Maria Grodzka
Jestem w tej chwili Marią Grodzką, moje nazwisko rodowe Jankowska. Urodziłam się w roku 1926, w rodzinie prawdziwie rodzinnej, bo całe życie rodzice [jej] poświęcili – byłam czwartym dzieckiem w rodzinie. Starszy brat, który był ode mnie dwa lata starszy, urodził się i zachorował na dyfteryt. Myśmy wszyscy [chorowali]. Wtedy były choroby zakaźne, to wszyscy chorowali. Oczywiście mama już nie miała siły, brata oddała do szpitala i jako dziecko (rok i dziewięć miesięcy) zmarł w szpitalu. Dostał wrzód w gardle, [który] go udusił. Zostałyśmy… Trzy siostry nas było. Chodziłam do szkoły sióstr szarytek na Ogrodowej. Po skończeniu sześciu klas szkoły podstawowej zdawałam do szkoły Marii Konopnickiej, na Barbary. Zdałam tam, zostałam przyjęta, ale niestety to był rok 1939 i niestety zamknięte zostały wszystkie szkoły średnie. A rodzice cały czas bardzo się nami opiekowali i byłyśmy zawsze pod jakąś kuratelą i niestety nie mogłyśmy absolutnie pójść [do szkoły]. Znaczy mnie osobiście ojciec nie zgodził się na kursy kryte przez gimnazja. One były oczywiście płatne. Ale rodzice na pewno by się zgodzili, gdyby nie bali się, ale rodzice ciągle o nas się bali, ciągle się nami interesowali. Mama opiekowała się w domu, a ojciec jeden pracował. Był fachowcem w dziedzinie dźwigów elektrycznych i był kierownikiem warsztatów na Białostockiej. I tylko on pracował.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
Rodzice wykupili rodzaj… takie letnisko zrobili w Kobyłce. Zrobili letnisko, wybudowali domek i tam na wakacje wywożeni byliśmy z siostrami na całe lato. Jak wybuchła wojna, 1939 rok, ojciec dostał wezwanie do wojska, do Kowna, bo tam miał zgrupowanie, do Kowna. Przyjechał po nas i zabrał nas do Warszawy. Przywiózł nas do Warszawy, a sam pojechał do Kowna. Niestety nie udało się dotrzeć, bo już była wojna, bombardowania już były, i nie dotarł do Kowna, i wrócił z powrotem do Warszawy. Dla mnie wspomnienia z czasów okupacji pozostawiły wiele śladów – ciągłe bombardowania. A największe bombardowanie to było 25 września na Warszawę. Mieszkałam cały czas na Grzybowskiej, dom nasz stał. Ciągle był bombardowany jakoś dwie posesje od naszego domu. Był Spiess, to były zakłady chemiczne i tam były wieczne bombardowania.
- Czym się pani zajmowała w czasie okupacji?
Rodzice się nie zgodzili na kursy tajne i zapisali mnie do szkoły handlowej, do doktora Dzierżyńskiego – dawna Marii Danielskiej, była na Kilińskiego. Chodziłam tam. Bardzo ubolewałam, bo były jednak ograniczone różne wykłady – matematyki nie było, była arytmetyka handlowa. Ona mnie bardzo interesowała, byłam bardzo zdolna w kierunku przedmiotów ścisłych. Właściwie ta szkoła mnie nie interesowała, ale chodzić musiałam, bo miałam zaledwie skończone sześć klas szkoły podstawowej. Chodziłam cały czas pieszo z ulicy Grzybowskiej. Ciągle były łapanki w mieście, w Warszawie. Z Woli szłam na Stare Miasto, bo Stare Miasto było, Kilińskiego było od ulicy Podwala – mała uliczka – i tam było gimnazjum. Przez trzy lata chodziłam. W okresie mojego studiowania w gimnazjum handlowym chodziłam na praktyki do Block-Bruna – tam chodziłam jeszcze na maszynopisanie. Praktyki miałam w czasie ferii świątecznych, dla szkoły jak były ferie, to byłam kierowana. Na przykład pracowałam w olbrzymim składzie materiałów piśmiennych Siudeckiego, był olbrzymi sklep na placu Napoleona, dawniej plac Napoleona się nazywał. Pracowałam też u Meinla w sklepie. W czasie ferii, dwa tygodnie, cały czas pracowałam. W okresie wakacji też dostawałam jakąś praktykę i musiałam ją zdobyć. Po skończeniu szkoły było nam bardzo ciężko. Ojciec jeden pracował, mama była w domu, nigdy nie pracowała – oczywiście zajmowała się nami. Bardzo dużo opiekowała się nami. Bardzo piękne miałam życie jednak w domu i wspominam zawsze te chwile.
- Czy w czasie okupacji spotkała się pani z działalnością konspiracyjną?
Nie miałam możliwości, nie miałam. Wiedziałam, że coś się dzieje, tym bardziej że w jednym domu mieszkaliśmy z późniejszym mężem i wiedziałam, że on jest… On był w podziemiu, to dowiedziałam się dopiero później, bo on był w podziemiu od 1941 roku. Wiedziałam od jego rodziców. Rodzice byli zaniepokojeni, bo on przynosił jakieś papiery, jakieś coś – to wszystko chował. A ponieważ chodził do Rontalera, do gimnazjum i też gimnazjum… Ponieważ był dużo starszy ode mnie, no to już skończył właściwie dziesiątą klasę czy jedenastą. Dosyć, że nie zdążył zaliczyć matury, tak że nie miał matury, i zaczął handlować, ale to ze względu – tak jak się później dowiedziałam i zorientowałam – on dlatego handlował mięsem, słoniną, wszystkim, czym pomagał rodzicom. Też było bardzo ciężko w Warszawie. On był bardzo zajęty w konspiracji – dopiero później się dowiedziałam. Ale w każdym razie coraz było bardziej [niebezpiecznie]. U nas na Towarowej były rozstrzeliwania, masę ludzi było rozstrzeliwanych. Nigdzie nie byłam puszczana z domu, bo taka kuratela była u rodziców, że właściwie byłyśmy też takie zastraszone, że właściwie nie chodziłyśmy nigdzie i nie starałyśmy się. Nawet jak wybuchło Powstanie, już czuło się atmosferę taką bardzo napiętą. Mąż (to znaczy jako narzeczony, bo oświadczył się, i przed Powstaniem widać było, że ciągle go nie ma w domu, wiedziałam więc), jak odszedł 1 sierpnia, tak więcej jego nie widziałam.
