Marek Werner „Ryś”
Marek Werner, pseudonim „Ryś”. Rocznik 1931. W Powstaniu w batalionie „Sokół”. Stopień: strzelec, miałem wtedy czternaście lat, więc o jakim stopniu tutaj mówić. Przed Powstaniem byłem w harcerstwie, w Szarych Szeregach, więc byłem troszkę przygotowany do pewnych zadań w ramach szkolenia, które żeśmy przechodzili w ramach drużyny szaroszeregowej.
- Proszę powiedzieć, gdzie pan mieszkał z rodzicami w czasie okupacji?
Ojciec był w Anglii, więc mieszkałem z matką, z bratem na Nowogrodzkiej. Jak wybuchło Powstanie 1 sierpnia, zaraz 2 sierpnia rano zgłosiłem się do punktu werbunkowego tego batalionu, który mieścił się w sąsiednim domu. Tak to się zaczęło. Przydziału przed Powstaniem w drużynie szaroszeregowej nasz zespół nie dostał. Tylko było polecenie, że w razie Powstania mamy się zgłaszać do regionalnie ujawniających się oddziałów powstańczych. Tak było ze mną.
- Proszę opowiedzieć swoją drogę powstańczą, czy pana batalion się gdzieś przenosił?
Nie. W ogóle nasza jednostka, to jest bardzo specyficzna jednostka. Nie było takiej jednostki w planach mobilizacyjnych do Powstania. W zasadzie grupa oficerów i żołnierzy, kilkunastu, z organizacji wojskowej Kadra Bezpieczeństwa Armii Krajowej, mającej swój rodowód konspiracyjny w pewnych decyzjach generała Sikorskiego jeszcze przed jego wyjazdem z kraju, spowodowała, że w tym rejonie, w którym nie było w pierwszym etapie żadnych oddziałów, jak gdyby na zasadzie samoobrony, zorganizowała oddział, który rozrastał się z kilkunastoosobowej grupy do czterystuosobowego batalionu. Skąd byli ci ludzie? Przede wszystkim, zmiana terminu Powstania, przesuwanie się terminu, spowodowało, że masę ludzi na drugą zbiórkę, na drugą godzinę „W”, właściwie pierwszą godzinę „W”, ale na drugą zbiórkę, nie dotarła do swoich rejonów. To był trzon batalionu. Poza tym, wśród mieszkańców tego rejonu; Nowogrodzka, Bracka, Krucza, było wielu ludzi, którzy byli żołnierzami rezerwy z 1939 roku, a nie działali w konspiracji, bo to byli już nie dwudziestolatkowie, tylko trzydziestoparolatkowie czy czterdziestolatkowie. Ci ludzie masowo zaczęli zgłaszać się do oddziału. Poza tym, trochę młodzieży harcerskiej, która na tym terenie mieszkała, a nie miała punktów zbornych tak, jak niektóre drużyny. Mówię o „Zawiszy” cały czas, nie o „Bojowych Szkołach”, nie o „Grupach Szturmowych”, bo te miały swoje realne przydziały do określonych oddziałów powstańczych. Natomiast, jeżeli chodzi o „Zawiszę”, czyli o, jak to się mówiło, HJ, czyli „Harcerze Junior”, niektóre miały tylko przydziały do Harcerskiej Poczty Polowej. Na przykład, z mojej szkoły, z kompletów gimnazjalnych, na które uczęszczałem, niektórzy koledzy mieli przydziały do Harcerskiej Służby, do Poczty Harcerskiej. Należałem do grupy, która nie miała takiego przydziału. A w ogóle straciłem kontakt ze swoimi szefami harcerskimi, bo tak się złożyło, że z uwagi na zagrożenie aresztowaniem mojego najstarszego brata, który był instruktorem w batalionie „Golski”, instruktorem wyszkolenia, musiałem razem z nim pryskać w końcu lipca z Warszawy. Myśmy wrócili do Warszawy 27 czy 28 lipca, jak zobaczyliśmy, że tu zaczyna być ciepło. Chcąc nawiązać kontakt ze swoim przełożonym harcerskim, w domu go nie znalazłem. Okazało się, że druh harcmistrz Stanisław Bugajski, który był moim szefem, już gdzieś był na punkcie mobilizacyjnym (dopiero pod koniec Powstania ujawniło się nam, że druh harcmistrz Stanisław Bugajski to jest porucznik „Chrzan” z siódmej kompanii „Iskra” z batalionu „Kiliński”). Tak, że jego raz tylko widziałem w czasie Powstania, potem już po wojnie, niestety nie, bo mieszkał poza Warszawą. Zresztą ja też przez wiele lat mieszkałem poza Warszawą. Tak się zaczęło Powstanie. Początkowo, ponieważ zgłosiłem się jako wyszkolony w łączności, w służbie patrolowej, bo na tym polegała sprawa, zostałem przydzielony najpierw