Barbara Agnieszka Wasilewska
Nazywam się Barbara Agnieszka Wasilewska, z domu Krajewska.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądało pani dzieciństwo.
Urodziłam się 28 stycznia 1930 roku w Warszawie. Moje dzieciństwo zaczęło się od tego, że kiedy miałam rok i cztery miesiące, zmarł mój ojciec, biologiczny ojciec, którego nie pamiętam. Ojciec był policjantem, zmarł na płuca. Zostałam z mamą, ale oprócz tego opiekowała się mną [cioteczna babcia], siostra [babci], która jednocześnie była moją matką chrzestną. Moje dzieciństwo wyglądało tak, że moja mama po trzech latach wyszła powtórnie za mąż za Jana Piliszka i uznałam go po prostu za ojca (bo swojego ojca nie pamiętałam), który prowadził moje dalsze życie. Mieszkałam z moją mamą, z moim ojczymem, ale tak go nie nazywałam. W 1936 roku urodził się mój brat Stanisław, który […] już nie żyje, od pięciu lat, zmarł w 2007 roku. Moje dzieciństwo, nie mogę powiedzieć, nie było złe. Mój ojczym, ojciec, który mnie chował, był dobrym fachowcem, pracował w Warszawie. Na ulicy Podskarbińskiej przed wojną były takie zakłady… Zapomniałam, jak się nazywały te zakłady, gdzie składali samochody. [Państwowe Zakłady Inżynieryjne]. I on między innymi tym się zajmował – [montażem samochodów]. […] Byłam też na choinkę na ulicy Podskarbińskiej. Nie było nam absolutnie źle. To było przed wojną. Wtedy mieszkaliśmy tam, gdzie mój brat się urodził, na ulicy Marcinkowskiego 1 na Pradze. A dlaczego wyprowadziliśmy się z Mokotowa? Po prostu wtedy były bardzo drogie przejazdy, a ta fabryka była na ulicy [Podskarbińskiej]. To znaczy od Grochowskiej, Podskarbińska. Państwowe Zakłady [Inżynieryjne]. […] On wtedy był tym monterem i po prostu tańsza była podróż. To znaczy pieszo się chodziło. Z Mokotowa, gdzie się urodziłam na ulicy Racławickiej, to było za daleko. […]
- Proszę opowiedzieć o szkole.
O szkole… Szkołę rozpoczęłam chyba w 1937 roku […] Mieszkaliśmy w alei 3 Maja 9/11. Do szkoły poszłam najpierw do pierwszej klasy na ulicę Dobrą. To była szkoła państwowa. Ale po pierwszej klasie [przenieśli mnie na Tamkę do sióstr]. Było różnie w tej szkole, tam chodziły dzieci i polskie, i żydowskie. Ale coś moim rodzicom się nie podobała ta szkoła i zostałam przepisana do sióstr, do szkoły na Tamkę, i tam skończyłam szkołę podstawową. [W szkole na Dobrej rodzicom nie podobało się to, że na lekcji religii o ile uczeń był nieprzygotowany został traktowany – uderzenie linijką po dłoni]. To było przed wojną… Nie, tą szkołę skończyłam już w czasie okupacji.
- Jaka atmosfera była w szkole?
W tej na ulicy Dobrej czy tutaj?
- A była jakaś różnica pomiędzy tymi szkołami?
W szkole na ulicy Dobrej to trochę taki był rygor. To znaczy – rygor. Po prostu jak była lekcja religii, to było przed wojną, to one wychodziły – [dzieci żydowskie]. Po prostu te siostry, które nas uczyły, to nie były za bardzo [dobre]. Po prostu, jak któraś była nieprzygotowana, to dostawała linijkami. A później w tej prywatnej szkole, to było bardzo dobrze. Tam przeważnie były zakonnice i pamiętam dwie nauczycielki, od polskiego i od matematyki. Jedna to była pani Scholastyka i pani Zofia. Jeszcze pamiętam do tej pory. Chodziłam do tej szkoły od drugiej klasy. Potem już wybuchła wojna i skończyłam tą szkołę. To wszytko było już w czasie wojennym. Mój ojciec, jak wybuchła wojna, dostał powołanie do wojska, ten mój ojczym. Ale nas, moją mamę, mojego brata i mnie, wywiózł do swojej rodziny za Górę Kalwarię. Tak że jak w 1939 roku jak Niemcy wchodzili, to nie pamiętam, po prostu nie było mnie w Warszawie. Dużo osób tak wyjeżdżało. On jak dostał powołanie… Wiem, że mi pokazywał to powołanie, ale wtedy przecież jeszcze byłam dzieckiem. Wiem, że tylko się pytałam… Że on będzie obsługiwał jakieś wielkie przeciwartyleryjskie pojazdy i pytałam się, czy będzie bezpieczny. Ale wrócił po wojnie i już nie wrócił do tych zakładów, bo jak już Niemcy wkroczyli, to te Państwowe Zakłady Inżynieryjne, teraz sobie przypomniałam, to było na Podskarbińskiej, on nie wrócił, nie wiem dlaczego, ale tam chyba już była produkcja prowadzona dla Niemców. Jeszcze pamiętam, że zaraz po tym jak on już nie wrócił… Przecież rodzice musieli z czegoś żyć, no to naturalnie początkowo zajęli się, tak jak było w Warszawie, zaczęli jeździć do Białej Podlaskiej i stamtąd przywozili mięso. Jeszcze moja mama, jak mi mówiła, to się jeszcze okręcała tym wszystkim. Tak było i z tego żyli. Potem przeprowadziliśmy się na ulicę Twardą.
- Kiedy pani wróciła do Warszawy z Góry Kalwarii?
[Zaraz jak Warszawa została wyzwolona i wróciła do Warszawy moja ciocia babcia – siostra mojej babci Krajewskiej – jednocześnie moja chrzestna]. Zaraz jak on wrócił, ten mój drugi ojciec, będę go tak nazywała, drugi ojciec jak wrócił, to się tam zjawił, nas zabrali i wróciliśmy, bo myśmy się przeprowadzili później. […] Tylko nie pamiętam, kiedy myśmy się przeprowadzili z Pragi na aleję 3 Maja 9/11. Wróciliśmy już na aleją 3 Maja z Góry Kalwarii, od rodziny mojego drugiego ojca. Ale kiedy, to już nie pamiętam. Jak on wrócił, też nie pamiętam. Wiem, że wrócił z wojny i potem wróciliśmy. Przecież nie wrócił do pracy do Państwowych Zakładów Inżynieryjnych, nie wiem dlaczego, ale chyba tam już była robiona produkcja dla Niemców. […] Przeprowadziliśmy się stamtąd, z alei 3 Maja na Twardą i pod Halą Mirowską założyli sobie budkę i tam po prostu zaczęli… [handlować]. Jak to określić? Sprzedawać coś, ale to było różnie, różne materiały i tak do Powstania.
