Henryk Guzik „Wacław”
Henryk Guzik, urodzony w 1922 roku, z zawodu inżynier budowlany; w czasie Powstania byłem technikiem budowlanym.
- W jakiej formacji pan walczył w czasie Powstania?
W czasie Powstania w kompanii „Sylwestra” w Śródmieściu. Zorganizowaliśmy się tam pierwszego dnia.
- W jakim batalionie pan walczył?
Batalion „Zaremba-Piorun”.
„Wacław”.
- Chciałabym najpierw porozmawiać o latach młodości. Czy spędził pan swoją młodość w Warszawie?
Tak. Urodziłem się niedaleko gmachu Muzeum Powstania na Górczewskiej 11. Obok jest plac Kercelego, więc często bywałem z babcią na zakupach, tak że jestem chłopak z Woli. Tu wziąłem za żonę sąsiadkę z sąsiedniej ulicy, na dwa miesiące przed Powstaniem. Rodzice nie bardzo się cieszyli z tego powodu, ale człowiek był odważny.
- Jak pan wspomina edukację jeszcze sprzed wybuchu wojny?
Przed wojną owało mi w 1939 roku jednego roku do skończenia średniej szkoły techniczno-kolejowej na Chmielnej 88. Kiedy wybuchła wojna, zmobilizowali nas, junaków przysposobienia wojskowego.
Mój ojciec pracował w wojsku, w Głównej Składnicy Saperów. Miał zresztą bardzo ciekawe wspomnienia z pierwszej wojny światowej, kiedy jako chłopiec młodszy ode mnie jeszcze rozrabiał na wschodzie. Później tak się potoczyły losy, że nie kończył na razie szkół, tylko od razu się ożenił, był dojrzały. Po dwóch latach, w 1922 roku, urodziłem się ja, następnie za dwa lata moja siostra Ludwika. Mieszkaliśmy niedaleko naszego muzeum. Tu była zajezdnia tramwajowa, widziałem ją, pamiętam, często przechodziłem. Szkoła podstawowa [przy ulicy Młynarskiej 2], szkoła kolejowa [przy ulicy Chmielnej 88]. Dostałem się do tej szkoły dzięki jakiemuś wyjątkowemu szczęściu, bo mówili, że jestem zdolny, ale jako czternastoletni chłopak z kolegami siedemnastoletnimi zacząłem pierwszą klasę i tak do 1939 roku.
- Jakie wychowanie otrzymał pan w domu w związku z tym, że ojciec był wojskowym?
Wiadomo jakie. Patriotyczne. „Stary” nam stale opowiadał różne swoje przygody, kiedy jako młody człowiek w saperach był szefem kompanii. Taki kapral! Młody chłopaczek. Przed wojną był u nas w domu jego portret z kapralskimi dystynkcjami. Chłopak dziewiętnastoletni. Poniosło go aż do Łotwy, tam dostał Krzyż Walecznych. Miał różne przygody. Później się wojna kończyła. Wrócił, zaczął pracować. W 1921 roku chyba się pobrali z moją mamą.
Po kilku latach, kiedy nie miał stałej pracy, spotkał swoich dowódców z saperów i wzięli go do siebie. Tak że w 1939 roku był już dosyć ważnym urzędnikiem w Głównej Składnicy Saperów – Powązkowska 7/13. Prowadził bardzo ważne referaty dotyczące zakupów, więc to musiał być zaufany facet. Miałem w domu wzór człowieka, dla którego ojczyzna była najważniejszą sprawą. [Latem 1939 roku zakończyłem szkolenie Przysposobienia wojskowego obozem w Lidzbarku].
- I kiedy wybuchła wojna...
Wojna. W 1939 roku zapytałem swojego dowódcę na ulicy Ciepłej (tego W Przysposobieniu Wojskowym), czy mogę dołączyć do Głównej Składnicy Saperów, do wojska, gdzie ojciec był.
- Zapytał pan swojego dowódcę?
Swojego dowódcę przy ulicy Ciepłej.
Przysposobienie wojskowe. Od 1935 roku. 1936 może. Miałem skończony kurs przysposobienia wojskowego w 1939 roku. Obóz był w Lidzbarku. Potem już wojna się zaczęła. Na tych miejscach, gdzie myśmy mieli obóz, już się toczyło...
- Czy to była decyzja ojca, żeby...
Ojca propozycja. Jak zwykle – synka koło siebie. Był tam major Lenczewski, profesor, dowódca składnicy saperów, który mnie dobrze znał i też namawiał ojca, żeby razem. Jak już razem to razem.
Jechaliśmy do Brześcia samochodami. W Brześciu, w twierdzy stacjonowaliśmy krótko i później tak jak wszyscy – na południe, na wschód. Wojna wybuchła z Rosją. Kołomyja, Kuty, takie miejscowości. Po drodze rozformowali Główną Składnicę Saperów i wstąpiłem w Buczaczu do 4. batalionu saperów. Dowódca – porucznik Lenczewski. Bardzo fajny chłop. Z nimi na granicy blisko [mostu] stacjonowaliśmy. Najpierw jechaliśmy na obronę Lwowa. Po drodze powiedziano mu, że już się wojna z Rosją rozpoczęła. Poszliśmy na południe i na południu w Kutach przyczailiśmy się dzień. Tak że tego dnia, kiedy Rosjanie wchodzili do Kut, to my stacjonowaliśmy przy moście. Wlepiliśmy się tam w skład ludzi. Byliśmy samochodami. To wojsko było dobrze wyposażone. To była rezerwa. I znalazłem się w Rumunii.
Byłem z ojcem. Początkowo [zatrzymaliśmy się] w miejscowości Tulcea nad Dunajem. Ojciec chorował, ja zachorowałem, tak że to się trochę przewlekało, a wojna szła. Do Francji nie chcieli mnie wziąć, bo byłem za młody (jak już z choroby wyszedłem). Razem żeśmy [jednak] jechali do Francji. Bałczik nad Dunajem – siedzieliśmy parę miesięcy. [Poprzedni] Polacy wyjechali do Francji, my zajęliśmy po nich kwatery. Mieszkałem u Turków, tak że trochę znam tureckich słówek i pogaduszek. Tym bardziej że dziewczyny były w moim wieku, więc mnie nauczyły różnych słów. Było bardzo ciekawie dla takiego młodego chłopca.
Później pchaliśmy się do Francji. Francja upadła. Maj 1940 rok. Co tu robić? W tym zamieszaniu wróciliśmy do kraju jako uchodźcy cywilni. Ojciec jako urzędnik [cywil], ja jako uczeń. Miałem legitymację szkolną szkoły kolejowej i przyjechaliśmy do Warszawy za własne pieniądze. Nie piliśmy żadnych trunków, więc mieliśmy pieniążki. Inni koledzy dostawali żołd, to sobie pozwalali. Nie wiedzieli, czy przeżyją. Wiadomo, jak było. Matka była w tym czasie wysiedlona z naszego domu wojskowego na terenie Powązkowskiej. Mieszkała u [mojej] ciotki, a swojej siostry, pani Anny Magierskiej. Tam ich znaleźliśmy.
W 1940 roku rozpocząłem naukę w szkole, żeby ją zakończyć po tym roku. Tak że w 1941 roku już byłem technikiem budownictwa kolejowego. Teraz ja zacząłem zarabiać na całą rodzinkę. Jako technik. Do Powstania utrzymywałem materialnie naszą rodzinę.
Byłem technikiem kolejowym na stacji Warszawa Praga, głównie w firmie „Dłuski i Spółka”. Stołeczna Spółka Budowlana [Panowie]: Francuz, Olszewski i Dłuski, bardzo zacni inżynierowie. Robiliśmy stację Warszawa Praga. Od gołego pola – mówię o rozbudowie, bo główne tory to wiadomo [były szlakiem Kolei]. Byłem technikiem głównie pomiarowym. Prowadziłem odcinek, nabierałem praktyki budowlanej. Przedtem jeszcze rok pracowałem w Stołecznej Spółce Budowlanej, [budowaliśmy] pocztę, której już nie ma, w Powstaniu została zniszczona – budynek Aleje Jerozolimskie, Żelazna. Później na Ratuszowej zaczęliśmy budować halę. Potem zmieniłem pracę, [przeszedłem] właśnie do firmy „Dłuski i Spółka”.
- Czy miał pan w pracy kontakty z Niemcami?
Stale. Stąd uczyłem się niemieckiego prywatnie u profesora, który się ukrywał na Chłodnej ulicy. Nie pamiętam [jego] nazwiska, ale był przed wojną profesorem niemieckiego, (nazwisko niemieckie) i u niego pobierałem lekcje niemieckiego za własne pieniążki. To mi się bardzo przydało, ponieważ mogłem się z Niemcami porozumieć i w czasie wojny, i w czasie Powstania. Gadka zawsze była taka.
- Jak się układały te kontakty w pracy?
Z Niemcami?
Miałem małe [kontakty], ponieważ byłem tylko technikiem. Nade mną był inżynier Fabianowski, znany człowiek, który [w Powstaniu] walczył w „Baszcie”. To był mój szef, inżynier, prymus szkoły podchorążych ale i politechniki sprzed wojny. Bardzo fajnych ludzi miałem, dlatego tak mi się podobało z nimi pracować. Miałem bardzo miłe stosunki w pracy. Daj Boże każdemu.
- Czy ma pan jakieś silne wspomnienia z okupacyjnej Warszawy?
Wiadomo. Jak wszyscy chłopcy przed Powstaniem rozrabialiśmy. Z kolegą Adamem [Lipcem] poznaliśmy się, kiedy przydzielono mi sekcję Powiśle, i tam właśnie między innymi był kolega Adam i inni koledzy.
Nie, w konspiracji. W pracy byliśmy grzecznymi ludźmi, pracowaliśmy. Z tym że moja praca, firma, była trochę zmobilizowana. Byli w ścisłym kontakcie z dowództwem AK i zasilali konto akowskie poborami, które [podobnie jak my] w tej firmie zarabialiśmy. Była sytuacja, ciekawostka taka, kiedy [do firmy] przyszedł złodziej i chciał wymusić okup od naszych dyrektorów, podsuwając chłopca małego z listem, w którym żądano okupu. Mnie i paru moich kolegów nasi dowódcy ustawili – ja byłem legalnie, bo byłem technikiem w tej firmie, ale oni byli pomagierami. Jeden sprzedawał cukierki czy papierosy przed budynkiem tak, żebym go widział z pierwszego piętra z pracy, żeby złapać tych łobuzów. Łobuzy nie wiedzieli, że firma jest zmobilizowana i możemy zrobić z nich sito.
Tak było, że przed samym Powstaniem jeden z tych kolegów, [„Valdi”], który był na ulicy i sprzedawał drobiazgi, zobaczył, że starszy człowiek daje dziecku list. Dał mi znak, pokazałem mu, żeby poszedł za nim. [Ten człowiek] wyprowadził go pod Warszawę do Włoch. Pojechali z Głównego. To było obok dworca, Żulińskiego ulica, obecnie przedłużenie Żurawiej. Stamtąd do Dworca Głównego było bliziutko. Tamten jegomość poszedł, nie wiedząc, że jest obserwowany, do Włoch, do swojego domu. Ten już jego adres sobie zapisał. Mieliśmy mu złożyć „elegancką” wizytę z użyciem laski. Na gołą pupę mieliśmy mu wyperswadować, ale Powstanie za wcześnie wybuchło. Dopadli go koledzy wreszcie (ci, którzy go śledzili przed Powstaniem) pod koniec Powstania na ulicy Żulińskiego. Okazało się, że był fryzjerem i strzygł naszych dyrektorów. Byłem w szpitalu, ale jeden [z kolegów] przyszedł i mnie pytał, co z nim zrobić. Mówię: „Wiadomo. Manto trzeba mu wyprowadzić, ale nie zabijać, broń Boże”. Pokazali mu, jak trzeba być grzecznym chłopcem. Dopadła go sprawiedliwość.
- W którym momencie pan wstąpił do konspiracji?
W 1941 roku.
Kiedy byłem technikiem w firmie „Dłuski i Spółka”, zorientowali się ci panowie, że jestem już trochę wyszkolony wojskowo, [przynosiłem też świeżą prasę konspiracyjną „Biuletyn Informacyjny”, Biuletyn dostawałem czasami od mego kolegi (późniejszego szwagra) Stanisława Kawki (z Wawrzyszewa)]. Dostałem propozycję, czy wstąpię. Oczywiście.
Panowie byli zorganizowani. Było parę osób. Nie wiem dokładnie już ilu. Oprócz [inżyniera] Fabianowskiego, który nie był w naszym batalionie, tylko w innym, od nas był [Włodzimierz] Wójcik. Był porucznikiem w czasie Powstania. Zatruł się wraz z grupą ludzi na początku Powstania. W naszych opracowaniach jest mowa o tym, że zostali otruci przy ataku na pocztę na Nowogrodzkiej. Na pocztę nie doszli, ale byli tu, gdzie teraz jest Rada Narodowa. Był tam wydział szpitalnictwa i w piwnicach (Niemcy cofali się) nasi wleźli i zobaczyli butelki z winem. Byli zmordowani, popili tego wina i zatruli się. Parę osób – siedem, osiem. Między innymi Wójcik, z którym miałem kontakty parę lat wcześniej.
- Został pan zaprzysiężony.
Tak. Przeszkolenie krótkie. Zorientowali się, że mam przeszkolenie [wojskowe]. Dali mi sekcję na dowództwo. Potem była moja szkoła podchorążych. Kończyłem szkołę podchorążych. W 1944 roku, w marcu byłem po skończeniu tej szkoły na przeszkoleniu w lesie koło Piotrkowa. Było nas kilku z naszego batalionu. Kilku kolegów. W tej chwili nie pamiętam, ale mam opracowanie, które państwu złożę, gdzie są wyszczególnieni po kolei. To, co teraz mówię nieskładnie, będzie tam ułożone w bardziej literacki sposób.
- Czy oprócz szkoleń uczestniczył pan w akcjach konspiracyjnych?
Oczywiście. Tak jak wszyscy.
- Czy może pan opowiedzieć o tych akcjach? Jakiego rodzaju to były działania?
Najprostszy był kolportaż prasy. Wiadomo – „Insurekcja” i [„Biuletyn Informacyjny”], woziło się całymi pakami. Nieraz z Bielan taskałem paczki, koledzy mi pomagali. [Adam] też brał udział w obstawie akcji przerzutu prasy, ale hurtowo.
Po adresach, które były wymienione, które były tajne. Między innymi spóźniłem się na plac Narutowicza. Na pierwszym piętrze był budynek. Spóźniliśmy się dwie czy trzy godziny, bo mieliśmy duże kłopoty po drodze. Kłopoty, gdzie trzeba było wrzucić wszystko przy sądach do piwniczki przyokiennej i uciekać przed żandarmami. Potem wracałem, złapałem to już za dnia i spóźniłem się ze dwie godziny na miejsce zbiórki, gdzie przychodzili po nas młodzi ludzie – harcerze i inni – i mieli to dalej nosić. Dostałem małe wypomnienie, dlaczego się spóźniam. Mówię: „No, siła wyższa. Niestety, to nie ode mnie zależy. Dobrze, że prasa jest. Nie zostawiłem, tylko przytaskałem”.
Potem były różne akcje jak to się wówczas działo. Byliśmy w „Kedywie”. Paliliśmy [dokumenty] gminy. Na przykład najpierw była gmina we Włochach. Od Grójeckiej, jak się kończy lotnisko, była gmina na Okęciu. Okęcie, ale nie pamiętam ulicy. Tam elegancko załatwiliśmy sprawę. [...] Za wcześnie weszliśmy. Nie chcieli nas wpuścić. Młodo zawsze wyglądałem, młodziej wyglądałem, niż miałem [lat]. Udawałem głupiego. Wpuścili mnie wreszcie do gminy, gdzie było zebranie. Czekam na swoich, kiedy przyjdzie „Tygrys”, „Sylwester” i kiedy zaczniemy akcję. Ponieważ się nie zaczynało, a ci już chcieli się rozłazić, musiałem ich utemperować, nie pokazując broni. Miałem dwa pistolety, ale wystarczyły perswazje. Jeden kolega od strony podwórza trzymał ludzi, którzy wychodzili na podwórze, a na podwórzu cały czas robili jacyś ludzie ogrodzenia gminy. Wynosiliśmy później już akta i topiliśmy. Koledzy topili, bo ja miałem inne sprawy – rozrabiałem w archiwach. Wyrywaliśmy, co potrzeba było, i wyrzucało się. Ci nosili. Początkowo nie chciało się palić w piecach.
Gminne. Szczególnie rolne. Akta rolne, spisy.
- W jakim celu to było robione?
Po to, żeby nie dawać kontyngentów. Nie dawać Niemcom kontyngentów.
- Udało się panu te informacje stamtąd wynieść?
Oczywiście. Ale nie wtedy. Powiem dla ciekawości, co było dalej. Trochę książek połamaliśmy, popsuliśmy, zabraliśmy i popaliliśmy. Po akcji elegancko rozeszliśmy się. Dowiedziałem się, że najważniejsza książka [jednak] została. Po tygodniu poszedłem, (dostałem rozkaz, żebym załatwił tę sprawę). Z kolegami. Wziąłem dwóch kumpli i [poszliśmy] jako interesanci do urzędnika, który [to] prowadził. Od razu mówię mu: „Panie, dawaj mi tę książkę. Nie będę panu pokazywał broni, bo pan jest Polakiem”. Zorientował się, o co chodzi, mówi: „Co będzie ze mną?”. – „Zwiążę pana”. Przywiązałem go do krzesełka, delikatnie, tylko żeby ludzie wiedzieli w razie czego, że był skrępowany strasznie, zmordowany i żeby miał jakieś alibi. Książkę mi dał, jeszcze drugą i zostawiłem go na krzesełku. Zapytałem: „Dobrze? Wygodnie panu?”. (Potem, [chyba w 1950] u mnie pracował ten pan po [kilku] dwóch latach. Był u mnie na budowie, byłem kierownikiem budowy, kierownikiem odcinka. Udawaliśmy, że się nie znamy). Książkę zabrałem ze sobą, zaniosłem na Złotą na miejsce zbiórki, gdzie było dowództwo. Pytają się mnie, czy wykonałem rozkaz. „Tak”. – „W jaki sposób? Spalona?”. – „Nie”. Wyciągnąłem książkę: „Masz pan książkę” – dałem kapitanowi, który nas [pytał].
Jakieś ważniejsze spisy. Ponieważ trzeba było zachować pozory wobec żandarmerii, więc mnie nie interesowało, jaki jest tytuł. Taki dostałem rozkaz – taką wziąłem. Szukali tej książki najważniejszej (nie wchodziłem w szczegóły), potrzebnej w tym celu, żeby skreślić sprawę, żeby utrudnić sprawę ściągania kontyngentów od ludzi.
- W tej gminie nie znajdowali się Niemcy?
Nie, nie było żadnego Niemca. Oczywiście mowa była krótka. Jak zacząłem akcję, zapytałem ludzi siedzących przy stole, bo miał tam odprawę wójt. Za wcześnie zacząłem, ponieważ mojego dowódcy nie było, więc musiałem wkroczyć do akcji. Przedstawiłem się. Mówię: „Czy wśród państwa są Niemcy?”. – „Nie ma”. – „Folksdojcze?”. – „Nie ma”. – „Czy jesteście »pewnymi« Polakami?”. – „Tak”. – „Poczekajcie trzy minuty, przyjdzie dowódca. Łapki na stół. Nie będę wyciągał nic z kieszeni, bo jesteście Polakami”. To była zasada dżentelmeńska, co będę straszył swoich. Za jakieś pięć minut wpada zmęczony „Tygrys”. Przekazałem mu wszystko dalej. On już poprowadził, wygłosił mowę patriotyczną, zdarł niepotrzebne afisze z boku. Narozrabiał, narobił bałaganu, żeby ci, którzy potem przyjdą, żandarmi, widzieli, że się coś kotłowało. A to był wielki kamuflaż, bo ludzie byli nasi. Każdy czekał – „nareszcie są”.
- Czy w jakiejś innej gminie też była taka akcja?
Tak. Jeszcze było parę gmin po drodze. W Młocinach też. W Młocinach, jak czytałem później po wojnie, było kilka akcji. Ale my tam rozrabialiśmy [raz] (w nocy).
Przed Powstaniem. Po Powstaniu byliśmy grzecznymi ludźmi, obywatelami Rzeczypospolitej Ludowej. Zresztą byłem ranny.
- Pan w Młocinach tak samo...
Powiem o swoim odcinku. Moim zadaniem było zaszachowanie Polaków, policji polskiej granatowej. Komisariat był na obecnej trasie ulicy. Teraz jeździmy po fundamentach tego komisariatu, (musiał być rozebrany). Przedtem był od pasma drogowego bliżej lasu, jakieś [dziesięć] do [piętnastu] metrów. Jak obeszliśmy przez lasek Bielański, tnąc druty kolczaste – obcęgi miałem specjalne, nawet sobie nowe spodnie podarłem troszkę, byłem zły, każdego bym zamordował za te portki – krzyknąłem do wartownika, który tam czekał: „Panie! Pan jest Polak?”. – „Polak”. – „Dobrze. Rączki z daleka od kabury”. W tym czasie kolega poszedł na słup, zdjął buty, przeciął druty telefoniczne. Po pierwszym drucie już brzdęknęło. Policjant się właśnie wtedy odwrócił. Zaszachowałem go. Potem drugi drut. Powiedziałem mu: „Nic wam nie grozi, do was nie mamy żadnych spraw. Proszę siedzieć spokojnie. Czy są tu na posterunku Niemcy?” – mówiłem do niego przez ulicę. Z lasku Bielańskiego do werandy przed budynkiem. On mi odpowiadał. Mówię: „Siedzieć spokojnie, jesteście na muszce. Nic wam nie zrobimy. Do was nie mamy żadnych [pretensji]”. Uspokajałem go. Zmieniałem stanowisko parę metrów dalej, żeby mnie nie kropnął, jak by mnie ktoś na głos chciał namierzyć. Elegancko poszło. Nasi spalili w gminie to, co trzeba. Nie byłem w budynku gminy, tylko ubezpieczałem od strony szosy. Ludzie przechodzili czasami spóźnieni na Łomianki. Szli szosą w nocy, mimo że była godzina policyjna. Różnie było. Udawaliśmy, że się nie znamy. Zresztą mnie nie widzieli. Później jak mnie widzieli, to też udawaliśmy... Wszyscy. Wtedy były takie zasady, że udawaliśmy, że się nie znamy i robimy swoje. Potem wycofaliśmy się przez lotnisko, Wawrzyszew w stronę Górc. Na lotnisku Niemcy [(kilku lotników)] udawali, że nas nie widzą. Chłopaki z frontu. Miałem szmajsera wtedy. W tamtej akcji miałem szmajsera, więc bym ich pociągnął mocno. Ale to byli jacyś lotnicy z frontu, którzy udawali, że nas wcale nie widzą. Dzięki temu, że zaczęli głośno szwargotać, dopiero ich zobaczyłem. Najpierw mogli zrobić porządek z nami! Tak że wszędzie są ludzie. Na froncie też są ludzie.
W każdym razie poszliśmy na tak zwaną melinę, w Górcach, i w tej melinie [tamtejsi] kumple pędzili bimber. Nigdy w życiu nie piłem tak strasznego alkoholu jak wtedy. W ogóle nigdy nie piłem dużo, ale z nerwów, ze wszystkiego spróbowałem. Ohyda! Niefachowiec robił. Ubarwiam to trochę żartami. Następnego dnia przyjechał „Tygrys”, który był później w Powstaniu. Był kontrolerem tramwajów miejskich. Przyjechał wagonem, zabrał broń naszą i wywiózł gdzie trzeba do schowania na Młynarską 2. Niedaleko naszego muzeum.
To była wiosna 1944 roku, przed Powstaniem. Marzec chyba.
- Czy były jakieś inne akcje?
Były ciekawostki. Dużo rzeczy było, ale byliśmy w „Kedywie” i niektóre rzeczy są chronione tajemnicą. W każdym razie nigdy nie walczyliśmy z Polakami. Spaliło się parę różnych tartaków, różne hece. To, co trzeba było. W dzień byłem technikiem przykładnym. Pilnowałem swojego instrumentu, bo głównie pomiary robiłem wtedy. Przechodzili koło mnie żandarmi kolejowi, znali mnie z widzenia. Nie gadaliśmy, aczkolwiek mogłem z nimi gadać, ale nie miałem tematu. Ale mnie widzieli, że tam się kręcę. Za chwilę wagony zostały przez [miejscowych] chłopaków [z Annopola] (mówię teraz o mojej pracy na Warszawa Praga) obrobione na górce rozrządowej. Potem widziałem tylko żandarmów, którzy lecieli do jakiejś akcji. Ja – aparat pod pachę i zasuwam w drugą stronę: „Nie wtrącam się w wasze sprawy”. Udawało się niewiniątko, a swoje robiło się, wtedy kiedy trzeba.
- Gdzie zostały spalone tartaki?
Nie pamiętam już w tej chwili. Za Targówkiem.
- Może pan opowie, jak ta akcja wyglądała?
Nie byłem tam, to nie była moja akcja. Trochę pomagałem, ale w samej akcji nie brałem udziału. [Byliśmy przed tym tygodniem kiedyś w dzień blisko tartaku, w lesie, na górze].
- Okres przed Powstaniem – jak to wyglądało?
Zależy z jakiego punktu widzenia. Człowiek dwudziestodwuletni i dwudziestoletni zawsze ma [swój światopogląd]. Teraz po sześćdziesięciu latach wspomina tylko miłe chwile, a nie ucisk, udrękę, głód, upodlenie na ulicy, jak widział, że żandarm idzie i kogoś bije. Trzeba było zachować twarz i wygrywał ten, co był pewny siebie, udawał. Miałem taką zasadę, że byłem śmiały, szedłem na niego i nie ustąpiłem mu drogi. Niech on mi ustąpi drogi. Miałem kiedyś zdarzenie, że jeden z żandarmów mnie ochrzanił: „Co ty mi nie ustępujesz drogi!”. –
Eh, Ich habe keine Zeit! – nie mam czasu, idę dalej. To ich brało. Kamuflaż, żeby śmiało udawać różne rzeczy.
- Czy był pan przygotowywany do wybuchu Powstania?
Pewnie! Tak jak wszyscy. W firmie „Dłuski i Spółka” było sporo naszych kolegów i przygotowywaliśmy różne środki. Nasi dyrektorzy wspomagali nasz oddział. Miałem swoje [dwie] sekcje pod swoimi rozkazami i musiałem z nimi robić to, co trzeba. Wszyscy się kręcili, każdy swoje robił.
Opowiem taką ciekawostkę. Przed [samym] Powstaniem robiłem butelki zapalające. Zrobiliśmy ich ze sto, właśnie na terenie firmy. [...] Kiedy moi dyrektorzy dostali kartkę, że mają zapłacić okup, zostałem wciągnięty do pilnowania biura. Przy okazji, żeby się nie nudzić, dostałem polecenie od „Sylwestra”, żeby robić butelki zapalające. Ponieważ były przydziały wódki, to były butelki. Jak się dołożyło do tego trochę chemikaliów, które służą do wykonania butelki zapalającej – dałem słowo, że nikomu nie powiem, aczkolwiek już wszyscy wiedzą. Organizowaliśmy opaski do naklejania, mieszaliśmy benzynę, z czym trzeba, i robiliśmy w tych flaszkach butelki zapalające. Zalepiało się to parafiną. Zrobiło się tego około stu. Wysyłało się to, wynosili koledzy dwie ulice dalej na wprost pogotowia, na ulicę Hożą do „Ciemnego” [Janusza Gędziorowskiego], tam, gdzie „Ciemny” mieszkał. Mówiłem o „Ciemnym”, naszym koledze. To był syn generała. Generał był w Anglii. Mama [„Ciemnego”] była lekarzem [wspaniała Pani doktor], brała udział w Powstaniu. Swoje piękne mieszkanie poświęcili na kwaterę naszego plutonu przed Powstaniem. Tam gromadzono między innymi butelki zapalające. Wytwórnia była w firmie „Dłuski”, to ja robiłem. Człowiek się i chemii jeszcze troszkę uczył.
- Jakie rozkazy dostał pan przed wybuchem Powstania?
Najpierw przy okazji pilnowania biura… To było przed Powstaniem, nie związane z wojskiem tylko raczej na uspokojenie bandziorów. Butelki zapalające – to było przed Powstaniem. Kolegów zgromadziłem [ilu było] potrzeba, powiadomiłem. Przez to sam nie byłem obecny na zbiórce przed Godziną „W”, bo się spóźniłem, robiąc te flaszki, i na godzinę mniej więcej, pół godziny prawie przed siedemnastą wychodzę z ostatnią partią butelek, patrzę – żandarmi są na Żulińskiego koło poczty. Wróciłem z powrotem, dobrze, że mnie nie zauważyli. Zostawiłem wszystko. Wziąłem swoją legitymację, ausweis, wszystkie firmowe [papiery] na wierzch i śmiało „walę” na żandarmów. Krótka rozmowa – „Pod ścianę!” Czekam – który dowódca. Dowódca idzie. Wtedy mu ładnie powiedziałem, że jestem
Eisenbahn Bauutechniker w firmie „Dłuski”, stacja Warszawa Praga, i proszę o przepuszczenie, ponieważ już zbliża się moja godzina pracy. A moja praca wcale nie była po piątej, tylko była w dzień, ale on nie wiedział, nie musiał wiedzieć. Udaję ważnego. Mówi mi krótko po niemiecku:
Weg! – bardzo „uprzejmie”, czyli „precz!”. Mówię:
Danke – i idę dalej tam, gdzie jest [obecnie] pogotowie. Był tam parkan, teraz jest budynek murowany. Znowu szli jacyś Niemcy [- lotnicy] i znowu się nie spodobałem. Strasznie mnie popychał w brzuch swoim szmajserem. Klarowałem mu różne rzeczy, ale... Znowu czekałem, który z nich ważniejszy. „A, jest”. Znowu mu wyłuszczyłem piękną tyradę, że już mam mało czasu do pracy na stację Warszawa Praga. Znowu tym samym słowem skitował:
Weg! – Danke. Zasuwam do bramy, a na bramie [nasi] już oni wyskoczyli. Widzę jeszcze tych Niemców, a już mam karabin, bo już mi dali. Widzę tych samych szkopów, którzy wracają na Nowogrodzką.
- To było pana miejsce zbiórki?
Nie byłem na miejscu zbiórki. Koledzy byli na miejscu, a ja nabijałem butelki. Musiałem to kończyć.
- Ale gdzie ono było wyznaczone?
Zbiórka była u „Ciemnego” w mieszkaniu, o którym mówiłem. Stamtąd było blisko. Szedłem już tam, gdzie mi pokazał „Sylwester”, to znaczy w kierunku Woli na Ministerstwo Komunikacji. Nie wiedziałem, jaki jest cel, bo nie byłem na odprawie, (robiłem swoje flaszki).
W pewnym momencie wpadłem do bramy i jakiś cień mi zamajaczył. Patrzę – chłopak z karabinem. Od razu do niego krótko: „Kto jesteś? Skąd?”. Okazało się, że strzelec. „Biorę cię pod komendę. Jestem podchorąży, masz tu mój karabin. Tylko uważaj, bo to jest karabin snajperski”. A nieprawda, bo to był rosyjski diektariew, do którego nie było amunicji. Już ostatni, wziąłem to, co było. Mówię: „Pilnuj”. Zabrałem mu dobrego mauzera i całą torbę „pestek” – (naboi ze sto sztuk), które dostał. Z innego oddziału chłopak. Zaplątaliśmy się tam. Chłopaczyna dostał rozkaz, żeby patrzył do tyłu. „Widzisz tych Niemców? Nie widzisz? Tam są Niemcy, idą na pocztę. Pilnuj w tę stronę, a ja idę do przodu. Ty za mną”. Tak pod komendę wziąłem chłopaka od razu. Chłopaczek dziewiętnaście, osiemnaście lat. Jeszcze „świeży”, a ja już byłem żołnierz. I w bramę, w bramę, w bramę. W pewnym momencie jestem od jajczarni dwie bramy. [Z Jajczarni] wyskakuje jakiś szkopina i leci w tamtą stronę. Spróbowałem, co trzeba, z nowego karabinu. Było bardzo łatwo, dostał prosto w środek, tak że wykopyrtnął się na twarz. Za bramą jakieś dziesięć metrów (mówię teraz o jajczarni, o ataku na jajczarnię i o Powstaniu). Nie wiedziałem, gdzie idziemy. Myślałem, że idziemy na ministerstwo, w tamtą stronę dalej.
Po drugiej stronie ulicy „Sylwester” prowadzi chłopaków. W pewnym momencie, kiedy byłem blisko jajczarni, dostałem od niego rozkaz krzykiem, żebym wlazł do mieszkania na wysokim parterze. To już była jajczarnia. Pytam się: „Czy można rzucić granat?”. Bałem się, żeby Polaków nie trafić. „Można”. Wyciągnąłem filipinkę, bo wszystko zabrałem z mieszkania od „Ciemnego”. Wylazłem zza bunkra. Był tam słup ogłoszeniowy, Niemcy strzelali do mnie ze szkoły budowlanej obecnej. Przedtem [była tam]
Frontleitstelle, czyli stacja urlopowa dla żołnierzy. Byli w budynku szkoły budowlanej na Wspólnej. Stamtąd strzelali. Ja do nich też parę razy. Jakiegoś grubasa kropnąłem jeszcze. Grubasa, który szedł, bo żandarmi [do niego] przylecieli. Z drugiej strony naszej jajczarni były siostry, za siostrami parę budynków i od Wspólnej się zaczęło. Nawet tak się zaczęło nieszczęśliwie, że paru [położyli Niemcy] naszych, Polaków. Z tamtej strony atakowali koledzy z naszego plutonu pod dowództwem „Tygrysa”, o którym wspominałem. „Tygrys” ocalał, inni chłopcy też. To wiem ze słyszenia.
Co robię (mówię o swoim wejściu do akcji, o której nie wiedziałem, gdzie idziemy, na co idziemy, po co, bo nie byłem na odprawie): rzuciłem granat, pokazując się tym facetom z bunkra. Ale wolałem, żeby oni we mnie celowali, zawsze się buja lufa, a ja na chwilę się cofnę, żeby mnie odłamki nie położyły, gdybym w okno trafił, odbiłoby się na mnie. Ale wszystko dobrze, wlazłem do środka, wskoczyłem. Poraniłem sobie ręce szkłem szyby, (tam jest wysoki parter). Wpadłem – biuro, zaciemnienie, tak zwane
Verdunkelung, tak się nazywało po niemiecku zaciemnienie, papiery, które zwisały, spadły i kombinuję, gdzie jestem. Pierwszy raz w życiu tu jestem. Zobaczyłem długi korytarz, jakieś akta. W pierwszym momencie przypadłem z drugiej strony, wziąłem szafę i pchnąłem szafę na drzwi od korytarza. Jak by się ktoś wtarabaniał, to mam jeszcze szansę. Kombinuję, co to za melina. W tym momencie uchylam lekko zasłonę i widzę po drugiej stronie wjazdu na teren jajczarni okienko, obok okna portierni i jakąś sylwetkę. W tym momencie, sylwetka z tamtej strony – i strzał do mnie. Dobrze, że miałem łeb odsunięty tuż przy futrynie i koło mnie mignęło. Ale już go miałem na celu. Spod ramienia (jak Murzyn) przyfasowałem mu prosto w brzuch. Żeby trochę niżej, to bym go już nie trafił, bo [framuga] okna zasłaniała. Szczęście. Lepiej mieć szczęście niż co innego. Zaczął się wrzask: „Ojej! Ojej!”. Myślę: „Rany boskie! Polaka kropnąłem!”. – „Ojej” – krzyczy po polsku.
Potem wpada do mnie „Sylwester”, wpadają koledzy, którzy z przeciwnej strony ulicy szli, i zaczyna się cała rozróba. Kolega przyleciał z erkaemem, który miałem przedtem na Młocinach. Później „Sylwester” mówi: „Kto na ochotnika idzie do przodu?”. Nikt się nie [zgłosił], nie było ochotnika. Bali się. Pierwsze spotkanie młodych chłopców z frontem. To byli chłopcy, których stać by było na bohaterstwo, a na razie każdy jest tylko chłopcem. Ale trafił się starszy trochę „ostrzelany”. „Kto pójdzie?”. Mówię: „Ja pójdę”. Trudno. Było mi wstyd za chłopaka z mojego plutonu, nie będę mówił kogo. [Mówię]: „Nie pójdę z tą rurą. Dajcie mi coś krótkiego”. Dali mi rewolwer, „belgijkę”. Nie sprawdziłem tej „belgijki”, ale nowiutka, czyściutka. Oddałem swój karabin komuś. Na moją komendę już teraz, bo wtedy już zaczynam się „rzucać”, mówię: „Ty dasz krótką serię, a ja skaczę z drugiego okna”. Cel był: otworzyć bramę. „Sylwester” kazał mi otworzyć bramę, żeby weszli wszyscy od ulicy. Przyjrzałem się bramie, jest tam antaba, myślę sobie – jak tu zrobić? Trzeba się zahaczyć, odwrócić o dziewięćdziesiąt stopni, przywiesić się. Wtedy nawet jakby co, to już otwarta będzie, już pchną. Tak się zrobiło. Wyskoczyłem, otworzyłem bramę. Ludzie [załoga uwięziona] zaczęli rabanić z lewej strony podwórka. Okazało się, że [to] robotnicy z rampy, uwięzieni przez Niemców. Na mnie pokazywali, żebym nie był głupi, żebym tam nie szedł, bo tam są Niemcy. Mówili mi to, co już dobrze wiedziałem. Trochę człowiek był taki... Może po harcersku... Zamiast rzucać granat i zdobywać tak jak uczyłem ich, młodych, zrobiłem inaczej. Tak, jak mi instynkt kazał. Padłem i wsadziłem łeb od dołu. Ale miałem pistolet, miałem granaty przy sobie w kieszeni. Nabrałem tego sporo, bo tam niewiele [było] wszystkiego. Niemiec koło mnie naprzeciwko. Otwieram – a tu łeb. Zaczyna mi szwargotać, że ma dwoje dzieci:
Ich habe zwei Kinder, bitte, nicht schiessen. Lufa mi opadła. Jestem tylko Polakiem, więc nie będę mordował tak, jak oni robili. Jeszcze mówię do niego grzecznie:
Maul halten! – „zamknij pysk”, temu dziadowi. Był starszy ode mnie z dziesięć lat, piętnaście, bo to rezerwa. Przymknął się. Przyglądam się naokoło, co się dzieje. Wyjąłem spod niego jego karabin i pokazałem chłopakom w oknie, że tu jest! Szum się zrobił, wesoło. Po drugiej stronie ulicy byli cywile. (Jednego z tych ludzi spotkałem [później] w obozie jenieckim [Altengrabow Stalag XI A]. Też był żołnierzem, ale wtedy był pierwszy dzień i nie zdążył na akcję. Opowiadał mi, jak widział to z okien jako przechodzień. „Aleś pan tam narozrabiał!”. Już w niewoli będąc (przejdę teraz trochę do przodu), tego pana, który mi przypomniał o mojej szarpaninie na ulicy Hożej, spotkałem w Altengrabow w niewoli, kiedy byłem za drutem w areszcie, (bo narozrabiałem i mnie przymknęli). Przechodził obok i przedstawił się, że mnie zna).
Cofam się [znowu] do Powstania. Jesteśmy na Hożej. Jeden [Niemiec] już leży, drugi – dalej koło szkoły, mój. Jeden w środku, co krzyczy, że ma dwoje dzieci. Teraz rozrabiam dalej. Z krótką spluwą myszkuję po pokojach, patrząc na schody, bo wiem, że po schodach łatwo wszystko spada. Granaty. Kombinuję. W lewo – nie, prosto – nie, patrzę w prawo, jakieś „laboratorium” – [napis] na drzwiach. Na Hożej. W wejściu po prawej stronie było laboratorium dla tych zakładów mleczarskich. Badali mleko czy coś, nie wiem. W każdym razie taki był [szyldzik]. Wpadam trochę z rozpędu, jak gdyby na ubaw, a tu do mnie strzela facet! Leży na ziemi ranny. Ranili go [nasi] koledzy, którzy szli od sióstr z tamtej strony. Przez okno, z tyłu. Napatoczył się na mnie jakiś feldfebel. Do mnie chce granatem. Kropnąłem go. Był bliziutko. W momencie kiedy do niego strzeliłem, mój pistolet się rozłożył. Pierwszy strzał z nowego pistoletu! (Zapinka czołowa była widocznie niezapięta. Ktoś go jakoś głupio montował). Nie zauważyłem [tego], złapałem już w akcji. Jak strzeliłem, to mi zaczęło się rozsuwać. Złapałem za suwadło, bo jakby się zgubiło, to potem nie można by było już nic dopasować. Słyszę – w tym momencie mam uszy naokoło siebie – zza szafy jakieś kroki. Ten już leży, już mój, ale kroki zza szafy! Wyskoczyłem z powrotem, wyciągnąłem granat. Patrzę – „sidolka”. Nie powiedziałem jednej rzeczy, że rzucałem [poprzednio taki] granat. Granat nie wybuchł. Rozsypał się żółty proszek. Wróciłem się, złapałem drugi, patrzę – „sidolka”. Nie. Wyciągnąłem „filipinkę”, a miałem tylko dwie „filipinki”, [tę] co na początku rzuciłem w okno, i [drugą]. Rąbnąłem „filipinkę”. Filipinka swoje robi! (Trzy sztuki rozwalały gąsienice czołgu niemieckiego jak były związane). Taka była siła materiału wybuchowego. Wiadomo, rozróbka na całego. Wlazłem z powrotem. Znowuż wrzask,
Hande hoch! Uwaga! Z dołu krzyczy, że jest
verwundet – ranny. Widocznie pokiereszowała go ta „filipina”. Na nim wypróbowałem drugą „sidolka”. Po ciemaku – „buch”, w piwnicy. Wybuchła. Tak że już nie było co zbierać. Tu się z tymi handryczę, którzy mieli okna w stronę bliżej sióstr, skąd 1. kompania [akowska] (nasza kompania, ale inna) miała atakować, ale się spóźnili i już z nimi nawiązałem wspólny ogień. Z tyłu za mną pełno ludzi, cywilów. Cywile z rampy policzyli, że już chyba dosyć i zaczęli mi mówić, że tu jeszcze jakiś pies musi być. Psy bardzo kocham, myślę sobie: „Gdzie tu pies? Jeszcze go zabiją”. Otwieram drzwi – nie ma nikogo. Ani psa, ani nic. Tak się skończyła cała akcja na jajczarnię na Hożej.
- To był koniec pierwszego dnia?
To nie był koniec pierwszego dnia. [To była] pierwsza akcja pierwszego dnia Powstania. Później przyszedł „Sylwester”. Jakiś chłopak przyleciał do mnie i mówi, że jego majster ma gdzieś stena. Mówię: „Dawaj go!”. Chłopaczyna przyniósł mi stena i naboje. Patrzcie, ile już broni zmieniłem po kolei. Jak ktoś nie miał broni, to przez całe Powstanie nie miał, a ja już miałem inny „garnitur”. Mówię do „Sylwestra”: „Biorę tego stena”. – „To weź”. „Zrobię pojedynczy ogień. Idę, sprawdzę czy działa”. Przełożyłem, [jest] taka zawleczka z boku, bach go w górę. „Dobra”! Po Powstaniu pyta się mnie starszy pan, nasz kolega „Hrabia” z Alei Ujazdowskich: „Po co pan strzelał na podwórku, jak już było po całej akcji?”. Mówię: „Jak po co? Trzeba było spróbować broń”. „Aaa, dopiero mi się teraz wyjaśniło”. Dopiero mu się wyjaśniło (z tym się nosił dwa lata), po co strzelałem raz. Po to, żeby spróbować broń.
- Czy tam też miała miejsce jakaś akcja?
„Sylwester” kazał mi zrobić bunkier naprzeciwko wejścia. Wiedział, że jestem technikiem budowlanym i że na tym się znam. Chłopaki sypali worki z piaskiem. Jeden, drugi, trzeci wrzuciłem przed [bunkrem], ułożyłem drugą warstwę, a potem już mi się nie chciało. Widzieli, jak to robić, a ja już się wróciłem. Wtedy przyleciał z drugiej strony ulicy, z bramy, w której nasi siedzieli przed atakiem, [nasz] kolega, że na Wspólnej (równoległa następna ulica) coś się szykuje. Niemcy z tej szkoły
Frontleitstelle, z drugiego końca – tam się coś szykuje. Jakoś tak wyszło, że poszedłem tam z tym chłopcem. Zameldowaliśmy „Sylwestrowi” i „Sylwester” mówi: „Tak, idź tam”. Z „Sylwestrem” znałem się już parę lat, od 1941 chyba czy 1942 roku. Tak że dobrze mnie znał i ufał mi. Kazał mi iść.
Poszedłem piwnicami przez podwórko. Ludzie już rozrabiali, bo to pierwsze godziny Powstania. Wychyliłem łeb, patrzę – Niemcy coś wyładowują z wozów do szkoły budowlanej. Teraz tam są budynki, a przedtem, na początku budynków nie było. Tylko z tyłu szkoły budowlanej. Mówię do niego [kolegi], żeby się nie wygłupiał, niech pilnuje się mnie. Ale ponieważ Niemcy byli blisko – nie wytrzymał mój koleżka, wyskoczył, (z Marymontu chłopak, kumple z Marymontu jego dobrze znali). Nawiązał ogień niepotrzebnie. Nie powinien tego robić, ale ponieważ mu się kładli, bo było blisko, to on był szczęśliwy. Nie posłuchał mnie, żeby się wrócić. Chciałem tylko sprawdzić, co jest, i wycofać się. Zamknąć bramę i „dobra”. Ale nawiązał z nimi ogień, więc musiałem też się włączyć. Z nowego stena, nowiutkiego, który dopiero dostałem, posunąłem im troszkę po tych... Było ich z dziesięciu. Zamieszanie się zrobiło, szum, wrzask. Długo z nimi nie powalczyłem, bo byli ubezpieczeni, to było wojsko prawdziwe. Już dwa lata walczyli czy trzy, to mogli nas uczyć taktyki, a nie my ich. Mimo że był na urlopie [Niemiec], ale to był frontowiec, miał erkaem. Ale zanim się do niego doczołgał, (musiałem go widocznie „trzymać”), tak że to trwało. Wreszcie posłano nam serię. Skutek taki: chłopak na miejscu zabity, ja dostałem w [lewą] łapę, łapa mi się zgięła – (miałem [penie rękę] wysuniętą za bramę. Zmieniałem magazynek, już drugi magazynek zmieniałem. Też niepotrzebnie z nimi za długo toczyłem [walkę]. Powinienem twardo powiedzieć [chłopakowi], żeby się wycofał. Wziąć go za uszy i wyprowadzić go. Ale tego nie zrobiłem i straciłem kolegę. Sam się też rozłożyłem. Ściągnęli mnie za nogi i taka moja walka...
- Gdzie został pan przeniesiony po tym, jak został pan ranny?
Zostałem ranny w [lewe przedramię od dłoni do łokcia]. [Byłem] w szpitalu.
Najpierw jak mnie zranili, zaniesiono mnie do szpitala na Hożej. Później [(po wojnie)] to był szpital dla uprzywilejowanych Ministerstwa Zdrowia, szpital na rogu Hożej i Wspólnej, Świętego Józefa. Długo tam nie byłem, ponieważ pan, który z zawodu był ginekologiem, jakiś dobry chirurg, chciał mi koniecznie „urezać” łapkę. Powiedziałem mu, że „g..”., ale tego nie będzie. Nie zgadzam się. Nie wyrażam zgody. A już koło mnie leżała dziewczynka, (bardzo ładna dziewczyneczka), która miała mi oddać krew. (Transfuzja- ręka w rękę). Wszystko wyszykowali. Jak się dowiedziałem, że będą mi cięli [rękę], to po co mi ta krew? Pogłaskałem ją, mówię: „Koleżanko, nic tu nie będzie”. Twardo – „Nie pozwalam!”. – „Zjeżdżaj stąd mała. Już cię nie ma!”. Zaczęła coś... „Dobra, niech pani idzie. Dziękuję. Buzi później dam”. Powiedziałem: „Nie, nie. Nie ma sensu”. Zaczął mnie rugać doktor. Mówię: „Nie będzie, panie doktorze. Powiedziałem krótko. Dajmy sobie z tym spokój”. Przenieśli mnie na drugą stronę, z powrotem do piwnicy. Wtedy przyszedł kolega Adam. Poskarżyłem mu się. „Taki pan – (jestem z Woli chłopak, więc nie będę mówił, co mu powiedziałem) – chciał mi tę rękę charatać”. Nie zdawałem sobie sprawy co prawda, ale liczyłem na swoją gwiazdę. Adam poszedł do niego mu klarować. Tak mu klarował, że tamten się przestraszył, bo [Adam] pokazał mu rewolwer. Myślał, że to zadziała. Tamten mnie na nosze kazał wsadzić w nocy czy na jakieś prześcieradła (coś miękkiego) i wynieśli mnie do sali braci Szelestowskich w szkole tańca na Poznańskiej. Tam się znalazłem.
Rano budzę się, patrzę – coś mi pika przed oczami. Pik, pik, pik – tuż blisko. Otwieram bardziej ślepia, patrzę, a to jest mózg chłopca w moim wieku, może młodszego z poharataną głową z tyłu, [chłopiec] dogorywa. Kładli nas obok siebie. Myślę sobie: „Niedobrze”. W tym momencie przechodzą lekarze. Patrzę – jeden mój znajomy, doktor Dreszer. Machnąłem do niego drugą ręką. Podszedł: „My się znamy”. Chodziło o to, że Dreszer leczył mojego przyjaciela w czasie, kiedy ten był w marcu ranny w nogę. Stąd mnie poznał, bo [wtedy doktora] Dreszera wyciągnąłem ze szpitala Dzieciątka Jezus, zaprowadziłem przez miasto na Powiśle, gdzie kolega mieszkał. Stąd pamiętał mnie, a ja jego. Jak zobaczył mnie, że się znamy, mówię: „Doktorze. Niedobrze ze mną”. – „Dobra”. Kazał mnie [wziąć] na nosze, [zanieśli] mnie do jego szpitala [na Poznańskiej].
Otworzył szpital na [Poznańskiej] w domu mieszkalnym, na wprost naszego sztabu (po drugiej stronie). Zajęli tam mieszkania na szpital polowy. Dzięki temu doktorowi ocaliłem rękę. On mi tę rękę ocalił – tak powinienem powiedzieć – przez płukania, kąpiele. „Bawił się ze mną, mimo że Powstanie szalało. Co prawda leżałem na podłodze, [ale] potem mnie na łóżko przenieśli. Przez całe Powstanie nie brałem udziału w walkach. Odwrotnie – zajmowałem ludziom czas swoją skromną osobą.
- Czyli do końca Powstania znajdował się pan w szpitalu?
Leżałem na Hożej w szpitalu polowym. Nie w mieszkaniu, o którym zacząłem mówić, tylko u doktora Dreszera. [Poznańska]... nie pamiętam numeru.
- Jakie tam panowały warunki sanitarne?
Wydaje mi się, że jak na powstańcze warunki to były dobre. Na mojej sali leżał później dowódca zgrupowania – „Zaremba”, za mną przy oknie. Miał rękę amputowaną. Umilaliśmy sobie czas rozmową. Obok niego leżał mój kolega [Jerzy] Karpiński, któremu amputowali nogę. Dalej przy ścianie leżał jakiś porucznik, który płakał. „Mamusiu!”. Mamusia przyszła do niego, a on zaczął jej beczeć. Mamisynek. Wyjątkowy typek. Jeszcze ochrzanialiśmy go, żeby matce dał spokój. Matka roztrzęsiona, rozpłakana. Gdzieś blisko mieszkała chyba. W każdym razie obsztorcowałem go jak trzeba.
Później różne przygody były. „Zgoi się”, „nie zgoi się”, amputować? Wiedziałem, że Dreszerowi dam rękę obciąć, bo to przyjaciel. Robiłby wszystko, co by mógł. Zgodziłem się na amputację po rentgenie (rentgen! Bogato!), który robiony był w prywatnej klinice naszego znanego doktora na Wilczej. Zapomniałem jego nazwisko. Prowadził prywatną praktykę. Profesor, bardzo zacny człowiek. Wtedy jak mi zaczął prześwietlać łapę, puszczali mu prąd. Prąd mu puszczali o pewnej godzinie z Jajczarni. W naszej jajczarni zainstalowano elektrownię polową. [...] Jak mi powiedział, że nic z tego nie będzie, bo jest za duża luka, trzeba będzie charatać łapę, bo jest [luka] z pięć centymetrów, nie pamiętam – dużo było, wyszedłem do jego salonu z widokiem na pocztę, żeby mnie zabili. Wziąłem fotel, postawiłem na balkonie, siadłem sobie i siedzę. Nikt nie strzela do mnie! Widocznie patrzył przez lornetkę, widzi, że jakiś „przegraniec” mu się napatoczył, szkoda kuli. Siedziałem tam długo, z piętnaście, dwadzieścia minut. [Nasi] szukali mnie. Wreszcie doktor wpadł, nie pokazując się w oknie odciągnął mnie w bok: „Co ty, głupi robisz?! Przecież cię zabiją!”. – „No i co?” – byłem zrezygnowany. Wydawało mi się, że bez ręki nie można żyć. Znalazłem się po kilku szturchańcach od doktora... „Pójdziesz sam czy mam cię zaprowadzić?”. Ledwo na nogach się trzymał. Miał takich pacjentów jak ja z dziesięciu. Przynosili mu na czas, kiedy mu puszczano prąd. Zapomniałem nazwisko tego pana, któremu jestem tak wdzięczny. Po wojnie go widziałem.
Wróciłem do szpitala i drwiną pokrywaliśmy sobie różne rzeczy nieprzyjemne. Śmierdziało jak cholera na naszych salach, te rany się jątrzyły, smród okropny. Jakoś przyzwyczaiłem się. Doktor przyszedł, mówi: „Pachnie jak kakałko”. Pamiętam, jak to powiedział, żeby nam dodać ducha. Wspaniali byli ci lekarze. Wspaniali!
Potem jak zaczęły się różne kłopoty z cywilami pod koniec Powstania, namnożyło się i babek pełno postrzelanych odłamkami, różne hece i przygody były. Jedna się zakochała – koniecznie, żeby jej zobaczyć rany i policzyć. Co zrobić – różne hece, jak to młodzi ludzie, [ale byłem młodym żonkosiem, więc zawiodłem jej chęci]. Pamiętam teraz tylko dobre rzeczy, złych już nie chcę pamiętać. [Otrzymałem Krzyż walecznych za walkę (tylko jeden dzień)].
Koniec Powstania, już łażę. Wyleźliśmy z naszym dowódcą batalionu na spacer, odwiedzić siostry. Siostry koło jajczarni. Poszliśmy do tych sióstr. Ja – łapa na temblaku, Radziwiłowicz z mankietem naokoło szyi, bo ma „urezaną” łapę. Ja mam chociaż na czym powiesić, na temblaku. Podżarliśmy troszkę u sióstr. Siostry nam dały po kotlecie. To był już koniec Powstania, zabiły ostatniego świniaka. Henio, czyli ja, chłopak z Woli, myśli sobie: „Jak tu wymanić jeszcze jeden kawałek mięska?”. Zaczynam odsuwać swoje mięsko i odkładać. Psychologicznie. I tak bym zeżarł. „Dlaczego pan nie je?”. „To dla kolegi na sali” – Karpińskiego. Mówi: „Proszę zjeść, ja panu zaraz dla niego dam”. „Dobrze”. Położyłem, aż przyniosła mi pakuneczek – „To dla kolegi”. Swoje zeżarłem, zaniosłem na salę Karpińszczakowi i jeszcze porucznikowi „przegrańcowi”, podzielili sobie.
Jeszcze poszliśmy tego dnia na spacer z dowódcą zgrupowania „Zarembą”. Wyprowadził mnie w kierunku placu Trzech Krzyży. Po drodze na Marszałkowskiej (to już było zawieszenie broni) Niemcy przechodzili na drugą stronę. Żandarmi. Udawaliśmy, że ich nie widzimy, bo było zawieszenie broni. Trzeba było przejść przez przewrócony wagon tramwajowy [na ul. Marszałkowskiej]. Taskam się ze swoim starszym kolegą. Niemcy stanęli, mówię:
Vorsicht! (uwaga) – do nich, twardo. Stanęli. Przyglądali się mi z uśmiechem troszkę, ale [staliśmy] twardo, przepuścili nas. Przeszliśmy elegancko, poszliśmy dalej. Oni zostali, a [kapitan] mówi: „Ty to cwaniak jesteś!”. – „No, chłopak z Woli”. Obejrzeliśmy, jak wyglądała ulica Krucza pod koniec Powstania. Rozpacz. Ludzie [bladzi, chorzy], obszarpani strasznie. Nie chcę o tym mówić.
Potem wróciliśmy do swojego szpitalika. Kiedy była kapitulacja, dziewczyny (na noszach trzeba było nosić rannych) uparły się, że mnie kawałek przeniosą. Mówię: „Gdzie będziecie się wygłupiały! Pójdę kawałek. Potem się położę wam na nosze”. Tak było. Tuż przy Dworcu Głównym, na wprost dawnego Dworca Głównego (teraz go nie ma) przełożyłem się na nosze (to było już po kapitulacji) i doniosły mnie do samochodu. Samochody niemieckie zawiozły nas na Dworzec Zachodni. Na Dworcu Zachodnim przenieśliśmy się na wagony i w bydlęcych, „eleganckich” – takich samych jak Niemcy jechali z frontu – wagonach, normalnych, przystosowanych, pojechaliśmy w siną dal na zachód.
- Wyszedł pan z Warszawy jako cywil?
Nie, jako wojsko. Normalnie jako wojsko, nie jako cywil. Do niewoli. Już byliśmy objęci konwencją i zapisane było, że wojsko musi wyjść, ranni muszą wyjść. Kto jest niechodzący, to go zaniosą. Tylko że to robili nasi ludzie i siostrzyczki umordowały się nade mną. Znaleźliśmy się w Altengrabow, stalag XI A, koło Magdeburga. Tam miałem też ciekawe przygody, ale innego rodzaju.
- Proszę pokrótce opowiedzieć.
Zawsze byłem rozrabiaka. Niestety. Nie narzucałem się, ale zawsze [wplątałem się] w jakąś awanturę. Fotografie robiłem. Ponieważ znałem [jako tako] francuski, bo w szkole uczyłem się francuskiego, to na tyle rozmawiałem, że mnie rozumieli i ja ich. Nie powiem, że dobrze mówiłem, nie. W Rumunii na przykład nie mogłem się dogadać.
Wracam do 1939 roku, jak chwaliłem się, że znam francuski. Jadę do Francji, przyszedł oficer Legii Cudzoziemskiej, zaczął do mnie szwargotać i mówi: „Ty, słuchaj, kto cię uczył tego francuskiego?! Nic nie umiesz!”. Polak. Po cywilnemu, ale oficer Legii Cudzoziemskiej. (Tak mi mówili). Tak że moja francuszczyzna była bardzo słaba, ale w niewoli dogadywałem się. Potem coraz lepiej, bo miałem przyjaciół. Zaproponowano mi, czy bym wziął udział w małej akcji robienia fotografii pamiątkowych z aparatem z Polski, z Powstania, który dostał się w ręce Holendra. Holender robił zdjęcia, a Francuzi w laboratorium naszym w niewoli obrabiali te zdjęcia. To były pamiątki. W książkach po wojnie niektóre fotografie się pokazywały. Na przykład ja ich ustawiałem. Byłem komiwojażerem dla Polaków, to ich ustawiałem. Na przykład – dwie nogi. Jeden ma jedną nogę, drugi ma drugą. Tak ich ustawiałem, żeby te nogi były na zewnątrz. W środku pusto. Temu owało jednej, temu drugiej nogi. Takie pamiątkowe fotografie robiliśmy.
Miałem pecha, bo [chcąc te] fotografie roznieść. [Zapisałem się], że idę do lekarza (tam byli znani lekarze, z konspiracji na przykład). Chciałem się dostać na teren obozu, lazaretu, skąd mnie [przedtem] wyrzucono. Też z przygodami różnymi [skutkami]. Nakryli mnie Niemcy, bo wartownik... Najpierw mu powiedziałem: „Dam ci papierosy, tylko
Maul halten – pysk trzymaj – zaraz będę wracał”. Ale on się [potem] przestraszył, że na front go wyrzucą, bo przyszła Abwehra, jakaś kontrola i wskazał na mnie, że pcham się na teren obozu do moich kolegów, u których byłem. (Później może powiem, dlaczego mnie wyrzucili z tego obozu). Niemcy mnie nakryli. Zobaczyli, że mam fotografie naszykowane, i zawołali dowódców, oficerów. Zaczął do mnie [tłumacz] coś „bałakać”. Mówię mu po niemiecku: „Gadaj pan przyzwoicie, żebym zrozumiał wreszcie! Albo po niemiecku, albo po polsku”. Niemcy, oficerowie zaczęli się śmiać.
Dolmetscher źle mówił po polsku. Jakiś poznaniak – nie wiem. Śmieli się później, bo kiedy już znalazłem się w więzieniu, w areszcie, to przyszedł jakiś oficer sprawdzić i mnie poznał. Zasalutowałem mu, zacząłem z nim po niemiecku gadać. Rozmawialiśmy sobie jak znajomi. Skutkiem tego doradził mi, żebym zameldował się do lekarza niemieckiego, to dadzą mi godzinę [„spaceru”], że będę dłużej chodził na spacerku. To mi doradził sam Niemiec [jakiś podobno Hrabia], który mnie przesłuchiwał przedtem na terenie dużego obozu.
- W więzieniu znalazł się pan przez te zdjęcia?
Tak. Za to, że miałem te fotografie. Za to groziło podobno, jak mnie straszyli, że mnie zastrzelą. Ale to był koniec wojny. Oni sami się bali. Pietra mieli. Poza tym wydaje mi się, że nie byli tacy najgorsi. To byli różni panowie oficerowie, którzy też mieli już w nosie tę całą wojnę. To był 1945 rok. Chcieli przeżyć.
- W obozie znajdował się pan do...
Jeszcze powiem, że na terenie poznałem Ildefonsa Gałczyńskiego. Bardzo sympatyczny facet [był sanitariuszem]. Pomagałem mu robić wycinanki kukiełek, a on całą poezję urządził i zrobiliśmy przedstawienie. Ponieważ trochę rysuję (architektem miałem być, tylko wojna mi przeszkodziła), więc te rzeczy mu robiłem z kolegą, który był lepszy ode mnie. Malarz. Zapomniałem w tej chwili, jak się nazywał. W pismach potem [po wojnie] były jego karykatury. Pomagałem mu technicznie [robić] różne rzeczy. Robiliśmy kukiełki. Z 1944 na 1945 rok.
Na terenie. Taka akademia.
Dla jeńców, ale Niemiec stał z tyłu. Kiedy Niemiec się odwracał, to jedna kukiełka odwracała się w drugą stronę i wyglądało jakby Niemiec łapę podnosił. Tak była namalowana i wycięta, tak przemyślnie, że jak się ją wzięło na drugą stronę jako tło, to był taki szkop z łapą podniesioną – Heil! – i tu Ildefons mówił na ten temat coś wierszem. Nigdy tego nie spotkałem w jego opracowaniach po wojnie. Był [to] bardzo sympatyczny człowiek. Poza tym czasami mu pomogłem. Śliwki mu kupowałem [za jakieś „fanty” lub za papierosy], a on z tego bimber robił. Był troszeczkę uzależniony od alkoholu. Takie czasy.
- Do wyzwolenia pan przebywał w tym obozie?
Wyrzucili mnie z lazaretu do dużego [obozu]. Z dużego przylazłem do lazaretu z powrotem. Jeszcze była taka „polka”… Tego nie powiedziałem, a to jest bardzo ważne. Dlaczego mam rękę w ogóle, dlaczego ta ręka ocalała. Prawie po miesiącu pobytu w niewoli dostałem się prawie pod skalpel, do badania do chirurga głównego. To był Anglik. Zapomniałem, jak się nazywał. Bardzo fajny człowiek, profesor medycyny z Edynburga. Powiedział mi krótko: [
Amputazjon!]. Mówię:
Keine Amputazjon – po niemiecku. „W Polsce nasi lekarze metodą angielską doktora Orro (tak się nazywał ten chirurg angielski, [który opracował] tę metoda) mnie już rękę prawie wyleczyli”. On mnie zlekceważył i powiedział: „Nie. Wieczorem jutro amputacja”.
Ja, taki zmordowany – teraz wracam jeszcze do początku mojego pobytu w lazarecie Altengrabow – siedzę przed barakiem, smutny jak nie wiem. Przechodził młody Jugosłowianin, pomocnik lekarzy. Nie skończony lekarz, medyk. (Mieli obok barak). Mówi: „
Czto takoj [skuczonoj]? – co taki smutny – Co ci jest?”. Klaruję mu, że doktor Anglik mi łapę chce obciąć. „A przecież ręką ruszam”. Student zaczął filozofować, co by było gdyby. Złapałem się tego jak nitki i mówię mu: „Doktorze – doktorze do niego, a to chłopak był dwa lata starszy ode mnie – gdyby tu naciąć, wpuścić dren – (to wszystko spuchnięte było) – spuścić tę całą masę zza gipsu – spuchnięta łapa była, już pękła by prawie – to przecież można by było drenowo spuścić”. On mówi: „Taak…”. Poszliśmy do doktora. [Jugosłowianin] znał świetnie angielski. Grali z doktorem w brydża, z Anglikiem, jego szefem. Poszliśmy. Zaczął mu [gadać] po angielsku, bo ja tylko po niemiecku. W pewnym momencie patrzę – profesor [już wiem! Profesor Gordon!] wyciąga lancet i mu rzuca na stół. Po angielsku – bach mu. Ten [młody] odskoczył. To jego pierwsza operacja w życiu! Mnie już to zdenerwowało. „Dawaj!” Zacząłem mu wyliczać, bo miałem [w Polsce 1936 roku] skończony cały kurs sanitarny [pierwszej pomocy] jak trzeba. Nie pracowałem w tym kierunku, ale przed wojną nawet już na mojej praktyce mierniczej w szkole techniczno-kolejowej byłem głównym sanitariuszem na obozie i leczyłem [(pierwsza pomoc) między innymi] wieśniaków, sąsiadów naszych na wsi. We wsi Irena. To był 1939 rok, [lato].
Teraz wracam z powrotem do niewoli. Wziąłem narzędzia, „Jeszcze to, jeszcze to, kiweta”. Ten patrzył na mnie, (profesor [Gordon] Anglik), bo mnie traktował psychologicznie. Mnie i swojego kumpla, tego chłopaczka. Rozgryzał nas psychologicznie, co z nas za ludzie. Tak mi się wydaje, później zrozumiałem, bo to był dobry chirurg. Pozbierałem mu to wszystko, mówię: „Przydałoby się trochę spirytusu”. – „O tak!”. Wziął, nalał setkę czy może pół setki, postawił. Bierzemy. Ten Igor mnie ciągnie, mówi, żebym nie robił tego. „Chodź! Idziemy ”. [Ale ja uparcie swoje-] poszliśmy do nas. Poszedłem do sanitariuszy, był taki pokój, mówię [(byłem nabuzowany nerwowo)]: „Panowie, wynocha stąd!”. Oni do mnie z mordą: „Co jest?!”. Mówię: „Wynocha. Nie będę mówił, kto nam masełko podgryza, kto nie daje nam porcji. Nie będę mówił, tylko wynieście się i sprawa zakończona”. Oni: „Wariat, wariat!” – poszli, bo się bali. Rozłożyliśmy się tam [w ich pokoju], ogień był napalony, postawiłem to co trzeba, wygotować narzędzia. Pogadaliśmy sobie, wygotowaliśmy narzędzia i w pewnym momencie pokazuję mu to, kiedy doszło już wszystko [i ustalimy co trzeba robić] i on mnie „charat” ładnie. Chciał ostrzem w stronę żył. Mówię: „Nie, człowieku. W drugą stronę”. Jakoś udało mi się wpłynąć na tego chłopaka z Jugosławii, że odsunął brzeszczot tam, a tu ostrze w tę stronę- mnie przewinął [lancet] na drugą stronę. [Pokazałem]: tu jest dziura i [na wylot dłoni]. Kiedy założył sączek, gumę na drugą stronę, wtedy zemdlałem. Obudziłem się w swoim łóżku następnego dnia. Już był wieczór. [Pierwszego dnia (wieczora)] on nie mógł przejść do swojego baraku, bo mogliby go postrzelić [wartownicy] w Altengrabow. Spał w nogach u mnie. Trzy łóżka do kupy, on w nogach podobno, ja na swoim łóżku. Dwaj koledzy z boku. Rano poszedł do swoich i przychodził do mnie co godzina, dawał mi jakieś, niemieckie środki [o nazwie chyba „Prontozil”], czerwone pastylki przeciwko zakażeniom. Bozia pomogła i jakoś jestem, mimo gorączki, mimo opuchlizny [oraz] tego wszystkiego. Po miesiącu już zacząłem rozrabiać. Zacząłem sanitariuszy tępić, bo bardzo brzydko zachowywali się w stosunku do naszych kolegów. Na sali było stu ludzi, może osiemdziesiąt. Charakterki się pokazują w takich momentach.
- Proszę powiedzieć o wyzwoleniu. Znajdował się pan wtedy...
Po lazarecie poszedłem do obozu. Dziewczyny tam były. Gross-Lübars. Przede mną tam były podobno dziewczyny, które poszły do Holandii, (dziewczyny z Powstania). Tam robiłem fotografie. Zapisałem się do lekarza, żeby zanieść fotografie kumplom, o co mnie prosił Holender. Na terenie lazaretu. Tam mnie nakryli. Powiedzieli mi, że „kula w łeb”. Tylko że koniec wojny. Znalazłem się w areszcie na terenie dużego obozu Altengrabow, Stalag XI A. Nie lazaretu, nie Gross-Lübars – podobozu, tylko w głównym obozie, jeszcze z pierwszej wojny światowej. Były tam dragońskie koszary, stajnie. Spaliśmy sobie w stajniach jak koniki, elegancko. Żłoby były betonowe. Na początku tam byli nasi oficerowie jeszcze z Powstania, to się śmieli: „Tak się do żłobu rwali, to wreszcie mają!”. Bardzo ciekawi byli ludzie różni. Spotkałem paru, nawet jednego pana po [ciemku] [nie poznałem]: „Panie kapralu, niech pan przejdzie, bo tu niebezpiecznie, muszę do ubikacji”. Potem patrzę, a to pułkownik „Żywiciel”. – „Przepraszam, panie pułkowniku”. – „Dobra, nie martw się, nie ma sprawy!”. Widziałem tylko kapralskie [belki], a nie widziałem gwiazdek. Takie były momenty różne śmieszne, wesołe. Człowiek rozrabiał jak pijany zając.
Później siedzę w areszcie, z Niemcem gadam. Puszczają mnie na teren, dostaję paczkę. Moją paczkę, którą zawieźli do obozu Gross-Lübars, skąd mnie wzięli, przyniósł jakiś stary człowiek, wermachtowiec-na plecach. Ten porządek,
Ordnung, jednak mi się podobał. Przyniósł do mojego więzienia i mi oddał! Była tam poduszka na wierzchu, poduszka z Powstania Warszawskiego! (Mała poduszeczka). Pod spodem były różne moje książki i paczka [żywnościowa] amerykańska, którą dopiero tam dostałem. Z tej paczki zrobiłem użytek. Ponieważ nie paliłem, to zacząłem częstować, kogo trzeba. Okazało się, że szefem aresztu jest Niemiec z Łodzi, majster tkacki (nazwisko już teraz zapomniałem), który mi pokazywał fotografie w Łodzi jako sportowca z orłem niemieckim, cesarskim w jakiejś drużynie Niemców w Łodzi, przed wojną. Okazało się, że polski zna perfekt i wiedział wszystko, co o nim gadamy po polsku. Oczywiście to nie były słowa, które można pisać i mówić między dziećmi. Jak to żołnierze. Udawał, tak się trzymał. Bał się na front wschodni jechać. Potem się jemu też trochę przysłużyłem dobrze, bo kiedy go później Rosjanie wyprowadzili, to ja wlazłem do nich, dałem ruskim parę fajek i jemu dałem całą paczkę papierosów. Był porządny chłop jak na Niemca. A wszędzie trzeba być człowiekiem, to znajdzie się człowiek z drugiej strony, który też cię zrozumie. Takie życie.
Ces’t la vie.
Piszę pod Sochaczew do Szymanowa, do rodziny mojego ojca. Przed wojną – państwo Koneccy. On był sołtysem, Jakub Konecki. Przed samą wojną ojca coś tknęło. Wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy na wycieczkę z Powązek do Szymanowa, żeby zobaczyć jego daleką, daleką rodzinę. Jakie on miał wyczucie, mój stary! Poznałem rodzinę na wsi, bo moje nazwisko jest Guzik. W okolicy Żyrardowa jest wieś Guzów, Guzików tam jest pełno. Jedna z pań wyszła za Koneckiego. Konecki miał ładną, miłą córeczkę i do niej napisałem list, że: „Tuż przed wojną u was byłem”. Napisała mi, żebym szukał jej narzeczonego. Znowu jej coś napisałem i wtedy mi napisała [drugi] list, że moi rodzice wywiezieni do Niemiec, do Schwarzwaldu, napisali do nich [po moim liście pierwszym] jako do skrzynki kontaktowej, podając wszystkie swoje dane, że szukają mnie, że razem byliśmy. Kiedy do niej napisałem, połączyli nas adresami i napisałem wówczas do Schwarzwaldu, do moich starych. Tam był ojciec, matka i siostra moja, Ludwika. Pracowali w jakiejś fabryce. Wiedzieliśmy, że przeżyliśmy. Co z moją żoną (dwa miesiące przed Powstaniem) nie wiedzieli, ponieważ rozłączono ich w Żyrardowie. Moja żona ze swoimi rodzicami starymi (ojciec był stary) została. Była zresztą później wywieziona na wieś, bo się schowała gdzieś między starych i szczęśliwie jakoś przetrwała między starymi na wsi u bardzo zacnych ludzi. Tam się przechowała do stycznia. W styczniu wróciła do Warszawy na ruiny [naszego wspólnego] domu. Naszego domu, bo była naszą sąsiadką, (stąd poznaliśmy się).
- Pojechał pan do Schwarzwaldu do rodziny czy wrócił pan...
Wróciłem do mojej żonki. Zasuwałem z różnymi przygodami, [początkowo] na rowerze ukradzionym starszemu rosyjskiemu pułkownikowi [ w miejscowości Beelitz].
[Ruskie] dowództwo mieściło się w miejscowości Beelitz. (Miejscowość na drodze koło Berlina, na lewo). Tam chwilowo zatrzymaliśmy się, bo nas wywieźli z obozu i zostawili w tym mieście. Tam zacząłem rozrabiać, rowerek zabrałem, schowałem się w szkole na strychu. Rosjanie szukali roweru. Po drodze rozkradli w szkole naszym kolegom trochę rzeczy, które były na wierzchu. Po dwóch dniach wylazłem ze strychu i z mapą wyrwaną z atlasu tamtej szkoły znalazłem sobie drogę i z kolegami trzema pojechałem na rowerach, które zorganizowałem w sposób trochę teraz [po wojnie] nielegalny, ale [wtedy?!]. Miałem elegancki rower, który zakosił [komuś] ruski, a [koledzy] mieli takie, [co] jedno koło chodziło. Musiałem zmienić, znowu komuś zabrałem i dałem dobre koło. [Holender zaanektował sklep przy ulicy, a rower (też komuś skradziony) zostawił na ulicy, to wystarczyło].
Tak znaleźliśmy się we Frankfurcie nad Odrą. Już z przygodami. Chcieli mnie zabić ładnie nasi „przyjaciele” ruscy, [zacząłem mówić po rosyjsku-dali spokój]. Żeśmy się znaleźli we Frankfurcie. We Frankfurcie-na pociąg [towarowy]. W pociągu jechały kobiety, Polki i panów też trochę było. Z różnymi przygodami dostałem się do Poznania. Potem na inny pociąg i do Włoch pod Warszawą, bo spotkałem mojego brata ciotecznego, Jana Magierskiego. Spotkałem [go] w niewoli, w Altengrabow. Ściągnięto go skądś i już trzymaliśmy się razem. I [trafiliśmy] do jego mamy [tj. mojej Cioci Andzi].
Jak się znalazłem u jego mamy, to powiedziała, że moja żona: „Przecież żyje!”. – „Gdzie?”. – „No w waszym domu!”. Przestałem już jeść, ubrałem się i – kierunek Wola, Obozowa. Góra, dół, góra, dół, nie patrzyłem, jak się idzie po ruinach. Znalazłem się w domu, Obozowa 13, gdzie zostawiłem moją małżonkę dwumiesięczną. Poleciałem tam szybciutko z kolegą, który jechał do Białegostoku. Spotkaliśmy ją w piwnicy domu, bo góry [domu] nie było [przecież] . Byłem ich sąsiadem na trzecim piętrze od strony ulicy, a oni od podwórza. Tylko że oni mieszkali tam od przed wojny, a ja tylko w czasie wojny.
Jako budowlaniec zorganizowałem okna, drzwi, zrobiłem ze sklepu na dole duże mieszkanie. Tak, że tylko jedną nockę w piwnicy spałem. Potem spaliśmy wszyscy w sklepie dawniejszym, na parterze. Dach zrobiłem ze szczątków różnych, z kawałków papy fachowo kładzionej jedna na drugą. Rynny, przewody dymowe oczyściłem, wstawiłem, co trzeba. Materiał był, bo przecież było pełno ruin. Okna znalazłem, też wstawiłem. Wszystko wstawiłem. Wapno-był dół na wapno, bo była budowa obok na Obozowej. Jedną ręką, bo tę [lewą] miałem na temblaku, ale zasuwałem, zrobiłem razem z tym kumplem, który jechał do Białegostoku.
Mieszkałem tam króciutko. Później przeprowadziłem się na Żoliborz, Słowackiego 25. Dom był rozbity do połowy, połowa spadła z tyłu [posesji]. [To jest] niedaleko kościoła, tam, gdzie teatr jest [obecnie]-niedaleko. Zająłem miejsce na górze [drugim piętrze]. Nawet ludzie ucieszyli się, bo ciekło im [przedtem]. Zorganizowałem [i to]. Na przejściu, na torach Gdańskiego jechało wojsko polskie ludowe. [Wdrapałem się] do nich na wagon: „Chłopaki! Pomóżcie, bo ja nie mogę”. Przenieśli mi rower. Mówię: „Co wy tu macie? Jakiś ponton?”. [To byli] chłopcy, którzy [mówiąc], „zawodzili”, tak ze „wschodniego” [terenu]. Uważali mnie za oficera, bo miałem amerykański mundur elegancki [i baretkę Krzyża Walecznych z Powstania]. Mówię: „Chłopcy, pomóżcie mi”. – „A co my możemy pomóc?”. Mówię: „Dajcie mi ten ponton”. – „Nu, dobrze”. Mówię: „Jadę teraz do domu po bimber, a wy mi zanieście w krzaki ponton. Jak byście pojechali, to z Bogiem, a jak będziecie, to wam przywiozę z litr bimbru”. Wróciłem na rowerze (z powrotem mi rower przenieśli), pojechałem do domu na Obozową, od teścia wyciągnąłem bimber, zawiozłem im, chłopaki popili. Ustawili mnie jak trzeba, ponton położyli mi na rower, tak że przysiadł rowerek. [Rower prowadziłem]. Jedną ręką – na Słowackiego. Tam już sąsiedzi pomogli. Rozłożyliśmy jak rekina ten ponton na górze i mieliśmy sucho.
- Proszę powiedzieć na koniec, co pan teraz myśli o Powstaniu, z perspektywy, gdy pan wspomina?
Nie będę mówił, bo się koledzy nie będą cieszyli. Przerywam rozmowę. Moje zdanie, człowieka osiemdziesięciopięcioletniego, jest niezbyt prawomyślne pod względem naszych ukierunkowań. Byłem wiernym żołnierzem i swoje robiłem, co trzeba, ale nie cieszę się z tego. Skutek – Warszawa rozbita, wszystko rozwalone. Nie wiadomo, jak by było, jak by się wojna rozwinęła. Nie wiem. Ale nie cieszę się z tego Powstania. Brałem udział w takiej akcji, która mnie smuci.
Warszawa, 12 lutego 2007 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk