Magdalena Piskorska
Nazywam się Magdalena Piskorska.
- Gdzie była pani w czasie Powstania?
W czasie Powstania byliśmy tydzień w Warszawie. Później zostaliśmy wywiezieni do Niemiec na roboty.
- W którym miejscu w Warszawie?
Na Powiślu, na ulicy Bednarskiej 21 mieszkania 6. Mój ojciec miał fabrykę białoskórniczą, na ulicy Białoskórniczej. Akurat w czasie Powstania, w 1944 roku obchodził stulecie fabryki.
- Proszę powiedzieć kilka słów na temat najbliższej rodziny, rodziców, rodzeństwa.
Miałam wspaniałych rodziców. Byli wielkimi patriotami. Mój ojciec władał biegle sześcioma językami. Jako młody człowiek dużo jeździł za granicę, żeby tam uczyć się, żeby pogłębiać swoje wiadomości fachowe. W czasie okupacji musiał pewien kontyngent wykonywać dla Niemców, tak że Niemcy często przychodzili do fabryki. Mama miała na imię Józefina. Była wspaniałą kobietą, bardzo dużo ludziom pomagała w czasie okupacji. Nieźle nam się powodziło, tak że dużo ludzi przychodziło, młodych ludzi, chłopców, na obiady.
Miałam starsze rodzeństwo. Trzy siostry: Alina, która wyszła za mąż w czasie okupacji, miała małe dziecko ośmiomiesięczne w czasie Powstania; później Irena i Wanda, która w czasie Powstania była w szpitalu, tam pracowała jako wolontariuszka; ja – Magdalena; brat Wacław, był o półtora roku ode mnie młodszy.
- Jaka była w pani otoczeniu atmosfera w 1939 roku, przed wybuchem wojny? Jak pani pamięta okres tego najwcześniejszego dzieciństwa?
Wczesne dzieciństwo dla mnie było wspaniałe, bo miałam kochającą rodzinę. Zawsze wyjeżdżaliśmy na wakacje do Józefowa, gdzie babcia miała willę. Pamiętam właśnie, jak wybuchła wojna, to ojciec od razu przyjechał po nas i zabrał nas do Warszawy. I w Warszawie już byliśmy całą wojnę.
- Czy moment wybuchu wojny utkwił pani w pamięci?
Tak, pamiętam, jak w czasie nalotów ranili jakąś kobietę. Leżała na ulicy. Moja siostra pobiegła, żeby ją ratować. A Niemcy strzelali okropnie. Tak że została uratowana dzięki siostrze, bo nie zabili jej. Okupacja była straszna, bo nie wolno się było uczyć historii, geografii. Pamiętam, że kiedyś się nie nauczyłam historii. Myślę sobie, w czasie pauzy sobie wezmę książkę – a nie wolno było nosić książek – żeby przeczytać, jak będę odpowiadać, żeby nie dostać złego stopnia. Jak szłam do szkoły z tą książką, dużo szło patroli niemieckich i się modliłam, żeby mi teczki nie otwierali, bo by po prostu mnie zastrzelili. I rodzinę bym naraziła.
- Czyli wiedziała pani, że to jest bardzo niebezpieczne?
Wiedziałam o tym. Ale tak zrobiłam tylko jeden jedyny raz.
- A do jakiej szkoły pani chodziła?
Do [szkoły] Gagatnickiej. To była bardzo dobra szkoła, z tradycją wielką. Ale szkoła była stale przenoszona. To były komplety, na początku w domach prywatnych i później w różnych miejscach. Na ulicy Niecałej była, a już przed samym Powstaniem była w Alejach Jerozolimskich pod [numerem] 25.
- Pani wspomniała moment, kiedy szła pani do szkoły i niosła ze sobą książkę do historii. W typowej szkole podczas okupacji nie było historii.
Nie, nie wolno się było uczyć. Tak że mogłam narazić szkołę, nauczycielki mogły być rozstrzelane.
- Czyli w tej szkole powszechnej, mimo zakazu były lekcje historii?
Tak. Ja już później chodziłam do gimnazjum.
- Pamięta pani nauczycieli, koleżanki?