- Czyli później przez całą okupację już państwo mieszkali na Twardej?
Tak, mieszkaliśmy na Twardej. Jeszcze sobie przypominam, jak jako dziecko znalazłam się na ulicy Leszno, to była potem ulica Świerczewskiego, a teraz jest Solidarności. Widziałam na własne oczy, jak było powstanie [w getcie] w 1943 roku, jak szłam i widziałam kobietę z dzieckiem na ręku, dom płonący i ona wyskakiwała. To na mnie zrobiło bardzo smutne wrażenie, ale wtedy miałam trzynaście lat. A jak skończyłam tą szkołę u sióstr na Tamce, to mnie rodzice zapisali do szkoły na ulicy Pięknej. Miałam legitymację, że to była szkoła zasadnicza, jakaś odzieżowa, ale to podobno było gimnazjum Żmichowskiej. Druga rzecz, nie wiem, w którym roku, ale już będąc w tej szkole na ulicy Pięknej, zaraz za Marszałkowską, byłam świadkiem jak
vis-à-vis tej szkoły była egzekucja, jak Niemcy rozstrzeliwali Polaków. To widziałam na własne oczy też. Skończyłam dwie klasy tej szkoły zasadniczej. Miałam taką legitymację, że to szkoła zasadnicza. Ale tam nas uczyli i historii [i języka niemieckiego]. Chodziłam tam aż] do Powstania.
- Czy nauka historii była w jakiś sposób ukryta? Bo rozumiem, że Niemcy nie pozwalali na to?
Nie, to była ta szkoła w ogóle jako szkoła zawodowa, ale już nie pamiętam jaka. Bo miałam taką legitymację i z tą legitymacją wyszłam z Powstania. Ale nas uczono w tej szkole i historii, i polskiego, i matematyki. Pamiętam, że jeszcze zaczęłam się uczyć w tej szkole języka niemieckiego. No to tyle było do Powstania.
- Czy w czasie okupacji spotkała się pani albo może po prostu ze słyszenia, z życiem konspiracyjnym?
Nie, ja się nie spotkałam. Mój ociec dokądś chodził, ale mój brat był taki… To znaczy po prostu w domu o tym się nie rozmawiało. Ale nie wiem, dokąd on chodził. Wiem, że chodził często do kościoła Wszystkich Świętych, tam przebywał. Ale nie mogę powiedzieć, nic o tym nie wiedziałam. Ale powiem taki wypadek. Mojemu bratu nie można było, bo to był dzieciak przecież, poszedł do pierwszej klasy dopiero… Taki moment, tego nie zapomnę, to było tuż przed Powstaniem, wracał ze szkoły. Miał paltko i przyszedł ze szkoły bez paltka. Pytają się: „Stasiu, coś ty zrobił z tym paltkiem?”. A tu [na ulicy Twardej] jakiś pan do niego podszedł i zaproponował mu, żeby poszedł na trzecie piętro po zeszyty, to dostanie pięć złotych. Wziął te pięć złotych, włożył do tego paltka i poszedł na trzecie piętro. Kazali mu zdjąć to paltko, bo będzie gorąco, to już przyszedł bez tego paltka. Kiedy Powstanie wybuchło, to on miał tylko sweter, bo rodzice jeszcze mu nie kupili. Wiem, że ojciec jeździł dokądś, na Kercelak, ale tego paltka nie znalazł. Raczej w domu to mało się rozmawiało o tych sprawach, bo… I ja byłam jeszcze dzieckiem, przecież miałam czternaście lat i nie mogę nic powiedzieć, czy się rozmawiało. […]
- Proszę jeszcze powiedzieć, czy taka atmosfera może w mieście była, coś co już jako dziewczynka pani zauważyła?
Zauważyłam to, że myśmy zawsze wyjeżdżali na tak zwane letnisko. Ale to znaczy nigdy nie byłam ani nad morzem, ani w górach, nigdy nie [nie wyjeżdżałam dalej]. A to letnisko było takie, że się wyjeżdżało do cioci do Zielonki albo do Otwocka, tam też do cioci.
- Ale to też w czasie okupacji?
W czasie okupacji, ale to były wakacje. Albo jechaliśmy do dziadków, tego drugiego ojca rodziców, to było za Górą Kalwarią. Oni tam mieli swoją ziemię, ale to raczej rzadko, bo wtedy był okres żniw. Widziałam, że w tym czasie nigdzie nie wyjechaliśmy na tak zwane letnisko do żadnej cioci, a były przecież ferie w szkole. No i moja mama robiła pewne zapasy. Miała i mąkę, i jakieś masło topione. Ale nie byłam zorientowana po co to wszystko. Przecież lodówek nie było, bo były w kuchni, w pokoju takie szafki i tam to trzymała. Nie pytałam się… Może oni bali się, może żeby nas dokądś nie wysłać. Ale z mojej rodziny, mojego pierwszego ojca siostra już wyjechała z Warszawy. Nawet była zdziwiona, że my nie wyjeżdżamy nigdzie. Ale nie wyjechaliśmy. Ojciec dokądś chodził, ale nie mogę powiedzieć dokąd i co. W dniu kiedy wybuchło Powstanie, wrócili z mamą dosyć późno spod Żelaznej Bramy. No i wybuchło Powstanie. My mieszkając tam, to mieliśmy piwnice nie w tej klatce, tylko w innej klatce schodowej. Moja mama nasuszyła bułek, chleba, takich chałek. Miałam taki duży worek i miałam tego worka pilnować z tym pieczywem. I tak chodziłam do tej piwnicy, do tej drugiej klatki. Chyba czwartego dnia Powstania czy piątego, też tego nie pamiętam, kiedy już byliśmy w tej piwnicy… Bo tam był ogłaszany, że jest alarm, to wszystko [zostało zbombardowane]. Kiedy byliśmy w tej piwnicy, nie wiem, z tym woreczkiem, z tym chlebem, wpadła bomba. Zrobiło się ciemno. Ten worek gdzieś zginął i później patrzymy tam, gdzie mieszkaliśmy, to było na pierwszym piętrze, są zawalone schody, kuchnia i połowa pierwszego pokoju. Te spiżarnie [były pod gruzem]. Wiem, że ojciec mój jak wyszedł z tej piwnicy z moją mamą i z bratem… To był budynek z dwoma podwórkami. Dozorca proponował, [że da nam pokoik w drugim podwórku]. Tam była administracja… Bo nie mogliśmy iść, tylko mogliśmy po tych gruzach. Ale on poszedł do księdza, no i powiedział, że możemy się przenieść do kościoła Wszystkich Świętych. Myśmy się tam przenieśli. Ale to już nie pamiętam, czy to było piątego czy któregoś dnia Powstania. I byliśmy w podziemiach, tak jak są w kościele ołtarze, takie wnęki (nie wiem, jak to się nazywa), to myśmy byli w tej piwnicy, ale za zgodą księdza proboszcza. Tam byliśmy cały czas przez Powstanie. Ojciec dokądś wychodził. Po prostu nie myliśmy się, bo wody nie było, tylko od tyłu, od plebanii można było wyjść i na powietrzu był zbudowany piecyk, taka koza. Ale nie mogę powiedzieć, bo ci Powstańcy to przychodzili tam w nocy, czy się przespać. Myśmy byli dosyć długo w tym kościele i…
- Proszę powiedzieć, oprócz państwa ile jeszcze osób było?