do plutonu łączności, do porucznika Zgierskiego, a po dwóch tygodniach do drugiej kompanii szturmowej, bo batalion się rozrastał, więc już była pierwsza kompania, druga kompania. Już były plutony służb, służba łączności, służba przeciwpożarowa, był pluton remontowy do reperowania amunicji, był pluton sanitarny, na czele którego stał doktor Szulc. To się rozwinęło do sprawnej bardzo [grupy]. Skąd to się wzięło? Naszym dowódcą był wtedy jeszcze rotmistrz Władysław Olszowski, pseudonim „Sokół”. To był oficer zawodowy przez wiele lat, uczestnik pierwszej wojny światowej, oficer z korpusu Dowbora-Muśnickiego, z dalekiej Rosji, bardzo doświadczony oficer. Kiedy żeśmy zbierali po wojnie różne materiały, to w aktach w archiwum Wojskowego Instytutu Historycznego dowiedzieliśmy się, że kończył karierę wojskową w 1930 czy 1931 roku w stopniu rotmistrza jako zastępca komendanta szkoły podoficerów kawalerii w Grudziądzu. Traf chciał, że w tym czasie komendantem szkoły był major Komorowski, późniejszy generał „Bór”. Tak, że dowództwo mieliśmy szlachetne. Poza tym był jeszcze taki wspaniały człowiek, inwalida bez nogi, rotmistrz, major „Janek”, artylerzysta, który nogę stracił w 1920 roku, ubóstwiany przez nas wszystkich, bardzo wymagający, ale jednocześnie bardzo ciepły. Kiedy major „Sokół” został ranny, to przez pewien czas właśnie major „Janek” (już mówię stopniami, które zdobyli w czasie Powstania Warszawskiego, rozpoczęli w stopniach rotmistrzów) [dowodził]. Służba w batalionie, najpierw pierwsze dni, to typowa łączność między różnymi posterunkami, a mieliśmy ich sporo. Oddział rozwinął się od ulicy Kruczej wzdłuż południowej części Alei Jerozolimskich do Nowego Światu. W tym była wyrwa, dlatego, że na tym odcinku było BGK, Bank Gospodarstwa Krajowego, niezwykle mocno ufortyfikowany przez Niemców. To był w zasadzie nasz główny przeciwnik przez całe Powstanie, bo z BGK wychodziło kilkanaście różnych akcji zaczepnych na nasz odcinek. Możemy się pochwalić tym, że w zasadzie żeśmy ich nigdy nie przepuścili w teren. Zawsze gdzieś na przedpolu zostali. A bywało, że róg Brackiej i Alei Jerozolimskich (tam gdzie była cukiernia Kuczyńskich), raz zdobyli, potem myśmy ich stamtąd wygonili, to przechodziło z rąk do rąk. Drugi skraj naszej obrony, to był Nowy Świat, gdzie były nasze posterunki. Kiedy wychodzące i z BGK, i z Muzeum Narodowego liczne akcje niemieckie na nasz teren, zmierzające do przebicia się w stronę Parku Ujazdowskiego i Alei Szucha, wychodziły, to w zasadzie żadna z nich się nie udała, bo bractwo zostawało. Albo się wycofywało albo zostawało na bruku. Mówię o tym: „zostawało na bruku”, ponieważ pod koniec Powstania chyba jedyny taki wypadek, kiedy doszło do zawieszenia broni, kiedy myśmy Niemcom pozwolili zabrać ich poległych leżących w Alejach Jerozolimskich, głównie na skrzyżowaniu z ulicą Bracką. Zresztą to miejsce jest teraz upamiętnione tablicą w zeszłym roku czy dwa lata temu odsłoniętą. Przy aptece na rogu Brackiej jest tablica pamiątkowa „Antka Rozpylacza” i zaraz na prawo, druga tablica poświęcona i batalionowi „Sokół” i kompanii „P-20”, która po upadku Starówki weszła w skład naszego batalionu jako wzmocnienie. Kompania „P-20” to była jednostka wywodząca się z Kedywu, świetnie wyszkoleni chłopcy. W tym rejonie doszło do wymiany, oni zabrali swoich poległych, nawet żeśmy im pożyczyli do tego nosze, a myśmy zabrali te zrzuty, których nie mogliśmy podjąć, dopóki nie było zawieszenia broni, bo tam leżał sprzęt, do którego nie można było podejść. Udało się tak, że przez cały czas Niemców żeśmy przez nasz pas obrony nie przepuścili. Grupy Szturmowe z naszego batalionu brały udział i w innych akcjach. Wspomagały akcje batalionu „Miłosz” przy zdobywaniu YMCA, przy zdobywaniu Gimnazjum Królowej Jadwigi na Placu Trzech Krzyży, w walkach na terenie Instytutu Głuchoniemych. Cały czas było co robić.