Powstanie, będąc na Grzybowskiej, cały czas usiłowałam… cały czas rodzice jakoś starali się, żebym była (i siostry)… Siostry były bardziej ugodowe i z rodzicami siedziały, a ja ciągle wyłamywałam się z kurateli, więc udawało mnie się. Były bombardowania, palenie domu – strasznie było na naszej ulicy. Mieszkałam między Towarową a Wronią, w tym odcinku. Starałam się pomagać. Była młodzież, ale nie czułam, żeby to byli zrzeszeni, tylko ludzie, którzy widzieli rannych, to kanałami pomagałam i zanosiłam rannych na Śliską. To kilka razy mnie się udało. Na Śliską do szpitala żydowskiego. Ale niestety, później jak nastąpił… Dowiedzieliśmy się, że na początku Woli zostają ludzie rozstrzeliwani i paleni. Właśnie od nas kolega, sąsiad, z naszego domu, chciał odwiedzić siostrę i w nocy poszedł na Skierniewicką, żeby zobaczyć, zorientować się, ponieważ były takie wiadomości, że tam palą. Był zaniepokojony, bo siostra miała rodzinę i dwoje dzieci i chciał się dowiedzieć. Wrócił nad samiuteńkim ranem, bielusieńki – myśmy jego nie poznali. On osiwiał, bo na Skierniewickiej były już olbrzymie stosy ludzi spalonych – smród taki. On wrócił, w ogóle nie spotkał, bo wiedział, że z domów wszystkich wyrzucili i rozstrzeliwali, i palili. Wiem, że 7 sierpnia przyszedł zakaz rozstrzeliwania. Nasz dom cały czas był w obstrzale, tak zwane krowy – to „krowy” się nazywało. To strzelali, nie wiem skąd, chyba z Dworca Głównego to było. Z Alej Jerozolimskich strzelali – całe oficyny domów, wszystko sie waliło. Bardzo przeżyłam całe oblężenie Warszawy, całą okupację, wszystkie rozstrzeliwania i Powstanie. Ponieważ byłam jako młody człowiek, miałam osiemnaście lat przecież, to byłam zakochana w mężu, który się oświadczył. To znaczy narzeczony przyszedł z rodzicami, oświadczył się. Tak że byłam zakochana i nie wiedziałam, co się dzieje. On zginął, nic nie przychodzi, nic nam nie mówi, bo zawsze jakieś wiadomości nam dawał. Ale nie zdradzał nigdy tego, co wykonywał. Bo dopiero potem się wszystkiego dowiedziałam – że on był w podziemiu, w konspiracji, narażał całe swoje życie. W takich strasznych właściwie obstrzałach i wszystko wokół nas się paliło. Co mogliśmy, to pomagaliśmy. Byliśmy młodzi, ja byłam młoda. Bardzo byłam energiczna i zawsze byłam gotowa do pomocy.
Ale przyszedł już 13–14 sierpnia, to już nie można było w ogóle wychodzić, bo wiedzieliśmy, że już się coś dzieje. Nasz dom się palił, wszystko się paliło już. Rodzice wyszli z piwnic. Nad ranem 15 sierpnia zostaliśmy wyrzuceni z domów, ale już w ogóle musieliśmy wyjść, bo dom się palił, wszystko się waliło. Tak że jak wychodziliśmy z domu, to mama moja się przewróciła na palące bele, bo to bramy były drewniane dawniej, to wszystko się zawaliło – poparzona cała. Wyszliśmy z domu i wyprowadzili nas Niemcy… Krzyk, hałas. Nie strzelali wtedy. To tylko to było, że nie strzelali. Zrobiło się jakoś tak… Tylko ogień, wszędzie wokół się wszystko paliło. Wyprowadzili nas na ulicę Towarową. Całe zgrupowanie było na ulicy Towarowej. Prowadzili nas chyba do kościoła Świętego Wojciecha na Woli. Dopiero tam zaczęła się cała „orgia”, bo dosłownie młodych oddzielnie, odsuwali, starszych oddzielnie. Mama była poparzona, nogi takie miała – nikt ani nie opatrzył, ani nic. Stamtąd prowadzili do Pruszkowa. Ale niestety mnie odsunęli i siostrę męża, bo to myśmy w jednym domu mieszkali. A u niego było bardzo liczne rodzeństwo, bo było chyba pięciu braci i siostra jeszcze, tak że liczne rodzeństwo. Szłam cały czas z tą siostrą i moje siostry, ale jakoś ich odłączyli – one jakoś trzymały się mamy, bo one jakoś bardziej garnęły się do matki, a ja zawsze byłam jakaś taka… twierdziłam, że jestem samodzielna, że sobie dam radę ze wszystkim. Mnie odłączyli przy kościele. Działy się orgie na polach, bo za kościołem takie pola były i tam się „ukraińcy”… Tam byli „ukraińcy”. Myśmy z Danką, właśnie siostrą męża, prosiliśmy, żeby nas wypuścili. Jakiś Niemiec z Poznania załatwiał aprowizację, bo masę było ludzi zgromadzonych, młodych. Oni wykorzystywali do jakichś prac. Długo tam nie byłam, bo byłyśmy może ze cztery, pięć godzin, i on nas wsadził po kryjomu (Niemiec, on bardzo dobrze mówił po polsku) w samochód i wywiózł nas na drogę bezpieczną – już nie pamiętam, jaka to była miejscowość – poza Warszawę i pokazał nam drogę do… Bo płakałam, że rodziców zabrali, że rodzice poszli na Pruszków i on nam pokazał tą drogę. Mogłyśmy się w ogóle odłączyć, ale zarówno ona, jak i ja to garnęłyśmy się, żeby z rodzicami się spotkać. I rzeczywiście dotarłyśmy. Długo żeśmy szły, parę godzin. Byłyśmy zmęczone, brudne, umorusane – coś okropnego.