Oj, było bardzo dużo. Myśmy byli w tej wnęce, ale potem coraz więcej. W nocy przychodzili ci z Powstania. Wiem, że ktoś na górze nieraz im coś ugotował. Ale słyszałam to tylko, jak były rozmowy, że Powstańcy chcą zdobyć na Zielnej tak zwaną PAST-ę. Tam były straszne walki. To tylko to słyszałam jak tam rozmawiali, bo oni w nocy przychodzili w to podziemie trochę się przespać. Pamiętam, to było chyba… Bo moja mama zginęła 2 września, ale to było chyba pierwszego. Podobno oni zdobywali tę PAST-ę czy już zdobyli, były straszne naloty. Myśmy to nazywali „berty” albo „krowy ryczące”. Jak tą armatę nastawiali, to podobno w obrębie do pięćdziesięciu [kilometrów] było słychać. To całą noc myśmy nie spali, takie były bombardowania. Nie wiem, czy to była sobota, czy niedziela, tylko całą noc nie spaliśmy i moja mama do mnie mówi: „Basiu, chodź pójdziemy tam, gdzie jest ten piecyk, koza. Ja ci podetnę trochę włosy”. No i mieliśmy przecież robactwo. Wyszłam z moją mamą. „A ojciec niech się prześpi”. Wyszłam z moją mamą, to się wychodziło od tyłu, od zakrystii jakoś się wychodziło schodami. Moja mama mi te włosy podcięła, oczyściła co mogła i to wszystko spaliła w tym piecyku. Wracając, mówi: „Idź tam do ojca, popilnujesz rzeczy, a on niech się prześpi”. A ona została tam, porozmawiać ze swoją znajomą. Kiedy wróciłam, ojciec się przykrył tak zwaną swoja pelisą, takim paltem na futrze przykrył się, no i zaczęło się straszne bombardowanie. Jak się zaczęło to bombardowanie, to w pewnej chwili widzę niebo przed sobą. Mam całe nogi zasypane gruzem i nie widzę tej wnęki. Siedzę w tej wnęce, ale widzę niebo. Straszny tam był krzyk. Ojciec jakoś nas odgrzebał i nie wiedzieliśmy, co się stało z moją mamą, absolutnie nie wiedzieliśmy, bo mojej mamy nie ma. Ja jestem, mój brat i on. Zaczęliśmy odgrzebywać nogi. Jak już się odgrzebaliśmy, tośmy wychodzili tym głównym wyjściem, to ten tył był więcej zniszczony i mojej mamy nie było nigdzie. Stamtąd poszliśmy… To był plac Grzybowski, na prawo była ulica Próżna, na lewo była ulica Grzybowska. Wiem, że podobno na Grzybowskiej byli Niemcy, a na Próżnej byli Powstańcy. Zatrzymaliśmy się tam, oni zresztą nas zatrzymali, żeby nigdzie nie iść. Tam przesiedzieliśmy całą noc na klatce schodowej. Ojciec jeszcze się wrócił, [sprawdzić] czy mojej mamy gdzieś nie znajdzie. Mojej mamy nie znalazł nigdzie, […] [myśleliśmy], że może gdzieś się zawieruszyła. Różnie myśleliśmy. No i na drugi dzień poradzili nam ci z Powstania, żebyśmy się przedostali na Śródmieście.
- Zanim jeszcze będziemy dalej opowiadać, to proszę powiedzieć, jak wyglądał taki codzienny dzień w kościele.
W kościele, w tych podziemiach… No to gdzieś ojciec zdobył coś może do jedzenia, ale to bardzo rzadko. Na początku, jak wybuchło Powstanie, to mieliśmy mąkę, to zaniósł do piekarni, upiekli mu chleb. A tam ludzie byli, moja mama z nimi rozmawiała. Potem wieczorem schodzili się tacy młodzi chłopcy z Powstania. Opowiadali, że [przyszli ze] Starówki… To znaczy takie wieści były, a myśmy siedzieli. Nieraz nam pozwolono wyjść z tej plebani, gdzie byłam, gdzie ten piecyk stał, to tam nam pozwolono. Nieraz ktoś nam przyniósł jakąś kaszę ugotowaną, ale nie wiem, gdzie to było gotowane. Tego nie mogę powiedzieć. Ale na noc nieraz przychodzili ci młodzi chłopcy z Powstania.
- Czyli oni przynosili różne wieści, coś do jedzenia?
Oni przynosili, ale myśmy [byli] co najmniej dwa tygodnie w tym kościele.
- Pani była jeszcze wtedy dziewczynką.
Tak, czternaście lat miałam.