- Pana koleżanka mówiła, że podobno za Ośrodkiem Głuchoniemych były pomidory, na które czasem chłopcy chodzili.
A tak. Ci, którzy byli bardziej sprytni, to tam się zapuszczali w ogródki, żeby coś uszczknąć do naszej mizernej kuchni, bo po dwóch, trzech tygodniach zaczął się głód. Pamiętam, że myśmy jako młodzi chłopcy mieli flower, wiatrówkę i wstyd się przyznać, ale strzelało się gołębie po to, żeby dostarczyć mięsko do szpitala. To już było naszym zadaniem, młodzieży. Dorośli się już w to nie bawili. Oni byli od poważniejszych spraw. A my, czternasto-, piętnastolatkowie, a było nas kilkunastu w batalionie w tym wieku.
- Proszę przypomnieć, jaka atmosfera panowała w pana batalionie? Czy państwo rozmawiali na przykład o tym, co pisano w prasie?
Ciekawą jest rzeczą to, że naprawdę w batalionie nie uprawiało się polityki. Może dlatego, że ludzie byli, jak powstawał batalion, z różnych środowisk, szalona rozpiętość wieku, od trzynastu, czternastu lat do pięćdziesięciu paru. Bo mieliśmy grupę, jak żeśmy mówili „staruszków”, którzy pełnili funkcje wartownicze; pilnowali, obsadzali przejścia przy barykadzie, gdzie trzeba było legitymować, sprawdzać, kto wchodzi. Rozpiętość wieku powodowała, że wymiany poglądów między poszczególnymi żołnierzami nie było. Raczej bractwo się trzymało wśród grona rówieśników. Gros batalionu to byli jednak chłopcy, dziewczęta od osiemnastu do dwudziestu paru lat. Ale to z kolei dla nas, to już była grupa starszych. Tam nas do jakichś bliższych kontaktów nie dopuszczano, bo co będziemy z malcami rozmawiać. Czternasto-, piętnastolatek, dla nich to był malec. Myśmy mieli swoje życie.
- Jak ludność cywilna odnosiła się do powstańców?
Bardzo dobrze. Sądzę, że dlatego, że z każdego domu ludzie byli w batalionie w tym rejonie. Operacyjnie mówiąc, tyły naszego batalionu sięgały ulicy Żurawiej, a nawet jeszcze dalej, Wspólnej. Plac Trzech Krzyży, kościół św. Aleksandra to była nasza parafia, to wszyscy żeśmy współżyli bardzo dobrze. Jedną rzecz trzeba podkreślić, że kiedy z północnej części Warszawy z powodu dużych zniszczeń ludność napływała z rozbitych domów, to w naszych domach, w naszych piwnicach zyskiwali ogromną pomoc. Nie przypominam sobie przez ten okres żadnych incydentów, które by sprzyjały do postawienia tezy, że był jakiś rozdźwięk między ludnością cywilną a wojskiem. Co to było za wojsko? To była ta sama ludność cywilna, z tym, że zmobilizowana przez zawodowych żołnierzy. Nie było dużo. Sądzę, że u nas, tych ludzi, którzy przeszli służbę wojskową, to maksymalnie była jedna trzecia, a reszta to byli ludzie, którzy się stali żołnierzami już w okresie konspiracji. Tak mi się wydaje przynajmniej.
- Proszę powiedzieć, czy ma pan jakieś zdarzenie, które pan najbardziej zapamiętał z Powstania? Było coś szczególnego?