Tłum ludzi w Pruszkowie, jeden na drugim siedział. Tam zaczęły się też rządy. Był późny wieczór. Jak wyszłyśmy z domu… o wpół do piątej rano wyrzucili nas z domu, to wieczorem dopiero byłam z Danką w Pruszkowie. Późno wieczorem, to już była dobra szarówka, ciemno już było. Przez noc jakoś przeleżeliśmy. Na betonach siedziało się, leżało się, bo w tych – nie wiem, co to były – warsztaty jakieś czy coś… Nie wiem. Rano zjawili się Niemcy, zaczęli segregować. Znowuż ludzi chorych odrzucali, ludzi zdrowych, ludzi młodych – oddzielnie. A przed tym wypytywali się, kto zna język niemiecki. Siostra, ona poszła do matki, bo matka też była bardzo ciężko chora na nogi, miała jakieś żylaki czy coś. W każdym razie prawie że nie chodziła i ona poszła do… Zresztą tyle sąsiadów się wtedy znalazło z naszego domu, zgrupowali się między sobą. Wszyscy jakoś, jedno drugiemu starało się coś pomagać. I nas rozdzielili. Nawet wtedy brat męża, który miał żonę w ciąży… Bo duża rozpiętość była u nich rodzeństwa. Jeden z braci, który miał żonę, żona w ciąży, no to właśnie odłączyli ich, matkę odłączyli i ta Danka jako opiekunka matki [została z nią]. Moich rodziców wzięli oddzielnie, a ponieważ mama była… bo opatrzyli jej jakoś te nogi, ktoś czy to… Nie wiem kto, bo jak myśmy wieczorem przyszli, to już mama miała nogi obandażowane – po spaleniu, po opaleniu. Odłączyli mamę, że niby do zwolnienia, ojca oddzielnie, mnie oddzielnie. Tak żeśmy stali. W końcu ojciec jakoś się dowiedział, że zapisują na rodziny kolejowe. Taki był pęd. Dużo ludzi… A to tłum był ludzi, przecież ciągle dosyłali nowych ludzi, którzy przychodzili. Bo to wszystko przechodziło przez Pruszków. I nas również. Ojciec się zapisał i starał się, żebyśmy wszyscy razem byli. No i cały czas byliśmy razem. Wsadzili nas w wagony kolejowe, towarowe wagony. Zamykali wagony towarowe. Natłoczone było. Wieźli nas, nie wiedzieliśmy gdzie, ale baliśmy się, czy nie do jakichś obozów koncentracyjnych, bo od nas z Woli masa ludzi była wysłana, zabrana – były łapanki. Była zabrana do Oświęcimia. Przeważnie Oświęcim. Baliśmy się, czy nas nie wiozą właśnie do obozu, do Oświęcimia. Ale jechaliśmy chyba dwa dni. Po południu chyba załadowali nas, ludzi z Pruszkowa, i jechaliśmy przez dwa dni. Nie wiem, to było długo. Poprzez Lipsk. Wiedzieliśmy już, że jesteśmy w Niemczech, bo były stacje niemieckie. Ale tam nas nie przyjęli. Wysadzili ludzi z części wagonów, a nasze wagony zostały i skierowali nas na obóz. Jeszcze przez jakieś stacje jechaliśmy, ale już nie pamiętam tego. Wiem, że dotarliśmy do przejściowego, docelowego obozu – w Erkner. Tam wszystkich wysadzili i znowuż było jeden, dwa dni czy trzy dni siedzieliśmy. Dostawaliśmy jakieś jedzenie. Wiem, że brukiew to była. Myśmy nie jedli, ale oczywiście człowiek był już tak zmęczony, że ludzie… Tych rzeczy już naprawdę nie pamiętam. To tak odległe czasy są przecież, tyle lat przecież, że takich szczegółów nie pamiętam. Pamiętam te rzeczy, które są dla mnie grozą, które pozostały u mnie w pamięci. To to pamiętam. Stamtąd, z Erkner, po jakimś czasie znowuż była segregacja, znowuż segregowali ludzi. Tam było bardzo dużo… Baraki drewniane były na noc albo gorąco bardzo. Wiem, że sierpień był bardzo gorący, to wszyscy wychodzili z baraków, bo można było. To był olbrzymi teren, zagrodzony, i tam Niemcy bez przerwy chodzili. Wszyscy baliśmy się, jak Niemiec się gdzieś pokazał – to już drżeliśmy, że nas znowuż gdzieś umieszczą, gdzieś znowuż nas zabiorą. Rzeczywiście, zaczęła się segregacja i znowuż nas posegregowali, ale znowuż porozłączali nas, młodych ludzi. A przedtem mnie zapytywali się, czy znam język niemiecki. Znałam na tyle niemiecki, że umiałam się porozumieć, ale nie na tyle, żebym mówiła płynnie. Ale oni wiedzieli i tych, co znali chociaż trochę język niemiecki, to wsadzili nas – znowuż posegregowali – wsadzili nas w wagony. Już jedenastego, to był długi okres, bo 11 września już byłam w Berlinie. Cały czas liczyliśmy się, że to jest rodzina kolejowa. Rzeczywiście dostałam się, ale już bez rodziców, bez sióstr – nie wiedziałam, co się z nimi dzieje. Ich też odłączyli jakoś, bo segregowali, to nikt nie miał nic do powiedzenia. Po prostu grupę tworzyli, wsadzali w wagony i nikt nie miał nic do powiedzenia. To samo było ze mną, młodzi ludzie.
Znalazłam się w Berlinie 11 września. Tak, po Erkner. Moje miejsce zamieszkania było Potsdamer Platz, to jest samo centrum Berlina. Mieszkałam tam na Lützowstrasse. Nawet mam
Lagerausweis, bo od razu dostaliśmy… Zostaliśmy zgrupowani, zakwaterowani w takich domach spalonych. To był dom spalony, ani nieotynkowany, ani nic – gruzy takie. Na pierwszym piętrze było nasze spanie. To były pokoje, one były bardzo zniszczone, w ogóle ani nieodremontowane, ani nic. To spalone budynki były na Lützowstrasse. Mam akurat
Lagerausweis, który jak składałam do „Pojednanie Niemieckie”, to zrobiłam odpis z oryginalnej karty
Lagerausweis. Mieszkałam na Lützowstrasse 100. Ale nie wiedziałam, co jest z rodzicami. Za dwa, trzy dni dostałam przydział do pracy. To były obozy pracy ludzi, którzy trochę… Od nas wszyscy trochę znali niemiecki, ale to [tyle by] powiedzieć: „Dzień dobry i do widzenia”. Specjalnie się nie zachłystywałam, bo się bałam w ogóle języka niemieckiego. Zostałyśmy skierowane na Papestrasse, to jest znowuż stacja dalej. Bo Potsdamer Platz to była dosłownie jedna stacja przed… główną stacją, tam gdzie była kwatera Hitlera. Myśmy byli bardzo ograniczeni w ruchach i nigdzie nie mogliśmy… Oczywiście mieliśmy „P” literki – dostaliśmy specjalne kombinezony do pucowania wagonów na Papestrasse. Tam byli Holendrzy, przede wszystkim Ukraińcy, bardzo dużo Rosjan było i Polacy. I wszyscy pucowaliśmy te wagony. Ciężka praca. Nie byłam nigdy przyzwyczajona do fizycznej pracy, ale w końcu przyzwyczaiłam się. Ale potem zaczęli… Bombardowania były właściwie czasami w nocy, w dzień czasami. Myśmy
S-Bahnem jeździły całą grupą na Papestrasse do pucowania wagonów. To jeździliśmy
S-Bahnem. A pod
S-Bahnami były jeszcze
U-Bahny. Byłyśmy w samym centrum Berlina. Następna stacja to już była kwatera Hitlera. Byliśmy pod samym, dosłownie, centrum. A obok nas była fabryka amunicji. Myśmy cały czas bombardowania… To nie wolno było nam z początku w ogóle wychodzić na miasto, do schronu. A jak zaczęły się potem dwa razy w ciągu dnia – w nocy i w dzień – naloty, to pozwalali nam, ale pod jakąś taką eskortą, do
U-Bahnów, schodziłyśmy tam.