- Inne dzieci pewnie też były, to jakieś kontakty…
No jak to między dziećmi było. Ale po prostu tam gdzie ten piecyk stał, to tam nieraz nam pozwolono wyjść. Ale raczej mało wychodziliśmy, tylko siedzieliśmy w tej piwnicy, tam się człowiek czymś [zajmował]… Już nie pamiętam tego wszystkiego, jak to było. Tylko pamiętam później nasze przejście. Na klatce schodowej na Próżnej przesiedzieliśmy i rano powiedzieli Powstańcy, żebyśmy się przedostali na Śródmieście, że tutaj jest niebezpiecznie, na Starówce. Ojciec sobie przypomniał, że miał kolegę na ulicy Wspólnej czy Wilczej. Już też nie pamiętam. Myśmy się tak tymi ulicami [przedostawali]. Wiem, że przechodziliśmy do Nowego Światu i było bardzo ciężkie przejście Alejami Jerozolimskimi. Tam były poukładane takie barykady wysokie, bo na moście Poniatowskiego siedzieli Niemcy i strzelali z tak zwanych kulek dum-dum. To człowieka rozwalało, to znaczy człowiek był rozszarpany cały. Więc cały był problem przejścia tymi Alejami Jerozolimskimi z Nowego Światu. Faktycznie widziałam, że ktoś przeszedł, a ktoś był rozszarpany cały. No i ojciec postanowił, żebym ja przeszła. To znaczy trzeba było się schylić, bo to były wysokie, tak prawie w kucki. Przeleciałam pierwsza, mój brat za mną i nie wiem czy ktoś jeszcze, już nie pamiętam i [ojciec]. No i tak dostaliśmy się do ojca znajomych. To chyba była ulica Wspólna, już nie pamiętam. Oni mieszkali na trzecim piętrze, ale też się siedziało w piwnicy. […] Tam była jeszcze kuchnia i ona nieraz nam coś ugotowała, ale u nich siedzieliśmy w piwnicy. Nie wiem, chyba dziesiątego czy któregoś, były zrzucone takie ulotki… Ale tam już tych żołnierzy nie widziałam, tylko spotkałam moją koleżankę, która chodziła ze mną do tej szkoły na Piękną. To kiedyś była Piusa. Ona była w Powstaniu i mówiła mi, żebym z nią poszła, ale ojciec mnie prosił, żebym nie chodziła, bo przecież ten brat był mały, siedmioletni. Nie poszłam i rzucili te ulotki Niemcy, żeby ludność cywilna wychodziła. Nie wiem, to chyba było gdzieś około piętnastego. On postanowił i ten jego kolega, że wyjdziemy z tego Powstania. On mówi: „Co ja mam robić z tymi dziećmi?”. Jedzenia nie było i myśmy wyszli, ja, ojciec i mój brat. To pamiętam, że szliśmy ulicą Śniadeckich.
- Proszę jeszcze powiedzieć, bo pani tata podjął taką decyzję…
Tak.
- A jak inni na to zareagowali? Czy inni też wychodzili?
Dużo ludzi wychodziło i ci, którzy byli właścicielami tego mieszkania, to było małżeństwo, oni też wyszli. Ale dużo ludzi… To znaczy myśmy wychodzili ze Śniadeckich, Polna i tam nas przyjmowali, nie wiem, chyba z Czerwonego Krzyża i przekazywali Niemcom. Niemcy nas tak pędzili, Warszawa się wokół paliła.
- Państwo przychodzili do tego punktu…
Tak i tam był ktoś chyba z Czerwonego Krzyża i przekazywał… Ale to było dużo ludzi, wychodziło bardzo dużo.
Nie, nic się nie [rejestrowało].
- Tylko się mówiło się, że chce się wyjść?
Tak, chce się wyjść… No i nas tak pędzili jak Warszawa się paliła, to Pole Mokotowskie, gdzieś na Ochotę, na Dworzec Zachodni. No to byłam świadkiem jak starsi ludzie padali po prostu. Nie wiem, ile to trwało, ale to była bardzo wielka męczarnia. Ja, mój brat i jeszcze ci ojca znajomi… Nie pamiętam, jak oni się nazywali. Dotarliśmy do Dworca Zachodniego. Tam nas wpakowali w taki pociąg elektryczny. W tym pociągu, pamiętam to jak dziś, jak ten pociąg ruszył, ktoś rzucił takie hasło, że jak pociąg stanie pod sygnałem, to żeby młodzi wyskakiwali z tego, bo oni wywożą do Niemiec. No stanął pociąg pod sygnałem, ale ojciec mówi: „No jak my wyskoczymy?”. Dwoje dzieci, on miał wtedy chyba trzydzieści osiem [lat]. Nie wiem, ile dokładnie lat, i on nie wyskoczył, nas nie zostawił. I tak dojechaliśmy do Pruszkowa. W tym Pruszkowie była taka, nie pamiętam, który to był dzień, taka selekcja, że do Niemiec kto miał jechać, mężczyźni, kobiety, no i kalecy i matki z dziećmi do Guberni. Podchodzę z tym moim ojcem i Niemiec nas się pyta, kto jedzie, czy ja, czy on. On mówi i pokazuje moją legitymację, że mam czternaście lat. „O! Ona może być
Mutter tego »krajnego«” – że mogę być matką. I pyta się, kto jedzie do Niemiec, czy on, czy ja. To on powiedział, że on jedzie. Jego i to małżeństwo, u których myśmy… Też ich rozdzielili. Taka była łąka i ja z moim bratem siedzimy i strasznie płaczemy. Myśmy tak płakali, bo mamy nie ma, ojca nie ma. Jak tak siedzimy na tej trawie, tak płaczemy, to do mnie podszedł, ale to nie był Niemiec… Tak jak mi ojciec potem mówił, że to był chyba żołnierz ukraiński i pyta się, czego my tak płaczemy. Mówię, że mama gdzieś się zagubiła, nie ma mamy i teraz ojca zabrali. To był taki przypadek, to on do mnie mówi, ile mam lat. Mówię, że: „Mam lat czternaście, a brat ma siedem”. To on mówi: „Zawołaj ojca swojego, żeby tutaj podszedł”. On podniesie te druty i żeby on udawał kulawego i że jedzie do guberni. Zawołałam go: „Tatusiu, przyjdź tutaj!”. I mu mówię, a on mówi, że nie, on nie przejdzie, że on go na moich oczach zastrzeli. No i to było moje ostatnie jego widzenie.
- Proszę powiedzieć, jakie panowały warunki…
W tym Pruszkowie?
