wspólnych doświadczeń?
Mam przyjaciół, panią, którą się opiekuję, jest sama, nie miała dzieci, też jest warszawianką, też z Powstania, więc mamy temat. Mam w moim budynku koleżankę, której z kolei mama była w ciąży, jak ją z Woli zabrali do obozu, była w Niemczech i tak zawsze jestem dla niej pełna sympatii, bo jak się urodziła, to ta mama miała (mama sprzątała w kuchni) dwie ścierki od podłogi, jedną na brzuchu, drugą na pupie i to były jej pieluchy i ma niemiecką metrykę. Na imię ma Bogumiła, a po niemiecku jest Gottlibe. Zastanawiam się. Mam taką grupę ludzi, którzy przeszli Powstanie, i o tym teraz rozmawiamy. Na ogół jednak [uważamy, że] musiało wybuchnąć. Straciliśmy dużo, straciliśmy prawie wszystko, ale wydaje mi się, że nie było wyjścia. Ciągle były łapanki. Poza tym mimo wszystko liczyli trochę na Rosjan, że przyjdą, że pomogą. Tak się stało, jak się stało.
- Gdyby pani miała porównać najgorsze i najmilsze wspomnienie z tamtego okresu, coś, co szczególnie utkwiło pani w pamięci.
Czy ja wiem? Największą radością było to, że mogliśmy wrócić do Warszawy, to była pierwsza rzecz – już jedziemy, wszystko jedno, co [zastaniemy]. Miałam bardzo dobre warunki w domu zawsze, że jakoś tak te wszystkie kłopoty [pomijam].
- Inaczej się odczuwało po prostu.
Tak jakoś. Trudno mi w tej chwili coś wymyślić.
Warszawa, dnia 18 lutego 2011 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Sulicka