Tak, ja się przyjaźnię jeszcze z koleżankami niektórymi.
- Proszę powiedzieć, jak sobie rodzina dawała radę w życiu codziennym podczas okupacji?
Ojciec musiał robić kontyngent dla Niemców i nieraz jeździł na ulicę Rakowiecką, tam dostawał jakieś wskazówki. Nie mogliśmy nikogo ukrywać, bo stale Niemcy przychodzili. Pamiętam, jak kiedyś było źle zasłonięte okno – bo musiały być okna zasłonięte – i przyszedł oficer niemiecki. A moje siostry w następnym pokoju – dopiero się dowiedziałam po wojnie – wynosiły amunicję. Bo moje siostry należały do AK. Moja siostra była łącznikiem. Tak że do drugiego mieszkania wynosiły, tam gdzie druga siostra mieszkała, bo już za mąż wyszła. I wynosiły broń.
- Czyli w czasie okupacji pani nie wiedziała, że starsze rodzeństwo działa w konspiracji?
Wiedziałam, bo jak przychodziłam do domu, to w przedpokoju wisiało pełno płaszczy. Myślę sobie: „Aha!”. Drzwi do pokoju oczywiście były zamknięte i oni tam mieli swoje zebrania, to już ja tam nie wchodziłam. Ale wiedziałam, doskonale wiedziałam. Tylko nie wiedziałam o tym, że przenosiły broń.
- Czy pani w żaden sposób nie angażowano?
Nie, bo jakoś mi się nic takiego nie trafiało.
- Czy zdarzały się w czasie okupacji sytuacje, jeśli chodzi o Niemców, które utkwiły pani w pamięci? Mam na myśli łapanki.
Łapanki tak. Stale były łapanki.
- A pani była świadkiem łapanek?
Byłam świadkiem.
- Ale nie była pani nigdy w łapance?
Nie. Moich braci ciotecznych aresztowano. Jednego rozstrzelali w Palmirach. To był brat stryjeczny – Kazimierz Cetnarowicz.
- Czy w pierwszej połowie 1944 roku wyczuwało się jakieś napięcie, w tym okresie, w którym było wiadomo, że Niemcy wycofują się już ze wschodniego frontu?
Tak, dlatego że już widziałam przed Powstaniem, jak młodzi chłopcy nosili takie bryczesy, długie buty i płaszcze zakrywające, bo przeważnie przenosili broń. To było widać. To znaczy ten, kto się orientował, wiedział. Bo ja wszystko wiedziałam. U nas się gazetki w domu zawsze wieczorem czytało.
- I pani też miała dostęp do tych gazetek?
Ja nie czytałam, tylko rodzice czytali. Ale zawsze wszystko wiedziałam, wszystko się mówiło, nie ukrywało się przed dziećmi. Już byłam na tyle duża.
- Czy to znaczy, że również rodzice byli zaangażowani w jakąś działalność konspiracyjną?
Rodzice tak. Moja mama bardzo pomagała finansowo. Jeździła zawsze do „Wedla”, kupowała takie pięciokilogramowe paczki cukierków i część była dla nas, a część była dla biednych. Moi rodzice byli wspaniałymi ludźmi. Bardzo dużo ludziom pomagali, bardzo dużo. Nie ukrywali nikogo, dlatego że myśmy nie mogli. Bo jak ojciec pracował, miał fabrykę i stale Niemcy przychodzili, to nigdy nie było wiadomo, kiedy przyjdą. Tak że nikogo nie ukrywaliśmy w domu.
- A ojciec też był jakoś zaangażowany w ruch oporu?
Nie, ale pomagali. Ludziom po prostu pomagali finansowo.
- Rozumiem, że jeśli chodzi o panią i pani rodzeństwo, to nie było problemów natury życiowej w tym sensie, że owało na chleb?
Nie, wtedy nie.
- Ojciec utrzymywał rodzinę?
Tak. I mamusia też pracowała. W domu szyła. Moi rodzice byli bardzo energiczni. [Mama też] skórami handlowała.
- A to w formie oficjalnej?
Nie. Oficjalnie to nic nie można było robić.