Tak to trwało, nie wiem ile. Nie wiem, ile miesięcy, dopóki mnie nie wygarnęli z pucowania wagonów na przeszkolenie. Ponieważ Niemców coraz bardziej zabierali, bo tak to Niemcy jeździli na Vorlingu, wokół Berlina kolejka jeździła. Myśmy byli właśnie na okręgu całym. Wokół Berlina kolejka jeździła i myśmy były Potsdamer Platz, potem Papestrasse, no różne. I lotnisko tam było. Wzięli nas na przeszkolenie, na przeszkolenie pociągu. W ogóle do czynienia nigdy nie miałam z takimi rzeczami, więc byłam przerażona. Uczyć się musiałyśmy i jeszcze wyrażać się – Bremsprobe, jakieś coś. W ogóle zielonego pojęcia o tym nie miałam, bo nigdy na ten temat… Moim marzeniem było dalej skończyć szkołę i iść na medycynę, i uczyć się. Ale nigdy nie byłam, żeby być kimś fizycznym, pracownikiem. Uczyliśmy się języka, pomagali nam jeszcze przy przyuczaniu języka. To było chyba po trzech miesiącach. Po trzech, a może mniej. Jak byłam przy pucowaniu wagonów, to potem właśnie wzięli nas na te szkolenie i potem dali nas do pomocy na kolejki, na Vorlingu – wokół Berlina te kolejki, co jeździły. A ponieważ myśmy nie bardzo umiały się jeszcze posługiwać, ja przynajmniej, językiem i najpierw była praktyka, bo w pociągach jeździł motorniczy, cały skład pociągu jechał. Wysiadała tylko konduktorka, dawała znak, kiedy pociąg może odjeżdżać, i żadnych kontroli jakichś po kolejkach nie było. Tylko ona była do tego, żeby dać znak, że kolejka już może ruszyć, że wszyscy wsiądą. Byłam do pomocy jej – po prostu taką praktykę miałam. Kiedy już pod koniec grudnia tak się zaczęło, że wszystkich Niemców zaczęli wysyłać na front, chyba to inwalidzi byli – takich już bardziej inwalidów, którzy nie mogli już pójść na front, to brali na motorniczych, a obcokrajowców brali do pomocy, żeby wyjść na peron, dać znać, że pociąg już będzie ruszał, i wtedy dawałam znak motorniczemu. Bo przy nim było wyjście i od razu w okienko się pukało, wsiadałam – i na tym polegała moja praca. Ale najgorsze było to, że jak były naloty, bo coraz naloty, zaczynały się… już potem były w dzień, angielskie naloty, amerykańskie były w nocy. Ale w południe jak były naloty, trzeba było – a miałam akurat dyżur – trzeba było razem z motorniczym odstawiać pociąg na bocznicę. To zanim zaczęły lecieć bomby, to nie zdążyliśmy do schronów. Dla mnie to było coś okropnego.
Byłam potem ranna w rękę, już nie wiem o co. Podobno byłam fosforem ranna, ale całe ręce miałam poparzone tak strasznie. To właśnie wyprowadzanie pociągu ze stacji, na bocznicę trzeba było razem z nim wyprowadzać ten pociąg. Zanim doszło się, nie wiem jak, w każdym razie już w miesiącu styczniu, tak w połowie stycznia, to… Może i później, może i później, bo to jak doszła do nas wiadomość, że Warszawa została zdobyta, to nie wiem którego, siedemnastego czy jedenastego. Że weszli Rosjanie do Warszawy. Do nas dotarła taka wiadomość, to miałam wtedy jeszcze dyżury na kolei. Potem bardzo mnie się paskudziła ta ręka, cały czas dostawałam zwolnienie – zresztą byłam bardzo zadowolona. Już ręka mnie bolała jak nie wiem, poparzenia miałam. Mam jeszcze ślady do dzisiejszego dnia, ale to było tak, aż kości prawie wychodziły. Byłam na zwolnieniu, tak że front podchodził pod Berlin. Zaczęło się tak, że ludzie już ani do pracy nie chodzili, w barakach panika następowała, nawet i wśród Niemców. Tak że my do schronów to lataliśmy, jak tylko jakieś bombardowanie czy coś, ale już ostatnio to nie do
U-Bahnu, tylko do
S-Bahnów… nie wiem. Tam jeszcze głębiej poza
U-Bahny.
U-Bahny były jeszcze głębiej od
S-Bahnów, bo kolejki powierzchnie, to są właśnie
S-Bahny, a
U-Bahny to jeszcze głębiej były – pod kolejkami. I tam się jakoś… Były straszne naloty. Kiedyś było tak, że były tak straszne bombardowania wiązane, bomby rzucali wiązane – całe noce i całe dnie, to bez przerwy były te bombardowania. Jak podchodzili Rosjanie, bo w naszej dzielnicy to podchodzili Rosjanie. Jak podchodzili pod Berlin, to wtedy ci ludzie uciekali, wszędzie się kryli, jak mogli, bo bombardowania były straszne. Byłam kiedyś właśnie najgłębiej, w tych
U-Bahnach, i impetem… Bo jak idzie kolejka, to są takie impety, powietrze, i widziałam, jak poszedł. Jakoś, nie wiem… Myśmy stali. Część… Bo to ludzi, tłum ludzi się tam zbierał. Akurat tak byłam i widziałam, jak ludzi porozrywało – impet z drugiego kanału. Ludziom porozrywało klatki piersiowe, to było straszne. Już potem nie wiedziałam, co się dzieje.
Nie wiedziałam, co rodzice. Okazało się, że rodzice… Przeskakuję z jednego na drugie, bo w międzyczasie dowiedziałam się, że rodzice są pod Berlinem, w miejscowości Zedin, w Zedinie byli. Tam byli z siostrami, w Zedinie, pracowali na kolei – też na kolei pracowali – ale na torach, robili czy podkłady, czy coś. W każdym razie na torach pracowali. Mama nie pracowała, bo była ciągle z nogami – poparzone nogi, pęcherze, wszystko. Strasznie chorowała. Siostry pracowały właśnie na tym. Ale dowiedziałam się już potem, później. A ojca skierowali też do Berlina, bo ojciec był fachowcem w Polsce dźwigów elektrycznych. Ale w ogóle był bardzo dobrym fachowcem, szkolony był i miał wykształcenie i wzięli go na jakieś roboty mechaniczne właśnie, na kolei. Ale też nie znam szczegółów, bo tym się nigdy nie interesowałam. W każdym razie wiedziałam, że rodzice żyją. Kontakt nastąpił w ten sposób, że rodzina przyszłego mojego męża została wysłana do Łowicza i tam byli zakwaterowani, pracowali na polach gdzieś czy coś. Oni nawiązali jakoś kontakt poprzez… Nie wiem. Dosyć, że ojciec się dowiedział, że jestem gdzieś w Berlinie i kontakt jakiś nastąpił, i ojciec znalazł się… Przyszedł kiedyś, bo już było rozluźnienie, że przyszedł do baraku, do domu – koszary to były. To była normalna ulica mieszkalna i te domy wypalone i w tych domach wypalonych, obok fabryki amunicji, mieszkaliśmy my, obcokrajowcy. Różni tam mieszkali – i Holendrzy, i… Jedzenie takie jakie było, no to tak, jak było w obozach. Ale nigdy nie przywiązywałam wagi do jedzenia, nigdy.
Moim marzeniem było jak najszybciej wracać do kraju, wydostać się z tego piekła. Bo to było piekło, dosłownie piekło. Dosłownie. Jak weszli Rosjanie, kiedy wszedł front, to było coś. Koło nas dużo osób zostało zabitych, no bo to front wojenny. Oni, Rosjanie, wchodzili nawet bez butów. Pierwszy front to było coś… makabra. Nie umiem nawet tego określić. Tego chyba nikt nie widział i nie wie. To była hołota, dosłownie hołota. Przepraszam, że tak mówię, ale według mnie… Bałam się na tych ludzi spojrzeć. To była dzicz, dosłownie dzicz. Dopóki nie przyszła nowa fala już normalnego wojska i oficerów, którzy zaczęli jakoś interesować się. Bo to, co się działo – orgia zaczęła być, wszystko kradli, wszystko zabierali. Ale oni byli biedni, oni jedzenia nie mieli, widać było. Te nogi… Po prostu to jest… W ogóle to, co widziałam w życiu, to, naprawdę, tylko było usiąść i płakać. Nie wiem, co to było.
[46:45 – przerwa, urwany fragment nagrania] Tylko nie wiem, gdzie. W każdym razie [ojciec] starał się dostać do obozu, gdzie byłam, i ściągnąć mamę i siostry – tutaj, do Berlina. To już był taki okres, kiedy było widać, że jest wszystko ciężko. Nie wiem, jakoś chyba udało im się, bo znalazła się i mama, i siostry się znalazły. Ale gdzie one były? Byłam już taka zastraszona i to wszystko… To było już w końcowej fazie, kiedy wojsko wchodziło do Berlina. To już była ostatnia faza. Mama była oczywiście cały czas chora na nogi poparzone. Nogi nie miała zaleczonej, bo to bandaże, wszystko się gnoiło. Oficerowie, jak weszli Rosjanie, postanowili wszystkich udostępnić, żeby mogli wyjść z tego piekła, bo to było samo piekło, samo centrum Berlina. Nas tak samo. Mama była już u mnie w pomieszczeniu, w obozie, gdzie byłam, na pierwszym piętrze. Rodzice, nie wiem… Ojciec był gdzie indziej, chyba z siostrami, bo żeśmy zostali znowuż odłączeni, rozdzieleni. Taki popłoch się zrobił wszędzie, że myśmy nie mieli ścisłego kontaktu ze sobą. To było niemożliwe. Wsadzili nas, takie były wozy z aprowizacją, które jeździły, żeby dostarczyć żywność ludziom, żołnierzom, którzy… nie wiem. W każdym razie wozy z aprowizacją, bo przywozili i chleby, i wszystko. Bo myśmy już jedzenia nie mieli, nic. Ale przywozili to dla wojska. Ci oficerowie wsadzili nas, powiedzieli, że musimy stąd uciekać, bo inaczej tu zginiemy, zupełnie zginiemy, bo walki toczyły się na ulicach. Wsadzili nas w wozy z aprowizacją, z mamą wsiadłam. Wzięłam to, co miałam, cokolwiek, bo bagaże, osobiste rzeczy, bo nic tam nie miałam poza osobistym ubraniem, z którym wyszłam z Warszawy. Tam mieliśmy drewniaki, jakieś kombinezony i w tych kombinezonach żeśmy wyszli – w tym, co mieliśmy. Wsadzili nas w wozy, więcej osób, i wozem aprowizacji wywieźli nas poza Berlin w kierunku granicy Polski.
Ale nie wiem, Kostrzyn… Kostrzyn to było u nich, czy u nas? Nawet nie wiem. Ale wiem, że myśmy znaleźli się właśnie w Kostrzynie. Tam czekaliśmy na jakikolwiek transport do Polski. Z mamą byłam cały czas, opiekowałam się nią. Mama była strasznie zmordowana, zmęczona. Też była chora i na jaskrę, więc nie widziała prawie na oczy. Straszna była atmosfera. I czekaliśmy na transport. A nocami buszowało wojsko dzikie, które kradło, zabijało młodych ludzi, wyciągali… Gwałty się odbywały… To w ogóle nie do opisania było. W końcu znaleźli się jacyś Francuzi. Francuzi mieli możliwość – na pociągi szybciej się dostawali, Polaków w ogóle nie chcieli brać. A byli Holendrzy… Właśnie nas zabrała jakaś grupa francuska, Francuzi. Mnie się udało z mamą dostać do pociągu i zawieźli nas chyba do Poznania. Tak mnie się wydaje, że chyba do Poznania. A z Poznania znowuż grupa jakichś też Francuzów, bo nie wiem, czy to byli ci sami, czy nie, w każdym razie oni mieli możliwość dostania się do pociągu. Jechali normalnie pociągiem i nas dosłownie (mnie i mamę) zabrali do tego pociągu.
Przyjechałam do Warszawy. Jak zjechaliśmy na peron Warszawy, to chyba były granice Dworca Głównego, ale dla nas to była tragedia. Nie wiedziałam, gdzie jestem w ogóle – ruiny. Wychodziłam przecież z Warszawy, no to paliły się domy, to wiedziałam, że jest ruina, ale że taka ruina, to nie wiedziałam. Że w ogóle nie ma ani domów, ani nic, poza gruzami. Nie wiedziałam, gdzie iść, co robić ze sobą. Nikogo nie znałam przecież, nie wiedziałam… W międzyczasie, jak jeszcze byłam w Berlinie, to właśnie rodzina męża nawiązała ze mną kontakt, nie wiem, w jakich okolicznościach, z Łowicza. Wysyłała, bo nawet mam oryginalne karty od nich. Do nich wysyłałam, to mam oryginalne karty z Berlina, z tego obozu. I ona przysyłała do mnie. Wysyłałam, bo już miałam adres do nich. Byli w Jacochowie, to wieś Jacochów. Tam rodziny musiały przyjąć ich z Powstania, ludzi, i oni tam pracowali ciężko, żeby utrzymać się na życie. Mając ten adres, no to nie wiedziałam… Aha, dowiedziałam się już w ostatnich listach, jak Warszawa została zdobyta, to oni zamieszkali tam, gdzie były jakieśkolwiek kąty, gdzie można się było dostać. Na Nowogrodzkiej było mieszkanie (Nowogrodzka 42), mieli kuchnię, bo spalony dom był, wszystko, ale tylko jeden pion był. Mieszkała tam matka z bratem, z synem, który miał żonę w ciąży i dziecko się urodziło już po Powstaniu. Była taka mała dziewuszka Jola i oni się w kuchni gnieździli, mieszkali. A drugi brat, który mieszkał na Nowogrodzkiej 48, wcześniej był w Warszawie, też sobie jakieś lokum znalazł. Znałam ich adresy i skierowałam się z mamą na Nowogrodzką. Nie wiedziałam, czy zastanę ich, czy nie. Przyszłam, rzeczywiście – matka akurat była. Jak matka była ciężko chora na nogi, nie chodziła, tak tam odzyskała, przez widocznie inny tryb życia, nerwy czy coś, zaczęła chodzić normalnie, pracowała, myła podłogi – wszystko, wszystko robiła, pomagała jak mogła. Zostawiłam tam mamę i zastanowiłam się, że mam przecież koleżanki ze szkoły jeszcze podstawowej, od sióstr szarytek. A potem one poszły na komplety tajne do gimnazjum i uczęszczały do sióstr zmartwychwstanek na Żoliborzu, bo tam mieszkała jedna z koleżanek. Postanowiłam, że na Żoliborz pojadę. Mamę zostawiłam u matki męża, przyszłego męża, a sama pojechałam, żeby zrobić wywiad, czy tam nie ma jakiegoś lokum, żeby po prostu zatrzymać się w tym mieszkaniu. Bo tu nie było możliwości – maleńka kuchnia i tam mieszkała matka, syn, synowa i to maleńkie dziecko. A, i siostra jeszcze, Danusia, siostra męża. Poszłam. Nie wiem jak, w każdym razie na Żoliborzu wiedziałam, że ona mieszkała na Mickiewicza 25. Poszłam, patrzę – dom zwalony, front cały zwalony od placu Inwalidów. Ale wiedziałam, że ona od strony alei Wojska Polskiego mieszkała, bo to olbrzymi blok ZUS-u był. Poszłam tam, weszłam na trzecie piętro, mieszkanie normalne. Pukam, jest – państwo Golenkowie. Ona Golenko Danuta. Z płaczem rzuciła mi się na szyję, nie wiedziałam, co [się dzieje], bo ja powinnam płakać. Ona ładnie wyglądająca, zadbana i mówię: „Czy Danusia jest?”. – „Danusia nie żyje”. Danusia została zabita, Powstanie, 14 września, na Marii Kazimiery. I mówi: „Jestem sama”. Mówię: „Też jestem w tej chwili sama. Mamę zostawiłam na Nowogrodzkiej u przyszłych moich teściów, bo tam nie ma warunków, no i nie mam się gdzie zatrzymać”. A oni mieli mieszkanie trzypokojowe, ładne, piękne mieszkanie, bo od strony alei Wojska to nie było zniszczone. A front od Inwalidów Wojennych cały zerwany, cały front. Bomba. To musiała bomba spaść i to wszystko było zawalone. Mówi: „To przyjeżdżaj. Jak jesteś sama, wezmę ciebie na wychowanie”. Mówię: „Nie mogę tak powiedzieć, bo przecież mam jeszcze rodzeństwo. Nie wiem, co się z nimi dzieje. Mam rodziców, nie mogę”. – „Ale przyjdź, my was przyjmiemy”. Rzeczywiście, przyjechałam z mamą i ona przyjęła nas do mieszkania swojego.
Byłam z mamą. Cały czas starałam się jakoś mamie pomagać. Ona nam bardzo pomagała. W ogóle dawała nam życie, wszystko, a cały czas biegała, bo chciała się dowiedzieć, gdzie jej córka jest pochowana. Bo ona zginęła i tam, gdzie ktoś zginął w Powstaniu, to albo zabierali trupów… Ale tam, na Marii Kazimiery, akurat to było 14 września, to prawie koniec Powstania. Zabrałam ich, ojca i siostry, zabrałam na Żoliborz. To małżeństwo udostępniło nam jeden duży pokój i tam żeśmy wszyscy zamieszkali. Było nam bardzo ciasno, a poza tym było nam bardzo ciężko. Ojciec był bardzo zaniepokojony, szukał kontaktu ze swoją firmą Block-Brun, gdzie pracował. Jeszcze nie mógł nawiązać ścisłego kontaktu, bo to wszystko było jeszcze w rozsypce, mimo że pracował na Pradze. Tam więc kontakt nawiązał i zaczął chodzić do pracy. Ale nam było bardzo ciężko. Mama się czuła bardzo źle. Pomagała, bo umiała szyć, pomagała pani Golenkowej czy coś szyć, czy jej coś poprawić, czy coś. Starała się jakoś pomóc, ale źle się z tym czuła. A nie pani Golenkowa, widząc, że my jesteśmy zażenowane, że nie mamy pracy, że siostry nie miały pracy – załatwiła mi poprzez swojego znajomego wyjazd do cukrowni Nowy Staw. Dyrektor, on został dyrektorem, ten znajomy, i zabrał mnie do cukrowni Nowy Staw. To było… Nytych się nazywało, jak wtedy jeździłam, jak pojechałam. To było w województwie malborskim, Gdańskie w ogóle. Pojechałam do tej cukrowni, no i rzeczywiście praca była też – wszędzie czekała mnie ciężka praca. Żadne moje marzenia nie były spełnione, tylko ciężka praca. Odbieraliśmy cukrownię od Rosjan. Nie było światła, to przy świeczkach spisywałam remanenty – przy świeczkach się pisało – straciłam dosłownie oczy, zapalenie spojówek dostałam, zanim przejęli cukrownię, zanim normalnie państwo polskie już objęło działalność nad tą cukrownią. No i rzeczywiście zaczęłam tam pracować jako socjalna. Coraz więcej było pracowników, duża cukrownia była. W ogóle owało cukru, zaczęło się sadzenie buraków. Byłam związana z cukrownią i pracowałam.
Muszę teraz powiedzieć o mężu, dlaczego znowuż nawiązał kontakt. Bo jak wspominałam, że nie miał… Gimnazja zostały zamknięte, on nie skończył studiów, nie skończył matury. A chodził do Rontalera, bardzo dobre gimnazjum było, słynne w Warszawie. On po Powstaniu… Zgrupowali go też chyba na Towarowej, bo tam broń zabierali. Bo mąż był do końca w Powstaniu. Zabrali broń, wszystko, i jego przesłali do obozów. Był w przejściowym obozie Łambinowice, a potem Bamberg w Niemczech, do obozu jenieckiego. Tam został, wtedy jak zdobywali Berlin, to on został… weszli Anglicy i Amerykanie weszli. Obóz zaraz zabrali, wzięli ich, odżywiali, bo oni byli bardzo wycieńczeni wszyscy – tak jak w obozie jenieckim. Zabrali ich do Langwasser koło Norymbergii i umożliwili im możliwość zrobienia matury, i to w tempie takim bardzo błyskawicznym. Umożliwili im zdobycie przez rok matury. Przystąpiło podobno dwustu żołnierzy, a do egzaminu przystąpiło dwunastu – jedenastu zdało, sześciu wróciło tylko do kraju. Tak że mąż wrócił do kraju dopiero w 1946 roku, w lipcu, po zdobyciu matury. Jak wrócił, nie zastał mnie w kraju, dowiedział się od rodziców jego, gdzie jestem. Ale niezupełnie od rodziców, bo już wtedy, jak wrócił w lipcu, to dom się zawalił, tam gdzie mieszkała matka, brat, bratowa, dziecko. Siostra była tam akurat i pion, który był – zaczęli remontować restaurację „Dzika”. Przy remoncie zawalił się cały pion i oni wszyscy zginęli tam, w tym domu. Tak że jak mąż wrócił, to tylko zastał na Nowogrodzkiej drugiego brata, który był po 1948, a nie po 1942. Jak dowiedział się, gdzie jestem, nawiązał ze mną kontakt i przyjechał do Nowego Stawu, do Nytychu. Chciał koniecznie zabrać mnie to Warszawy, ale musiałam złożyć jakieś wymówienie, bo przecież on nie miał pracy, przyjechał… Był bardzo szantażowany, bo przecież przyjechał później, ujawnił się, że był akowcem przecież, że brał udział w Powstaniu – to było dla niego bardzo niekorzystne. Ale on postanowił, że nie będzie tajemnicy z tego tworzył, bo jeszcze będzie gorzej. Przyjechał i postanowił, że w miesiącu grudniu weźmiemy ślub i żebym wracała do Warszawy. Rzeczywiście, mama przyjechała do mnie i razem z mamą, z Nytychu wróciliśmy w grudniu do kraju.
Tu zaczęłam od razu, stamtąd cukrownia przeniosła mnie do Zjednoczenia Przemysłu Cukrowniczego w alei Niepodległości. Zaczęłam od razu pracować. Jak przyjechałam, to od razu od 1 grudnia zaczęłam pracować już w Zjednoczeniu Przemysłu Cukrowniczego. A w miesiącu grudniu, 29 grudnia, wzięłam ślub. W każdym razie dalsze moje życie… Cały czas rodzice byli u państwa Golenków, całe moje życie się tak dalej toczyło w ciężkich warunkach. Nam było bardzo przykro, że jesteśmy tam, a najważniejsze, że rodzicom było nieprzyjemnie, że są balastem u państwa Golenków. Starali się o mieszkanie. Zaczęli budować, to co było zawalone bombą – ZUS. Rzeczywiście to mieszkanie zaczęli budować, bo to były trzy mieszkania w rzędzie zwalone, cała ściana, i to zaczęli budować, remontować. Rzeczywiście starali się o te i udało im się. Rodzice sprzedali domek letniskowy, ten plac, i za te pieniądze wykupili mieszkanie na Żoliborzu. Ponieważ my po ślubie mieszkaliśmy u brata, który ocalał, i mieszkaliśmy w kuchni też, warunki były okropne. Moi rodzice nie mogli pozwolić na to, żebyśmy w takich warunkach mieszkali i zabrali nas do tego mieszkania. Tam było mieszkanie trzy pokoje z kuchnią. Dwa pokoje olbrzymie w amfiladzie i jeden pokoik. Od kogo oni odkupili? Od rodziny dozorcy, bo to takie warunki były wtedy, że jeden drugiemu sprzedawał, dawał. Ponieważ rodzice mogli zapłacić, to wykupili sobie dwa pokoje, ale wymówione mieli, że rodzice dozorcy będą jednak w jednym pokoiku mieszkać, my będziemy w tym mieszkać. Rodzice dali mnie jeden pokój, z mężem mieszkałam, no i tak zaczęło się nasze życie. Dwanaście lat mieszkaliśmy.
Nie chcę już opowiadać chyba dalej jeszcze, bo cały czas się toczy to życie. Bardzo chętnie pomagałam państwu Golenkom, bo ona była bardzo załamana. Mieli jedną, jedyną córkę, Danusię, która zginęła właśnie jako „Leśna”. Chodziliśmy, codziennie prawie, jak byłam w Warszawie, to chodziłam z nią na cmentarz – pochowała ją na wojskowym cmentarzu. Ale po powrocie męża miałam wielkie przeżycie znowuż. Też przeżycie mieliśmy, bo męża brat następny, który poszedł z nim razem na Starówkę – w ogóle cały czas był w akcji, w AK – zostali we dwaj wytypowani na akcję pod Arsenałem. Mąż razem z drugim bratem. Jakiś Żyd wystąpił, Niemiec węgierski, że mówi, że to jest niemożliwe, żeby dwóch braci poszło na akcję. A ponieważ mąż był młodszy od brata, to jego odsunęli i on poszedł na akcję z bratem męża, i obaj zginęli właśnie pod Arsenałem. Jak wróciliśmy, jak on wrócił… Szukaliśmy jego w ogóle, bo on był pochowany – tak jak mąż opowiadał – że był pochowany pod Arsenałem, ale tam wszystkich… Te groby… Grobek jakiś był usypany, to zbierali wszystkich z grobów. Były olbrzymie sadzawki w Ogrodzie Saskim, olbrzymie sadzawki, były chyba dwie, i w miesiącu chyba lipcu 1947 roku dowiedzieliśmy się, że wszyscy z tych grobów, ze Starówki – bo tam dużo było ludzi pochowanych – z grobów wyciągali, wrzucali do sadzawek. To były olbrzymie sadzawki przeciw straży pożarnej, bo gasili pożary, a to było na granicy żydowskiego cmentarza i granicy polskiej, bo Starówka była przecież polska, a po drugiej stronie Bonifraterskiej to już było getto. Przecież z getta szły znowuż, strzelali, i wtedy właśnie zabili brata. Dowiedzieliśmy się, że tam będą wykopywać. Z mężem chodziliśmy szukać jego, bo on był oznaczony, no bo miał butelkę, w butelce miał to wszystko zapisane, kto to jest. Wyciągali trupów z sadzawek, to było straszne, i wsadzali w skrzynie. Czterysta… Pamiętam, kiedy znaleźliśmy brata, to czterysta trumien trafiło do kościoła Kapucynów i u Kapucynów był pogrzeb. Pochowani są na wojskowym cmentarzu, po linii Starówki. Takie to życie było nasze. Co jeszcze mogę powiedzieć? Cały czas pracowałam, urodziły się dzieci. Pierwsze dziecko urodziło się w 1948 roku. W 1959 mąż dostał mieszkanie na Belwederskiej z ramienia swojej pracy, z Ministerstwa Rolnictwa właściwie, bo Ministerstwo Rolnictwa – on pracował w przemyśle jajczarsko-drobiarskim. Mam dużo do opowiadania, ale to bym się już wiązała z mężem.
- Proszę jeszcze powiedzieć, czy w czasie, kiedy była pani w Warszawie, w czasie Powstania, brała pani udział na przykład w jakichś praktykach religijnych?
Nie. W czasie Powstania to myśmy z ramienia szkoły chodzili do kościoła Świętego Ducha, bo szkoła nasza mieściła się na Kilińskiego i podlegała pod kościół Świętego… Aha, już wiem, o co chodzi. Bo w czasie okupacji mąż, znaczy przyszły mąż, należał do chóru „Hosanna”. To był chór wspaniały, to były cztery chóry śpiewaczy Warszawy i on bardzo pięknie śpiewał, piękny głos miał. I śpiewał. Chodziłam do kościoła na Chłodną, bo to była nasza parafia z ramienia zamieszkania, na Grzybowskiej. Chodziłam na tę mszę, bo zawsze oni śpiewali na chórze. Jak był nasz ślub, to właśnie brały udział cztery chóry śpiewaczy. To było coś pięknego. Żeby to było w latach dzisiejszych, to byłoby to nagrane pięknie, a wtedy na gruzach kościoła, na Chłodnej, żeśmy brali ślub i chór śpiewał pięknie: „Dzięki ci, o wieczny Boże, dzięki ci, o wieczny Panie, żeś ochronił chaty nam”. Chóry śpiewały cały nasz ślub. Piękne to było przeżycie. A poza tym chodziłam cały czas do kościoła Świętego Ducha. Tak nigdzie nie chodziłam, bo pieszo chodziłam z ulicy Grzybowskiej na Kilińskiego, pieszo, w obawie o łapanki. Bo jak się szło pieszo, to była okazja, żeby gdzieś się usunąć, jak się wiedziało, że jest łapanka. Bo ludzie dawali znać. A jak w tramwaju, to zatrzymywali tramwaj, wygarnęli wszystkich z tramwaju i zatrzymywali.
- Czy w czasie Powstania miała pani kontakt z Powstańcami jakoś inaczej niż przenoszenie rannych?
Nie, nie. Absolutnie nie miałam. Mój mąż, przyszły mąż, to był tak tajemniczy, że myśmy nie wiedzieli… Rodzice jego nie wiedzieli. Wiem tylko, że tam się rozdzieliło całe AK, nie wiem, jakie było wtedy… nie umiem powiedzieć. W każdym razie część, ci co mieli broń, to poszli na Śródmieście i Starówkę, a część została na Woli – i potem się utworzyło „Chrobry I” i „Chrobry II”. „Chrobry II” został na Woli. Tylko to pamiętam, ale to tylko to z opowiadania męża, bo nie miałam z nimi w ogóle kontaktu. A jeżeli chodzi o Powstanie, to w ogóle u mnie w domu nie było mowy o tym, bo myśmy byli tak przez rodziców… To dzisiaj mówię, że byliśmy osaczeni, że nie wolno nam było nigdzie tak jakoś uczestniczyć w niczym. Najlepszy dowód, że rodzice nie chcieli mnie wysłać na tajne komplety. A przecież gdybym miała tajne komplety… Jak wróciłam już do Warszawy i już mieszkałam w Warszawie, to moim marzeniem było zostać lekarzem, to nawet zaczęłam chodzić… Były takie kursy na medycynę, kursy Zaorskiego. Twardo zaczęłam chodzić, bo tam było bez ograniczenia, to zaczęłam chodzić, ale nie dawałam rady. Matematyka, nie miałam matematyki. Miałam arytmetykę handlową, a tam była bardzo ważna matematyka. Stwierdziłam, że nie dam rady, a swoje marzenia przerzuciłam na męża – on miał również… Skończył maturę i dostał się od razu, tylko złożył papiery, od razu dostał się na prawo, bo miał jechać na medycynę, ale do Ameryki mieli go wysłać z Langwasser. Ale jak się dowiedział, że żyję, i jak się dowiedział, że rodzice żyją – jeszcze wtedy nie wiedział, że dom się zawalił – to postanowił wrócić do kraju. Sześciu ich, z tej matury, przyleciało do Polski, a resztę wyjechało do Ameryki. Tak że postanowiłam, że zajmę się… tak jakoś swoje marzenia pogrzebałam. Niestety, nie dało rady. A mąż kształcił się, pracował i studiował. Poza tym w dalszym ciągu był wielkim społecznikiem.
Niestety, takie życie było nasze, ale byliśmy bardzo szczęśliwi. Dzieci były szczęśliwe, ale nie pozwoliłam, żeby były tak ograniczone w swoich zamierzeniach. Moje dzieci były bardzo samodzielne. Miałam pogrzeby. Bardzo szybko siostra jedna umarła. Najpierw ojciec umarł, potem umarła mama, potem umarła jedna siostra, wujek, ciotka. Wszystkich chowałam, ponieważ rodzice jeszcze zostawili mnie testament – na groby dziadków, pradziadków, żeby tam wszyscy byli pochowani. Też byłam zobowiązana. Miałam dużo zobowiązań, które musiałam wykonać i do dzisiejszego dnia wykonuję. Tam mąż też jest pochowany, bo rzeczywiście te groby były tak, że pięć grobów – jeden przy drugim. Dla nas, to jest dla naszej przyszłej rodziny, to też jest wygodne, bo w jedne miejsce idą. Wszyscy są pochowani na Bródnie.
Warszawa, 16 kwietnia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Kinga Kowalska