Każdy z nas ma takie wspomnienia. Najczęściej wiążące się z tym, że udało mu się wyjść cało. Chyba dzień po dniu miałem taką imprezę. Na rogu Nowogrodzkiej i Brackiej, tu gdzie teraz jest Ministerstwo Pracy, był wysoki pięciopiętrowy dom, z którego był wgląd w ogródek BGK. BGK było dużo mniejsze niż teraz. Był tam ogródek z bunkrem. Tam na dwóch piętrach, i na pierwszym i na ostatnim, były nasze punkty obserwacyjne. Pełniłem służbę na górnym punkcie obserwacyjnym. To chyba był 1 września. Skończyła się moja służba, ledwo zbiegłem po schodach, przez podwórko „jedynki” przebiegłem, wpadłem do piwnicy, już na podwórze 3/5 i w tym momencie nalot. Cały róg łącznie z punktem obserwacyjnym, gdzie siedziałem, został rozpruty prawie do parteru. Człowiek zdał sobie sprawę, że gdyby tam pięć, dziesięć minut dłużej siedział, to by go nie było. To jeden taki przypadek. To było chyba następnego dnia. Ponieważ miałem wolny czas, dostałem przepustkę, a miałem służbę dopiero od drugiej. Dostałem przepustkę do odwiedzenia moich braci, którzy walczyli na terenie Politechniki i gdzieś koło południa wracałem. Wracałem ulicą Hożą i kiedy byłem już prawie że przy wylocie Mokotowskiej, nadleciały dwa czy trzy sztukasy i zaczęły bombardować Plac Trzech Krzyży. W moich oczach widziałem, jak idzie w gruzy kościół św. Aleksandra. Odległość nie była zbyt duża, tak że zdawałem sobie sprawę z tego, że gdybym jeszcze dalej poszedł, to też być może bym tam na bruku został. To są takie momenty... Najtragiczniejszy moment to był chyba wtedy, jak była ostatnia zbiórka 1 sierpnia wieczorem, bo już 2 sierpnia to była kapitulacja i zdaliśmy sobie sprawę z tego, że to jest koniec. To był chyba najtragiczniejszy moment.
- Pan wychodził z ludnością cywilną?
Tak, ponieważ bracia wychodzili do niewoli, miałem za zadanie wyprowadzić moją, już wtedy pięćdziesięciokilkuletnią mamę z Powstania. Przez obóz w Pruszkowie żeśmy tamtędy wyszli. Wyprowadzałem wtedy równocześnie żonę dowódcy batalionu „Bełt”. To był porucznik Brenneisen, który przed wojną pracował w Ministerstwie Spraw Wojskowych, w Departamencie Budownictwa, akurat w komórce, którą kierował mój ojciec. Tak, że żeśmy się znali. Był zresztą taki zabawny moment, kiedyś mnie, jeszcze na początku Powstania, rotmistrz „Janek” wysłał do niego z jakimś meldunkiem, powiadomieniem, bo to przecież sąsiednie oddziały. Wchodzę, tam wpuszczają do niego, więc stukam w kopyta i mówię: „Panie poruczniku, strzelec Ryś melduje”. On tak patrzy za biurka i: „Ty! Coś ty za Ryś! Marek, skąd ty się tu wziąłeś?”. Znał mnie od dziecka, taka to była wtedy reakcja dowódcy batalionu „Bełt”. Oni mieli dowództwo wtedy po parzystej stronie Żurawiej, między Kruczą a Marszałkowską, już numeru dokładnie nie pamiętam, musiał być dwadzieścia parę. Tak, że tego typu śmieszne rzeczy.
- Proszę powiedzieć, gdzie po Pruszkowie się pan razem z mamą znalazł?
Z Pruszkowa żeśmy zwiali zupełnie psim swędem. Zwialiśmy w ten sposób, że dopisano nas do listy transportu chorych i żeśmy się znaleźli za bramą obozu. W rejonie tym były dwa czy trzy majątki naszych krewnych, w związku z tym, żeśmy szybko dotarli w rejon Błonia. Tam mój wuj, który miał piękny dwór, oddał dwór na szpital dla ludności cywilnej. To była filia szpitala z Milanówka. Tam żeśmy urzędowali aż do momentu nadejścia ofensywy operacji warszawskiej. Tam chyba oni dotarli 14 albo 15 stycznia 1945 roku.
- Pan po wojnie miał jakieś problemy z tego powodu, że pan był w Powstaniu?
Proszę sobie wyobrazić, że bezczelnie zawsze pisałem prawdę. Nawet, kiedy w 1947 roku wpadłem w pewien kocioł w Warszawie, aresztowała mnie bezpieka i siedziałem na Koszykowej pod drugim to nawet wtedy, jak mnie zapytali: „A ojciec?” mówię: „A ojciec nie żyje.” Bo już nie żył ojciec. „A gdzie zmarł?” mówię: „Już po wojnie, w 1945 roku, w Anglii, pełniąc to samo stanowisko, co przed wojną.” Świadomie zawsze mówiłem w sposób zdecydowany prawdę, nic nie przeinaczając w swoim życiorysie. Najwyżej pewnych rzeczy nie mówiłem. Ale to z pełną świadomością nie mówiłem, bo nie mogłem się przecież przyznać, że mój najstarszy brat Stanisław jest członkiem Rady Narodowej przy prezydencie Rzeczpospolitej w Londynie. Tych rzeczy się na szczęście nigdy nie dogrzebali. Jakoś przeszło. Zaraz po wojnie nie byłem w Warszawie. Maturę, studia robiłem w Lublinie, z dala od Warszawy, bo wiem, że tutaj to bardziej penetrowano te środowiska. Tam mniej, tam mieli inne problemy. Tam [nie] byłem z niczym powiązany, to maturę spokojnie zdałem i studia skończyłem, pracę zawodową rozpocząłem. A to już od dyplomu pięćdziesiąt lat minęło w zeszłym roku.
- Proszę jeszcze powiedzieć, jakby miał pan pomyśleć po latach o Powstaniu, co się panu nasuwa, jakie myśli?
Kiedyś się na ten temat wypowiedziałem. Jeżeli ludzie twierdzą, że można było Powstania uniknąć, to się mylą. Nastawienie od nas najmłodszych, nastolatków, do przede wszystkim wszystkich związanych w jakikolwiek sposób z konspiracją, było takie, że do gardła to im trzeba skoczyć. W związku z tym wydaje mnie się, że nie udałoby się uniknąć Powstania. Mam inne zastrzeżenia. Ale to już jako żołnierzowi nie wypada mi krytykować dowództwa, ale odczucie moje jest takie - jeżeli planowało się Powstanie w Warszawie, to po pierwsze: nie należało do połowy lipca wyprowadzać z Warszawy broni, uzbrojenia, amunicji w teren, a to co zostało, nie powinno być w większości zmagazynowane na Pradze. Mało kto wie o tym, że gros magazynów to było na Pradze. Dlatego do Powstania żeśmy wyszli tak słabo uzbrojeni. Jeżeli broń była dyżurna na stanowiskach, bo do każdego karabinu czy pistoletu było użytkowników wielu, nie można było mieć własnej. Własną broń to miał dowódca, dowódca kompanii może plutonu. Ale poza tym była broń dyżurna. Ten, co pełnił służbę, ten z broni korzystał, przekazywał ją następnemu. W ten sposób robiło to wrażenie, że tej broni jest jako tako, zawsze za mało. U nas w batalionie był Cichociemny, porucznik Trojanowski „Litwos”, zrzutek z Anglii, który prowadził punkt produkcji. Nad wejściem było: „Chcesz rozrywki, wstąp na chwilkę”. Tam się produkowało granaty z wszystkiego, co było można. Produkcja nie była duża, bo pamiętam, że dwa czy trzy razy żeśmy chodzili do wytwórni granatów. Tam się wchodziło z Kruczej, między Wilczą a Piękną w stronę Marszałkowskiej, na drugim czy trzecim podwórku też była wytwórnia granatów i stamtąd się to też przynosiło. Wie pani, co było masowo używane? Zna pani starodawne łóżka, z metalowymi kulkami? To przecież były świetne rzeczy na robienie z tego granatów zaczepnych. To nie było zbyt grube, to mogło być zaczepne, ale też było wykorzystywane. Robiono uzbrojenie ze wszystkiego. W naszej książce zobaczy pani wyrzutnię butelek zapalających, którą skonstruowali nasi majstrowie. Sprężyna, rura kanalizacyjna i na zasadzie granatnika działająca wyrzutnia butelek. Tą metodą próbowaliśmy nawet podpalać BGK, bo dwukrotnie były próby podpalenia BGK, niestety się nie udały. Poza tym, ciekawa rzecz, kiedy za drugim razem już było mocniej przygotowane i były szanse, że może uda się zdobyć, właściwie za trzecim razem, przyszedł rozkaz z góry, żeby tego nie robić. Zorientowano się, że BGK wprawdzie siedzi jak cierń, ale jednocześnie jest punktem, który uniemożliwia Niemcom bombardowanie okolicy i ostrzału artyleryjskiego. Rzeczywiście, ten rejon w czasie Powstania do końca był mało zniszczony. On był zniszczony na wprost ogniem czołgów, ale nie spadały na to krowy. Bombardowanie zaczynało się dopiero - w zasadzie od Placu Trzech Krzyży. Żurawia, Wspólna, ale nie ten rejon Brackiej, Nowogrodzkiej, bo bali się, że przy okazji swoich zniszczą.
Warszawa, 5 października 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Czoch