- Czyli, jak rozumiem, pani wiedziała, że kiedyś może wybuchnąć Powstanie?
To się czuło, czuło się w atmosferze na ulicy. Tylko nie wiedzieliśmy kiedy. […] Jak byliśmy na wakacjach w 1939 roku, jak wybuchła wojna, to ojciec momentalnie przyjechał po nas. I zawsze do Warszawy przyjeżdżaliśmy, jak się coś [działo]. Już na miesiąc przed Powstaniem przyjechaliśmy do Warszawy.
- A czy pani siostry były zaskoczone wybuchem Powstania?
Chyba nie, bo przecież pracowały w organizacji, to przecież wiedziały, tylko nie mówiły nam o tym.
- I w końcu Powstanie wybuchło. Jak pani zapamiętała ten moment?
Po prostu koszmar, bo moja siostra akurat wychodziła do Powstania, żegnała się z rodzicami. Już nie wyszła, bo była taka strzelanina i musiała też [zostać], żeby się udzielać trochę w rodzinie, trochę pomagać, bo i małe dziecko było. I myśmy sześć dni byli tylko w domu.
- Wiele osób wspomina ten dzień jako moment euforii, pojawiania się flag. Pani tego tak nie odczuła?
Nie, bo ja już w domu siedziałam. Myśmy wiedzieli, że coś będzie, więc nie można było wychodzić z domu, żeby nie spotkać się z jakąś okropna sytuacją. I na szczęście, bo mój szwagier w południe już szedł na zbiórkę i ojciec go odprowadził. Ja się domyślałam, bo byłam przecież [już duża]. To się mówiło. Tak że moja siostra już o piątej godzinie się żegnała. Powstanie wybuchło, tak że już siostra nie poszła, bo już w domu trzeba było [zostać].
- Ta siostra, która miała dziecko?
Nie, ta siostra to musiała się dzieckiem [zajmować]. Bo małe dziecko [miała], dziewięć miesięcy. Ale druga siostra.
- Czy te pierwsze dni przebiegały w miarę spokojnie?
Nie, niespokojnie, bo przecież straszne rzeczy się działy. Myśmy tylko sześć dni byli w domu.
- Ale co to znaczy „straszne rzeczy”? Pamięta pani coś?
Pewnie, no strzelanina. Były straszne krzyki z Krakowskiego Przedmieścia. Było słychać okropne krzyki. Tam paliło się, to na podwórze wychodziliśmy, patrzyliśmy. No straszne rzeczy.
- A jak było z żywnością w tym czasie?
Przecież wszyscy ludzie domyślali się, to każdy robił jakieś zapasy. Przychodzili przecież jeszcze ludzie, Powstańcy, to trzeba było każdego nakarmić. Nas 6 sierpnia już wyrzucili z domu. W ciągu pięciu minut trzeba było wyjść, to co człowiek wziął? Prawie nic.
- Czy pamięta pani, czy była woda wtedy w domu?
Woda była.
Elektryczność też była. Do końca była.
- Cała rodzina włącznie z ojcem była w domu?
Jedna siostra do szpitala poszła na dyżur. Wanda, bo ona była wolontariuszką. I już została tam do końca Powstania.
- A w którym szpitalu była?
Na Śliskiej.
- A dwie siostry zostały wraz z panią w domu?
Tak. […] Jak nas wyrzucili, to nas nad Wisłę zaprowadzili. Tam te armaty stały. Myśleliśmy, że będą nas rozstrzeliwać. A później [zaprowadzono] nas do kościoła Karmelitów.
Naszą rodzinę. To znaczy wszystkich. Ale ponieważ rodzice byli zaprzyjaźnieni z księżmi, takim księdzem Wesołowskim, […] to nam pozwolili zostać w dziekance. I myśmy w tej dziekance tydzień siedzieli. I tam dawali nam jeść. I po tygodniu ksiądz powiedział, że już musimy opuścić [dziekankę] i szliśmy z transportem przez Ogród Saski.
- Niemcy was wyrzucili i powiedzieli: „Idźcie sobie, gdzie chcecie”?
Nie! Nie to, że gdzie chcecie. Tylko już pędzili ludzi z kościoła.
- Ale do tego księdza pozwolili wejść, czy jakoś udało się wymknąć?
Udało się jakoś. A później jak nas już wypędzili, to szliśmy przez Ogród Saski. I mniej więcej tu, gdzie stoi dziś pomnik Kościuszki, to działy się rzeczy okropne. Przecież ci „ukraińcy” jeździli karetami. Te „ukrainki”, że tak brzydko powiem, wypacykowane były, w sukniach balowych, w biżuterii i muzyka grała, patefony grały. Po prostu okropne rzeczy. Oni rozstrzeliwali ludzi. I ojca jeden „Ukrainiec” chciał rozstrzelać tu mniej więcej, gdzie ten pomnik teraz stoi. I moja mama błagała [niemieckiego] oficera. Błagała po prostu, tak się upodliła. I ten Niemiec ojcu darował życie. Odpędził tego „ukraińca”.
- A dlaczego „ukrainiec” chciał go zastrzelić?
Bo ojciec miał przy sobie pieniądze. I [„Ukrainiec”] powiedział, że ojciec jest bandytą. „Ukraińcy” przecież rozstrzeliwali ludzi. A te „ukrainki” przecież były tak wypacykowane, karetami jeździły, oblepione biżuterią zrabowaną z ludzi. […] A później już nas dalej popędzili. I do Pruszkowa.
- A czy w trakcie tej tułaczki przez Warszawę widziała pani Powstańców?
Biegali, po ulicy biegali. Ale tak człowiek nie mógł [się rozglądać], bo zaraz [Niemcy] strzelali, więc też tak się nie można było wychylać przez okno. Myśmy siedzieli u dozorczyni na parterze. Bo na piętrze, myśmy na pierwszym piętrze mieszkali, to tak niebezpiecznie było.
- Czyli udało się uratować ojca i ojciec cały czas z wami szedł. A jak liczna grupa szła?
Tysiące ludzi. Cały pociąg załadowany był.
Tak.
- I to było w pierwszym tygodniu sierpnia?
Szóstego sierpnia. Jedna pani wózeczkiem wiozła dziecko i „ukrainiec” odtrącił ten wózek. Ktoś popchnął ten wózeczek, a tą panią wzięli wiadomo, w jakim celu. Tak że całe szczęście, że siostra niosła małe dziecko, to dziewięciomiesięczne, na ręku, bo tak uratowane było.
- A druga siostra, ta starsza od pani?
W czasie Powstania pobiegła przez ogródek u Karmelitów do mieszkania i powynosiła trochę ubrań. Tak że siostra była obładowana tymi ubraniami. Jak byliśmy w Niemczech, były takie mrozy, że byśmy nie mieli w czym chodzić. A tak to trochę palt zimowych mieliśmy. Trochę uratowała.
- Ale ukryła się jakoś przed tymi „ukraińcami”?
Jak niosła te rzeczy, to była pochylona. Ciężko, tyle tych kapot zimowych niosła. Ja nie wiem, jak ona [to zrobiła]. Właśnie jakoś nie zdążyłam jej się wypytać, czy ona przez ten ogródek kościelny, czy przez ulicę pobiegła. Nie wiem tego, właśnie mam takie wyrzuty sumienia, że się jej nigdy nie dopytałam. Dlatego że po prostu nie mówiło się na ten temat, bo to wszystko były za przykre wspomnienia.
- Szłyście do Dworca Zachodniego. Ile czasu zajęła ta droga?
Dosyć sporo.
Nie, cały czas się szło.
- A dali coś do picia, do jedzenia?
Nie. Zatrzymaliśmy się przed tym kościołem na Woli. Siostra trzymała dziecko, a reszta rodziny poszła dalej. Ja z nią stałam i podszedł oficer niemiecki, czyściusieńki, o inteligentnej twarzy, i okazał się człowiekiem, bo zobaczył małe dziecko i poszedł po wodę dla niej. Dla tego dziecka. Ale nie zdążył wrócić, bo już nas dalej popędzili. Do pociągu. Tak że okazał się człowiekiem. Nie wiadomo, jaki był dla innych. Może miał dziecko i sam tak się rozczulił.
- Jak wyglądała sytuacja na Dworcu Zachodnim?
Od razu nas do pociągu [wsadzili]. Do Pruszkowa dojechaliśmy. W Pruszkowie jedną noc nocowaliśmy. Na betonie się spało. Oczywiście nic do jedzenia nie było, nic kompletnie. I rano nas już popędzili do pociągu. Ojciec tam rozmawiał z tymi Niemcami, ale nic się nie dało [zrobić].
- Ale czego się nie dało zrobić?
Nie dało się, żeby nas zatrzymali w Polsce. Jak do wagonów nas [zapędzili], to wiadomo było przecież, w jakim celu.
- A w Pruszkowie nie rozdzielono ojca od was?
To był początek, to był tydzień po [wybuchu] Powstania, to jeszcze ta hala była pusta. Myśmy dopiero tam pierwsi byli. Ale beton był. Już tam, gdzie się swoje potrzeby [załatwiało], był olbrzymi taki […] dół wykopany. […] Ogromny, bo wiedzieli, że całą Warszawę tam spędzą. Okropne to było. Bo ja jak tak się nachyliłam, to myślę sobie, że jak tam wpadnę, to się już nie wydostanę z tego dołu, taki był olbrzymi. Już nie powiem o zapachach i w ogóle. Straszne. Bez jedzenia, bez niczego.
Już rano nas [zabrali]. Na każdym wagonie jechał Niemiec z karabinem, tak że nawet nie było mowy [o ucieczce]. Bo ludzie młodzi się szykowali, że będą uciekać. Ale wszystkich by rozstrzelali, cały pociąg by rozstrzelali. Pociąg się zatrzymywał co parę godzin, żeby wyjść można było, swoje potrzeby tam pozałatwiać. Ani jedzenia, nic kompletnie nam nie dali, ani picia, nic. Trzy dni i trzy noce jechaliśmy. Już jak przekroczyliśmy granicę, żaden obóz nas nie chciał przyjąć, bo już były wszystkie załadowane. I w nocy wysiedliśmy, tak szliśmy po jakimś polu po ciemku. Tam byli „ukraińcy” w tym obozie i od razu dziecko siostrze zabrali. Tak że z drugą siostrą później wykradły to dziecko. I dalej pojechaliśmy, do Stuttgartu. Ale pić ani niczego do jedzenia nam nie dali. Później jak była mykwa, bo nas tam do mykwy [zabrali], to tacy byli perfidni, że trzeba się było do naga rozebrać i polewali takim szlauchem. Mężczyźni polewali kobiety i odwrotnie – tak żeby upokorzyć człowieka.
- Trafiła pani do obozu po prostu, tak?
To był obóz przejściowy. Nie wiem, jaka to była miejscowość. I dalej nas do tego Stuttgartu zawieźli.
- I co się działo w Stuttgarcie?
W Stuttgarcie już pracowało się w fabryce Boscha. O piątej trzeba było wstawać, bo godzinę się jechało. Daleko było. A w nocy mogło być i osiem nalotów. I w takiej lepiance mieliśmy schron. A Niemcy mieli luksusowe [schrony], głęboko w ziemi i tam mieli jedzenie. […] Niemki to tam stale dziergały na drutach, na szydełkach. I tam przychodzili jak do drugiego domu. A my w takiej lepiance.
Tak, nie rozdzielili nas.
- A na czym polegał pani praca?
Godzinę jechałam do pracy. Pracowałam przy takiej maszynie, takie śrubki, coś tam tymi śrubkami. Ale ja im tam wszystko psułam, naumyślnie. Ale jakoś mnie [nie przyłapali]. Ten mój majster się nazywał Marsche. On jakiś taki był względny, tak że nie zatruwał mi życia. Tylko Niemki się dziwiły, że tak jest zimno, a my w letnich pantoflach, w letnich rzeczach. Nie mieli pojęcia, jak myśmy byli przywiezieni i że człowiek tak był, jak wyjechał, w letnich rzeczach. W letnich pantoflach chodziłam.
- A jak sobie dawała radę siostra, która miała dziecko?
Nie pracowała. Jakoś z tym dzieckiem [została].
Tak. Bo w tym baraku, w tym obozie, gdzie myśmy mieszkali był kierownik [...] wiedeńczyk. Ojciec świetnie mówił po niemiecku, także jakoś był łaskawy taki. Jak kiedyś nie poszłam do pracy, to przyszła komisja sprawdzać, [co się stało]. A ja się schowałam do szafy. Otworzył [kierownik]. Bo takim kierownikiem to był Holender. Holendrzy to byli uprzywilejowani u Niemców. Oni tam chodzili sobie na takie birbantki. Zupełnie inaczej byli traktowani niż my. Polacy byli [traktowani] najgorzej.
- Ci Holendrzy też byli jeńcami, tak?
No tak. Też do roboty przyjechali, ale zupełnie inaczej byli traktowani. My najgorzej. I trzeba było taką literkę „P” nosić. Kiedyś coś mi się w rękę zrobiło i miałam zabandażowaną. Siedziałam w pociągu, bo do pracy dojeżdżało się pociągiem, i taki młody żołnierz kazał mi wstać, miejsca mu ustąpić. Oficer jakiś. Taka stara Niemka się ujęła za mną, że ja mam chorą rękę, że jestem chora. Nie. Bezwzględny był, kazał mi wstać. Do trzeciej pracowałam, byłam nieletnia. Najgorzej się bałam, jak z pracy wychodziłam, bo chodziły takie grupki Hitlerjugend, a oni byli bezwzględni. Tę literkę zawsze chowałam, żeby nie widzieli. Ale zawsze już tak gorzej ubrana, bo tu zima, a tu w letnich pantofelkach. Mieliśmy takie kartki żywnościowe, takie głodowe. To ja zawsze wszystko wykupywałam i wiozłam tam, bo dziecko musiało jeść. Na żebry chodziłam, żeby jabłek zdobyć dla dziecka. Tak że to wszystko było strasznie upokarzające.
- A przyłapano panią, kiedy schowała się pani w tej szafie?
No tak.
Jakoś tak. Jakoś się udało.
- Jak długo cała rodzina tam była?
Później nas ze Stuttgartu przewieźli do Bempflingen. To była taka wieś, to ja już tam nie pracowałam, jakaś taka ulgowa taryfa [była]. Ale fabryka była obok baraków. A oni często bombardowali fabryki. I nawet nie wiedzieliśmy, że parę kilometrów [dalej] był obóz koncentracyjny dla Polaków. Tam straszne rzeczy [się działy]. Mieliśmy szczęście, że byliśmy w obozie pracy. To mieliśmy wielkie szczęście.
- A na czym polegała praca tam? W tym drugim miejscu, taki sam rodzaj pracy?
Tak .
- Czyli jakieś mechaniczne czynności, tak?
Tak, mechaniczne. Ale tam już było trochę lepiej, bo to była taka wieś. Tak że można było jakieś jabłka dla dziecka zdobyć. Ja to nie jadłam tego, bo to wszystko małe dziecko musiało [jeść], żeby przetrwać.
- I tam byliście do zakończenia wojny?
Tak. Później, jak było zakończenie wojny, weszli Francuzi, ta armia taka, co byli ci Algierczycy, i moja siostra zaprowadziła [ich] do dyrektora. Że to ten dyrektor.
- Kogo zaprowadziła do dyrektora?
Tych Algierczyków, tych Francuzów. Oswobodzicieli naszych. Że to dyrektor, że tak nas prześladował, ale im nic nie zrobili. I z tego Bempflingen Amerykanie zawieźli nas do Esslingen. Myśmy chcieli do Polski wrócić i moi rodzice się zaprzyjaźnili z takim amerykańskim oficerem. A to był Polak, polskiego pochodzenia, tylko po prostu w Ameryce [mieszkał]. On był oburzony, że my chcemy do komuny wrócić, do Polski. Młodzi chłopcy chcieli wracać. Pociągi nie chodziły, bo mosty były pozrywane. Chcieli do Polski wracać na piechotę. Każdy zostawił jakąś rodzinę, [chciał] dowiedzieć się, czy żyje, czy nie. Widziałam – to nawet moja koleżanka nie wierzyła, w to co ja mówiłam – że Amerykanie bili Polaków, tych chłopców po twarzy, że chcą do komuny wracać. A my nie do komuny, tylko każdy chciał do swojej rodziny przecież. [Każdy chciał wiedzieć,] czy żyją, czy nie.
To było w lecie. Myśmy wrócili dopiero pod koniec października. Transportem wróciliśmy. Amerykanie nas dowieźli do granicy polskiej. I jak ja zobaczyłam tych ruskich żołnierzy, jak pociąg się zatrzymywał, te guziki mieli na sznurkach, po prostu brudasy takie – wrażenie okropne. Przyjechaliśmy do Warszawy, to był mróz po prostu. Ten dworzec taki obskurny, człowiek nie miał nic ciepłego. Ojciec poszedł na piechotę do takich przyjaciół, którzy mieszkali na Pradze, na ulicy Kamionkowskiej, bo tam mieli fabrykę swoją. I tam się okazało, że siostra jest. Ta, która została tutaj.
- A szwagier przeżył Powstanie?
Tak, był w Powstaniu. Tak że myśmy szczęśliwie wszyscy przeżyli.
- Kiedy widziała pani Warszawę po powrocie, to jakie to było uczucie?
Tam gdzie mieszkałam [przed Powstaniem], nigdy już więcej nie poszłam, bo dom był spalony. Później miałam wyrzuty sumienia. Ale nigdy nie poszłam i tam do fabryki ojca, bo nie chciałam tego widzieć. Bałam się, po prostu się bałam. Miałam później wyrzuty sumienia, że dlaczego ja nie poszłam. Mam i do tej chwili, ale po prostu wydawało mi się to tak straszne, zobaczyć to, gdzie byłam szczęśliwa w dzieciństwie, gdzie człowiek tyle przeżył cudownych chwil. Bo rodzina była naprawdę kochająca się. I wrócić do niczego. Tak że nigdy tam nie poszłam zobaczyć.
- A ogólnie Warszawa? Utkwiło coś w pamięci?
To pewno, to koszmar. Ale człowiek był szczęśliwy, że żyje, że nikt nie zginął z naszej najbliższej rodziny. Bo tak, stryjek zginął w Starobielsku i teraz jego córka pojechała do niego, tym samolotem leciała [do Smoleńska] i też zginęła. Taki pech.
- A jak się nazywał stryjek?
Tomasz Piskorski. Po prostu w naszej jednej rodzinie nikt nie zginął. Tak to i bracia cioteczni poginęli, rozstrzelani byli. Jeden był rozstrzelany w Palmirach, drugi też zginął. Tak że wszędzie [ktoś zginął]. A u nas nikt nie zginął na szczęście. Każdy umarł śmiercią naturalną. Później też było ciężko, bo wpadali ubecy do mieszkania.
- A ze względu na kogo? Na ojca?
Na ojca nie. Ale szwagier z nami mieszkał. On też był w AK.
- Jak wyglądały te pierwsze miesiące i lata po powrocie do Polski? Poszła pani do szkoły?
Naturalnie, poszłam do szkoły. Na Pragę chodziłam do szkoły. Jak to młody człowiek, nie mógł się stale umartwiać.
- Jak pani postrzega Powstanie Warszawskie z dzisiejszego punktu widzenia? Czy coś zostało w pamięci?
Pewnie, że zostało. Ta okropność, że tylu ludzi zginęło. Jak nas pędzili, to wszystko. Tam, gdzie ten „ukrainiec” chciał zabić ojca, to dzisiaj stoi pomnik Kościuszki. To jak poszłam zobaczyć o świcie, jeszcze nie był skończony. I tak sobie wspominałam, mój Boże. Okropne chwile. Ale człowiek zdrów jest i cały, i żyje. Wszyscy w mojej najbliższej rodzinie umarli śmiercią naturalną. Znaczy się, nie byli przez Niemców rozstrzelani czy zabici.
Warszawa, 26 listopada 2010 roku
Rozmowę przeprowadził Sławomir Turkowski