Ja byłam chwilę, to było tak, że się przechodziło, i był wielki budynek, nie wiem, co tam było, i z tyłu stały wagony bydlęce, którymi tych ludzi mieli wywozić do Niemiec. Ale proszę posłuchać, co było dalej. W tym obozie już tydzień czasu była mojego ojca ciotka, to była moja ciocia-babcia, która po śmierci mojego ojca biologicznego… Ja u niej bardzo często przebywałam. Ona mieszkała na ulicy Bukowińskiej, przy Dworcu Południowym. Tam była taka dzielnica tramwajarzy, wujek był tramwajarzem. Ona została wypędzona z tego domku i tam była… A ona jeszcze chowała swojego bratanka, bo nie miała swoich dzieci. Zmarła gdzieś w województwie płockim ich matka i ona wzięła tego swojego bratanka na wychowanie. Już wtedy mniej do nich przychodziłam, nie zawsze do nich przychodziłam. Ciocia została wypędzona na Wyścigi, a wujek się wrócił, bo chciał tego domku pilnować i znalazła się też w tym obozie. Tylko że ona już była po pięćdziesiątce, miała chore nogi. I nie wiem, jak to było, ona się znalazła na tak zwanej izbie chorych. Mówiła, że tam już była tydzień czasu na tej izbie chorych. Była urodzona jeszcze jak Polska była pod zaborem, znała dobrze język rosyjski. […] I ta moja ciocia, to była moja chrzestna matka, u której po śmierci mojego ojca dość często przebywałam i ona mówi, że lekarz rosyjski powiedział, że się już front zbliża, żeby ona jeszcze została. Ale ona była już tam tydzień czasu, podpisała jakąś taką… Powiedziała mi bumagę podpisała, że zostaje. Ale ona była bardzo wierząca i mówiła, że całą noc nie mogła spać i coś jej powiedziało, że musi wyjść z tego obozu. Rano idzie do tego lekarza i mówi, że ona wychodzi. Więc on jej tłumaczy, żeby jeszcze nie wychodziła, tam dostawała jakąś zupę. Nie, idzie. Kiedy wyszła z tej niby izby chorych, czy nie wiem, na ten holl wielki… A ten jej bratanek, on na nią mówił „mamo”, zaczął krzyczeć: „Mamusiu! Mamusiu! Basia ze Stasiem idzie!”. Jak ona nas zobaczyła… Proszę sobie wyobrazić, siedziała tam tydzień czasu i wyszła z tego. Rzuciliśmy się na tą moją ciocię, zaczęliśmy płakać, że nie ma mamy, ojca teraz zabrali. Ona nas tam przygarnęła do siebie, ale musimy wyjść do tych wagonów, gdzie mają nas dokądś wywieźć. I drugi przypadek. Tam też stali Niemcy i wiem, że mnie jakiś Niemiec szarpnął, co ja tutaj robię, a ona mówi: „Ja tej dziewczyny nie znam w ogóle”. Odepchnęła mnie od siebie, że ona mnie nie zna. No i potem znaleźliśmy się w takich wagonach bydlęcych i nas wieźli, nie wiem, całą noc. Wiem, że tam ktoś zmarł. Zawieźli nas do Końskich, województwo kieleckie.
- Jeszcze zanim pani będzie dalej opowiadać, proszę powiedzieć, czy w czasie Powstania wiedzieli państwo albo może gdzieś pani słyszała o tym, że ten front rosyjski się zbliża?
W czasie Powstania nie wiedzieliśmy, że się zbliża, absolutnie nic nie wiedziałam. Ciocia [powiedziała], że lekarz jej powiedział, to był rosyjski lekarz, bo mówił, że się front zbliża.
Tak. Wtedy ona mi opowiadała, że powiedziała, że jeszcze zostanie, a potem powiedziała, że nie, wychodzi. Powiedziała, że przez noc miała jakieś sny, […] i ona wychodzi. No i ona wyszła. Nas pędzili do [wagonów. Ciocia powiedziała], że ona tej dziewuchy, [czyli mnie], nie zna w ogóle, tak o mnie powiedziała, a ja mówię, że jestem siostrą tego chłopczyka, mojego brata. No i znaleźliśmy się w tych wagonach. Całą noc nas wieźli i przywieźli nas do miasta Końskie, województwo kieleckie. Tam nas na taki rynek [zagonili]. Tam już zemdlałam z tego zmęczenia i z głodu. Ale nie powiem, [mieszkańcy] nam w bańkach poprzynosili jakiejś zupy i po prostu [mogliśmy coś zjeść]. Nie wiem, kto to wydał taki rozkaz, że z okolicznych wsi musieli przyjechać chłopi z wozami i tych ludzi pozabierać do siebie. I taki sołtys przyjechał ze wsi Pomorzany i zabrał do tej wsi mnie [i brata oraz] moją ciocię-babcię, moją chrzestna matkę z tym swoim wychowankiem, bratankiem. Zabrał nas do wsi Pomorzany, to było około siedem kilometrów od Końskich.
- Aha, czyli jednak podróżowali państwo razem z tą ciocią?
Cały czas… Jak ona mnie odrzuciła i powiedziała, że ona mnie nie zna, na tyle była przytomna, bo by mnie zabrali i wywieźli do Niemiec, bo byłam wysoką dziewczyną. A ja powiedziałam: „To jest mój brat, ja się nim opiekuję”. W Końskich zabrali nas do tej wsi Pomorzany, około siedem kilometrów. Ciocię z Heńkiem wziął sołtys do siebie (on miał na imię Heniek, też już nieżyjący), a mnie dali do takiej bardzo ubogiej rodziny, małżeństwo to było bezdzietne. To były domki kryte strzechą. Jedna była izba, sień, przegroda i z drugiej strony ona miała chyba dwie świnki. Ale później to wszystko zrozumiałam, dlaczego tak było. Trochę słomy tam rzucili i derkę, a oni spali na łóżku […]. Tam nie było podłogi, tylko klepisko było w tej izbie. Jakoś się przespaliśmy i na drugi dzień ta pani gospodyni (mieli chyba na nazwisko Kania, jak pamiętam) dała nam śniadanie, to znaczy to był barszcz i kartofle. Oni nie mieli ani krowy. Powiedziała, że mój brat będzie pasł krowy wiejskie, a ja mam pójść kopać ziemniaki. […] […] Dała nam w takiej dzieżce barszcz i kartofle. Nie wiem, czy to było ze śmietaną, czy z czymś, wzięła coś do ust i zaczęła pryskać. Mój brat zaczął się z nią kłócić: „Co pani robi? Pani mi na te kartofle pluje? Moja mama tak nie robiła!”. Ona bryzgała. To były tak zwane kartofle bryzgane. Byłam starsza, trochę już mądrzejsza, mówię: „Ty się uspokój, ty nic nie mów”. Mój brat poszedł te krowy paść, a ja poszłam kartofle kopać. Oni nie byli zadowoleni, bo każdy kartofel [przełamywałam na pół]. To była bardzo biedna wieś. Każdy kartofel był na pół przełupany. Ja tego nie umiałam [robić]. […] Dzieci, które tam pasły te krowy… Te krowy były ze wsi zbierane, to wszyscy byli na boso. Bo tam jak się szło do kościoła, to się szło na boso, a pod kościołem zakładało się…[buty]. I mój brat zdjął te buty, też [pasł krowy] na boso. Miał jeszcze siedem lat, chyba jeszcze nie miał, bo w październiku miał je skończyć i mu te buty zaraz ukradli i przyszedł boso. Jeszcze jedną rzecz powiem. Kiedy Powstanie wybuchło, moja mama mojemu bratu napisała jak się nazywa, gdzie jest najbliższa rodzina i zaszyła mu to w marynareczce. Zaszyła mu jeszcze 110 dolarów. On o tym wiedział i ja o tym wiedziałam. Jak już tam przyjechaliśmy, to cioci mojej powiedziałam, że Stacho ma tam je zaszyte i wypruliśmy to wszystko. Mój brat kłócił się ciągle z tą gospodynią, że ona nie umie nic gotować, tylko pluje. To było coś okropnego. Ale ja trochę tych ludzi rozumiałam. Tam był wielki las i była wielka partyzantka. W nocy przyjeżdżali ci z partyzantki, z tego lasu i tym ludziom co mieli, bo też musieli żyć, zabierali żywność i wszystko. Faktycznie, dwa razy dziennie były te bryzgane kartofle. Mój brat się kłócił z nimi…
- Jaka to była partyzantka?
Nie wiem, jaka była partyzantka tam w lesie. A moja ciocia trochę miała lepiej u tego sołtysa. Pomagała w kuchni tej gospodyni, bo zobaczyli jakie ona ma nogi zranione. Pomagała tam i chodziła do lasu na grzyby. No i przecież mój brat nie ma butów, poszła piechotą do Końskich, trochę dolarów sprzedała. Jak wychodziliśmy, to kupiła nam chleb, kiełbasę i trochę nas podżywiła. A jak mój brat powiedział, że on jest bogaty i ma dolary, to cała ta marynarka została pocięta, a tam nic nie było. Tam nawet nie było tak, jak u moich dziadków pod Górą Kalwarią… Tam nawet cepami było zboże młócone. Mój brat ciągle tej gospodyni mówił, że ona nie umie gotować. No ale to już nic. On został bez tych butów. Ciocia poszła do Końskich, butów mu nie kupiła. Nie wiem, którego to było dnia, ten sołtys jechał na targ do… Odrzywół gdzieś tam był. Ona mówi: „Słuchaj Basiu, ja pojadę. Może Stachowi kupię te buty” – bo był boso. Pojechała do tego Odrzywołu. W tym Odrzywole faktycznie kupiła mu buty i tam na słupach była taka korespondencja. Taka i taka rodzina poszukuje takiej i takiej. Takie listy były. Moja ciocia czytała to wszystko i między innymi wyczytała, a znała rodzinę mojego drugiego ojca. Faktycznie siostra, Koczyk miała na nazwisko, poszukuje takiej i takiej rodziny. No i ona jakoś z nią się skontaktowała… Ta ciocia była mojego pierwszego ojca rodziną i moją chrzestną. Skontaktowała się i mówi, że z nią jest Basia i Stasiu. A ona była z córką wywieziona z Powstania, córka z małym dzieckiem. Syn ich walczył w Powstaniu. Ona powiedziała tak, że wynajmuje jakąś furmankę i wie, że ci dziadkowie z Góry Kalwarii, we wsi Moczydłów (tam front miał przechodzić, nad samą Wisłą) są gdzieś pod Baniochą, we wsi takiej i takiej, że oni [tam jadą]. Czy chce, żeby mnie zabrała? No i ciocia się zgodziła. Ona została u tego sołtysa, a ci przyjechali tą furmanką i myśmy się tam przedostali. […] To była wieś za Baniochą, Wojciechowice. Tam była na wysiedleniu mojego drugiego ojca siostra ze swoimi dziećmi. W szkole mieszkaliśmy. Ale tam już ci dziadkowie mieli, zabrali ze sobą… Nie wiem, czy krowa była, ale wiem, że tam były dwie świnie chowane i [byliśmy tam schowane bo Niemcy zabierali młode osoby do kopania dołów]. Tam była kuzynka moja ze strony mojego drugiego ojca, w moim wieku […]. Musiałyśmy się ukrywać, bo front się już zbliżał i wszystkie młode kobiety [były brane] na kopanie dołów. Byłyśmy schowane w stodole z tymi świniami. Tam dużo ludzi w tej szkole było. I tam nastąpiło już wyzwolenie. Wojska polskie tam wkroczyły. Już nie pamiętam, którego to było. Mnie ani Irki, tej mojej kuzynki, nie zabrali na te [kopanie dołów]. Ale tam już mieliśmy co jeść. Nie wiem którego dnia, jak już żołnierze przeszli, postanowiłam wrócić do Warszawy (wtedy już miałam piętnaście lat, bo jestem ze stycznia) szukać, że może moja mama gdzieś tam się znalazła. Ojca wywieźli. I poszłam pieszo z moją kuzynką. Jestem ze stycznia, ona była z października. Przyszłyśmy do Warszawy pieszo z tej wsi Wojciechowice. To za Baniochą jest.
To był miesiąc… Siedemnastego stycznia była wyzwolona Warszawa. To nie wiem… To może za jakiś tydzień myśmy przyszły. W każdym bądź razie, jak przyszłyśmy piechotą, to ta moja ciocia, co miała na Bukowińskiej przy Dworcu Południowym domek, tam była kolonia domków tramwajarzy… Ale to takie były domki, że ani wody, ani nic nie było, to ona już wróciła. Ale wujka nie było. Tylko się znalazła psina, która u nich była. Mimi się wabiła, ta psina […]. Później przyszła sąsiadka kopać swoją działkę na wiosnę i wujka wykopała. Myśmy z tą moją kuzynką, to było już chyba pod koniec stycznia jakoś… Wiem, że jeszcze ciocia miała ten dom uszkodzony. Poszłam z nią przez Warszawę po gruzach, czy tam mojej mamy gdzieś przypadkiem nie ma. Tam się znalazłam, owszem, [ale mamy] jeszcze nie było, powiedzieli, że dopiero przygotowują się do odkopywania. Może to był już luty. Już nie pamiętam. Poszłam jeszcze z kuzynką do naszego mieszkania, po gruzach weszłyśmy. Ale myśmy z tego mieszkania nic [nie zabrały]. Tam były meble, inne rzeczy. Tylko wzięłyśmy, tego nie zapomnę, pudełko bombek na choinkę. Wzięłyśmy i potem znowu po tych gruzach wróciłyśmy do mojej cioci przy Dworcu Południowym. Rodzice drugiego ojca już się przemieścili na wieś swoją, pod Górę Kalwarię, Moczydłów. [Powiedziałam dziadkowi], że tam były meble [w Warszawie], […]. A ten dziadek mówi: „To ja pojadę tam Basiu, może coś jeszcze się znajdzie”. Przyjechał i zaczął rozmawiać z moją ciocią ze strony pierwszego ojca i ona mówi tak: „Basia zostaje u mnie – bo była moją chrzestną – a Stasia musicie zabrać do siebie”. Bo to był mój brat przyrodni, z tego drugiego ojca. Ale mojej mamy nie znalazłam jak tam byłam. […] To znaczy, że on weźmie mojego brata, a póki się rodzice nie znajdą, czy ojciec nie wróci z tych Niemiec, to ja mam zostać u niej. No i tak było, zostałam… […] [Kiedy] dziadek przyjechał, nie mógł wjechać do Warszawy, bo Warszawa była rozminowywana i musiał się wrócić. A jak przyjechał po jakimś czasie, to już tam [w naszym mieszkaniu] nic nie było. Zostałam u mojej cioci, a mój brat został [u dziadków]… I tak było. Chodziłam i faktycznie była ekshumacja i zobaczyłam moją mamę. Moja mama miała dwa pierścionki na ręku i obrączkę, Matkę Boską, ale z tego już nic nie było. Moją mamę zobaczyłam, to była dla mnie okropność, zobaczyłam księdza, który siedział i chyba chciał się golić. Był taki ksiądz siedzący. I to zrobiło na mnie duże wrażenie. Mamie taki numerek przybili i dostałem ten numerek, ale przecież nie miałam możliwości ją zabrać, żeby ją pochować. Ciocia mówi: „W razie czego to przewieziesz mamę na Bródno”. Ale przecież nie miałam nic, na Bródno gdzie jest pochowany mój ojciec biologiczny. Ale przecież nie miałam nic, żeby ją zabrać. To był maj [1945 roku].
- Do tego czasu pani chodziła?
Chodziłam po tych gruzach i to było w maju. Ale niestety nie miałam możliwości. Powiedzieli, że muszą te zwłoki chować, pochowali tych zmarłych na placu Grzybowskim, że jak będzie ekshumacja, to mnie zawiadomią. To już w tym czasie moja ciocia, bo to była w zasadzie cioteczna babcia, moja chrzestna, to już [jej] sąsiadka wykopała wujka, obok w ogródku. No a ja czekałam. Nie doczekałam się, nie dostałam żadnego zawiadomienia, chodziłam. We wrześniu z placu Grzybowskiego już moja mama została przewieziona na Wolę i tam jest pochowana. […] Zostałam u mojej chrzestnej. Ona poszła do pracy na stołówkę. Kiedyś [gdzie] było kino „Moskwa”- to była remiza przy ulicy Goworka i tam poszła do pracy do kuchni. Brat już został u dziadków swoich w Górze Kalwarii, w Moczydłowie. A ja, nie pamiętam który to był już rok, wiem że otworzyli w alei Wilanowskiej fabryczkę… Już miałam dwie klasy [gimnazjum] skończone, tak że już byłam… Poszłam tam do pracy.
- Czyli już pani nie kontynuowała nauki?
Nie, poszłam potem do szkoły, ciocia mnie wypędziła do szkoły. Zrobiłam małą maturę w 1947 roku, bo wtedy była jeszcze mała matura, zrobiłam. Ale musiałam pracować, przecież ona nam przynosiła zupy… Jak już wujka pochowała, a była już wtedy grubo po pięćdziesiątce, to jakoś załatwiła, że dostała emeryturę. Miała rany w nogach, ciągle jej się otwierały. Nie miała swoich dzieci, tylko mnie wychowywała i później tego bratanka. Zrobiłam małą maturę w 1947 roku. Jak wtedy zaczęłam pracować, to była jakaś firma, Fabryka Wyrobów Precyzyjnych w alei Wilanowskiej, to chodziłam do szkoły, którą otworzyli pierwszą i u jakiejś mamy koleżanki [mieszkałam]. Do cioci nie przychodziłam, mieszkałam na Pięknej. Do Batorego, to pierwsza szkoła była. Tam zrobiłam tę małą maturę, chyba w 1947 roku. Potem u tej cioci byłam, pracowałam tam. Poznałam mojego męża, w 1949 roku wyszłam za mąż, miałam dziewiętnaście lat. Były okropne warunki. Ciocia musiała ten domek naprawić, a to był domek murowany, ale bez wody. Była sień (nie mówiło się żaden przedpokój), gdzie wszystko zamarzało. Tramwaje [już jeździły], to musiałam [do nich dotrzeć]. Poza kolana śniegu tam było. Już moja mama była pochowana na Woli i nie mogłam jej stamtąd zabrać.
- Proszę powiedzieć, kiedy się pani dowiedziała o dalszych losach swojego taty?
Już później napisałam do Czerwonego Krzyża, że [go] poszukuję. I dostałam wiadomość, że Jan Roman Pliszek był w obozie. Pamiętam to, nie mam tego [dokumentu]. W Mühlbergu, w Gusen, w Oświęcimiu i potem zmarł w Mauthausen, nie pamiętam czy 25 lutego [1945]. Już była dawno Warszawa wyzwolona, kiedy zmarł. No i tak się dowiedziałam. Mama została pochowana w ogólnym grobie, [choć] mogłam ją pochować do tego pierwszego [męża grobu, ale nie miałam warunków]. Co prawda zrobiłam, jak już później doszłam do siebie, bo był zniszczony w czasie wojny, to zrobiłam taki napis. Ale później jak zrobili napisy na Woli, to tam już nie zrobiłam… Jak wyszłam za mąż w 1949 roku, mój mąż był tutaj w wojsku w służbie czynnej, a tutaj nie było warunków, to mnie wywiózł do Łodzi, do swoich rodziców. Zaczęłam pracować w Łodzi. Później on na jesieni, nie wiem w którym to było roku, wyszedł z wojska i pozostał później w służbie zawodowej. Tak się skończyło. Potem, jak dostał kawalerkę na ulicy Kazimierzowskiej, to mnie ściągnął i do tej pory jesteśmy razem. Poszłam do pracy, zrobiłam tylko tę małą maturę i później wieczorowo chodziłam [na kursy]. […] Potem też [mąż] zrobił maturę, był w wojsku, skończył studia. Kiedyś była szkoła handlowa, skończył Szkołę Główną Planowania i Statystyki. Ja też jeszcze zrobiłam tę maturę. Pracowałam później w banku. On dostał większe mieszkanie i do tej pory jesteśmy razem. Ciocię pochowałam, tę, która mnie u siebie [wychowywała]… Od maleńkiego prawie byłam. Ten domek do tej pory [stoi], dwa lata temu jeszcze stał na ulicy Bukowińskiej, ale nikt nie miał do nich żadnych uprawnień i zabrała gmina Mokotów.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?
Najgorsze moje wspomnienie to […] jak zobaczyłam moją mamę, kiedy była ta ekshumacja. No i to, że nie mogę jej zabrać na Bródno i pochować. I tego księdza, który siedział na tym krzesełku i trzymał brzytwę w ręku. To było [okropne]…
- A z samego czasu Powstania?
Z Powstania to jak siedziałam w piwnicy… Ciężko było z moim bratem, jak on z tą kobietą się kłócił w tej wsi Pomorzany. Jak ona wyzywała go od znajdów [a on], że ona nie umie gotować. To jeszcze nic, co on zrobił. Kiedyś wyjął z kuchni palące się drewno, poszedł do stodoły i powiedział, że ich podpali, ten mój brat. Ale jakoś wszystko przeżyliśmy. Brat miał nowotwór wątroby i już nie żyje od siedmiu lat.
- Czy jest jeszcze z tego pobytu w Warszawie powstaniowej coś, co pani wspomina bardziej pozytywnie?
Chodziłam, to znaczy teraz to mniej chodzę, ale ten cmentarz mnie męczył bardzo, gdzie moja mama jest pochowana. Kiedyś częściej tam chodziłam, ona jest w tym ogólnym grobie […]. Takie miałam wyrzuty, że jej nie mogłam zabrać [na Bródno], że potem została pochowana… Tam jest napisane [nazwisko] mojej mamy. Chyba w 2005 roku, na pięćdziesięciolecie, to tam był porządek. Ale było tak, że tam nie było porządku. Jak poszłam, to pisałam i dzwoniłam do burmistrza Woli, że tam taki nieporządek. Pismo pisałam. To mi powiedział, że to podlega pod Powązki. Bo na przykład, jak poszłam na mojej mamy imieniny, na Stanisławy, 8 maja, to tam jeszcze był bałagan po Wszystkich Świętych. Ostatnio byłam w ubiegłym roku, tam są trzy kolumny tych ludzi, masa ludzi jest pochowana. Teraz zaczynają [robić] ładniejsze pomniki, tylko trzy były. Ale moja mama jest w tym środkowym pochowana.
- Proszę jeszcze na koniec powiedzieć, jaki pani ma stosunek do Powstania Warszawskiego po tylu latach? Co pani myśli o Powstaniu?
O Powstaniu myślę to, że wtedy jak by te wojska radzieckie przyszły bliżej, żeby się z Pragi nie wycofały, to byśmy może jakoś przeżyli to wszystko. Mam takie [uczucie]. Ale oni się wycofali i nie przyszli.
- A uważa pani, że to Powstanie było potrzebne, czy nie?
Nie mogę powiedzieć, nie wiem. Czy było potrzebne? Dla nas warszawiaków, jak to Powstanie wybuchło, to młodzi mężczyźni się cieszyli. Ale czy było potrzebne, to ja już teraz nie mogę się ustosunkować. Nie wiem, czy to było potrzebne. Początkowo, jak Powstanie wybuchło, ale to już mój ojciec musiał wiedzieć, ten drugi, ten który mnie chował, że nas nie wywieźli na to letnisko do cioci, do Zielonki albo do Otwocka. Nie wiem, co myślał. Mój brat to tak jak mówiłam, był taki mały chłopczyk i taki dziecinny przecież. […] Wtedy sobie uświadomiłam na tym wysiedleniu, jak w nocy przyjeżdżali z tych lasów, w Końskich […] partyzanci, przecież musieli z czegoś żyć, że musieli ci ze wsi dawać, a oni sami nie mieli. Tak jak już opowiadałam, co myśmy jedli dwa razy dziennie, ten barszcz i te kartofle bryzgane.
- Pamięta pani, co pani myślała podczas Powstania?
Nie, podczas Powstania tylko się bałam, siedziałam. Ale co jeszcze się dowiedziałam? Te bombardowania, to przedtem nim przyszli na nocleg ci Powstańcy, to oni mówili, że niedługo zdobędą broń, jak zdobędą PAST-ę. Mój drugi ojciec, który mnie chował, to był raczej pozytywnie ustosunkowany do Powstania.
- Jak ludzie reagowali na Powstańców przychodzących?
Teraz powiem, jeszcze tego nie powiedziałam. Jak ten kościół się zawalił, cały główny ołtarz, to wszystko, to część tych ludzi, którzy wyszli z kościoła, chciała iść się poddać na ulicę Grzybowską, tam byli Niemcy. Ale myśmy poszli do Powstańców na Próżną, a część osób chciała iść się poddać. […] Myśmy siedzieli w tym kościele prawie dwa tygodnie, w tych podziemiach. Wyszłam z Powstania, to już nie chcę mówić co miałam w głowie, przecież się nie myłam. A miałam czternaście lat, byłam już dziewczyną rozwiniętą… […] Dopiero jak przyjechałam na tą wieś, z rodziną mojego drugiego ojca, z tą siostrą, do Wojciechowic, to mi włosy ścięli. Po prostu ta rodzina trochę zaczęła mi oczyszczać. A już później jak prułam sweter mojego brata, bo byłam u sióstr nauczona robić na drutach w szkole podstawowej, to na tej wełnie było jeszcze robactwo. Myśmy z takim robactwem wyszli z Powstania, ja i mój brat siedmioletni. To już wszystko. Później, nie mogę powiedzieć, ułożyło mi się życie. Mam dwie już dorosłe córki, wnuków i do tej pory, mając tyle lat [jakoś sobie radzę]. Żeby nie ta moja choroba…
Warszawa, 27 kwietnia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz