Moja mamusia rodziła w domu. Miałem starszego brata Witolda, który był ode mnie starszy rok i dziewięć miesięcy. Mamusia nie rodziła w szpitalu tylko w mieszkaniu, bo w tym domu Poznańska 11 mieszkała położna, pani Głowacka i ona mnie odbierała. Okazuje się, że jak się urodziłem, to potem ciągle mi mówili, że urodziłem się w czepku. Nie wiedziałem na czym to polega, w czepku to w czepku. Dopiero jak wychodziłem z Powstania, to mamusia mi dała kopertę, w której był ten czepek. Okazuje się, że jak się urodziłem, to taka błonka na głowie była, którą ona zdjęła, żebym mógł złapać oddech, a tą błonkę położyła na szklaną, dużą pudernicę. Ta błonka się zasuszyła, mamusia ją złożyła i trzymała przez dwadzieścia trzy lata. Jak wychodziłem z Powstania, to mówi: „To sobie na świat przyniosłeś, to sobie zabierz.”
To jest oryginalna koperta, na której jest napisane: „Czepek, w którym się urodziłem.” Mama dała mi 3 października 1944 roku, gdy wychodziłem z Warszawy po Powstaniu Warszawskim. Powiedziała: „Na szczęście.” To tak wygląda zasuszona cała błonka.
Osiemdziesiąt cztery.
Tak, osiemdziesiąt cztery lata, bo we wrześniu się rodziłem, a teraz mamy jeszcze: wrzesień, październik, listopad, grudzień, styczeń, luty i pół roku, osiemdziesiąt cztery i pół roku.
Bo nie wszyscy zachowują ten czepek, a tu właśnie wyjątkowo ten czepek został zachowany.
Dom Poznańska 11 należał do mojego wujka, tam się mieściły różne instytucje szklarskie, skup butelek, produkcja powozów i bryczek, kowal był, kuli tam konie. Przez okno często patrzyłem na to wszystko, co się działo na tym podwórku. W tym podwórku była Szkoła Powszechna numer 13 i druga szkoła w pierwszym podwórku od ulicy na drugim piętrze pod nazwą Bolesława Prusa. Gdy doszedłem do lat siedmiu poszedłem do tej szkoły, ale już wcześniej mój wujek sprzedał Powszechnemu Zakładowi Ubezpieczeń Wzajemnych tą całą posesję, a Powszechny Zakład Ubezpieczeń Wzajemnych chciał wszystko zlikwidować, a tylko mieć tam swoich urzędników i mieszkania. Nas [przeniesiono] z pierwszego piętra na parter po piekarni, tam było to wyremontowane, zrobione mieszkanie, tam żeśmy zamieszkali jako jedyni, bo mój ojciec prowadził książkę meldunkową, a tak wszystkich stolarzy zlikwidowali, wszystko było polikwidowane. Wybudowali dom pięciopiętrowy, robiąc pierwsze podwórko i drugie podwórko, pierwsze podwórko razem z bocznymi oficynami i tam zamieszkali tylko urzędnicy Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń Wzajemnych.
Siedem lat miałem, poszedłem właśnie do szkoły na Poznańskiej, Szkoła Powszechna numer 13. Tam rano uczyły się dziewczęta, a popołudniu było dla chłopców. Gdy byłem w trzecim oddziale połączyli szkołę ranną razem z popołudniową, męską, tak że chodziliśmy razem z dziewczętami. Ale Powszechny Zakład chciał się wyzbyć tak samo szkoły jednej jak i drugiej i nas przenieśli, tą szkołę, na Emilii Plater 8. Tam już codziennie chodziłem na Emilii Plater i tam skończyłem siódmy oddział szkoły powszechnej.
Zdawałem do gimnazjum, do Przyszłości. Tam byłem tylko rok, bo to była szkoła tylko dla dobrej elity, którzy dużo płacili, bo tam kosztowało sto złotych miesięcznie, a przez radę szkolną miałem ulgę na czterdzieści złotych, dlatego taki [jak ja] był niepotrzebny. Chciano mnie się wyzbyć i wyzbyli się mnie, dając mi niedostateczne stopnie. Stamtąd mamusia przeniosła mnie do Szkoły Niklewskiego na ulicę Złotą 58 i tam się już uczyłem do Powstania.
Do wojny, tak, do 1939 roku i tam skończyłem drugą klasę gimnazjum.
Do harcerstwa nie, do żadnych organizacji nie należałem. [...]
O, tak! Jak najbardziej, na wszystkie chodziłem, na patriotyczne, na 3 Maja…
Piękne to były parady w Alejach Ujazdowskich, bo na… to się nazywało Rozdroże, tam jak się schodziły te wszystkie ulice, Aleje Ujazdowskie, Koszykowa i były trybuny, tam Piłsudski odbierał tak samo defilady. Tak że na każde, wszystkie święta, to z przyjemnością, albo chodziło się przed Grób Nieznanego Żołnierza. To jeszcze był cały zabudowany teren.
Były, ach, piękne! Tak.
Z kolegami, bo Poznańska 11 to tam było sto kilkanaście lokali, a więc tam było sporo młodzieży. Tak że myśmy zawsze jedni z drugimi dowiadywali się gdzie co jest i biegliśmy tam na takie pokazy.
1 września 1939 roku byłem na wakacjach, wieś Wola Rafałowska, stacja Mrozy. Tam w lesie było sanatorium Rudka, dlatego to był bardzo klimatyczny teren i tam nasza sąsiadka, która wcześniej tam jeździła, namówiła moją mamusię i myśmy rokrocznie jeździli właśnie tam do Mrozów. Tam zastała mnie wojna, z czego się bardzo ucieszyłem, bo już jak się przez radio dowiedziałem, szkoły odłożyli o miesiąc później. Mówię: „Oj, jeszcze jeden miesiąc wakacji mamy.”
Kampania wrześniowa, myśmy tam przeżywali bardzo, bo naloty niemieckie były, nawet zrzucili bomby na to sanatorium. Myśmy z ojcem tam chodzili nawet doły zasypywać, tam było już sporo rannych żołnierzy, bo już sanatorium jako takie dla płucno-chorych było nieczynne, czyli już był szpital zrobiony dla żołnierzy. Ostatnie boje, o których się dowiedziałem, to były pod Kałuszynem. Była szosa, która z Kałuszyna szła do Mrozów i z Mrozów do Kuflewa i te wojska się zaczęły tam wycofywać właśnie tą drogą. Tak że pobiegłem, bo mieszkałem na innym krańcu, a na innym krańcu była droga, to tam biegłem i dowiadywałem się co słychać, gdzie jakie były, co się dzieje. Tam żeśmy byli aż do zdobycia Warszawy.
Wróciliśmy wtedy do Warszawy.
Szok, okupacja. Przez pierwszy rok szkoły były nieczynne w ogóle.
Mój ojciec należał do organizacji. Jakiej – nie wiem. Mój wujek, ten co sprzedał tą kamienicę, miał restaurację, a wcześniej jeszcze miał firmę „Bachus” na Widok. Sprzedał firmę „Bachus” i firmę „Simon i Stecki” spłacił, tylko trzymał szyld. Jeszcze dobudował pierwsze piętro w tej firmie.
Potrzeba było, żeby jakiś prowiant [załatwić], więc mój ojciec został tam kierownikiem, ciotka była główną kasjerką, wujek załatwiał różne interesy, a ja, że miałem rower, to się poruszałem wszędzie i wszystko załatwiałem na rowerze i dla firmy i dla domu. Firma, wujek chcąc mieć jakieś przydziały, zrobił całe pierwsze piętro, które rok wcześniej wyremontował, zrobił dla Niemców, a parter był dla Polaków. Tam wtedy Niemcom się wycinało kartki, kelner wycinał kartki i dawali posiłki. Ale co tego mięsa mogło być – mało. Ojciec nawiązał z jakąś organizacją kontakt, gdzie drukowali kartki niemieckie, żywnościowe na tłuszcze i na mięso, no i przynosił. Teraz mówi tak: „Musicie to wszystko [pociąć] z bratem…” Najczęściej sam to robiłem, bo brat się jeszcze uczył, kończył szkołę kolejową. Wszystko ciąłem na mniejsze, na dwie, na trzy czy na cztery pojedyncze. Musiałem to zniszczyć trochę i po sto sztuk na takiej planszy wybierałem. Plansz miało być na takim dużym pasie z szarego płótna, sto, sto, sto, aż do tysiąca. Później firmową pieczątką to ojciec stemplował, albo mi dał i postemplowałem, wtedy szli do urzędu Ernerungzan i tam dostawali kwity przydziału na mięso i na tłuszcz. Ale tłuszcz odbierałem z Hożej ulicy, po sąsiedzku gdzie mieszkałem, bo mieszkałem Poznańska 11, a Hoża 58 była mleczarnia. Jeździłem z tamtej strony i odbierałem tłuszcze różne dla firmy. Róg Marszałkowskiej i chyba Żulińskiego… albo Żurawia… była firma niemiecka „Drews”, której kierownikiem był pan Tobie, on był poznaniakiem wysiedlonym z Poznania. Tam wszyscy musieli mówić po niemiecku, bo to był sklep tylko dla Niemców, stamtąd odbierałem różne mięsa i zawoziłem do firmy. Ale pan Tobie też potrzebował zjeść, a sam nie mógł wynieść, to dawał mnie, mówił: „Masz kiełbasę taką, masz krakowską i zawieź mnie, do mojego domu.” On gdzieś mieszkał na… od Towarowej ulicy jakaś boczna ulica była, już nie pamiętam. Tam zawoziłem bardzo często, przy tym i dla siebie żeśmy brali.
Poza tym z tych przydziałów żywiło się polską ludność w restauracji dla Polaków. Cały parter to był dla Polaków, tylko pierwsze piętro było dla Niemców.
Prawie całą okupację, w ostatnim roku była wpadka, bo kartki dali dziecinne, myśmy na to nie zwrócili uwagi. W firmie pracował pan Kępski, on załatwiał sprawy, bo ojciec był tylko kierownikiem, a tamten załatwiał różne sprawy na mieście i jak zaniósł, to się Niemcy zdziwili: „Co, tyle dzieci się u was stołuje?!” Dali znać do policji i nawet policja przychodziła do nas do mieszkania i też robiła rewizję, ale nic nie znaleźli. Ale już to odpadło. Zapisałem się do szkoły przygotowawczej do liceum zawodowego, to była trzecia i czwarta klasa. To było w gmachu na końcu Hożej róg Chełmińskiego, tam jakieś szkoły techniczne były i tam żeśmy się [uczyli]. Ten budynek zajęli Niemcy, to myśmy się przenieśli do Gimnazjum Lelewela na ulicę Złotą. Tam znów dziewczyny były na rano, myśmy na popołudniu się uczyli. Niezależnie od tego, że popołudniu się uczyłem, to rano załatwiałem sprawy firmowe ojcu, to wylepianie i te różne rzeczy. Lelewela też zajęli Niemcy, dlatego przerzucili nas… nie, tam zrobiłem małą maturę. Ten dom chyba też zajęli Niemcy, to już był ostatni rok. […]Jak już mam małą maturę na ręku, poszedłem na Daniłowiczowską ulicę, bo tam chyba było kuratorium i do jakiegoś liceum. Tam było chyba dwadzieścia liceów i znalazłem liceum rybackie. Zadziwiło mnie to, więc poszedłem na Pankiewicza 3, faktycznie jest liceum rybackie i dyrektorem był profesor Franciszek Staw, największy polski ichtiolog. Tam wykładali tylko profesorowie z wyższych uczelni, bo nie było wyższych uczelni. Chodziłem chyba rok czasu i Niemcy zajęli ten budynek, a nas przerzucili na Sienną 16 do Domu Kupiectwa Polskiego. Mam też legitymacje szkolne, mogę później pokazać. Tam chodziłem, już pierwszy rok miałem ku końcowi, a ojciec przyszedł i powiedział: „Wypisz się ze szkoły, bo mam wiadomości, że ze szkół będą wszystkich licealistów wywozić do Niemiec.” Niestety przerwałem szkołę i zająłem się tylko tą pracą dla ojca.
Chyba musiał być w organizacji…
Chciałem się zapytać, czy pan osobiście nawiązał jakieś kontakty z organizacją podziemną, z ruchem oporu, czy to tylko była współpraca podczas…Ostatnie pół roku nawiązałem kontakt, mnie jeden kolegów z liceum rybackiego przedstawił. Byłem chyba na dwóch czy na trzech zebraniach i wybuchło Powstanie. Ani nikogo nie spotkałem, nazwisk nie znałem, bo tylko pseudonimy były i na tym się skończyła moja [działalność]…
Nie, tylko ostatnie pół roku w konspiracji, która się rozmydliła.
Wyjechałem na cały lipiec do majątku rybnego Ruda Mazowiecka, to jest od stacji… nie Mińsk Mazowiecki tylko w połowie… wywietrzało mi. To był majątek rybny, gospodarstwo rybne, nad którym miał opiekę Związek Rybactwa, z którym ten profesor Staw tak samo działał. Jak myśmy tam byli w majątku pewnego wieczoru… czy to już był wieczór, czy popołudnie, czy noc, czy nad ranem, zbombardowały nas sowieckie bombowce.
O, tak! Mińsk Mazowiecki, a za Mińskiem Mazowieckim jeszcze jedna taka stacja jest, zapomniałem… no nic, może sobie przypomnę. Natomiast tam nam zbombardowali, dwie groble przebili i ryby się rozpłynęły na pola, myśmy na drugi dzień musieli to zbierać. Jeszcze tam byliśmy tydzień czasu tylko, całe szczęście, że w żadne budynki nie trafili tylko wszystkie bomby spadły na pola. Przyjechał dyrektor z Warszawy i powiedział: „No, niestety likwidujemy, bo nie wiadomo co nas dalej będzie czekać.” Wróciłem do Warszawy.
To było na jakieś trzy dni przed Powstaniem.
Bardzo wielka nerwowość, ludzie się nie spodziewali, że Powstanie może wybuchnąć. Aha, jeszcze w 1942 roku ruscy zrzucili bomby na Warszawę i to był wieczór. Myśmy wtedy wszyscy jedli kolację i jedna bomba uderzyła w piąte piętro, tego nowo zbudowanego domu Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń Powszechnych, a druga uderzyła w mur, który oddzielał nasze posesje od mleczarni. Mój brat był bardzo wrażliwy, wyszedł i mówi: „Ja gdzieś słyszę jakieś alarmy, jakiejś fabryki.” Wyszedł, a w kuchni nas było chyba czternaście osób: my, czworo nas, mama, ojciec, ja i brat, mój dziadek, mój wujek, bo mieli mieszkanie zniszczone na Mokotowskiej, jedna ciotka, żona majora z Rzeszowa, razem z dwoma córkami, druga córka majora z Modlina też mieszkała, a u nas były trzy pokoje z kuchnią, tak żeśmy się mieścili. Czyli w kuchni nas było chyba czternaście czy trzynaście osób i wszyscy poszli słuchać tych alarmów, a ja mówię: „A, nie wiadomo, może światło zgaszą.” Poszedłem do łazienki, zmoczyłem sobie włosy, założyłem siateczkę, zajrzałem jeszcze do kuchni, kolacja była nie zjedzona, zamknąłem drzwi i te bomby spadły. Krzyk się wielki zrobił, u nas szyby [potłuczone], bo nasze okna wychodziły na drugie podwórko i na trzecie podwórko, na mleczarnię. Wszyscy na podłogę padli, jak w to piąte piętro uderzyło, to szyby u nas poleciały, wszyscy przeleżeli, gdzieś słychać było jeszcze odgłosy tych bomb. Zaraz na drugi dzień przyszli szklarze z Powszechnego Zakładu, powstawiali nam szyby. Ale jak trochę ucichło, do kuchni wejść nie możemy.
Siłą się odepchnęło drzwi, a tam pół metra gruzu, bo bomba, która uderzyła w mur odgradzający mleczarnię od naszej posesji, to wszystko poszło w nasze okno. Okna też nie było, a cała kolacja na kuchni leżała i trzeba było dopiero kubełkami tą ziemię wynosić i dopiero nam na drugi dzień okno wprawili.
Tak, dlatego od tej pory stworzyli tak zwaną straż ogniową, tu też mam legitymację z tego Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń Wzajemnych. Jak mieszkałem na parterze i wejście było od klatki schodowej, to na prawo jeden pokój został wygospodarowany przez biuro i tam była nasza wartownia. Tam mieliśmy hełmy, kombinezony, różne rzeczy strażackie. Jednego dnia siedzimy tam sobie, a było widać, bo okno wychodziło akurat na jedną bramę, na drugą bramę i na ulicę, tak że myśmy widzieli. Patrzymy, wchodzi trzech Niemców, idą w tym kierunku, mówimy: „Panie Wacku – on był najstarszy z nas wszystkich i był urzędnikiem Powszechnego Zakładu – pan trochę zna niemiecki, niech pan porozmawia z nimi, co oni tutaj chcą.” Oni weszli, on wyszedł, spytał się ich, a oni się pytają: „Jak się dostać na Emilii Plater?” On mówi: „Tedy przejścia nie ma żadnego – albo ulicą Wilczą, albo Hożą.” Oni już musieli wiedzieć, że tam będzie pierwszy rozruch Powstania, na Emilii Plater.
Pierwszy dzień Powstania.
1 sierpnia, tylko godzina była… Powstanie wybuchło o piątej popołudniu, czyli tu było około godziny drugiej, trzeciej. Ci Niemcy wyszli.
Właśnie i ci Niemcy wyszli. Za chwilę słychać było wielkie odgłosy strzelaniny gdzieś od Emilii Plater. No to mówi: „Coś się zaczęło! Albo Niemcy strzelają, albo nasi strzelają!” Wybiegliśmy z naszej wartowni na trzecie podwórko, a tam z okna budynku, który był z Hożej ulicy, jeden krzyczy z okna: „Chłopaki! Chłopaki! Powstanie się zaczęło! Mamy zdobytą mleczarnię! Zróbcie przejście!” To my do wartowni, za łomy, kilofy i zaraz żeśmy przebili vis-à-vis moich okien od kuchni przejście przez ten mur, gdzie już kiedyś bomba uderzyła, a który później odbudowali, tam zrobiliśmy przejście do mleczarni i drugie przejście na ulicę Wilczą, bo tam też kawałek murku było, można było przebić. Tam leżał jeden z karabinem, że jak Niemcy wpadną tam… tu znowu uzbrojeni byli już powstańcy, którzy wpadli do mleczarni. Myśmy pobiegli prędko znowu na ulicę Poznańską 11, nie wiem skąd jeden też miał karabin, tam od razu się zabarykadowało bramę, żeby Niemcy nie mogli wskoczyć i na tej barykadzie żeśmy byli, jakby Niemiec skoczył do tej bramy, to już by [było] po nim. Tam przesiedziałem na czuwaniu całą noc z młodymi kolegami i koleżankami, co się będzie dalej działo. Była cisza.
W swoim domu się zaczęło, tak. Po tej nocy poszedłem spać, a rano ojciec mówi: „Zapisałem cię do powstańców.” Bo w mleczarni już powstał pierwszy zalążek tego Powstania…
Tak, w mleczarni się tworzyło to zgrupowanie, a ojciec mówi, że się zapisałem. Tak że raz dwa pobiegłem, opaskę założyłem, już jestem powstańcem…
Ochotnikiem, tak samo jak i mój ojciec, tylko mój ojciec miał stopień plutonowego, trzy belki miał… plutonowy, trzy belki. Zaraz żeśmy [dostali] furażerki z orzełkiem i już jesteśmy… Tam różne rzeczy nam dawali do roboty. W mleczarni było bardzo dużo twarogu, on się zaczął psuć, trzeba było go wlewać, doły się pokopało, wylewało się do tych dołów. Było dużo masła, no to trzeba było, Powszechny Zakład miał swoją stołówkę, to do tej stołówki, jako magazyn, znowu trzeba iść, bo mówi: „Jak się zacznie palić albo coś, szkoda żeby się zmarnowało.” Część towarów się przenosiło gdzie indziej. Tak się zaczęło moje Powstanie.
Nie, tyle co ci, którzy zdobywali mleczarnię, to oni mieli broń, ale już my, którzy żeśmy do nich przystali, nie mieliśmy jeszcze broni, więc różne funkcje nam przydzielano. Warty, bo tu przecież jak było przebite do mleczarni, to ktoś musiał stać na warcie, żeby się ludzie nie kręcili, nie kradli. Później drugie przejście było na ulicę Hożą, tam gdzie ten z okna krzyczał, że Powstanie się zaczęło, tam było przebite przejście i też, żeby się ludzie nie kręcili, też trzeba było trzymać wartę. Stołówka w mleczarni była, tam może było na trzydzieści osób, a nas powstańców już było chyba stu. Mówię tak do rotmistrza „Zaremby”: „Ten dom Poznańska 12…”, były takie drewniaki, obory, to ktoś to wykupił i wybudował tam dwa bloki, pierwszy od ulicy, a drugi dalej, tak żeby tam dwa podwórka [były]. Tam w czasie okupacji były zakwaterowane tak zwane „wycmedelki”, telefonistki niemieckie. Wszystkich ludzi wyrzucili z tych domów i tam one zostały zakwaterowane. A na pierwszym piętrze mieszkała moja koleżanka Ostrowska, myśmy się zbierali zawsze na „remi brydżyka”, albo na karty, albo na coś, siedzieliśmy, to mieliśmy vis-à-vis ten dom i widzieliśmy co te Niemki tam robią. One nawet półnago czasami tam chodziły, to się myły, przychodziły, wychodziły. Mój kolega kiedyś zasłabł na ulicy, to go nawet tam zaniosły i on później mówi: „Wiecie co? Tam nawet stołówkę mają ładną.” Jak on się z nimi dogadał, nie wiem, ale wiem, że go ocuciły i wypuściły. Wtedy do „Zaremby” mówię: „Po co my się tu gnieździmy? Tam po drugiej stronie jest pusty dom, gdzie są cztery piętra, wszystko jest zrobione, bo tam jest i stołówka, i kuchnia, i łóżka piętrowe, które miały Niemki i to jest pusty dom. One się wyprowadziły i [jest] pusty.” „Tak?!” Zaraz zmobilizował chłopaków i poszli na tamtą stronę. Od tamtej pory z mleczarni to wszystko przeniosło się tam i cały sztab już mieszkał tam.
Poznańska 12…
Tak i tam jest tablica teraz wmurowana, że od 1 sierpnia, to jest pomyłka, od 3 sierpnia. Ale nie będę tego likwidował i kolegów wyprowadzał z błędu, trzy dni wcześniej czy trzy dni później, bo one już tam nie mieszkały, a myśmy tam mieszkali. Tak że codziennie byłem w domu…
Nie.
Tak, byłem już w saperach i byłem tam skoszarowany.
Nie, jak miałem wolne albo prosiłem o wolne, to leciałem do domu, pytałem się, co jest. Powszechny Zakład w 1939 roku wybudował studnię, bo nie było wodociągów i ta studnia była zabezpieczona. Teraz jak tylko wodociągi przestały dawać wodę, mój ojciec dyrygował tą studnią. Ludzie wszyscy z całego terenu przychodzili do tej studni, a to była studnia pompowana, bardzo dobrą wodę miała, bo była głębinowa. Później nawet jak mieliśmy Niemców, niewolników, to z kotłami przychodzili, w kotły pompowali wody, Niemiec pompował wodę i później oni tak cały szereg, bo po dwóch i rzędem szli, dziesięć kotłów i zanosili na nasza stołówkę Poznańska 12 wodę. Bo skąd brać wody dla tylu powstańców?
Było ich sporo.
Byli Rosjanie, którzy byli wcieleni do niemieckiej armii, chyba dwóch czy trzech. Oni byli zakwaterowani na ulicy Hożej, chyba w kinie „Apollo” i oni tam byli skoszarowani. Stamtąd ich wypożyczały różne jednostki, do różnych robót, do budowania barykady, do noszenia wody. Tak że specjalnie z nimi nie miałem, o tyle, że ich czasami eskortowałem z tą wodą. Kazałem im pompować, jak który za szybko… bo był Niemiec, który tak szarpał, że się pompa, tłok urywał, no to kopa dawałem wtedy.
Specjalnie, bo trzeba rytmicznie, wolno, a nie to żeby szarpać, bo wtedy urywa się tłok. Tylko tyle miałem z tymi Niemcami.
W trzecim podwórku Powszechny Zakład miał garaże i tam byli skoszarowani folksdojcze, ale nie miałem z nimi kontaktu. Wiem, że był u nas jeden taki, który od Niemców dużo nacierpiał, to on się tam z nimi…
Nie, nie mieli, tam byli skoszarowani. Jak długo oni tam byli to nie wiem, bo ciągle byłem na jakichś [akcjach]…
Najczęściej nas wysyłano stąd jako saperów…
Była nas pewna grupa, przyszedł jakiś oficer i mówi: „Stąd bierzemy dwunastu, będą saperami.” Jeszcze drugi przyszedł gdzieś zabrał, czy do mleczarni, czy do sióstr na Hożej, zaraz za mleczarnią. Tam też tworzyli placówkę i część powstańców też zabrali. Myśmy musieli wybudować barykady, jedną, drugą czy trzecią, ale jak tylko był jakiś bój, natarcie na Emilii Plater właśnie od Chałubińskiego, to wtedy wzywali nas, dawali nam broń, dawali nam granaty, żeśmy szli tam i obstrzał dawali. Później z powrotem żeśmy się wycofywali tutaj, oddawali broń do magazynu i granaty.
Pamiętam, była barykada od Poznańskiej 11 do Poznańskiej 12, bo Poznańska 11 to był przelotowy oddział, bo przecież w mleczarni produkowali wtedy granatniki, granaty i inną broń, granaty chemiczne. O! Byłem przeszkolony, kiedyś nas zabrał jeden z mleczarni na trzecie podwórko, Poznańska 11, tam była trawka, usiedliśmy i mówi: „Teraz wam pokażę nową broń. Są to granaty chemiczne.” Chyba to nigdzie nie jest opisane.
Jest to rura długości dziesięć centymetrów, średnicy około siedem-osiem, przyspawane denko. Do tego dwie śruby, które wystawały, tam był wsypany chloran potasu. Ale w tym chloranie potasu była zrobiona tulejka z bibułki. Teraz nakładało się na to wierzch, dwoma śrubami było to przykręcone, zameczek się otwierało i tu trzeba było wprowadzić tak zwany zapalnik. Co to był za zapalnik? Była to rurka szklana, tu zatopione miała dno, przewężona była jak niteczka w połowie, nalewany był kwas siarkowy i to było zakorkowane. Teraz ten zapalnik, tą rureczkę, trzeba włożyć – broń Boże złamać, bo by wybuchło – i to się wkłada do środka, zasuwa się i już granat jest gotowy. Teraz wystarczy rzucić, żeby ta rureczka pękła, kwas siarkowy działał na chloran potasu i wybuchał. Dlaczego były niebezpieczne? [Ktoś] zdenerwowany wkładając złamał, wybuchło. Drugi włożył wcześniej, biegł, potknął się, upadł z granatem, wybuchło. Mało, inny wkładał, a rureczka była nieszczelna, wkładał i już kwas siarkowy podziałał. Dlatego wyszło zarządzenie: „Przeciągnąć przez język nim się włoży. Jeśli szczypie, to znaczy, że kwas jest.”
Nie wkładać. Nas było tylko kilkunastu, a te rureczki mieliśmy… deska, były wywiercone otwory, każde było zawinięte w watę i wsunięte.
Nie robiłem tych granatów, robili to w mleczarni, tylko byłem przeszkolony jak ich używać.
Tak.
Na Emilii Plater wezwano nas, bo dwóch czy trzech chłopaków było odciętych. Tam Niemcy zrobili taki szturm, że jeden dom został zajęty, drugi dom został zajęty, a oni zostali w tym środkowym. Niemcy chcieli przebić otwory, żeby się do nich dostać, oni krzyczeli przez ulicę do nas, a to było vis-à-vis Szpitala świętego Józefa. Myśmy, żeby Niemcy nie słyszeli, z procy wypuścili do nich, że jeśli się ściemni otworzymy drzwi główne i oni mogą przebiec, a my obrzucimy granatami obydwie bramy. Wtedy nas saperów znowu zawezwano, żeby te wszystkie worki od tych drzwi odsunąć. Żeśmy poodsuwali worki, drzwi otworzyli, a żeby wiedzieli, że to jest już otwarte, to się im też podało wiadomość z procy, że jak czerwoną latareczkę zobaczą, mogą wtedy przebiegać. Nam znowu dawali znać, żeby obrzucać granatami. To właśnie granatami chemicznymi żeśmy obrzucali jedną bramę i drugą bramę.
Udało się, szczęśliwie przebiegli, jeden, drugi i trzeci, a my jeszcze żeśmy obrzucili granatami tamtych i te wszystkie worki, potem musieliśmy z powrotem główne drzwi założyć.
Pomagała, tak.
Przeważnie barykady były robione z płyt chodnikowych, płyty chodnikowe się zbierało i układało. To tylko można było robić nocą, bo inaczej był obstrzał. Cała ulica Poznańska była pod obstrzałem, bo Niemcy byli w telekomunikacji na Nowogrodzkiej, a to był wysoki dom i mieli tutaj niesamowity obstrzał. Tak że to była pierwsza zbudowana barykada, w której brałem udział. A później robiliśmy przekop dolny, czyli w bramie Poznańska 11 trzeba było wykopać dół głęboki, a tu już cywile wynosili tą ziemię, żeśmy tam nakładali. Ale tam można było pracować pięć minut, dostępu powietrza, gorąco. Żeśmy pod jezdnią kopali, z tamtej strony też zaczynali, żeśmy się już spotkali, no to dobrze, pogłębiło się, tak że lekko schylonym można było na drugą stronę szczęśliwie przejść.
Wszystkie, nawet i w piwnicach. Z piwnicy Poznańska 11 na ulicę Wilczą do jednego domu i później do drugiego domu. Tak samo w klatce schodowej ostatniej, jak się nazywała ta klatka to nie wiem, ale wszędzie było… Jeszcze mi przyszło do głowy, bo ciągle chodziłem do szkoły, do tego liceum rybackiego na Sienną, to musiałem codziennie przechodzić, a tam była, jedenaście, trzynaście komisariat i piętnaście ambasada sowiecka. Ambasada sowiecka była dwa lata tam jeszcze czynna, tam niejaki Muraskin był, on w ostatnim dniu uciekł do Rosji i ambasada była zamknięta. Ale jak likwidowano getto, to przywożono dużo rzeczy, mebli różnych i ładowano wszystko do ambasady, przecież to widziałem. Teraz przyszła mi taka myśl, że trzeba by się dostać do tej ambasady i poszedłem, zawiadomiłem naszego dowódcę i wtedy mój ojciec, ja i jeszcze pięciu innych, wzięliśmy łomy i pod ścianą, żeby nas nie… pod samą ścianą musieliśmy dojść, bo brama była lekko w głębi, żeśmy się przesunęli, łomem rozbiłem drzwi, a mieliśmy już pistolety i granaty, bo może tam są Niemcy. Obeszliśmy wszystko od góry do dołu, okazuje się, że nie ma, a jest mnóstwo łóżek, można szpital zrobić. Zaraz żeśmy wyszli, zawiadomiliśmy dowódcę, że tam jest taka możliwość i od razu z Poznańskiej przebiło się przejście do ambasady i z ambasady znowu do sąsiednich domów. Tam powstał szpital.
W ambasadzie, tak. Dzięki temu, że otworzyłem bramę i żeśmy się tam władowali.
Nie wiem, bo u nas był zbrojmistrz, który miał to wszystko pod opieką i w razie czego wydawał nam.
Dostawaliśmy i z powrotem trzeba było oddać.
Miałem. Poszedłem do krawca, Waldenberg na Mokotowskiej, to był znajomy mojego wujka, był krawcem, miałem koc, chciałem, żeby mi marynarkę uszył i on mi tą marynarkę robił. Tam zacząłem opowiadać anegdotę. Mój wujek major, kiedyś jak był w Warszawie, to mówi: „Jak będziesz miał na cenzurze same piątki i czwórki, to dam ci pistolet.” Okazuje się, że miałem dwie trójki i tego pistoletu nie dostałem. To opowiadałem temu krawcowi, a tam przyszedł jakiś gość też, to mówi: „Ja ci dam pistolet.” Okazuje się, że to był oficer dawny i on na drugi dzień jak przyszedłem do przymiarki, przyniósł mi ten pistolet, który miałem w czasie Powstania może dwa, trzy dni i później mój wujek mówi: „Wiesz co, ja jestem w Dolinie Szwajcarskiej, tam mam taką ciężką tą [broń], daj mi ten pistolet.” Wypożyczyłem mu pistolet i on całe Powstanie tam już miał, już z niego nie korzystałem, bo mając na każdą akcję tu, to po co będę trzymał u siebie, jak mój wujek chciał mieć tam. Ten pistolet złożyłem tu, nie wiem, czy jest gdzieś w gablocie, czy…
Walter, mam nawet zapisany numer, ale już nie pamiętam tego. Wiem, że Walter. [...] Ale mało! Już tak! Tu się wszystko ustatkowało, wszystkie punkty były obstawione. Co zrobić z tymi saperami? Okazuje się, że w Społem na Powiślu są magazyny, w których jest dużo marmolady i wódki. Ale do Społem całą Czerniakowską przejść prawie vis-à-vis YMCA, aż tam, całe Powiśle. Nas wychodziło wtedy chyba dziesięciu.
Ludna gdzie, na Powiślu?…
Nie, to było dość daleko, wiem, że długo się szło. Wychodziliśmy ulicą Wspólną, tu trzeba było przebiec, żeby obstrzału nie było i to tylko wieczorem, bo najłatwiej. Przez Nowy Świat róg… Książęcej... Tam był sklep, można było odpocząć. [Potem szliśmy] do głuchoniemych, głuchoniemymi aż prawie do połowy Książęcej i dalej był przekopany do ZUS-u, bo róg Czerniakowskiej był gmach ZUS-u. Ale tam tylko był przekop, wąski na pół metra i głęboki chyba na metr. Tak że każdy musiał się dobrze schylić, bo był obstrzał ze szpitala, w tym szpitalu byli Niemcy i na moście byli Niemcy, i w YMCA byli Niemcy.
O! Tak! Tak że myśmy musieli się dobrze nachylić i nas wypuszczano. Myśmy pół tego przybiegali aż do ZUS-u, przez Czerniakowską i Czerniakowską już swobodnie żeśmy do tego magazynu poszli. To była noc, zimno i patrzę, stoi brama. Dokąd ta brama wychodziła nie wiem, bo jeden barak się palił i oświetlał teren, ale tam chyba około dwóch tysięcy powstańców przyszło po tą marmoladę i po… Stanąłem sobie tutaj i tak postałem, żeby wiatr mnie nie… Ale jak długo można stać? Trzeba trochę pochodzić. Ledwo z tego miejsca wyszedłem, drugi stanął na to miejsce, jeden strzał z [ulicy] Frascati i padł trupem.
Niesamowite, tak. Zaraz jego zabrali, a nas polokowali po tych barakach, żeby nikogo nie było na podwórku. Dostaliśmy marmoladę i z powrotem tego jednego dnia. Za dwa dni drugi raz po marmoladę, znowu idziemy, bo trzeba było tych powstańców czymś żywić.
Spałem na Poznańskiej 12 po tych Niemkach, myśmy mieli dwa pokoje, tam były piętrowe łóżka, nas było czternastu i żeśmy tam spali. Jak co, to w nocy ktoś przychodził, wszystkich budził i mówił, że akcja taka czy inna. Na przykład akcja, idziemy po pszenicę do Haberbuscha…
Tak.
Zaraz powiem, najważniejsze trzeba było przebiec przez Aleje Jerozolimskie. Tam była barykada, ale była ciągle niszczona, bo wojska niemieckie przez Aleje Jerozolimskie przechodziły mostem i niszczyły, rozbijały to, a w nocy znowu barykadę się budowało. Myśmy przebiegali na tamtą stronę i ulicą Sienną aż do końca i do Haberbuscha. Tam patrzymy, jest zagroda, pełno jęczmienia, pszenicy i żyta. „Co bierzemy dzisiaj?” „Bierzemy jęczmień.” No dobrze – brałem worek, bo każdy worek miał ze sobą i [sypali] w worek: „Dobrze, jeszcze, jeszcze.” Dźwigałem pięćdziesiąt kilo, a trzeba było dla jednostki tylko dwadzieścia.
Całą ulicę Sienną, później przekopem pod Zielną. Tam już było tyle worków porozpruwanych, że po kolana się w życie, na kolanach worek się toczyło, bo komuś się worek rozpruł i ziarno było. Tam dopiero na jakiś śmietnik, na ramię i do przejścia. Znowu przez Aleje Jerozolimskie do jednostki, odważyli dwadzieścia kilo, „A co resztę?” „Zabierz sobie.” To zanosiłem do domu ten jęczmień, a moje dwie kuzynki na młynku kręciły i była kasza.
W domu, ale pół dnia siedziała w schronie. Wychodziła, zrobiła jakiś zaczyn z mąki razowej, bo jak Powstanie wybuchło, to ojciec przywiózł pięćdziesiąt kilo mąki i ileś tłuszczu, a ja z mleczarni skombinowałem dwa bloki masła. Tak że moje kuzynki miały co jeść i moja mamusia też miała co jeść i ojciec też miał co jeść…
Wpadałem, tak, bardzo często. Tutaj nam gotowali tak zwaną „zupkę-pluj”, bo z tego jęczmienia jak ugotowali zupę, to plewy czasami były, no to trzeba było wypluć te plewy. To się nazywała „zupka-pluj” i takie nam zupy gotowali. Czarną kawę dawali, gdzieś chleb ktoś przyniósł. Byliśmy na Polu Mokotowskim, nie wiem, po co myśmy poszli, wtedy przyniosłem ziemniaków i jakichś niedojrzałych pomidorów. Ale drugi raz potem po marmoladę chodziłem i znowu ta sama droga, marmoladę nam dali, wracamy, ale duży był obstrzał i przez Czerniakowską przebiec do ZUS-u było ciężko. Przełożyłem sobie z lewego ramienia na prawe, przez głowę tu trzymałem, tu tylko podtrzymałem ręką i przebiegałem przez ulicę. Wpadłem tam, a już kilku kolegów wcześniej przebiegło, „Smutny”, to był Józio Kozłowski mówi: „«Kuba», ranny jesteś!” Mówię: „Gdzie?” „W szyję! Patrz!” Biorę ręką, marmolada, okazuje się, że całe szczęście, że tą bańkę przełożyłem na prawe ramię, bo kilka odłamków trafiło w tą bańkę i ta marmolada mi pociekła po szyi, znowu głowę uratowałem. Któryś tam wyciągnął zapałki, bo miał i te wszystkie dziurki się pozatykało i oddałem tą marmoladę. Trzeci raz szliśmy po marmoladę i okazuje się, że nie dogadali się przez telefon, mieli, tam gdzie był przekop między ZUS-em a tym domem co w połowie Książęcej jest. Jeden wypuścił ludzi i drugi, my z tymi towarami i tamci. Spotykamy się na środku i tamten mówi: „To my się położymy, a wy po nas przejdźcie.” Nasz mówi: „My się położymy, bo my z towarem jesteśmy, a wy po nas przejdźcie.” Myśmy się trochę cofnęli, położyli te puszki przy sobie, położyliśmy się w tym przekopie, a tamci po nas, było ich chyba dziesięciu, po plecach, po głowie, przelatywali. Ale musieli się widocznie wynurzyć, bo od razu poszły strzały z granatników, Niemcy z mostu puścili i kilku tamtych co przebiegali, ranili. My nie, myśmy [wzięli] marmolady i z powrotem.
W puszkach metalowych, pięciokilogramowych.
Chciałem jeszcze raz powiedzieć, jak mi ten czepek mój życie darował. Była to niedziela, chciałem się ogolić, wziąłem w menażkę wody, poszedłem na drugie piętro, postawiłem sobie przyrządy do golenia, menażkę obok i golę się. Ale wiatr, szyby powybijane, a patrzę, że jeszcze w jednej połówce okna są szyby, dlatego tą szybę przymknąłem. Wtedy się ładnie ogoliłem, rozebrałem się do pasa, żeby się obmyć i w tym momencie jak się odwróciłem, jak bomba uderzyła gdzieś blisko, a tak cisza była, spokój, tak cała ta szyba poszła mi w plecy. Gdybym się nie odwrócił, już bym nie żył, bo poszło by mi w oczy, w twarz i na pewno bym stracił przytomność, wykrwawił się i koniec. To wszystko poszło mi w plecy, dlatego zostawiłem to wszystko, pobiegłem do szpitala Poznańska 11, na parterze był szpital gdzie robili operacje. Za głowy się złapali, mówi: „Gdzieś ty był?! Tyle zadry, szkła w plecach!”
Tak, powyjmowali mi to, zrobili z waty wałek, żeby te drobniejsze tym powyciągać i tak kilkanaście razy. „A teraz, jak przeżyłeś to, to i przeżyjesz jeszcze i to, co ci teraz zrobię, bo całe plecy musimy zajodynować.” Pył szklany tak się wbił w naskórek, że jak latarką świecił, to się świeciły plecy. Mówi: „Ten naskórek musi się spalić razem z tym pyłem szklanym.” Że to było lato i ciepło, to chodziłem do pasa rozebrany i wtedy mnie przerzucili do takiego, który robił hydraulikę. Z mleczarni (bo w mleczarni uruchomili pompy), z samochodów powyciągali silniki, pompy uruchomili i wodę mieli. Teraz wodę trzeba było ciągnąć z mleczarni aż na ulicę Kruczą do szpitala, tak że miałem zadanie. Przynosili mi rury, a ja tylko gwintowałem, skręcałem, wstawiałem krany i tak jechałem dalej. Tak to trwało dwa tygodnie, aż dojechałem do szpitala, gdzie mieli już wodę. Ale tu gdzie były krany, to były zdjęte wszystkie główki, żeby ludzie nie mogli odkręcać, bo inaczej by nie doszło do szpitala.
To chyba była druga połowa sierpnia. Wtedy były tylko kartki napisane, w których godzinach, w jakim punkcie będzie można pobierać wodę. Wtedy tu przychodził jeden, zakładał kurek, odkręcał, ludzie nabrali wody, kurek zabierał i koniec. Następnym dopiero, bo jak by wszyscy równocześnie zaczęli, to by do szpitala woda nie doszła. Wtedy mnie się plecy ładnie już wygoiły.
Wodociągiem tak, ze względu że miałem [rany]… bo mnie co jakiś czas jodynowali plecy, żeby ten naskórek się jednak spalił. Przetrzymałem i to.
Na brzuchu i bez koszuli. Ciepło było, to był sierpień.
Najgorsze było jak puszczali z działa kolejowego – „Berty”. Tylko słychać było jak ona leci. O jej, tylko warczała i buch, gdzieś tam się rozbiła. Ale żeśmy jakoś przetrzymali. Był tylko jeden nalot niemiecki, kiedy bomba trafiła w jedno skrzydło naszego podwórka, to bym musiał mapę pokazać, w którym miejscu ta bomba uderzyła, no to tam zniszczyli. Mój ojciec miał wtedy wolne, spał w domu i tylko szyby poleciały. To tylko tyle, ale żadna bomba nie trafiła więcej już w nasze [podwórko]…
Mam zdjęcia nawet. Była msza w pierwszym podwórku Poznańska 12 po prawej stronie był postawiony stół z belek spalonych zrobiony krzyż, przyszedł ksiądz i odprawiał mszę świętą. Nawet wtedy służyłem do mszy, bo ta msza chyba była jednej niedzieli i potem drugiej niedzieli. Drugiej niedzieli już nie służyłem do mszy, ale tej drugiej niedzieli, to w czasie mszy świętej gdzieś pocisk z „Grubej Berty” się rozerwał i odłamek jak trzy dłonie przeleciał ze świstem i upadł prawie przy ołtarzu. Ksiądz prędko skończył mszę świętą i nam się kazali po klatkach schodowych rozejść, do bramy jednej i do drugiej. Msza się skończyła i było troszeńkę wody w kałuży, jak wsunęli… to woda się jeszcze zagotowała, taki był gorący.
U nas cały czas msza święta się odprawiała w niedzielę, w pierwszym podwórku w garażu się odprawiała. Było nawet tak, że nieboszczyk leżał pod stołem, a na tym stole msza święta była odprawiana i u sióstr na Hożej też msze święte były odprawiane. Tak że kapelani byli i księża przychodzili do pogrzebu. Był Ziętek, nasz znajomy, który dostał odłamek w głowę, nie mogli go wyjąć, dostał ropnia i umarł. Jako pierwszy grób, za moim oknem na trzecim podwórku, został pochowany.
Byli bardzo zdeterminowani, tylko mówili: „Kiedy to się wreszcie skończy? Jak długo jeszcze?” Bo ci ludzie jeść już nie mieli co.
Mleczarnia nas dobrze zaopatrzyła, bo kilkanaście ton masła się wyniosło na różne odcinki. O, saperzy! „Saper u siebie? Gdzie?” „Po masło.” „Gdzie?” „Do mleczarni.” „A po co?” „Do sztabu trzeba zanieść na Jasną!” W worek, blok masła dziesięć kilogramów, przelecieć przez Aleje Jerozolimskie, to jeszcze wtedy nie było żadnej barykady, a trawniki były ogrodzone słupkami i drutem, że który przebiegał, to musiał się przewrócić. Na szczęście się przeżegnałem, przebiegłem, ale któryś upuścił ten worek, uciekł i dwóch było luzaków, którzy musieli ten worek podnieść i zabrać. Dopiero później zbudowali barykadę, tak że myśmy bardzo dużo na Jasną zanieśli i cukru, bo i w mleczarni dużo cukru było, masła topionego właśnie w blokach, jajka jeszcze były.
Nawet kiedyś zrobiłem taki podstęp, bo miałem wartę przy przejściu, a były dwa przejścia, jedno przez kotłownię, bliżej tego garażu co pokazywałem, a drugie było vis-à-vis mojego okna. Oni dostali do noszenia chyba jajka i nosili okrężną drogą, nie tędy, krótszą. Do jednego mówię: „Ty wiesz co, przejdź tędy, ja cię tu puszczę. Ty! Zostaw to i leć po drugie!” Zostawił mi w kotłowni te jajka i pobiegł po drugie, to mówi: „Czekaj, to jedne będą dla ciebie, drugie dla mnie.” Znowu do domu przyniosłem skrzynkę jajek.
Rodzinę też, no tak, bo jak przynosiłem jęczmień czy pszenicę, co prawda mąki mamusia miała, bo w przeddzień Powstania ojciec przywiózł sto kilo mąki i chyba smalcu jakieś dwie puszki duże.
Tak.
Nie no, codziennie się widywaliśmy, bo ojciec był w żandarmerii i zaraz po lewej stronie był szpital i żandarmeria miała swoją placówkę, a ja byłem pod dwunastym. Tak że ojciec pilnował tej pompy ciągle, bo ludzie musieli po bramach stać. Jakby samolot przyleciał, zobaczyłby tłum ludzi, to by zaraz tutaj bombę rzucił czy coś. Tak że ludzie po bramach i pojedynczo musieli do pompy podchodzić. Myśmy mieli pierwszeństwo, jak Niemcy przychodzili z kotłami, to im najpierw się pompowało wodę. Do końca ojciec był i ojciec później poszedł do niewoli.
Trzeba było tylko utrzymać swoje placówki…
Byliśmy często wzywani do pomocy na Emilii Plater albo do Świętego Józefa, albo jeszcze dwie placówki były, gdzie trzeba było… Dawali nam tutaj broń, bo jak stąd wychodziliśmy, to broń się dostawało i trzeba było ostrzeliwać tamte placówki.
Tak, nawet mi to przyjemność sprawiało. Wróg – wroga trzeba niszczyć.
Mało, jeszcze były negocjacje między Niemcami a powstańcami, wtedy było zawieszenie broni, wtedy mogłem na ulicę wyjść, stanąć przy barykadzie na środku i popatrzeć skąd Niemcy strzelają. Ale tylko minęła godzina, to już trzeba było uciekać, bo już obstrzał na nowo był.
Honorowo nie strzelali.
Kapitan „Piorun 2”, który był dowódcą naszego oddziału, bo najpierw był „Zaremba”…
On był przeniesiony do „Żywca”.
Tak. Dlaczego? Różne słuchy chodzą o tym, ale nie będę tego mówił. Musiał służbowo być przeniesiony, a tutaj przyszedł kapitan Malik, on był ze zrzutów dwa dni wcześniej przed Powstaniem. On w Grodzisku był zrzucony, do Warszawy przywędrował, na Piusa zdobywał PAST-ę i był w sierpniu wyznaczony na miejsce „Zaremby”.
Nie, tylko tam chodziłem, ale zrzuty jak miały być, to trzeba było mieć benzynę, żeby palić...
Wiem, że jak chodziłem przed wojną na ślizgawkę do Parku Sobieskiego na dół, to po lewej stronie na ulicy Pięknej, gdzieś w podwórzu była stacja benzynowa. Jak powiedzieli mi, że potrzeba benzyny, to mówię: „Zdaje się, że ja wiem, skąd ją wziąć.” Wziąłem kilku, naszego dowódcę i poszedłem od Pięknej ulicy między podwórkami, część domów było spalonych, zniszczonych i ta stacja benzynowa była przewrócona. Mówię: „A tu powinna być pod nim benzyna.” Żeśmy się dobrali, okazuje się, że sporo benzyny było. Żeśmy tą benzynę wypompowali i na lot nastawiało się w kubełki z piachem zalewało się benzyną, podpalało, żeby zrzuty wiedziały gdzie zrzucać.
Nie brałem udziału, ale byłem podoficerem służbowym i przy mnie przynosili te zrzuty.
Pepesze.
Sowieckie zrzuty, tak, pepesze. Tam pierwszy raz zobaczyłem pepesze, jak ją się zakłada, tylko że pociski były w kubełkach, a jak taki kubełek upadł bez spadochronu, to wszystko było pomiażdżone.
Na spadochronach.
No właśnie, trzeba było wybierać, reperować tą, która się tam jeszcze znalazła.
Widziałem, ale do nas nic nie spadło.
Wielkie wrażenie. Cywile to mało reagowali, bo siedzieli w schronach. Ale my powstańcy żeśmy bardzo reagowali, liczyliśmy, że już może skończy się niedługo, że nasi przyjdą.
Tak.
Nie zastanawiałem się nad tym, dla mnie wszystkie chwile były miłe. Zastanawiałem się, że jak przed wojną na 3 Maja widziałem powstańców z 1863 roku, to taka mi myśl przychodziła, żebym i ja był takim powstańcem.
Okazuje się, że ziściły się moje marzenia, bo zostałem powstańcem.
Tragiczne chwile to są takie, kiedy się ogląda szpital. Ci co byli ze mną na Emilii Plater, wtedy ten obstrzał był i dzięki temu, że siedziałem na tapczanie i się nie poderwałem, nic mi się nie stało, a wtedy zginął… Jak on się nazywał?… Jeden tam został zastrzelony, bo dostał kulki po brzuchu, drugi po udach, a trzeci po łydkach. Później odwiedzałem tego w szpitalu, właśnie w ambasadzie sowieckiej. Bardzo kiepsko wyglądał, bo jak upadł, to zrobił szpagat, to znaczy obydwie kości miał przecięte i to mu się nie zrastało. Później jak wywozili tych wszystkich z Warszawy, to nie wiem, jego na pewno też wywieźli.
Nie wiem.
Ten pierwszy, co dostał po brzuchu i skonał tam, jeszcze się czołgał, między fortepianem a futryną miał głowę, jego wynieśli, on umarł, a za trzy dni odnalazł go synek.
… Kapitulacja, wszyscy przyjęliśmy to z wielką ulgą, dowiedzieliśmy się, że żołd nam wypłacą. Dostaliśmy, w moim zgrupowaniu, nie wiem jak w innym, dziesięć tysięcy [złotych] i dziesięć dolarów. Jeden mówi: „Ty, daj mi te dolary.” Mówię: „To daj dziesięć tysięcy.” Oddałem mu te dolary, on mi dał dziesięć, miałem dwadzieścia tysięcy.
Bardzo dobra, bo dostałem lumbago, mnie w plecach wszystko bolało, byłem podziębiony, bo przy tych transportach człowiek się spoci, a później ostygnie i mnie to wszystko bolało. Dowódca powiedział: „Tylu powstańców idzie do niewoli, że nikogo nie zmusimy. Jeśli ktoś się nie czuje na siłach, to może nie iść.” Pożegnałem się z kolegami i wróciłem do swojego domu.
Z rodziną, pożegnałem się z mamusią, pożegnałem się z kuzynkami. Ojciec poszedł do baru, na Marszałkowskiej był bar „Satyr”, między Wilczą a Hożą był bar „Pod Satyrem”, tam się msza święta odprawiała i stamtąd mój ojciec poszedł do niewoli. Tu z kolegami się, z tym Skowrońskim ze straży pożarnej…
Tak, oni dostali legitymacje, nie wiem, czy wszyscy, czy nie, oficerskie, żeby nie iść do stalagu, tylko do oflagu. Dostawali drugie legitymacje oficerskie i był ojciec w Niemczech, w oflagu.
Z kolegami się tutaj zebrałem, razem z tym co byliśmy w straży ogniowej i sporo cywili z tego Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń Wzajemnych, pięćdziesiąt osób nas chyba wyszło, poszliśmy do Koszykowej i przy Politechnice był punkt przekroczenia. Tam żeśmy przekroczyli punkt, później szliśmy Wawelską do Dworca Zachodniego. Na Dworcu Zachodnim na perony i podstawili pociągi półciężarówki, to znaczy odkryte i wszystkich co szli załadowali, a dużo ludzi było wtedy, i do Ursusa. W Ursusie nas kazali wyjąć i do tych zakładów w Ursusie, do tych hal produkcyjnych. Tam nam dali zupę, to faktycznie była dobra zupa, kuchnia polowa przyjechała, bo tam się już zorganizowało RGO czy Czerwony Krzyż i dla tych wysiedlonych z Warszawy coś tam trzeba było zrobić, więc taka kuchnia polowa była, robili zupę i nam dawali. Tam z menażką nie mogłem się nawet dostać, ale miałem koleżankę, służącą od jednych państwa, wysoka, ona przez wszystkich i przyniosła mi tą zupę, najadłem się i tam siedzieliśmy dwa czy trzy dni, a po trzech dniach: „Ubierać się! Wychodzimy.” Dokąd? Nic nie wiadomo. Wychodzimy, po bochenku chleba pod pachę, taki był punkt i do pociągu. Po sześćdziesiąt osób, ale już jak sześćdziesiąt osób weszło, zamykali i zaplombowywali.
Towarowy, tak i zaplombowany. Jedziemy, w tym wagonie nawet było kilku śpiewaków operowych, skąd się wzięli to nie wiem, ale także nam śpiewali. Trudniej było o sprawę załatwienia, więc kto miał jakieś narzędzia, to wybił dziurę w desce i tam się mężczyźni załatwiali, w podłodze się zrobiło dziurę, to kobiety się załatwiały. Każdy miał jakieś swoje rzeczy, a jak wychodziłem, to miałem plecak naładowany i dwa chlebaki i z tym wszystkim do tego pociągu poszedłem. Tak że jeszcze w obozie w Ursusie miałem co jeść i tu jeszcze bochen chleba dostałem, nie byłem głodny. Jedziemy, dojechaliśmy… do Skierniewic i pytamy się: „Dokąd ten pociąg jedzie?” Ktoś tam powiedział: „Do Essen.” W Essen były cholerne bombardowania, tam alianci bombardowali mocno.
Tak, nie wiem skąd, ale było wiadomo, że tam bombardują. Tak że przed Łowiczem, stacja Działkowice, przedtem zatrzymał się pociąg, bo musiał przepuścić pociąg z żołnierzami niemieckimi na front, a tu ludzie, ci co znali niemiecki, zaczęli się dopominać, żeby wypuścić, żeby się można było załatwić. W naszym to się załatwili, ale w innych wagonach nie, a na każdym wagonie siedział Niemiec z bronią. No to Niemcy wyszli, pole orne, wyszli jakieś dwadzieścia, trzydzieści metrów, karabin [odbezpieczyli] i wychodzić. Ludzie się bali, bo mówią: „Będą strzelać.” Ale niektórzy wychodzili. Mówię do Wojtka: „Wiesz co Wojtek, ja też wychodzę, też się załatwię.” Tu był rów, obok patrzę, jest przejazd niestrzeżony, bez szlabanów, na jedną furmankę przez tor kolejowy. Patrzę, pod tym jest kanał, bo jak rów, to jest kanał. Mówię do tego kolegi Wojtka Wojewody: „Wiesz co Wojtek, ja pryskam.” Zostawiłem tam dwa chlebaki, chleb, mam dwadzieścia tysięcy przy sobie, pryskam. Pokrzywy odgarnąłem i wlazłem, pół metra średnicy ten okrąg miał, a on mówi: „Czekaj, ja idę za tobą.” Musiałem tak nogi trzymać, on wlazł mi, a miał kaszel, to w moją kurtkę włożył głowę i kasłał, ale wlazł. Mówi: „Ktoś nas wyciąga!” A tamten krzyczy: „Ja też wlazłem trzeci.” Nas trzech się zmieściło, jeden za drugim. [...]Zaczęło się trochę ściemniać już i Niemcy zaczęli strzelać, żeby ludzie do wagonów z powrotem [powchodzili], a przede mną, głowę miałem przy drugim wylocie, między pokrzywami widzę te wagony, któryś wagon widzę i widzę jak Niemcy przeskakują przez ten rów. Tu słyszę jak tupią, bo sobie buty z ziemi otrząsają, ale cichutko siedzę. Ten pociąg trzy razy ruszał – ruszał, Niemcy wskakiwali, znowu zeskakiwali, znowu ruszał, znowu wskakiwali, no już później słyszę tuch, tuch, tuch, tuch, tuch, tuch, już coraz szybciej tętno pociągu i pociąg odjechał, jestem wolny. Ale teraz wyjść z tego, tamten nie może do tyłu, bo mu kurtka nie pozwala, mnie nogi zdrętwiały, bo tamten leżał na moich nogach, nie mogę się ruszyć. Po troszku, po troszku się… przekręciłem się, usiadłem, a tu pokrzywy takie wysokie. Oni mnie pytają: „Co jest?” Mówię: „Cicho siedźcie na razie.” Stanąłem, patrzę, ktoś jedzie na rowerze, wtedy po niemiecku krzyknąłem: Halt! Patrzę, zeskoczył z roweru, chłopak nieduży, może dziesięć, dwanaście lat. Mówię: „Wiesz co, myśmy uciekli z pociągu niemieckiego. Jaka tu jest wieś?” „Zielkowice.” „A jest tam jakaś polska rodzina?” „Jest, wszyscy są Polacy.” „To zaprowadź nas.” Zaprowadził nas, a tam akurat bimber gotowali i z nożami z siekierami na nas, bo myśleli, że to Niemcy. Ten chłopak mówi: „Nie, to nasi, z pociągu uciekli.” Zaraz tam jakaś pani była z Warszawy i ktoś mówi: „Niech pani ich przesłucha, czy oni są na pewno z Warszawy.” Zacząłem opowiadać, gdzie myśmy byli, jakie ulice, to wszystko. „Tak, to są warszawiacy.” No to dobrze, dali nam wtedy zupę, żeśmy sobie pojedli i mówi: „Tu są Niemcy, artyleria przeciwlotnicza z jednej strony wsi i z drugiej strony druga artyleria przeciwlotnicza niemiecka. To ja was w mieszkaniu trzymać nie będę, musicie iść do stodoły spać.” Otworzył nam stodołę i pełne sąsieki żyta, myśmy wygrzebali doły, w te doły, on nas zakrył i żeśmy tam spali. Rano się budzimy, tego trzeciego nie ma, bo on miał w Piotrkowie rodzinę i on już wcześniej rano wyrwał się… Bo pytam tego gospodarza: „A gdzie jest ten trzeci?” „A, już raniutko poszedł.” Myśmy tutaj przyszli, kazałem sobie zrobić kawy, przynieść kiełbasy, zjadłem porządne śniadanie, miałem dwadzieścia tysięcy, to zapłaciłem jej pięćdziesiąt, czy ileś złotych za to wszystko, a mój kolega mówi: „Tutaj gdzieś jest mój stryjek w Łowiczu.” „A jak się nazywa?” „Wojewoda.” „A! To tam koło wsi Katarzynów, w polu gospodarstwo oddzielone, to nie jest wieś tylko takie gospodarstwo oddzielone od wsi jakieś pięćdziesiąt metrów.” „A jak tam dojść?” „A to tędy nie przejdziecie, bo tam są Niemcy, tu Niemcy, musicie tędy.” Pokazali nam drogę, żebyśmy się tam udali. Poszliśmy razem, we dwóch i usiedliśmy sobie na kieracie, a to była niedziela. Gospodarz wracał z kościoła i mówi: „Co wy tak się tutaj bujacie na moim kieracie?!” A ten mówi: „Stryjku, stryjek mnie nie poznaje?” To był brat jego ojca. „A! No to chodźcie do chałupy.” Zaraz tam dali jeść, spaliśmy nad oborą, nad krowami, bo tam było dużo siana. „Tu Niemcy nie przychodzą, bo od jednej wsi jest daleko, bo to Katarzynów, od Łowicza też spory kawałek.” Tylko bocznica kolejowa niedaleko przechodziła. Ten Wojewoda miał sparaliżowaną żonę, ona ani nie chodziła, ani rękami nie ruszała, siedziała na wózku i miała służącą, która ją karmiła i myła. Tyle tylko że mówiła i wszystko rozumiała. Podobno ona mówiła: „Co będziesz chłopów za darmo trzymać, do roboty ich bierz.” Tak nam ta służąca potem powiedziała. Faktycznie, całe pole było buraków cukrowych, pastewnych i czerwonych. Myśmy chodzili, musieli te buraki później obcinać, składować, nosić do szopy, później wykopanie ziemniaków znowu. To jest cały październik, listopad żeśmy pracowali za wyżywienie. Od czasu do czasu wyciągnąłem, Maryśka (służąca) poszła na wieś i kupiła pół litra, to żeśmy sobie wypili. Później były takie śmieszne rzeczy, bo tam był i parobek, który spał z końmi w stajni. On jak wypił wódki, to później brał od kury jajko, rozbijał i miał zakąskę, myśmy się też nauczyli. Kiedyś stryjek mówi przy kolacji: „Co się stało, że się kury przestały nieść?” No tak, bo jak brałem jajko, Wojtek brał jajko i ten chłop, to te kury nie nadążyły nieść jajek. Za jakiś tydzień mówi: „Jakieś się dziwne rzeczy dzieją, tu zima już się kończy niedługo, kury się zaczynają nieść.” Zaczęły się kury nieść za wcześnie, bo każdy sobie wziął do sumienia i nie brał tych jaj. Poszedłem do Łowicza do RGO i tam się zapisałem, że jestem z Warszawy, uciekłem i tu się znajduję. Mamusi siostra cioteczna, a moja ciotka, Kazimiera Frelek, kiedyś była w Łowiczu, poszła też tam i odnalazła mnie. Przeczytała gdzie jestem i zawiadomiła moją mamusię, bo moja mamusia z Powstania została wywieziona do Pruszkowa, z Pruszkowa… Mojej ciotki były dwie córki, a tych córek matka była w Pyrach akurat, nie wróciła w czasie Powstania. Tą starszą do Niemiec zabrali i była w Berlinie, a tą młodszą w pociąg i wywieźli moją mamę pod Kraków. Moja mamusia spod Krakowa wróciła z powrotem pod Warszawę do Włoch, bo tu była mamusi ciotka i tu zamieszkała. Jak tutaj zamieszkała, to pojechała do Łowicza i mnie odnalazła, no i już matka i syn są razem.
To było przed samym Bożym Narodzeniem, w grudniu. Pożegnałem się z tymi gospodarzami, bez biletu wsiadłem w pociąg i pojechałem do Włoch. We Włochach wysiadłem, poszedłem do ciotki, a tydzień wcześniej z Włoch wywieźli wszystkich mężczyzn do Niemiec. Ciotka mówi: „Czekaj, to ty nie będziesz tu spał, tylko na strychu.” Mnie na strychu zrobili, że w razie gdyby Niemcy przyszli czy coś, to by się… Za to, że tam mieszkałem i moja mamusia z siostrą cioteczną, to oni mieli bardzo popsute materace, a mnie mój dziadek, mamusi ojciec, nauczył robić materace. Taki byłem chętny i materace od początku do końca, ona dała materiał, wszystko zrzuciłem, ramy były, naciągałem pasy, przyszywałem sprężyny, wszystko łączyłem, robiłem wierzch i za to żeśmy tam mieszkali – nie za darmo, potem zrobiłem trzy materace od nowa.
Później 17 stycznia wojska nasze już idą na Warszawę. Strzelanina, wychodzę, patrzę, to była ulica Kościelna we Włochach, niedaleko toru… i patrzę od tego toru idzie polskie wojsko. „Ha! To już są nasi!” Już zdobyli Warszawę, przeszli… Mówię: „Którędy, przez Warszawę?” „Nie, myśmy przez Bielany przeszli.” Tamtędy okrążyli Warszawę i tędy przyszli na Włochy. No to teraz trzeba coś robić, jak już Warszawa wolna, to na drugi dzień idziemy do Warszawy z moją mamusią. Okazuje się, że moje mieszkanie i te trzy bloki w drugim podwórku zostawiliśmy całe, a przychodzimy, spalone i mury tak gorące, że dotknąć nie można. Prawie przed samym wejściem naszych wojsk, ktoś to wszystko podpalił. Czynne zostało tylko pierwsze podwórko, a drugie podwórko wszystko wypalone. Wszedłem do piwnicy to oddychać nie można było, ale w czasie okupacji moja mamusia miała pięciorublówki złote i dolary, które schowałem niedaleko węgla, pod fundament i mówi: „Żebyś to znalazł, to by było dobrze.” Faktycznie dobrałem się do tego, mamusia mówi: „Mamy pieniądze.” Dolary, ruble złote i tam jeszcze ciotki były jakieś inne rzeczy, które też były na ziemi, bo węgiel, cała sterta węgla był sam popiół, od gorąca to wszystko się zwęgliło. To już nie ma po co wracać, mieszkamy we Włochach. Tam się jedna wyprowadziła, bo ciotka miała swój domek jednopiętrowy, jeden lokal opróżniła jakaś pani i myśmy tam zamieszkali. Tam był pokój z kuchnią i żeśmy tam z mamusią zamieszkali.
Trzeba teraz coś zahandlować, to chodziło się, a mróz był wtedy dwadzieścia stopni, na Pragę, po lodzie, przez Wisłę. Tłum ludzi szedł w jedną stronę i tłum ludzi w drugą stronę. Tam można było coś kupić, miałem znajomego na Brzeskiej, kolegę Wojtka, jego ojciec tam jako inżynier drzewiarz założył sobie skup drewna. Tak że można u niego było różne deski, bele, dyktę, wszystko kupić i myśmy się tam zatrzymywali, tam nam zawsze dali herbatę, coś zjeść i z powrotem do Włoch na piechotę. Później się troszeńkę ociepliło, robotnicy naprawili tory od Dworca Zachodniego aż do Łodzi, sami naprawili i przyjechał pociąg. Ludzi się zebrało masę na Dworcu Zachodnim, bo każdy chciał gdzieś pojechać, to mamusia moja wpadła na pomysł, kupowała kajzerki w piekarni, w ćwiartki po wódce nalewało się białej kawy, to wszystko w plecak i brałem to na Dworzec Zachodni jako żywy bufet. Mamusia sprzedawała: „Kawa! Kawa! Kajzerki! Kawa!” Ludzie chętnie brali, bo czekali, nie wiadomo było kiedy ten pociąg przyjedzie. Żeśmy dziennie ze dwa, trzy razy obracali, bo te butelki z powrotem, myło się, z powrotem kawę i drugi raz. Świeże bułki z piekarni i trzeci raz, tak żeśmy zarabiali. Później już pociągi zaczęły coraz więcej, ludzie się nie kwapili kupować, to zrobiłem stragan na bazarze i kupowało się drożdże, kupowało się inne rzeczy i mamusia na tym targu sprzedawała. Aha, jeszcze chodziliśmy po mąkę, bo moja mamusia musiała czymś handlować, to z Pyr, przez lotnisko na Okęciu, do Pyr, w piekarni kupowało się worek mąki, bo tam było wszystko pod dostatkiem, na sanki i sankami znowu przez pole na Okęciu, przez lotnisko i już mamusia miała czym handlować. Mąkę sprzedała, doliczało się do tego co myśmy tam zapłacili jeszcze złotówkę i się sprzedawało i tak się żyło. Później już jak zachód był oswobodzony, to moja ciotka pojechała do Prudnika i tam z niejaką panią Korczakową założyły sobie sklep. Też jeździłem do Prudnika, tam od Niemców kupowałem, bo Niemcy też musieli z czegoś żyć, to się wyprzedawali bardzo, bo jeszcze ich nie wysiedlili, wyprzedawali się i kupowałem od Niemców za grosze różne rzeczy, tak że nawet kołdry, poduszki, wszystko czego tutaj nie miałem, tylko się ciotki używało, wszystko ładowałem w paczki, wiązałem i wysyłałem pocztą, poczta do Włoch dowoziła to wszystko. Tak jeździłem, co tam nakupiłem, to znowu brałem, jechałem tam, a z Włoch brałem wódkę dla ciotki do sklepu. Znowu od Niemców różne rzeczy brałem i zawoziłem, tylko żeby mnie podróżnie kosztowała, to chodziłem na Dworzec i jako repatriant na zachód dostawałem kwit i za pociąg nie płaciłem. W Prudniku syn ciotki, Rysiek Korczak, pracował w urzędzie, gdzie wydawał zaświadczenia tym, którzy wracali z obozu. To znowu brałem od niego zaświadczenie z obozu, nie płaciłem za pociąg i jechałem do Włoch. Tak calutki rok kursowałem w tą i z powrotem, aż ojciec wrócił z niewoli i przyjechał do Włoch, to byłem wtedy na zachodzie u ciotki. Wróciłem tutaj, to ojciec się zaczepił [do pracy]. Już Teatr Polski działał, to ojciec w Teatrze Polskim zaczął pracować jako kontroler. Mówię: „Trzeba by jakąś szkołę skończyć, to już rok czasu minął.” Jak już chodziłem na ulicę Sienną do Haberbuscha po jęczmień, to wstępowałem do gmachu Kupiectwa Polskiego, bo tam była złożona moja mała matura. Poszedłem tam i nie znalazłem, czyli nic nie mam, jak tu szkołę teraz kończyć. Ale dowiedziałem się, że SGGW jest czynne, że profesor Franciszek Staw został rektorem SGGW, pani doktor Gąsowska, która uczyła chorób ryb, wykłada też na SGGW i jeszcze inni profesorowie. Poszedłem tam, dostałem zaświadczenie, że ukończyłem liceum rybackie, pierwszy rok, bo powtarzałem w Warszawie, dlatego że wtedy mnie ojciec zareklamował, że będą wywozić, nie skończyłem i później drugi rok chodziłem do liceum rybackiego. Ale skończyłem pierwszą licealną i z tym pojechałem, dowiedziałem się, „Przegląd Rybacki” dorwałem i w tym „Przeglądzie Rybackim” dowiedziałem się, że jest liceum rybackie otworzone w Krakowie. Zaświadczenie mam, że skończyłem pierwszą, dlatego raz dwa w pociąg do Krakowa i tam z dyrektorem rozmawiam, to już był lipiec chyba, a dyrektor mówi: „No tak, ale pan się spóźnił, bo wszyscy koledzy, którzy drugi rok zaczynają pojechali na praktykę na cały lipiec i na sierpień na Śniardwy. Mówię: „No to jaki kłopot? A czym pojechali?” „A no w Warszawie jest na ulicy Widok Liga Morska i stamtąd jeździ samochód raz w tygodniu, czy dwa razy w tygodniu po ryby wędzone i po ryby świeże, tam na Śniardwy do miejscowości Głodowo.” Mówię: „To co, niech pan mi daje zaświadczenie, ja jadę do Warszawy, bo w Warszawie mieszkam i zgłoszę się tam, mnie zawiozą.” Raz dwa wypisał, raz dwa przyjechałem do Warszawy, spakowałem się i na Śniardwy. Patrzę, jest Magda Kosowska moja koleżanka i Bogdan Terlecki, który chodził ze mną w Warszawie. Tam pojechałem i cały czas byłem na tej praktyce. Praktyka skończyła się i od 1 września normalne wykłady w Krakowie, w liceum rybackim.
1946, 1947.
Na Śniardwach?
Na Śniardwach jak byłem, to jeszcze byli Niemcy nie wysiedleni. Był taki Niemiec Kupś, Bertchnecht, nawet polskie nazwisko Sobótka i oni jeździli, robili połowy i myśmy z nimi też jeździli na te połowy, aż później kiedyś żeśmy się pożegnali, bo mówi Sobótka, że: „Nas już stąd wysiedlają.”
Tak, zupełnie dobrze. Myśmy spali w szkole, mieliśmy łóżka, a Niemiec jak szedł, to krzyczał, bił w szybę do nas i mówił: „Na żaki! Na żaki!” Rano, bo to żaki rozstawione są w wodzie i rano trzeba wyciągać, bo węgorze są w nich, to na żaki się chodziło rano. To z Niemcami, a później już sami żeśmy chodzili na te żaki.
Wysiedlili Niemców, kiedyś jesteśmy tam na obiedzie, piękny widok na jezioro, bo to było pierwsze piętro, patrzymy, wchodzi żołnierz polski. Dwa granaty, dwa pistolety, za chwilę drugi, przy bramie stoi trzeci, przy lesie stoi czwarty, pytają się nas: „A wy co jesteście?” „A my na praktyce tutaj jesteśmy. A wy?” „A my partyzantka wileńska.” A już przecież teren był zajęty.
Ta partyzantka przyjeżdżała, wzięli ryby, wzięli ryby wędzone, mówi: „Oj jak byście nam się przydali tu w partyzantce.” My mówimy: „My musimy szkołę skończyć, bo przecież tu przyjechaliśmy, mamy praktykę rybacką.” Oni jeszcze chyba ze dwa razy byli, dali pokwitowanie na wszystko: „Polskie wojsko wzięło to, to, to.”[…]
Do każdej pracy trzeba było wypisać ankietę. Wypisałem ankietę i napisałem, że brałem udział w Powstaniu Warszawskim, nic więcej. Nie miałem żadnych, nikt mnie o nic nie ciągał, nikt się mnie nie pytał, żadne urzędy mnie nie wzywały. Ale dopiero się ujawniłem teraz, gdy już nastała nasza obecna Polska. Teraz dostałem nową książeczkę wojskową, wpisali mi, nie wiem kto nawet podał… O, to jest nowa książeczka wojskowa, bo w starej książeczce napisane było: „Niezdolny do służby liniowej. Kategoria «C».” Bo mnie powoływali trzy razy do wojska, to mi się jedno dziecko urodziło, później drugie dziecko mi się urodziło, w końcu powiedzieli: „Ty, dychawicę oskrzelową masz, powiedz.” Faktycznie, jak tam poszedłem i pokazałem lekarzowi: „Ja mam dychawicę oskrzelową.” „Jak to dychawicę oskrzelową! Nam do wojska ludzi uje!” Mówię: „Niech pan doktor da swój telefon, bo najczęściej w nocy mnie łapie atak, zadzwonię, pan przyjedzie i…” „E! Zwolniony!” Tak kilka razy mnie ciągali, aż w końcu mi napisali: „Niezdolny do służby liniowej. Kategoria «C».” Poszedłem później już jak nasze władze nastąpiły do RKU i 29 kwietnia 1996 roku dali mi awans na sierżanta. Później prezydent w 1999 roku awansował mnie na podporucznika, a na polecenie MON, „Decyzja MON” napisane jest, 11 listopada 2001 roku otrzymałem stopień porucznika. Tu się już ujawniłem i z moim całym zgrupowaniem „Zaremba-Piorun” działam do dzisiaj.
Ale przecież mnie to już niepotrzebne, tym bardziej że mój wujek jak go chował, to gdzieś podział magazynek. Jak wyciągnąłem, to on magazynku już nie miał i słabo go zakonserwował, bo jak go zakonserwowałem, to był dobrze, on go słabo zakonserwował i tam go rdza chwyciła.
Tak, przecież wiecznie żyć nie będę, a to Muzeum będzie dość długo chyba istniało. Dlatego lepiej jak będzie to wszystko [tutaj]…[…]