Nazywam się Leszek Rylski, urodzony 6 grudnia 1919 roku w Suwałkach. Do szkoły podstawowej uczęszczałem w Suwałkach. To była szkoła imienia [Józefy Joteyko] przy seminarium nauczycielskim. Po ukończeniu szkoły zdałem egzamin do gimnazjum w miejscowości Lubaczów, a to na skutek tego, że ojciec mój był oficerem zawodowym, bardzo często w miarę awansów zmieniał także miejsce zamieszkania i swoją jednostkę wojskową.
Do gimnazjum koedukacyjnego w Lubaczowie chodziłem niedługo, bo to było półtora roku, później przeszedłem do Gimnazjum Ogólnokształcącego imienia Augusta Witkowskiego w Jarosławiu, w którym mieszkałem od 1933 roku aż do 1939 roku. 24 maja 1939 roku zdałem maturę w tym gimnazjum. Po maturze, od 18 czerwca do 15 lipca (zgodnie z nową ustawą o powszechnym obowiązku wojskowym, która ukazała się w 1938 roku) odbyłem jednomiesięczną służbę pracy w XI Batalionie Junackich Hufców Pracy w Nowogrodzie koło Łomży. Tuż przed wojną batalion miał za zadanie budowę umocnień obronnych tak zwanej sieci ogniowej na przedpolu Nowogród–Łomża. Po zakończeniu obozu pojechałem na krótko do Warszawy odwiedzić swoich krewnych, następnie pojechałem na Wołyń do miejscowości Dubno, gdzie z kolei został przeniesiony mój ojciec po awansie w marcu 1939 roku do stopnia majora, do 43 Pułku Strzelców Legionu Bajończyków. Przyjechałem po 1 sierpnia i pozostałem mniej więcej do października 1939 roku.
Naturalnie w tym czasie, kiedy byłem na Wołyniu w Dubnie, pułk ojca już brał udział w kampanii wrześniowej, przed tym zmobilizowany i przesunięty do miejscowości Fordon koło Bydgoszczy. To była Armia „Prusy”. Z tym pułkiem uczestniczył w wojnie obronnej aż do momentu, kiedy przedostali się po ostatniej bitwie pod Tomaszowem Mazowieckim do Warszawy. Od 20 września był w obronie Warszawy. Po tych wszystkich perypetiach, jakie przeszedł pułk w kampanii, został dowódcą przegrupowanego pułku do czasu kapitulacji. Natomiast ja wraz z resztą rodzeństwa i moją mamą zostaliśmy przez armię sowiecką usunięci z mieszkania (mieszkaliśmy w tak zwanym budynku oficerskim) na skutek tego, że zajęło to wojsko. Usunięcie odbywało się z dnia na dzień, nie pozwolono nam zabrać nic poza tym, co mogliśmy zmieścić w podszewce od dużej poduszki. Mogliśmy zabrać ze sobą trochę rzeczy osobistych.
Mniej więcej gdzieś 25 września musieliśmy ulokować się w innym miejscu, [ale] w tym samym miasteczku, Kolonii Surmicze. W tym czasie odbywały się różnego rodzaju propagandowe imprezy, mówiące o tym, że Rosja sowiecka jest naszym przyjacielem, [że] powinniśmy wszyscy czynnie wziąć udział w zwalczaniu faszystowskiego najeźdźcy. Agitowano nas do tego, żeby pójść do wojska.
Naturalnie to wszystko było tylko wstępem. Już wtedy zaczęły dochodzić słuchy, że tutaj długo nie pobędziemy, bo zacznie się po prostu wywożenie z Polski do Związku Radzieckiego. Jedni mówili o Sybirze, drudzy mówili o Zagłębiu Donieckim. Różne były warianty wywózki. To stało się później faktem. W związku z tym postanowiliśmy wraz z moimi kolegami, których miałem, także z rodziną i innymi przyjaciółmi stamtąd się wydostać. Zrobiliśmy to na początku października, korzystając z transportu wojskowego, który przewoził różnego rodzaju materiały i uzbrojenie dla oddziałów sowieckich zajmujących linię demarkacyjną na Bugu koło Terespola, Brześcia. Przez Zdołbunów, Równe, Kobryń, przy pomocy pewnego rodzaju darów na rzecz żołnierzy, którzy nas z łaski zabrali do transportu, dojechaliśmy do Brześcia nad Bugiem.
Naturalnie spotkaliśmy masę ludzi, uchodźców z terenów zajmowanych przez Niemców z Poznańskiego i z innych ówczesnych województw znajdujących się po prawej stronie Wisły. Tak że była masa uchodźców. Jednocześnie dużo bardzo młodych ludzi, którzy ulegli namowie pułkownika, którego zadaniem było mobilizowanie młodych ludzi do wstępowania do tak zwanej armii rezerwowej, która miała utworzyć się na terenie Wołynia, Wileńszczyzny, terenów lwowskich. To wszystko wzięło w łeb. Szereg ludzi znalazło się w bardzo trudnej sytuacji.
Korzystając z różnego rodzaju przypadkowych i nieprzypadkowych koneksji, myśmy postanowili przekroczyć linię demarkacyjną. To wiązało się naturalnie z koniecznością znalezienia sobie przewodnika, który by to zrobił, pomógł nam w przejściu, bo granica była obstawiona z jednej i z drugiej strony, nie było wcale tak łatwo. Po długich, różnego rodzaju zabiegach znaleźliśmy przewodnika. To była grupa co najmniej dwadzieścia osób, nie indywidualnie, tylko zbiorowo. On nas po prostu przetransportował trzykrotnie łódką przez Bug naprzeciwko Terespola. Miejsce przeprawy było niedaleko od stacji kolejowej, jakieś dwa i pół kilometra, licząc w dół, to znaczy w kierunku południowym od Terespola.
Od razu, po przejściu na drugą stronę natknęliśmy się na Landsturm. To nie było wojsko, to była rezerwa, która mogła już tylko spełniać funkcje wartownicze i inne. Po rozmowie z Niemcami, naturalnie mówiąc, że uciekamy do nich z drugiej strony, jakoś nam się udało wyprosić, żeby nas nie zawrócili z powrotem. Dzięki ich wskazówkom wieczorem doszliśmy do dworca kolejowego w Terespolu. Nie pamiętam, który to był października, może 21, może 22, może troszeczkę później. Wieczorową porą znaleźliśmy się na dworcu. Rano następnego dnia znowu dzięki – nie chciałbym tego nazywać łapówką, ale przekonaniu rzeczowemu – mogliśmy zająć miejsce w pustych wagonach towarowych. Bo od strony zachodniej przyjeżdżały transporty, które przywoziły dla Niemców różnego rodzaju sprzęt, środki żywnościowe. Rano wyjechaliśmy z Terespola. Do Dworca Wschodniego w Warszawie dotarliśmy wieczorową porą.
Dlaczego do Warszawy żeśmy się kierowali? Ponieważ tutaj była rodzina mojej matki, było dużo naszych krewnych. Rodzice matki mieszkali na Widok 1. Liczyliśmy się z tym, że w jakiś sposób, mając to oparcie, będziemy mogli przetrwać. Tym bardziej że jeszcze mieliśmy dużo niepewności dotyczących losów ojca. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje z ojcem, bo z frontu, tych odwrotowych walk, dochodziły różne wiadomości. To byli uciekinierzy, żołnierze, maruderzy.
Nie wiedzieliśmy o tym, ale później się okazało, że ojciec znalazł się w Warszawie. Doszło do tego 2 października 1939 roku, kiedy Warszawa już poddała się Niemcom, nastąpiło rozbrojenie oddziałów obrony Warszawy. Były specjalnie do tego wyznaczone punkty składania broni i rozpuszczenia przynajmniej szeregowych żołnierzy, nie mających jakichś stopni. Natomiast oficerowie, zgodnie z umową między Komendantem Obrony Warszawy a dowództwem niemieckim zajmującym te tereny, idą do niewoli.
Tymczasem ojciec od swojego dowódcy ówczesnego pułku pułkownika Kubickiego [i?] szefa zgrupowania piechoty dywizyjnej pułkownika Kaliskiego otrzymał zgodę na to, żeby nie iść do niewoli. To było na przedmieściach Warszawy, chyba w Sochaczewie. Wrócił do Warszawy, tutaj już trafił w odpowiednie miejsce, gdzie tworzyła się organizacja wojskowa, którą założył generał Karaszewicz-Tokarzewski pod nazwą Służba Zwycięstwu Polski. To już były pierwsze zręby organizacji wojskowej. Zdając sobie sprawę z tego, że nasza obrona nie będzie jednak możliwa bez jakiejkolwiek dodatkowej pomocy, już wtedy pomyślano o tym, że jeżeli kampania nie zakończy się dla nas pozytywnie, to będziemy zmuszeni przejść do walki o niepodległość w konspiracji. Tak się stało.
Ponieważ ojciec przebywał niejednokrotnie w Warszawie, miał kontakty z rodziną i z rodzicami mojej mamy, od razu trafił tutaj, gdzie my z kolei także trafiliśmy po perypetiach związanych z opuszczeniem Wołynia. Babcia nas poinformowała, że ojciec jest. Wtedy była cała rodzina w komplecie. Ale na tym się nie skończyło. Myśmy krótko przebywali u babci na Widok 1. Ojciec już nam znalazł lokum na Pradze, na Targowej 15. To jest duży budynek, który znajduje się przy wiadukcie kolejowym. Tutaj żeśmy zamieszkali.
W końcu listopada 1939 roku między innymi z tego tytułu, że ojciec był zaangażowany, [a ja] już miałem wtedy prawie dwadzieścia lat, uważałem za słuszne też podjąć tego rodzaju działalność konspiracyjną, wstąpiłem do SZP, do tworzącej się jeszcze grupy. Po zmianach organizacyjnych, przekształceniu SZP w Związek Walki Zbrojnej w roku 1940 kontynuowałem już w ZWZ i później w AK. Z tym że początkowo (tak jak większość) pełniłem funkcje usługowe, w postaci przenoszenia różnego rodzaju prasy nielegalnej, meldunków, obserwacji, notowania, jak się przesuwają i gdzie się znajdują jednostki wojskowe rozlokowane na Pradze.
Jeszcze w 1940 roku bezpośrednio moim przełożonym był kapitan Siedlecki. Kapitan Siedlecki był zastępcą mojego ojca, ale odpowiedzialnym za przygotowanie szkolenia kadr oficerskich, podchorążych Związku Walki Zbrojnej, [następnie] Armii Krajowej. Później był moim przełożonym ówczesny porucznik Urban, pseudonim „Gromicz”, szef łączności obwodu.
W 1941 roku zostałem skierowany na konspiracyjną Szkołę Podchorążych Rezerwy Piechoty. Kurs rozpoczął się w maju 1941 roku, a w czerwcu 1942 się zakończył. Ukończyłem kurs w stopniu kaprala podchorążego. Już wtedy byłem związany z szefostwem łączności VI Obwodu Praga. Po szkole zostałem skierowany jako instruktor do szkolenia żołnierzy łączności, w szczególności młodzieży harcerskiej „Szarych Szeregów”, [ale] nie tylko. Przez prawie dwa lata (bodajże jeszcze do końca czerwca 1944 roku) zajmowałem się instruktażem. To było na Bródnie, na Pradze centralnej, na Saskiej Kępie, w różnych miejscach odbywały się szkolenia, w małych zespołach pięcioosobowych. Maksymalnie mogło być siedmiu uczestników szkolenia. W każdym razie grup szkoleniowych miałem około pięciu.
Później, już kiedy zakończyłem tę działalność, to zostałem przydzielony do szefa łączności obwodu. Zadaniem moim było zorganizowanie tak zwanej sieci łączności żywej – nie technicznej, tylko żywej. Polegała na pracy łączniczek i łączników, na zbieraniu, przekazywaniu różnego rodzaju informacji, meldunków od oddziałów przewidzianych jako bojowe, od zgrupowań, rejonów, plutonów. Taka sieć została zorganizowana. Zostałem między innymi dowódcą składnicy meldunkowej, która mieściła się rogu Kępnej i Jagiellońskiej. Na tym rogu znajdowała się szkoła podstawowa. Na zewnątrz była specjalna altana wśród budek, różnego rodzaju składzików. To było miejsce, gdzie myśmy zbierali meldunki. Nie w samej szkole, żeby nie narazić się na różnego rodzaju nieprzewidziane okoliczności.
Miałem bezpośrednio ośmiu młodych łączników wyszkolonych odpowiednio, których zadaniem po przejęciu meldunków, które spływały do nas, było przekazywanie ich do odpowiednich zgrupowań, komendanta albo szefa łączności obwodu „Gromicza”.
Naturalnie od razu pierwszego dnia Powstania punkt zaczął funkcjonować zgodnie z rozkazami, jakie zostały wydane. Jak wiadomo, była taka sytuacja, że Powstanie mogło zacząć się o jeden dzień wcześniej. Ale zaczęło się 1 sierpnia, tak jak przewidywał to rozkaz.
Wiadomą rzeczą było, że Powstanie na Pradze nie mogło trwać długo, ponieważ Praga była nasycona dużą ilością wojska niemieckiego, różnych rodzajów broni, między innymi broni pancernej. Tutaj stacjonowała część Dywizji SS „Hermann Göring” i SS „Totenkopf”, tutaj były oddziały różnego wsparcia, administracja wojskowa. Poza tym Praga nie była tak zwarta jak centrum Warszawy. Było dużo wolnej przestrzeni, tak że nie było łatwo podejmować wszystkich akcji zbrojnych. Założenia dla Pragi, które zostały sprecyzowane na początku, opracowane przez komendanta ówczesnego obwodu pułkownika Żurowskiego, pseudonim Bober, niestety, ale nie mogły się w pełni zrealizować. Podjęto szereg różnych akcji, które były w części udane. W większości nie mogły zostać zrealizowane ze względu na to, że oddziały nie były odpowiednio do tego wyposażone, posiadały znikomą ilość środków walki. Poza tym Niemcy byli już przygotowani, że tu coś będzie się działo.
W dniu 4 sierpnia 1944 roku został wydany rozkaz komendanta obwodu o zaprzestanie walki zbrojnej na terenie całej Pragi ze względu na określoną sytuację wojskową, ponieważ (tak jak mówiłem) [było] duże nasycenie oddziałów niemieckich. Rozkaz do nas dotarł dopiero rano 5 sierpnia, a 6 sierpnia żeśmy go realizowali – pozostanie w konspiracji, zmiana miejsc postoju wszystkich punktów, które były poprzednio wyznaczone i niezbędne dla prowadzenia walki powstańczej. Z tym że przyjęto taki wariant, żeby zachować siłę ludzką. Część oddziałów praskich miała się przedostać od strony Gocławia na drugą stronę Wisły, na cypel czerniakowski, gdzie odbywały się przeprawy. Szereg zespołów ludzkich się przedostał. Natomiast inne oddziały, które były z Pragi północnej, miały za zadanie przejść w zwartych grupach, zachowując wszelkie zasady ochrony przed ewentualnością aresztowania przez Niemców do rejonu Choszczówka, Legionowo, Jabłonna. Po prawej stronie Wisły, w rejon lasów naprzeciwko Żoliborza i Buchnika.
Tak się stało, że oddziały łączności podległe porucznikowi „Gromiczowi” 8 sierpnia przedostawały się z Pragi przez Białołękę Dworską, przez Bródno w kierunku Jabłonnej, Legionowa. Skoncentrowało się w różnych punktach około 200 uczestników Powstania na Pradze. Z tym że znalazłem się w grupie dowodzonej przez szefa łączności obwodu. Miejscem naszego postoju był skraj lasu na terenie linii kolejowej Choszczówka-Praga Północ. Po przyjściu na to miejsce, zorganizowaniu zgrupowania po jednym dniu pobytu dostaliśmy rozkaz przejścia na drugą stronę Wisły. Wieczorem podjęta została tego rodzaju próba. Nie wiem, w jakim kierunku udawały się inne grupy rekrutujące się z Pragi, ale przypuszczam, że w tym samym co my. To znaczy przejścia w części do Puszczy Kampinoskiej, a w części na Żoliborz, Bielany.
Próba pierwsza, którą myśmy podjęli w godzinach wieczornych – po drugiej stronie linii kolejowej, którą musieliśmy przejść w kierunku szosy Jabłonna-Nowy Dwór natknęliśmy się na zgrupowanie obronne niemieckie. Po krótkich próbach przejścia posterunków niestety musieliśmy się cofnąć. Ale nie od razu do Choszczówki czy Jabłonny, czy Legionowa. Żeśmy się zatrzymali i chcieli jeszcze raz tę próbę podjąć. Po kilku dniach została taka próba podjęta, znowuż była nieudana.
W tym czasie Niemcy przeczesywali wszystkie miejscowości, mając zgromadzone na przedpolu oddziały obrony czołgowe, artylerię, piechotę. W tym samym czasie wszystkich ludzi, którzy byli zdolni do wykonywania jakichkolwiek prac fizycznych zabierali z Choszczówki, z Jabłonnej i innych miejscowości na linię obrony. Między innymi w takiej miejscowości Kobiałka. Trzeba było stawić się o godzinie ósmej, oni zabierali, wzmacniało się linie obrony. To były po prostu ziemianki, okopy umocnione, w których oddziały niemieckie miały się bronić. Myśmy musieli [tam] się znaleźć, [ale] ani [nie] na skutek własnej woli, ani chęci, tylko z przymusu, ponieważ wójt Choszczówki miał od Niemców nakaz, że musi oddać tylu ludzi do robót. Pod ich ochroną prowadzili nas na roboty. To się działo w okresie mniej więcej od końca sierpnia do 13–14 września.
13 września zabrali nas na roboty na przedpolu koło Kobiałki, Pustelnik dalej. 14 września zaczęła się ofensywa wojsk sowieckich i 1. Armii Wojska Polskiego na Pragę. Praga została zajęta chyba 15 września. W tym czasie, kiedy nastąpiło to natarcie, po bardzo ciężkim przygotowaniu artyleryjskim, w szczególności na umocnione transzery obrony zajęli pierwsze oddziały atakujące cały odcinek. Naturalnie myśmy zostali w ziemiankach bez niczego. Ani broni, ani nic nie posiadaliśmy, byliśmy tylko zmuszeni chować się przed ogniem. Niemcy nam nie przeszkadzali, żeby w ziemiankach się chować, bo niektórzy razem z nami się chowali. Część rannych została na odcinku w ziemiankach, reszta się wycofała, później oddziały poszły dalej. Ale za oddziałami frontowymi szły tak zwane oddziały przeczesujące. Wyłapywali dezerterów, którzy uciekali, bo bardzo dużo było takich. Wybierali też ludzi, którzy zostali na linii frontowej, a była masa, bo to nie tylko na moim odcinku, ale na innych odcinkach, na obrzeżach przedpola Pragi.
Front poszedł do przodu, a my zostaliśmy. Oddziały, które wkroczyły zaraz za frontowymi, liniowymi to wygarniały nas razem z Niemcami, którzy z różnych powodów, a w szczególności na skutek odniesionych ran zostali. Nas wygarniali, tworzyli tak zwane grupy. Zatrzymali nas w ziemiankach przez jedną noc, a na drugi dzień zaczęło się organizowanie grup marszowych. Grupy liczyły mniej więcej około osiemdziesięciu, może koło stu osób. Poprowadzono nas w kierunku Pustelnika. Przechodziliśmy później przez wszystkie oddziały, które stacjonowały, oddziały wsparcia frontowego. Spotykaliśmy się z różnymi epitetami. W końcu koło Pustelnika w stodołach wiejskich nas zatrzymano. Zaczęło się pranie mózgów po prostu. Przychodzili oficerowie polityczni, ale sowieccy najpierw, przekonywali nas, że naszym obowiązkiem jest podjąć walkę, zgłaszać się na ochotnika do wojska. Tak było przez dwa, trzy dni.
Po czterech dniach przepytywanek różnych, przesłuchań w końcu dowiedzieliśmy się, że rano przyjadą przedstawiciele 1 Armii Wojska Polskiego. Tak się stało.
Na odcinek, gdzie byłem, przyjechał konwój sześciu czy siedmiu samochodów amerykańskich typu Studebaker. To były samochody wojskowe z demobilu, które otrzymali Rosjanie od Ameryki w ramach pomocy przez Murmańsk, z północy Związku Radzieckiego. Armia była uzupełniona między innymi tymi pojazdami.
Na czele konwoju przyjechał kapitan z kilkoma młodszymi oficerami i podoficerami Wojska Polskiego, z 1 Dywizji [Pancernej] Berlinga. Kapitan Czubryt-Borkowski, późniejszy generał w Wojsku Polskim, już po zakończeniu wojny. Przekonywał nas o konieczności pójścia do wojska, ale to nie spotykało się z entuzjazmem, raczej wstrzemięźliwi wszyscy byli na ogół. Byli tacy, którzy od razu się deklarowali, że pójdą, ale nie wszyscy chcieli. Niemniej jednak w tym samym czasie, kiedy to już się odbywało, na Pradze były wojska sowieckie i polskie, już wyszedł tak zwany rozkaz mobilizacyjny, któremu podlegały odpowiednie roczniki, między innymi mój i młodsze roczniki jeszcze.
Później stamtąd zawieźli nas na Pragę, na ulicę Skaryszewską, znaną zresztą z okresu okupacji jako miejsce, skąd wywożono na roboty przymusowe do Niemiec. Ta szkoła do dzisiejszego dnia funkcjonuje przy kościele ojców pallotynów. Posegregowano nas, wybierano, kto miał jakie wykształcenie. Funkcje wartownicze spełniały żołnierki batalionu [imienia] Emilii Plater. To były dziewczyny, które zostały zmobilizowane w czasie tworzenia się armii Berlinga, po wyjściu Andersa ze Związku Radzieckiego z częścią wojska. To był taki batalion kobiecy. Korzystając z tego, że kobiety są słabą płcią, zdecydowaliśmy, jak nas tutaj przywieźli z określonym celem, [dowiedzieliśmy się, że] stąd po wszystkich informacjach zbieranych od nich przewiozą nas bezpośrednio na ulicę Kobielską, na Grochów do tak zwanego RKU – Rejonowa Komenda Uzupełnień. W oparciu o wydany dekret o mobilizacji roczników, o których mówiłem, skierują nas bezpośrednio do wojska. Ale w międzyczasie, zanim dotarłem na Kobielską, dzięki różnym zabiegom udało nam się w kilku wyjść z tej szkoły. Chcieliśmy po prostu zwinąć żagle i już więcej się nie pokazać, ale to nie było wcale takie proste.
Wyszliśmy, kilka dni udało nam się jeszcze funkcjonować na Pradze, nawiązywać różnego rodzaju kontakty. Ponieważ mieszkałem na Targowej, to próbowałem się dostać do swojego mieszkania. Naturalnie nikogo z rodziny już nie było wtedy, bo wszyscy się rozlokowali gdzie indziej. Mieszkanie było obrabowane i nie mogłem [w nim] pozostać.
Przypadek zrządził, że idąc ulicą z dwoma kolegami, z którymi razem byłem w konspiracji, zaczepiła nas ówczesna żandarmeria wojskowa (wtedy jeszcze to się nazywało informacja wojskowa). Zaczepili nas na ulicy Targowej koło Dworca Wileńskiego, chcieli dokumenty, a ponieważ byliśmy w wieku, który wzbudzał zainteresowanie – tacy młodzi ludzie wałęsają się po Pradze, a nie idą, gdzie powinni pójść, czyli do wojska – zatrzymano nas. Zabrano na ulicę Otwocką do komendy żandarmerii informacji razem z tymi dwoma kolegami. Jeden miał pseudonim „Mirek”, a drugi to był „Jarzyna”. Przepytano nas, zrobiono wywiad, śledztwo, dlaczego się włóczymy, dlaczego nie jesteśmy w wojsku, że jesteśmy podejrzewani o to, że byliśmy w AK, że walczyliśmy przeciwko armii sowieckiej. Jednym słowem stek różnych bzdur, które miały stanowić uzasadnienie do tego, żeby nas na siłę wcielić do armii. Tak się stało.
Z powrotem z Otwockiej przewieziono nas na Skaryszewską, ale obsada personalna się zmieniała, dziewczyny, które pełniły służbę wartowniczą, się zmieniały. Tak że bez echa to się odbyło. Przywieźli nas, do widzenia, na tym się skończyło. Po kilku dniach dzięki studebakerom przewieziono nas na ulicę Kobielską, stamtąd wywieziono do Majdanka. Na Majdanku w dawnym obozie koncentracyjnym mieścił się tak zwany punkt zbiorczy dla uzupełnienia stanów osobowych jednostek Wojska Polskiego walczących na froncie. Po krótkim przeszkoleniu tych wszystkich, których ściągano z różnych terenów w ramach rozkazu mobilizacyjnego lub takich, którzy się sami zgłaszali. Bo bardzo dużo było takich, którzy się zgłaszali sami, żeby po prostu zabezpieczyć się przed ewentualnościami, które miały miejsce. Później następowały różnego rodzaju aresztowania, przecież AK była niemile widziana w tym całym układzie.
Było kilka tysięcy ludzi w okropnych warunkach, prawie obozowych, jak więźniowie. Nie było czym się przykryć ani nic. Dopiero po jakimś czasie warunki trochę się poprawiły. Studnie specjalnie dwie zrobili, żeby można było pić wodę. Stamtąd znowu po akcji propagandowej mówiącej o tym, że „nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera” próbowano mobilizować ludzi, którzy mieli jakieś przygotowanie wojskowe. Którzy byli bądź byłymi wojskowymi, bądź byli w wojsku jako żołnierze szeregowi nie szeregowi, podoficerowie. Tych wszystkich innych, którzy brali nawet udział w Powstaniu, a szczególnie im chodziło o ludzi posiadających wykształcenie wojskowe, tych, którzy byli przydatni do wcielenia szybko do jednostek frontowych. Szkolić żołnierza to nie taka prosta sprawa, bo to jakiś czas. Ale szkolenie później odbywało się we Włodawie, krótkie zresztą. Już po wyselekcjonowaniu, po przeprowadzeniu tak zwanego naboru i egzaminów. Bo chodziło też o to, żeby zdobyć kadry do szkół oficerskich Wojska Polskiego. Poza innymi działaniami, jakie wtedy wojsko robiło, poza Majdankiem, bo w innych punktach też [to] się działo, na terenach zajętych przez wojska sowieckie po prawej stronie.
Zdawaliśmy egzamin. Zgłosiliśmy się do artylerii. Wyszliśmy z założenia po długich dywagacjach, że trzeba jednak coś zrobić, żeby się jakoś uchować w tym całym interesie. Najlepszą przechowalnią była szkoła podchorążych, bo szkolenie trwało parę ładnych miesięcy, zanim nas zmobilizują. Po zdaniu bardzo prostego, nieskomplikowanego egzaminu zaliczono nas jako kandydatów do tej szkoły. Nabór był nie tylko do artylerii, bo do piechoty, do łączności, do służby saperskiej.
Trafiłem do 21. pułku zapasowego we Włodawie. Przebywałem [tam] od listopada do mniej więcej 20 grudnia. [Mieliśmy] krótkie przeszkolenie, ale bardzo prymitywne, po prostu pożal się Boże, co to było za przeszkolenie – w ubraniach cywilnych, wojsko łachmaniarzy, uczono nas chodzić w zespołach, znaczy czwórkami, zwroty. Wprowadzano rzekomo zdyscyplinowanie, żebyśmy byli przygotowani. Po miesięcznym przeszkoleniu wstępnym przeniesiono nas wszystkich, którzy zdali egzamin, do Oficerskiej Szkoły Artylerii w Chełmie. I wylądowałem w Chełmie. Byłem sześć miesięcy, bo kurs trwał tylko sześć miesięcy. Skończyłem kurs. Wojna się skończyła 8 i 9 maja, a myśmy w czerwcu kończyli przedłużony do dziewięciu miesięcy kurs. Wtedy, już z kolei w stopniu podporucznika artylerii, zostałem skierowany do 32 Pułku Strzelców Budziszyńskich, do bieszczadzkiego Krosna. Pułk brał udział w akcjach przeciw różnego rodzaju ukraińskim tendencjom nacjonalistycznym. To była wiadoma sprawa, która do dzisiejszego dnia odbija się odpowiednim echem. Byłem w tym pułku gdzieś do października 1945 roku. Skorzystałem z tak zwanego 181. rozkazu naczelnego dowództwa ówczesnego Wojska Polskiego, który pozwalał studentom, którzy rozpoczęli studia przed wojną lub studiowali nawet w okresie okupacji na zwolnienie z wojska i podjęcie studiów. Z rozkazu skorzystałem, tłumacząc, że miałem powołanie, rozpocząłem odpowiednie studia na SGGW. Co oczywiście było bardzo wątpliwe, bo nie mogłem długo bawić się w studia, bo wojna wybuchła, ale skorzystałem z tego tak zwanego uzusu. Później, po otrzymaniu zaświadczenia z Warszawy około 18 grudnia zostałem zwolniony stamtąd do rezerwy. Na tym się skończyła służba wojskowa, rozpoczęła się już praca w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej.
Miałem taki przypadek, nie ujawniłem się, to jest raz. Wielu z nas nie ujawniało się, wiedząc...
Wszyscy mieli dyspensę, ale to było tylko pozorne, bo wielu ludzi zostało aresztowanych, wielu zostało nawet wywiezionych, w zależności od różnych okoliczności. Nie ujawniałem się. A ponieważ byłem związany bardzo silnie ze sportem, bo już przed wojną byłem czynnym zawodnikiem, uprawiałem sport profesjonalnie nie tylko w szkole, ale w okupację grałem w piłkę, w konspiracyjnych rozgrywkach brałem udział, zaraz po powrocie z wojska wstąpiłem powtórnie do swojego klubu. Po wojnie grałem w rozgrywkach warszawskiej ligi okręgowej. To pozwoliło mi na znalezienie pracy, bo z pracą nie było wcale łatwo w 1945 roku, już nie mówiąc o 1946 roku.
Dzięki zbiegowi okoliczności już w 1940 roku rozpocząłem [pracę] w przedsiębiorstwie organizowanym przez byłych oficerów zawodowych, którzy w okresie okupacji byli bezpośrednio zaangażowani w działalność konspiracyjną – w tak zwanej firmie handlowej, która znajdowała się na ulicy Brzeskiej 16. Bramy tej firmy są do dzisiejszego dnia, został budynek parterowy w postaci takich szop. To była firma skupu butelek do alkoholu. Na podstawie skupu sprzedający, prowadzący restaurację, czyli wyszynk alkoholowy mógł dostać przydział wódki z monopolu spirytusowego, który się znajdował na ulicy Ząbkowskiej. Ta firma stwierdzała, że zdeponował odpowiednią ilość pustych butelek. On z takim kwitem depozycyjnym jechał na Ząbkowską, mógł sobie kupić i handlować dalej wódką w swoim zakładzie, restauracji. To była przykrywka, [dawano] możliwość pracy różnym działaczom wojskowym czy innym.
W 1942 roku pracowałem w warsztatach kolejowych, a w 1946 roku rozpocząłem pracę w tak zwanym Związku Robotniczym Stowarzyszeń Sportowych. A dlaczego? Dlatego że klub mój macierzysty „Marymont”, który mieścił się na Żoliborzu, w którym w czasie okupacji grałem, też rozpoczął rozgrywki w warszawskiej lidze okręgowej, należał do związku. Wszystkie kluby tak zwane robotnicze należały do jednej organizacji, to był Związek Robotniczych Stowarzyszeń. On trwał bardzo krótko, do 1949 roku, później został rozwiązany. Dzięki temu znalazłem tam pierwszą pracę, później stamtąd przeszedłem do Międzyzwiązkowej Rady Kultury Fizycznej, później już dalej w sporcie, do roku 1980, kiedy poszedłem na wcześniejszą emeryturę. Przez szereg lat pracowałem w Polskim Związku Piłki Nożnej, później byłem w Międzynarodowej Organizacji Futbolu Europejskiego. Tak losy się potoczyły.
To jest problem bardzo złożony, dlatego że sytuacja ówczesna była bardzo złożona. Wszystkie informacje, jakie przenikały do nas z zewnątrz – z kręgów londyńskiego rządu, z kręgów armii polskiej w Wielkiej Brytanii, innych, z terenów wschodnich były zróżnicowane. Entuzjazm młodych ludzi, entuzjazm społeczeństwa przeciwstawianie się Niemcom był chyba [powszechny]. Natomiast realia były bardzo skomplikowane, mimo dobrej organizacji działalności konspiracyjnej na taką miarę, jaka podjęta została w Polsce. To było niespotykane, to był pewnego rodzaju ewenement, tak szeroka konspiracja i walka z okupantem, który jednak posiadał ogromną siłę militarną. Nie tylko militarną, bo różnego rodzaju instytucje, organizacje nacisku i ucisku. Natomiast to, co mówiono, że w przypadku, kiedy wejdą Rosjanie na te tereny, Powstanie pozwoli nam pokazać, że jednak Polska nie zginęła, a żywa, walczy, to wszystko były założenia oparte o różne przesłanki.
Nie chciałbym się wypowiadać na temat tego, czy Powstanie było słuszne, czy niesłuszne. Jedni mówią, że nie, drudzy mówią, że tak. Jest zróżnicowany pogląd na ten temat. Niemniej jednak ten wysiłek był niewspółmierny do możliwości. Straty były ogromne, zniszczenia były ogromne. Co prawda Niemcy później, korzystając, że Powstanie wybuchło w Warszawie, mieli uzasadnienie do tego, żeby zniszczyć [miasto]. Wiedząc o tym, że zostawią ten teren. Było wiadomo, że będą musieli się cofnąć, że będą mogli coś na tym terenie zrobić przed siłą armii sowieckiej. Tu był jednak front podwójny, bo z zachodu i ze wschodu. Zniszczenia, których dokonali później, były ogromne, były straszne.
Praga może dzięki temu, że szybko to Powstanie się skończyło i jednocześnie dzięki temu, że Niemcy stąd musieli się cofnąć, jakoś się uchowała i zachowała pewien potencjał materialny, pewien potencjał ludzki. Mimo że też próbowano wywozić ludzi do Pruszkowa. To było skomplikowane.
W 1939 roku, kiedy miałem pójść do wojska po maturze, kiedy zobaczyłem, jak wyglądał nasz odwrót pod naciskiem i naporem sił zbrojnych faszystowskich Niemiec, jak wyglądało wychodzenie władz, instytucji różnego rodzaju, dowództw wojska, jak ta ucieczka na kierunek rumuński wyglądała... Miałem okazję widzieć to w Dubnie. Nasze hasła ówczesne – nie oddamy ani guzika, szybko będziemy w Berlinie, prysły jak bańka mydlana. To było też rozczarowanie. Po tylu latach wpajania w nas patriotyzmu, takiego polskiego honoru to było dla nas później duże rozczarowanie.
Niemniej jednak to pokolenie podjęło walkę. Najbardziej doświadczyło wszystkich skutków drugiej wojny światowej. Wojny w trakcie Powstania Warszawskiego, później tej pięćdziesięcioletniej, przymuszonej, bo nie z własnej woli narodu. Nie chciałbym tego nazywać okupacją, ale można tak chyba określić sytuację, w jakiej Polska się znalazła jako sojusznik Związku Radzieckiego.
Tak. Młodość ma zawsze to do siebie, że jest entuzjastyczna niezależnie od wszystkiego, że jednak jest zawsze nastawiona pozytywnie do tego, co można by było zrobić. Wierzy niejednokrotnie nawet w takie ideały, które mogą się nie spełnić.
Rozmowa dotycząca działalności sportowej, piłki nożnej, przeprowadzona przez Michała Pola 3 marca 2012 roku w Warszawie
Nazywam się Leszek Rylski, drugie imię Juliusz, urodziłem się w roku 1919 w Suwałkach. Jestem działaczem piłkarskim od lat.
W Powstaniu: podporucznik Armii Krajowej, natomiast ostatni stopień wojskowy: major Wojska Polskiego w stanie spoczynku.
To był VI Obwód Armii Krajowej Warszawa Praga, konkretnie byłem w czasie Powstania dowódcą Składnicy Meldunkowej, która była do dyspozycji Komendanta Obwodu. Zajmowaliśmy się zbieraniem wszelkiego rodzaju informacji napływających od oddziałów powstańczych, od poszczególnych zgrupowań, plutonów i tak dalej.
Pseudonim „San”.
Ten pseudonim wiąże się z moim pobytem przez kilka lat w mieście Jarosławiu w Małopolsce, które jest położony nad Sanem. Tam zdawałem maturę, tam się uczyłem. Dopiero później, już po różnych perypetiach, przyjechałem do Warszawy.
Moja przygoda z piłką nożną zaczęła się od zarania, od kiedy (jak to normalnie młodzi chłopcy) zaczęliśmy grać między sobą w piłkę przy różnych okazjach. Później w szkole powszechnej, później w szkole średniej. To był rok 1928 mniej więcej, jeżeli chodzi o grę czysto zabawową, można to tak określić. Natomiast jeżeli chodzi już o faktycznie zorganizowaną piłkę nożną, zorganizowany futbol, to w 1935 roku, mieszkając w Jarosławiu, wstąpiłem do Wojskowo-Cywilnego Klubu Sportowego WCKS „Ognisko” Jarosław, późniejszy WKS Jarosław. Byłem wtedy uczniem w II Gimnazjum imienia Augusta Witkowskiego w Jarosławiu. Na podstawie eliminacji, meczy kontrolnych robionych dla młodych chłopców (wówczas był 1935 rok, miałem koło szesnastu lat), po grach kontrolnych kilkunastu zespołów amatorskich, dzielnicowych, grających samodzielnie, zorganizowanych czy to w dzielnicy, czy to przy ulicy między chłopakami, na stadionie Wojska Polskiego w Jarosławiu odbywał się turniej. Po tym turnieju wyeliminowano bardziej rzucających się [w oczy] w tych grach kontrolnych chłopaków i zaproponowano nam po tej selekcji wstąpienie do klubu. Wtedy to się właśnie stało, to był rok 1935. Jeszcze wakacje się nie skończyły, to było przy końcu sierpnia. Zaliczony zostałem początkowo do drużyny juniorów, w której grałem do 1937 roku, w mistrzostwach podokręgu przemyskiego. Podokręg ten należał do okręgu lwowskiego. Później grałem w pierwszej drużynie tego klubu (od 1937 roku do 1939 roku, do czerwca), w rozgrywkach o mistrzostwo lwowskiej ligi okręgowej, w której między innymi grały tak znane kluby jak „Pogoń”, „Czarni”, „Lechia”, „Ukraina”, „Polonia” przemyska, „Suwaj” przemyski. To były w tamtym okresie najbardziej znane drużyny z tamtego terenu. Tam miałem okazję spotkać znanego i szanowanego trenera naszej reprezentacji z lat siedemdziesiątych, z okresu największych osiągnięć, Kazia Górskiego.
Tak, który był wtedy jeszcze juniorem Robotniczego Klubu Sportowego „Lwów”. Pierwszy raz go zobaczyłem właśnie w Jarosławiu, na meczu pomiędzy naszym klubem, czyli „Ogniskiem” Jarosław, a SKS „Lwów”, w zawodach o mistrzostwo ligi. To były jego pierwsze kroki w karierze piłkarskiej. A później wojna.
Najpierw zacząłem grać na obronie, później grałem na prawej pomocy, a później wylądowałem w ataku na tak zwanym prawym łączniku. W ataku grałem i w okupację, i już później, w rozgrywkach o mistrzostwo warszawskiego ZPN-u, do 1949 roku. Grałem później, po okupacji, jeszcze w „Marymoncie”, który też uczestniczył w rozgrywkach konspiracyjnych.
Po zdaniu matury w 1939 roku, 24 maja… Zgodnie z nową ustawą o powszechnym obowiązku służby wojskowej, która wyszła w 1938 roku, dotyczącą abiturientów albo absolwentów szkół średnich, maturzystów, nałożony został obowiązek odbycia jednomiesięcznej służby pracy w Junackich Hufcach Pracy. Po maturze zostałem powołany na jednomiesięczny kurs do miejscowości Nowogród koło Łomży nad Narwią, do 11. batalionu Junackich Hufców Pracy. Po spędzeniu tego obowiązkowego okresu już nie pojechałem do Jarosławia, tylko pojechałem do Dubna na Wołyniu. W międzyczasie, kiedy byłem na tym obozie JHP, mój ojciec został przeniesiony do nowej jednostki wojskowej (ponieważ był oficerem zawodowym) z Jarosławia do Dubna, do 43. Pułku Strzelców Legionu Bajończyków. Tam przyjechałem 2 albo 3 sierpnia. Przebywałem w Dubnie do mniej więcej końca października 1939 roku. Wcześniej, 17 września nastąpiło wejście Armii Czerwonej na wschodnie tereny Rzeczypospolitej. Dubno zostało 17 września zajęte.
Po niedługim czasie okupacji sowieckiej sytuacja stawała się dosyć dramatyczna, dlatego że zaczęły się eksterminacje, różnego rodzaju represje w stosunku do obywateli polskich mieszkających na tamtych terenach. […] Postanowiliśmy stamtąd wydostać się do Generalnej Guberni, już istniejącej wtedy. Było porozumienie między ówczesnym Związkiem Sowieckim (później nazywanym popularnie Związkiem Radzieckim), które w Moskwie zawarł Ribbentrop z Mokotowem à propos podziału tego terenu jeszcze przed wybuchem wojny sowiecko-niemieckiej. Po przekroczeniu granicy demarkacyjnej (to się tak nazywało) ustalonej na Bugu, dotarliśmy z Dubna do Brześcia w dosyć dziwnych okolicznościach, bo transportem wojskowym, zostawiając naturalnie wszystko, co tylko było w naszym posiadaniu, łącznie z mieszkaniem, całym wyposażeniem i tak dalej. Po prostu nas wyrzucono z mieszkania, które zajmowaliśmy na terenie ówczesnego 43. pułku, bo ojciec tam służył. Te koszary były zajmowane przez wojsko dla własnych potrzeb. Wyrzucono nas po prostu od ręki, bez możliwości zabrania czegokolwiek poza drobnymi rzeczami osobistymi i jakimiś dokumentami. Po tym wysiedleniu jeszcze przez jakiś czas w Dubnie mieszkaliśmy na tak zwanej kolonii Surmicze i tam postanowiliśmy razem z mamą (ojciec był wtedy na froncie; później, po zajęciu Warszawy, już został w Warszawie, nie poszedł do niewoli) opuścić Dubno. Przez Równe, Kowel do Brześcia. W Brześciu przeszliśmy (mniej więcej w pierwszej dekadzie listopada) granicę koło Terespola. To była przeprawa łódką przez tak zwanych przewodników, którzy tam się zajmowali profesjonalnie przewożeniem tak zwanych uciekinierów ze strony radzieckiej na stronę niemiecką. To było dosyć dla niektórych dziwne, że jak to, od Sowietów do Niemców? To z jednej niewoli do drugiej! Ale dla nas to było istotne, ponieważ myśmy mieli rodzinę w Warszawie, moja mama pochodziła z Warszawy. Zresztą byłem związany z Warszawą cały czas, niezależnie od tego, gdzie mieszkaliśmy przed wojną. Udało nam się za jakieś fanty rzeczowe (papierosy, wódka i tak dalej). Przeszliśmy granicę w Terespolu. Dostaliśmy się na dworzec w Terespolu i stamtąd przyjechaliśmy w połowie listopada do Warszawy. Zaczęła się nowa era, nowe życie w Warszawie.
Z piłką nożną zetknąłem się w 1939 roku, w grudniu. Wyglądało to tak: miałem koleżankę, która przeniosła się wraz z rodzicami do Warszawy jeszcze przed wojną. Oni byli związani bliskimi towarzyskimi stosunkami z moją rodziną. Przypomniało mi się po powrocie do Warszawy, że mam tutaj znajomą. Postanowiłem ją odwiedzić. Okazało się, że mieszkała na Kolonii Staszica: ulica Wawelska, Sędziowska, Prezydencka, Szucha. Przy okazji wizyty poznałem redaktora Szymkowiaka, który mieszkał na ulicy Sędziowskiej i był znajomym tej mojej znajomej. Tam spotkałem byłego działacza Polskiego Związku Piłki Nożnej, Mariana Wróbla, który później był w Wydziale Gier i Dyscyplin. Spotkałem Koziarskiego, sekretarza Warszawskiego Okręgu Piłki Nożnej, i szereg innych. Tam zaczęła się cała sprawa rozpoczęcia ruchu piłkarskiego w okupację. Tam funkcjonował (jeszcze przed wojną) szkolno-akademicki klub sportowy, który nazywał się „Błysk”. Na Mokotowie ten „Błysk” powstał i oni byli członkami tego klubu. Gadu, gadu, po nitce do kłębka. Dowiedziałem się wiele rzeczy o nich, oni wiele rzeczy o mnie i zaczęliśmy utrzymywać koleżeńskie stosunki. Mimo wszystkich okropności wojennych, jak i okupacyjnych, ja często tam bywałem. W końcu postanowili zacząć grać w piłkę. Wiadomo, jaka była sytuacja. Sport i wszelkie inne kulturalne rozrywki i działania (nawet jeżeli chodzi o naukę, to sprowadzano ją do podstawowego tylko poziomu) były zakazane, były restrykcje różnego rodzaju, nie wolno było organizować stowarzyszeń, klubów. Ale mimo tych wszystkich kłopotów rozpoczęliśmy pierwsze kroki.
Obok Kolonii Staszica, na Polu Mokotowskim mieściło się lotnisko (między innymi tam stacjonował 1. pułk lotniczy), z którego LOT korzystał. Tam działał klubik młodych chłopaków w przedziale wieku piętnaście–osiemnaście lat, „Wir” się nazywali. „Wir” zagrał z nami pierwszy mecz na wiosnę 1940 roku. To było gdzieś w kwietniu i od tego się właściwie zaczęła cała okupacyjna historia piłki nożnej. Postanowiono po tym meczu coś zrobić, żeby grać w szerszym gronie. To tak zwaną pocztą pantoflową się przedostawało do wiadomości, bo już wcześniej w różnych miejscach Warszawy chłopcy grali w piłkę. Jedni ją kochali, drudzy grali, dlatego że była dla nich atrakcyjna, że mieli jakąś rozrywkę. Pocztą pantoflową został zorganizowany pierwszy turniej o tytuł najlepszej drużyny Warszawy. Ten turniej rozpoczął się 12 maja, w rocznicę śmierci marszałka Józefa Piłsudskiego. Dlaczego właśnie na Mokotowie? Na Mokotowie była ostatnia defilada, podczas której wojsko żegnało swojego wodza, którego szczątki miały być przewiezione transportem kolejowym do Krakowa i pochowane na Wawelu. Tam był kopiec, na którym stała trumna na lawecie. Ten kopiec pozostał do czasów zajęcia przez Niemców Warszawy i później jeszcze tam był. Ktoś wpadł na pomysł, żeby pod tym kopczykiem zacząć te rozgrywki, nadać im jakiś patriotyczny wymiar. I tam się to zaczęło. Między innymi tym, który był ośrodkiem tych inicjatyw, był późniejszy profesor Józef Ciszewski, były zawodnik i reprezentant Polski, który grał w Krakowie. Później, jeśli mnie pamięć nie myli, w Legii też chyba trochę grał. Mieszkał na ulicy Lwowskiej, to bardzo blisko Kolonii Staszica. Drużyna go przyjęła z jego z pełnym doświadczeniem, jego zasługami jako piłkarza przedwojennego. Był kapitanem zespołu, który rozpoczął te rozgrywki w maju 1940 roku. Później do nas doszło jeszcze siedem drużyn. Nazwy były różne. Nie były to nazwy tradycyjne klubów, które istniały w Warszawie do przed wojny. Takie kluby były jak: „Placówka”, która gdzieś w okolicach Mokotowa funkcjonowała, „Berberys”, „Kontinental”, „Szczerbiec”, „Żagiew”, „Pochodnia”. „Pochodnia” to później był początek „Polonii” warszawskiej, tam grali zawodnicy z „Polonii”, między innymi Jerzy Szuras, znany piłkarz z „Polonii” warszawskiej, Odrowąż, inni. To było pierwsze osiem drużyn.
Na Polu Mokotowskim co sobotę i niedzielę odbywał się turniej. Naturalnie bramki były z listew, wbijane na czas meczu i później zdejmowane. Odbył się ten turniej, graliśmy każdy z każdym naturalnie. „Błysk” osiągnął sukces, bo wygrał ten pierwszy turniej. Później dalsze drużyny zaczęły dochodzić, bardziej zorganizowany był ten futbol, bo już z terenu całej Warszawy zaczęły napływać informacje, że jest jakiś turniej i drużyny się tworzyły. W końcu powstała komisja organizacyjna, która się kontaktowała w różny sposób i ustalano terminarz rozgrywek. To były praktycznie rzecz biorąc pierwsze mistrzostwa Warszawy – na jesieni 1940 roku. Wtedy już bardziej znane kluby wchodziły do gry, jak „Grochów”, później „Polonia”, „Korona”, z Woli, z Pragi, z wszystkich dzielnic. Turniej nabierał rozmachu. W 1940 roku zakończył się pierwszy turniej, chyba wygrał go „Grochów,” drugi turniej wygrała „Polonia” i trzeci, w 1943 roku, „Polonia” Piaseczno. Trzecie miejsce zajął „Marymont”. „Marymont” powstał dopiero w 1942 roku, po likwidacji „Błysku”, bo „Błysk” się zlikwidował na skutek strat zawodników, którzy byli członkami różnych organizacji konspiracyjnych: „Szare Szeregi”, LZP, ZWZ i tak dalej. Kilkunastu chłopaków zginęło w różnych okolicznościach. O tym zresztą pisał redaktor Szymkowiak w 1959 roku w „Stolicy”. Tam jest opisana cała okupacyjna historia piłki warszawskiej w okresie 1940–1944.
„Marymont” powstał na skutek takiej okoliczności, że syn byłego przedwojennego prezesa „Marymontu”, Tadeusz Borowiecki, znany piłkarz w Warszawie po wojnie, bardzo zdolny, grał w „Błysku” między innymi. W momencie kiedy „Błysk” już nie mógł występować na skutek poniesionych strat, Tadeusz ojcu widocznie musiał coś powiedzieć i ojciec postanowił zorganizować na Mokotowie drużynę „Marymont” składającą się w części z chłopaków, którzy pozostali w „Błysku”, i z części tych, których oni znali z terenu Żoliborza. „Marymont” ma historię wywodzącą się z Marymontu dolnego, tam stadion na Potockiej istnieje do tej pory i stworzony został zespół „Marymont”. Do tego „Marymontu” między innymi trafiłem ja, znany piłkarz „Polonii” po wojnie Leonard Szczawiński i szereg innych chłopaków. Później „Marymont” zajął trzecie miejsce, co było sensacją, bo w ogóle nowa drużyna, nagle przeciwstawiła się takim potentatom jak „Polonia”, „Grochów” i szereg innych. Rozgrywki się toczyły do czerwca 1944 roku. Z wiadomych powodów zostały przerwane. Już wiadomo było, że coś sie będzie działo, wiadomo było, że będzie jakaś akcja zbrojna, która się później zamieniła w Powstanie Warszawskie.
W Powstaniu Warszawskim bardzo wielu chłopaków z drużyn piłkarskich z różnych części Warszawy brało aktywny udział. Wielu zginęło, wielu zginęło w obozach, w różnych okolicznościach. Tak że piłka nożna była jednocześnie wyrazem postawy pokolenia Kolumbów, postawy patriotycznej połączonej jednocześnie z działalnością konspiracyjną. To nie mogło być inaczej, tak przynajmniej dzisiaj to osądzam, bo jednak w futbolu się przewijali ludzie, którzy mieli za sobą różne doświadczenia obywatelskie, doświadczenia wojskowe sprzed wojny.
Uczestniczyli w konspiracji ci, którzy później kierowali futbolem zorganizowanym w 1940 roku. Przy końcu 1941 roku powstał konspiracyjny Warszawski Okręgowy Związek Piłki Nożnej. To było w Boże Narodzenie, w mieszkaniu niejakiego pana Stanisława Masznera, który był działaczem „Polonii”. Tam powołano już oficjalny organ w konspiracji, składający się z kilkunastu ludzi. Tam między innymi trafił znany dziennikarz Grzegorz Aleksandrowicz, Alfred Nowakowski był prezesem, znany działacz „Okęcia” Warszawa Aleksander Zaranek, który później organizował po wojnie turnieje o złotą piłkę na błoniach Stadionu Dziesięciolecia, szereg innych osób, których trudno w tej chwili szczegółowo wymieniać, bo nie wszystkich zapamiętałem. Ale wielu jeszcze pamiętam. Wtedy już nabrało to formy nie wolontariuszowskiej, tylko już było to zorganizowane. Już wychodziły oficjalne komunikaty o stanie sytuacji w tabelach, zawiadomienia były wysyłane, że mecz odbędzie się tu i tu. Było to wszystko rozplanowane w taki sposób, jak normalnie funkcjonuje w warunkach, jakie wtedy były: konspiracyjnych, terroru. Myśmy sobie nie zdawali zupełnie sprawy, co my robimy. Łapanki były. Pamiętam mecz, który graliśmy z „Wawelem” na Podskarbińskiej. To było chyba w 1943 roku. To był jeden z głównych, centralnych punktów rozgrywek w okresie okupacji, w latach 1942–1944. Nagle łapanka, krzyk: „Łapanka! Jadą budy!”. Wszyscy zwijają się z boiska i każdy gdzie może, to się ratuje, żeby Niemcy nie zabrali. Myśmy w kostiumach stamtąd uciekali, tyle tylko że jeszcze mogliśmy zabrać do ręki ubrania leżące obok linii. I na Dworzec Wschodni. Taki moment był. Ale niezależnie od tego, tak jak mówiłem, w różnych okolicznościach ginęli, w różnych okolicznościach byli wyłapywani nie tylko jako zawodnicy, ale jako normalni mieszkańcy.
W ogóle nie było wolno organizować tego rodzaju [imprez], ale Niemcy nie wszędzie docierali. To był pewnego rodzaju mit, że oni są wszędzie, a to jest niemożliwe, żeby byli wszędzie. Zajęli Warszawę, mieli swoje punkty, mieli siedziby władz, mieli siedziby jednostek wojskowych, policja, żandarmeria i tak dalej. Ale obywatele wszystko o tym wiedzieli, bo był wywiad akowski, a przedtem ZWZ-etu czy też SZP (może w mniejszym wymiarze). Namierzał te wszystkie miejsca, gdzie oni stacjonowali. Patrole po ulicach chodziły, różne historie były. Naturalnie wyszedł zakaz generalnego gubernatora Franka niedopuszczający do tego, żeby (tak jak na wstępie mówiłem) organizować życie społeczne, sportowe, kulturalne i inne. Młodzież się uczyła na tajnych kompletach, ludzie kultury, sztuki, nauki tworzyli różnego rodzaju miejsca, gdzie się spotykali, gdzie na fortepianie grali, koncerty organizowali. Tak że mówiąc krótko i węzłowato, to był ruch dosyć szeroki mimo tego, co się działo. Przecież masakry były w Warszawie. Jedzie się tramwajem i nagle widzi się, że stoją ludzie, na głowie mają worki papierowe i ich rozstrzeliwują. Na przykład jechałem tramwajem. Na rogu Alej Jerozolimskich, tu gdzie dzisiaj jest hotel „Forum”, był sklep z zakładem fotograficznym Franaszka. Tam stoi postument: rozstrzelano tylu i tylu Polaków. Myśmy tramwajem przejechali dosłownie parę minut po tym rozstrzelaniu kilkudziesięciu czy kilkunastu ludzi. Krew na chodniku, momentalnie ludzie z kwiatami się znajdowali, kładli tam kwiaty. Różne takie były sytuacje, mówię to skrótowo, bo za długo bym [mówił].
Graliśmy w różnych miejscach w Warszawie, graliśmy poza Warszawą. W Warszawie najczęściej Pole Mokotowskie (to był pierwszy turniej), później się zaczęło grać na Okęciu, na Opaczewskiej, później na Woli, później gdzieś w Konstancinie-Jeziornej, w Żabieńcu, następnie w Radości. Wszędzie, gdzie tylko można było zagrać i nie groziło potencjalne niebezpieczeństwo, że mogą nam Niemcy przeszkodzić i nas stamtąd wygarnąć. Ale głównym centrum w latach 1942–1944 była ulica Podskarbińska i tu się odbywały najważniejsze mecze o mistrzostwo Warszawy. Po prawej stronie, wchodząc w Podskarbińską, przed orłem jest osiedle mieszkaniowe, Praska Spółdzielnia Mieszkaniowa czy coś. Wewnątrz tego osiedla był duży teren, bo budynki były w ustawieniu prostokąta i to zostało wykorzystane jako boisko. Tam na niektórych meczach było po trzy tysiące, cztery tysiące ludzi. To był fenomen. W ogóle mi się nie mieściło w głowie, że w takich warunkach ludzie (mimo wszystko wiedzieli, że to grozi niebezpieczeństwem) przychodzili, bo chcieli oglądać futbol. Z doświadczenia mogę powiedzieć: futbol był właściwie zaczynem tego wszystkiego, co dzisiaj w nowoczesnym sporcie się dzieje: w siatkówce, w koszykówce, nawet w dyscyplinach indywidualnych, w lekkiej atletyce – szalanże, turnieje i tak dalej. Pierwsze kroki w tym zakresie rozbudziła Europejska Federacja Piłki Nożnej, można tak powiedzieć, tworząc rozgrywki klubowe, Puchar Mistrzów Klubów Europejskich, Puchar Zwycięzców Pucharu, Puchar Miast Targowych, który się przemienił w Puchar UEFA w konsekwencji, po słynnym Pucharze Rappana. Intertoto się później z tego zrobiło.
Kiedyś miałem rozmowę z panią Zuchowicz. Moja żona jest trenerem łyżwiarstwa figurowego na emeryturze, wychowała kilka gwiazd polskich w tej dyscyplinie sportu jak Szwed, jeszcze druga łyżwiarka olimpijska, startowała na olimpiadzie. Rozmawiałem z nią. Wtedy w łyżwiarstwie figurowym była taka zasada: obowiązkowa jazda szkolna. Polegała na tym, że kręcili figury, jak to mówią, do oporu. To było przygotowywanie się do nabycia umiejętności technik łyżwiarskich. Rozmawiałem z nią i to już było po okresie, kiedy po UEFA miałem różne kontakty. Przy okazji bankietu, na który mnie zabrała, do łyżwiarskiego związku, mówię: „Proszę pani, to jest absurd. To musi być swoboda ruchu wykształcona w normalnym treningu, który elementy techniczne musi łączyć z innymi: kondycja i tak dalej”. – „Co pan mówi? Pan się na tym nie zna”. – „Nie znam się, ale tak myślę”. I co się okazało? Nie minęły dwa lata, zaczęły się szalanże robić, jazda bez całej tej otoczki jazdy szkolnej, która nużyła dzieciaki i później zawodników. To była tragedia po prostu. A wynikało to właśnie z doświadczeń między innymi europejskich, bo później się zaczęły zawody różne, szalanże, jak mamy dzisiaj. Szereg takich turniejów w różnych dyscyplinach sportu. To futbol wszystko pobudzał, futbol był wszystkim, taka była prawda.
To jest dosyć skomplikowana sprawa. Wszyscy mamy zakodowaną wiedzę i doświadczenia, że oni wszyscy byli jednakowi. To nieprawda. Był szereg Niemców, którzy niejednokrotnie podszeptywali: „Nie róbcie tego, nie idźcie tam”. Albo coś w tym rodzaju.
Zacząłem pracować od 1940 roku. Na początku to była firma prywatna, którą prowadził były oficer zawodowy pod przykryciem skupu butelek do Monopolu Spirytusowego, mieszcząca się na ulicy Brzeskiej 16, na Pradze. Ten budynek istnieje do dzisiejszego dnia, te magazyny. Tam się skupowało butelki. Ta firma miała kontrakt podpisany z Monopolem Spirytusowym, z niemiecką wytwórnią alkoholu na Pradze, na Ząbkowskiej, tam gdzie Wytwórnia Wódek „Koneser” się mieści. Firma Antoniego Ruska miała kontrakt z nimi, że będzie skupować butelki. Niemcy nie chcieli się tym zajmować. Restauratorzy, którzy prowadzili różne restauracje, bary, musieli kupować, a spirytus był reglamentowany. Niemcy traktowali spirytus jako środek do upodlenia narodu polskiego. Oni byli zainteresowani, żeby naród chlał wódę, bo wtedy mieli spokój. Zacząłem tam [pracować]. Później pracowałem w Zakładach Naprawy Taboru Kolejowego (od 1942 roku), to się nazywało Ostbahn Ausbesserungswerke Warschau Praga, oficjalna nazwa. To był zakład, który chronił. Legitymacja tego zakładu, ausweis tak zwany, czyli karta pracy, chroniła, jak łapanka była. Jak się ktoś dostał w kocioł, to jak wyciągnął ausweis z legitymacją, że to jest Ostbahn Ausbesserungswerke… Szkopi też byli naiwni, bo niektórzy patrzą: Ostbahn Ausbesserungswerke: Raus! – szybko krzyczał: uciekaj, spieprzaj, za przeproszeniem. Tak że można było się w ten sposób też uchować. Pracowałem do samego Powstania tam, dopiero później przerwana została ta praca. To tak mniej więcej wyglądało. A Podskarbińska – tam grali zawodnicy ówczesnej „Polonii”, był taki zawodnik Borucz.
On grał w „Polonii” warszawskiej, tylko że grał troszeczkę później, aniżeli myśmy zaczęli, może o rok albo więcej. Jego pamiętam doskonale, jestem z nim w kontakcie.
Naturalnie. Powiem drugi przykład. Na początku, kiedy zaczęliśmy grać, nie mieliśmy sprzętu. Trzeba było szukać możliwości zakupu nawet koszulek, które się w różny sposób dobierało, butów. Na rogu alei Niepodległości i Noakowskiego (dawniej stał pomnik Sapera przy tym budynku, w którym Ministerstwa Obrony Narodowej za PRL-u się mieściło, tam są dwa lwy w alei Niepodległości) tam mieścił się tak zwany po niemiecku Kraftfahrpark. Kraftfahrpark to było wojskowe miejsce, parking wojskowych samochodów. W tym Kraftfahrparku, w Wehrmachcie, był Dziwisz, zawodnik przedwojenny. Jak Dziwisz na tym terenie się poruszał w różnych sprawach, zobaczył, że tam grają w piłkę. Przyszedł, a po polsku świetnie mówił. Chyba w „Ruchu” grał, już nie kojarzę wszystkiego. Mówi: „Co, nie mata w czym groć? To jo wam jutro przyniosa”. On po śląsku mówił. Koszulki, spodenki, buty, wszystko żeśmy do niego dostali. Co prawda on miał korzenie trochę polskie, ale to nie ma tutaj znaczenia, sam fakt. Jeden mecz towarzyski z Niemcami, który grałem w czasie okupacji (to „Marymont” już był wtedy) na boisku „Polonii”, był w 1943 roku na wiosnę. Nie wiem, jak do tego doszło. Lotnicy zajmowali obiekt „Polonii” z różnych powodów, nie wiem jakich. Tam graliśmy jeden jedyny mecz z lotnikami niemieckimi.
Już nie pamiętam, wynik nieważny był chyba. Oni się wkurzali, że lepiej gramy od nich i tak dalej. Pamiętam jak dziś, ten jeden jedyny mecz był. To był zespół zorganizowany przez lotników. Jeszcze żyje jeden z tych graczy, który ze mną razem grał, nazywa się Romuald Cybulski. Dodatkowo powiem, że była taka sytuacja: getto było odizolowane od reszty Warszawy. W getcie Niemcy zorganizowali warsztaty krawieckie, które pracowały na rzecz wyposażenia armii niemieckiej. To już była wojna z Sowietami. Kierownikiem tych zakładów krawieckich zorganizowanych najpierw w getcie… Później oni zorganizowali takie przedsiębiorstwo, na którego czele postawili pana Marmora. Znane nazwisko, jak się zapytać kogokolwiek z „Polonii”, z dawnych [zawodników]. Marmor był dyrektorem i kierownikiem. Część zawodników „Polonii” zatrudniał w tych przedsiębiorstwach jako pomocników, nadzorców. Wyprowadzali grupy żydowskich robotników do tych zakładów: szwalnia, krawiectwo, robienie butów, walonek tak zwanych, ocieplających. Takie w Rosji się nosi w czasie wielkich mrozów. Tam powstał klub, który się nazywał FC (Futbol Club) „Toebbens”. Ta firma nazywała się właśnie Toebbens i na czele tej firmy stał pan Marmor. On z Niemcami miał kontakty niewyobrażalne. W Toebbensie zatrudnił kilku zawodników i po wojnie, w 1945 roku, a może nawet trochę później, toczył się w Warszawskim Okręgowym Związku Piłki Nożnej tak zwany proces weryfikacyjny (bo grali wszyscy w okupację), ponieważ nastąpiło tak zwane wyzwolenie. Nie będę nazwisk używał, bo to nie miało żadnego znaczenia później. Początkowo zrobili z tego aferę, a później wszyscy ci, którzy byli inicjatorami tego procesu, żeby zawodników, którzy w Toebbensie grali, zdyskwalifikować za współpracę z Niemcami… A oni mieli tyle wspólnego z tym wszystkim, że tam mogli dostać parę złotych. Ten proces później się zakończył weryfikacją, że to było niesłuszne posądzenie. Prawie wszyscy później grali, między innymi byli zawodnicy, którzy później reprezentowali barwy polskie.
Różne były okoliczności, różne były sytuacje, różnie się to układało. Na przykład na Targowej, za wiaduktem jest dom po lewej stronie, duży, szary budynek, Targowa 15 naprzeciwko Kijowskiej. Tam na górze były (do dzisiejszego dnia pozostały) dwie wieżyczki przeciwlotnicze, bunkry tak zwane, w których były stanowiska ciężkich, przeciwlotniczych karabinów maszynowych. Tam stacjonował pluton obsługi tych dwóch bunkrów i tam na pierwszym piętrze mieściła się Feldgendarmerie, polowa żandarmeria, a na drugim była tak zwana kryminalna policja, Kriminalpolizei. W tym budynku mieszkali normalnie obywatele Pragi. Stała tak zwana budka zrobiona z cementu i przed tą budką stał Werkschutz. To starzy emeryci, którzy pilnowali. Tam można było swobodnie przechodzić, swobodnie mieszkać i tak dalej. Mieszkałem przez jakiś czas w tym budynku. Później się zastanawiałem, jak to mogło być. Z tymi Niemcami była pełna komitywa mieszkańców, oni pili, tamci im dostarczali zakąskę, żeby tylko był spokój, i prawie nigdy nie było żadnego nalotu na to. Owszem, była akcja podjęta przez oddział praskiej Dywersji Bojowej, to było chyba w 1943 roku, w maju albo w czerwcu, już nie pamiętam. Nieudana akacja, bo tam skrzyżowanie było, ten budynek to twierdza i pełno tam było szkopstwa uzbrojonego, tak że nie było żadnych szans, ale propagandowy aspekt był jednak mimo wszystko. Tak że były różne okoliczności tego wszystkiego.
Po Powstaniu Warszawskim, które na Pradze trwało cztery dni praktycznie, miały miejsce różne działania osłonowe, likwidacyjne – przejście do konspiracji ponownie. Najpierw wybuchło Powstanie, zostały [zrobione] założenia taktyczne i strategiczne. Powstanie Warszawskie miało na Pradze na celu zablokowanie możliwości przechodzenia spodziewanych oddziałów radzieckich na drugą stronę, zablokowania głównych tras: most Poniatowskiego w kierunku Alej Jerozolimskich, most kolejowy obok stadionu, który jest [teraz], most Kierbedzia dawny (dzisiaj się nazywa Śląsko-Dąbrowski). To były główne założenia. I opanowanie niektórych obiektów zajmowanych przez Niemców. Na Pradze w lipcu 1944 roku nagromadzona była kupa wojska. Były oddziały wycofujące się, pozostające w dyspozycji dowódcy tego terenu. Część przechodziła dalej. Tutaj były kolumny dywizji pancernej „Herman Goering”, Totenkopf, Leibenstandarte. Nie były to pełne dywizje, ale były to zgrupowania, które osłaniały front zachodni przed ofensywą radziecką, która się zbliżała od strony wschodniej i północno-wschodniej, przed natarciem, które nastąpiło z 13 na 14 września. Proszę sobie wyobrazić: rozpoczyna się Powstanie na Pradze. Naturalnie wyposażenie oddziałów praskich w porównaniu do oddziałów, które chroniły przepraw mostowych (one były chronione cały czas, wyposażone w broń maszynową, we wszystko, co tylko było możliwe), było takie, że to natarcie zanim wyszło, to już musiało wracać. Owszem, szereg obiektów zostało zajętych, czy to na Targówku, czy to bliżej Pragi centralnej. Na Pradze Wedel był zajęty, dyrekcja kolejowa, tak zwana PAST-a praska na ulicy Brzeskiej – urząd Telefonów koło Białostockiej i szereg innych obiektów. Ale Powstanie nie miało żadnych szans dalej. Praga była bardzo rozległym terenem. Poza tym były kolumny pancerne transportujące. Targowa aż do mostu Kierbedzia i Waszyngtona, wszędzie te oddziały patrolowały. Pułkownik Żurowski, późniejszy komendant obwodu, który prowadził akcję powstańczą, po porozumieniu się z naczelnym dowództwem Armii Krajowej w Warszawie, z komendantem okręgu, wydał rozkaz o zaprzestaniu Powstania, przejściu do konspiracji. Później zaczęły się przeprawy przez Wisłę praskich żołnierzy AK, sporo przepłynęło, przedostało się przez Wisłę, uczestniczyli [w walkach] na Czerniakowie. Później 1. dywizja kościuszkowska wspomagała niby Powstanie od strony praskiej. Przeprawiła dwa tysiące żołnierzy tej dywizji na przeprawie czerniakowskiej. Tak to mniej więcej wyglądało wszystko.
Kończy się Powstanie, Praga jest już zajęta, wtedy byłem na krótkim zgrupowaniu. Po Powstaniu żeśmy dostali rozkaz przechodzenia na drugą stronę. Byłem w łączności, bo podlegała szefowi łączności ostatnia komórka, w której byłem w czasie okupacji. Dostaliśmy zadanie przedostania się na tereny Jabłonny, Legionowa, Choszczówki i próby przeprawienia się z tamtej strony na Bielany, Żoliborz. Próby naturalnie zostały unicestwione, nie udały się dwie próby. Tam było 120–130 żołnierzy szefostwa łączności.
W momencie kiedy zajęta została już Choszczówka, Legionowo, Jabłonna i oni weszli na Pragę, powróciłem na Pragę z tego zgrupowania. Starałem się dostać do swojego domu, do mieszkania. Naturalnie nikogo w domu nie zastałem, bo moja pierwsza żona wyniosła się stamtąd i pojechała do Radości. Tutaj mieszkania były pozajmowane przez sowieckich oficerów NKWD. Wróciłem i w tym czasie (to był 18 września) wyszedł nowy rozkaz komendanta obwodu praskiego, pułkownika Żurowskiego. Po rozmowach, jakie przeprowadził z dowództwem Wojska Polskiego na Pradze, z generałem Popławskim czy z innym, wydał rozkaz, że on (to dziwnie wyglądało) apeluje do żołnierzy AK, żeby kontynuować walkę z Niemcami u boku Wojska Polskiego, tak to było mniej więcej sformułowane. W tym czasie się różne rzeczy działy, aresztowania i tak dalej, infiltracja była, więc każdy z młodych ludzi myślał: „Kurczę pieczone, to nie lepiej do wojska tam się zapisać, jeżeli mają wywieźć jako akowca diabeł wie gdzie?”. Nie zgłaszałem się do tego.
Wychodzi dekret, że roczniki 1918, 1919, 1920, 1921 i 1922 obowiązkowo zgłaszają się do Rejonowych Komend Uzupełnień, do służby wojskowej. To dawało o tyle pewną szansę, że zanim człowiek trafi do jednostki, do której powinien trafić… To było specjalnie robione pod kątem uzupełnienia składów bojowych w różnych jednostkach biorących udział w dalszych walkach na froncie zachodnim, w kierunku Kołobrzegu. Wyszedł ten rozkaz. Zastanawiam się z kolegami: „Co robić. Zostać? Nie wiadomo”. Ale informacja do nas dotarła, że na Majdanku, gdzie dawniej mieścił się obóz koncentracyjny (to prawie w Lublinie jest), powstał ośrodek rekrutacyjny ochotników do jednostek Wojska Polskiego. Mój dowódca, późniejszy kapitan Urban, pseudonim „Gromis”, mówi: „Nie ma rady, trzeba się zgłosić” – i się zgłosiliśmy na Kobielską. Tam żeśmy przyszli, zarejestrowani już byliśmy. Patrzymy: „Cholera, skąd oni mają nasze dane?”. Mówią: „Tylko uzupełnienia są potrzebne”. Podpisałem.
Zawieźli nas studebakerami. To była pomoc Stanów Zjednoczonych dla Rosji w trakcie wojny i oddziały polskie w dywizji kościuszkowskiej posiadały transportowe środki w postaci ciężarowych samochodów, studebakerów. Tymi studebakerami kolumną zawieźli nas na Majdanek. Tam był obraz nędzy i rozpaczy. To błoto, te baraki! Nie było się czym przykryć, były tylko deski, tektura i jedna studnia, kupa narodu ściągniętego. Tam najpierw organizowano grupy, a później z tych grup wyłaniano kandydatów do jednostek bojowych. A my, korzystając z tego, że napis był w tym obozie: „Nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera”. Człowiek różnych szukał możliwości. Patrzymy: prowadzone są egzaminy podstawowe z wiedzy ogólnej, z matematyki: do artylerii, do innych jednostek technicznych. Taki egzamin między innymi ja i wielu innych zdaliśmy.
Wcielono nas do I Oficerskiej Szkoły Artylerii w Chełmnie, to był 1944 rok, koniec listopada. Przebywałem w tej szkole dziewięć miesięcy. Kształciłem się na przyszłego oficera. Po dziewięciu miesiącach, po egzaminie skierowano mnie do 32 Pułku Strzelców Budziszyńskich, do Krosna. Pułk nie miał artylerii, a ja byłem wyszkolony artylerzysta. Były małe działka przeciwpancerne szwedzkiej produkcji, a ja z tymi działkami nie miałem nic wspólnego, uczyłem się tylko na jednej lawecie, bo była specjalizacja. Były różne rodzaje armat, a ja miałem armatę ZIS-3, Zawod Imieni Stalina. Wparowałem do tego pułku po wszystkich perypetiach, przyjechałem do Krosna, mam rozkaz do pułku. Posterunek przy bramie wejściowej do pułku. Stanąłem i oczy takie! Patrzę: mój przyjaciel, który później ze mną w PZPN-ie pracował przez długie lata, mój kolega z okupacji, Jerzy Ptaszyński. Patrzę, a on w mundurze, drelichy, buty czarne, parciane. Mówi: „Gdzieś ty tutaj trafił?”. A wtedy już zaczęli tak zwaną ukraińską akcję w Bieszczadach.
Po zakończeniu służby wojskowej skorzystałem z rozkazu, który dawał możliwość studiowania. Było ulgowe potraktowanie wszystkich tych, którzy zaczęli studia, bądź studiowali, żeby umożliwić im dalsze kształcenie. To był gest ówczesnej władzy. Skorzystałem z tego rozkazu i złożyłem podanie o zwolnienie z wojska z zamiarem podjęcia dalszych studiów. Tak to tłumaczyłem w tym podaniu. To zostało przyjęte, dostałem kartę demobilizacyjną, 12 grudnia przyjechałem do Warszawy z Krosna.
Naturalnie pierwsze kroki nie do domu, tylko do mojego kolegi klubowego, mojego przyjaciela Tadeusza Borowieckiego, bo w domu nikogo nie miałem wtedy jeszcze, byli w innych miejscach. Od razu zaczęła się zabawa. Mówi: „No jak to? Wróciłeś, stary, to do klubu, do »Marymontu«”. Wcale nie miałem zamiaru do tego klubu wracać, niezależnie od wszystkiego, ale [on mówi]: „Mamy znajomości wielkie, znamy tego, tamtego, pracę zaraz dostaniesz”. Do klubu zgłosiłem akces (grając jeszcze w rozgrywkach okupacyjnych) i zacząłem grać w „Marymoncie” od 1946 do 1949 roku. W 1949 roku złapałem kontuzję dosyć skomplikowaną, musiałem zabawę w piłkę nożną skończyć. Ale w międzyczasie pracowałem z rekomendacji klubu w instytucji, która się nazywała Związek Robotniczych Stowarzyszeń Sportowych. To była organizacja utworzona przez PPS przed wojną jeszcze. Ona podjęła kontynuację po wojnie, bardzo krótko, bo w 1949 roku zlikwidowali ją. Powstały związki zawodowe i wszystko się rozleciało. Pracowałem, grając w „Marymoncie”. Jak przestałem, to zacząłem działać tam społecznie. Najpierw byłem znanym zawodnikiem w Warszawie, grałem w dwóch reprezentacjach, jak Zdzisiek Sosnowski. Nie byłem niezdolny, tylko nie byłem wśród najzdolniejszych. Nie byłem taki, który mógł się wybić wyżej.
Zacząłem pracować, dostałem pracę w Związku Robotniczych Stowarzyszeń Sportowych. Ten związek był powiązany z ówczesnym, jeszcze istniejącym PZPN-em. Tam byli działacze Związku Robotniczych Stowarzyszeń Sportowych, wiceprezesem był wtedy Zadke z Łodzi, działacz znany, później z „Widzewem” Łódź był powiązany, a przedtem z Łódzkim Robotniczym Klubem Sportowym. Sekretarzem tego związku był pan Kazimierz Domosławski, który był jednocześnie wiceprezesem „Marymontu”. Wtedy się szukało jakiejś odskoczni i myślę sobie tak: „Mam pracę, to trzeba się zabrać za studia”. Przeważała ciągle nutka bohatera grającego, czynnego. Zapisałem się na dwuletnie studium dziennikarskie, na Rozbrat to było, prowadziła Akademia Nauk Politycznych, bo przedtem dziennikarstwo organizacyjnie było usytuowane nie na Uniwersytecie Warszawskim, tylko na ANP. Później przeszło do Uniwersytetu Warszawskiego. Zacząłem tam pierwsze kroki. Byłem w Robotniczym Klubie Sportowym, zacząłem uczyć się, to ktoś wpadł na pomysł: „Słuchaj, ale ty musisz coś robić, coś pisać”. Mówię: „Gdzie mogę pisać?”. To były początki. Był dział sportowy w „Robotniku”, to PPS-owskie pismo. „Tam jest redaktor Litwin, idź do tego redaktora naczelnego. To taki mały, fajny facet. Powiedz mu, że studiujesz, że chciałbyś jakoś praktycznie się udzielać”. Do niego się zgłosiłem i mi zadania zadawał, żebym na zawody chodził i robił sprawozdanie. Zacząłem to robić. Ale ponieważ byłem tak zaangażowany społecznie i grałem w piłkę, mnie to przeszkadzało, studia mi przeszkadzały. Myślę sobie: „Jakoś będę kombinował, może to wszystko jakoś pogodzę”. Niestety nie pogodziłem.
Teraz jest taka sytuacja: jest rok 1951, jeżeli mnie pamięć nie myli, jestem w tym klubie. Zaproponowano mi, żebym reprezentował klub w Sekcji Piłki Nożnej Głównego Komitetu Kultury Fizycznej. Tak to się odbywało, nie było tak, że wybór był taki, jaki się chciało. Zaproponowali, żebym społecznie zaczął pracować, reprezentując. Zacząłem pracować w tym SPN. Już PZPN był, nie to że unicestwiony, ale zaprzestał działalności na skutek tego, że władze robiły reorganizację sportu na podstawie jakiejś uchwały Komitetu Centralnego. Zaproponowano, żebym reprezentował i zacząłem w Sekcji Piłki Nożnej. W końcu zostałem tam wiceprezesem, bo reprezentowałem taką ilość klubów związkowych piłkarskich, że miałem tytuł do tego, żeby chociaż wiceprezesem zostać. No i zostałem wiceprezesem. Muszę powiedzieć obiektywnie, żeby nie być źle zrozumiany, że jakiś zarozumiały jestem: czułem, że jestem w stanie podołać różnego rodzaju wyzwaniom i to w skomplikowanej sytuacji, bo nie było tak wszystko prosto. Nadzór był komitetu nad sekcją, niby można było wszystko, ale jednak zawsze było: „A może nie tak, a to”. Zostałem wiceprezesem, jest rok 1955.
Później zaraz powstała nowa sekcja, w 1956 roku zmieniły się władze, przyszedł Glinka, były prezes PZPN-u. Sekcja musi być reprezentowana na kongresie organizacyjnym europejskiej federacji. U nas atmosfera była paskudna: „Jak to? Za czerwoną kurtyną nie mamy co szukać”. Ale był jeden mądry człowiek, nazywał się Janusz Piepczewicz, był byłym dyplomatą. Mówi: „Jak to, panowie? Musimy tam być reprezentowani, jeżeli chcemy się dostać do europejskiej rodziny piłkarskiej”. Pojechałem na ten pierwszy kongres. Kongres organizacyjny był rok wcześniej. W 1954 [federacja] została powołany do życia, ale oficjalnie rozpoczęła pierwszym kongresem w Wiedniu, 2, 3 marca. Pojechaliśmy ja i Łysakowski, były zawodnik „Legii” Warszawa przed wojną, był naczelnikiem Wydziału Piłki Nożnej w głównym komitecie, nadzorował działalność społeczną. Ten kongres był dla mnie momentem przełomowym. Znałem bardzo dobrze język francuski i język rosyjski, przez rok pobytu w wojsku nauczyłem się rosyjskiego. To znaczy może robiłem jakieś błędy, ale mówiłem tak, że rozumiałem ja, rozumieli mnie, nie było problemu. To spowodowało z kolei dalsze skutki. Przyjechaliśmy z tego kongresu. To był pewnego rodzaju sukces, że w ogóle pojechaliśmy, bo to był problem. No i na drugi kongres jedziemy. To jest rok 1956, kongres odbywa się w Lizbonie. W tym czasie UEFA była podzielona na strefy, porozumiewawcze grupy. Była grupa tak zwana [niezrozumiałe], to są kraje południowe (to Grecja, Francja, Hiszpania, Portugalia) i Beneluks (Luksemburg, Holandia). Niemcy byli wtedy bliżej krajów brytyjskich, była grupa krajów skandynawskich i grupa demoludów, krajów demokracji ludowej. Co się dzieje? Odbywa się kongres, przyjeżdżamy dwa dni wcześniej. W tajemnicy odbędzie się spotkanie przedstawicieli federacji krajów demokracji ludowej w ambasadzie rumuńskiej. Dostaliśmy przedtem informację. Jedziemy do tej ambasady rumuńskiej. Naturalnie rej wtedy wodził prezes federacji Związku Radzieckiego, Walery Granatkin się nazywał, były reprezentant Związku Radzieckiego, był bramkarzem. Bardzo kulturalny, bardzo mądry facet, muszę powiedzieć. Językowo przerastał wszystkich nas o parę pięter, bo siedem języków znał. Prowadzi to zebranie. Musimy ustalić strategię na tym kongresie, co będziemy popierali, jakich wniosków nie popieramy. Ale najważniejszym momentem tych kongresów są wybory. Walka była, kto ile miejsc zajmie w komitecie wykonawczym. A na kongresie wiedeńskim już był powołany pierwszy komitet, bo ja do drugiego komitetu wszedłem. Pierwszy raz na takim porozumiewawczym spotkaniu byliśmy. Pojechał ze mną wtedy zastępca dyrektora Głównego Komitetu Departamentu Zagranicznego, pan Janusz Pepcewicz. Jesteśmy na spotkaniu konsultacyjnym, naturalnie wszyscy się pchają, jak tylko mogą: „My to proponujemy, my tego towarzysza proponujemy”. Janusz siedzi: „Może bliżej coś powiecie o tych kandydatach? − Było dwóch. – Ale ja mam kandydata, my jako Polska proponujemy…” – i mnie zaproponował na tym porozumiewawczym spotkaniu. Mówią: „Kurcze, Polaczki znowu się pchają”. Ale przyjęto to dosyć pozytywnie. Teraz musiało nastąpić porozumienie między grupami regionalnymi, o których mówiłem. Nie było tyle miejsc, żeby wszyscy się tam zmieścili, wtedy było chyba jedenastu członków komitetu. Jakoś przebrnąłem przez te eliminacje. Jest kongres. Były rozmowy, że nie ma żadnych szans. Co się dzieje? Dostaję dwadzieścia trzy głosy na trzydzieści jeden, to było bardzo dużo. Od tego momentu zaczęła się moja działalność na terenie europejskiej federacji.
Naturalnie początkowo starałem się być bardzo skromnym i bardzo łaknącym wiedzy. Szukałem różnych okoliczności, żeby się więcej dowiadywać wszystkiego, co nie było mi dane. A w 1959 roku, już będąc członkiem komitetu wykonawczego, zostałem wybrany sekretarzem generalnym, jedynym sekretarzem generalnym PZPN-u, który miał prawo głosu. PZPN już działał i z dobrodziejstwem przyjął moją obecność w komitecie wykonawczym, co dawało bardzo szerokie możliwości na ówczesne czasy, bo wówczas, będąc w komitecie wykonawczym, miałem możliwość wprowadzania różnego rodzaju naszych inicjatyw, które były niezbędne, żebyśmy trochę zbliżali się do poziomu Zachodu, bo przecież co u nas się działo, to wiadomo. Zacząłem propozycje składać do sędziów. Jak były dyskusje na temat jakichś spraw statutowych, regulaminowych, trzeba było być aktywnym, żeby zwrócić na siebie uwagę. Nie można było przyjechać, podpisać pismo i posiedzieć, i powiedzieć: ja albo nein, albo no, tylko trzeba było inaczej. Poza tym kuluarowo (pierwszy raz spotkałem się z tym, tutaj nie miałem okoliczności), w spotkaniach bezpośrednich, w spotkaniach przy barze, w rozmowach, trzeba było być aktywnym, czynnym. Nie tylko to, że człowiek brał, ale trzeba było dać coś z siebie. Trzeba było zaprosić na drinka do baru tego czy tamtego. Diety były pięć dolarów, jak wyjeżdżaliśmy. Ale na szczęście europejska federacja od początku wszystkich członków komitetu… Dostawali zwrot podróży, to po pierwsze, zabezpieczanie hoteli, to po drugie, nie było problemu, i diety. A diety na ówczesne czasy były bardzo wysokie, 150 franków w tamtych latach to był pieniądz. Ale to na marginesie. Tak było do roku 1964, później miałem półtora roku właściwie przerwy w komitecie na skutek okoliczności, o których się nikomu nawet nie śni, ale o tym na razie nie będę opowiadał. To była zagrywka nie fair. Po półtora roku wszystko się unormowało.
Do 1979 roku, do marca.
Tak. To było po tym nieszczęsnym meczu, który przegrał Koncewicz.
Tak. Okoliczność była tego rodzaju, że ta klęska, której myśmy doznali… To chyba były eliminacje wtedy. Koncewicz niezależne od wszystkiego, od swojej wiedzy, był za bardzo kostyczny, zdyscyplinowany, nie miał tego, co miał Kazio. Kazio miał bezpośrednią, lwowską cechę, taki brat łata. W 1971 roku, jesienią, odbyło się prezydium zarządu PZPN-u. Już wiadomo było, że musi nastąpić zmiana, tylko jeszcze nie było wiadomo, kto. Ociepka wtedy był albo wiceprezesem, albo nawet prezesem w tym czasie. Ociepka zaproponował: „Mam kandydata: Kazimierz Górski”. Lekka konsternacja. On był przedtem trenerem juniorów, młodzieżowej reprezentacji, w klubach pracował i tak dalej. Zresztą ja z nim bardzo blisko byłem przez wiele lat, z tytułu naszych znajomości. Zaczęły się rozmowy: „Ale to chyba trzeba uzasadnić dlaczego”. Ale Ociepka postawił wyraźnie, mówi: „Wierzę w to, że to będzie dobre wyjście z tej sytuacji”. I został zaakceptowany Kazio. W tym czasie zaczyna się epopeja sukcesów, bo jest rok 1972, 1974. W tym czasie odchodzę z PZPN-u (w 1972 roku), to było chyba przed Monachium, jeżeli pamięć mnie nie myli.
Przed złotym medalem, w marcu. Na zasadzie porozumienia stron odchodziłem z PZPN-u. Ale nie odchodziłem, dlatego że miałem jakieś problemy. Problem polegał na tym: przez to, że byłem członkiem komitetu wykonawczego UEFA, w prasie ówczesnej („Przegląd Sportowy”, „Sport Katowicki”, „Sztandar Młodych”) z dziennikarzami (Aleksandrowicz mój przyjaciel, Kaczmarek z Łodzi – przyjaciel, Bagiert z Katowic) miałem wspaniałe kontakty. Działałem z mediami w sposób, który był możliwy w tym czasie: robiłem co miesiąc albo co dwa miesiące konferencje prasowe, na których myśmy się z dziennikarzami spotykali, przedstawialiśmy różne sprawy, które ich nurtowały albo o których chcieli wiedzieć. Nie tylko to, jaki skład reprezentacji, jaki mecz, ale były różne inne sprawy, o których można było dyskutować. To był, powiedziałbym, element… Mimo krytyki, bo były też krytyki, tylko nie takie, jak dzisiaj. Moim zdaniem trochę przesady jest w tym wszystkim, ale nieważne. Odchodziłem z PZPN-u, ale nie straciłem kontaktu. Byłem członkiem komisji zagranicznej przez cały czas tej nieobecności. W międzyczasie byłem prezesem klubu i tak dalej. Jest stan wojenny i są mistrzostwa świata w Hiszpanii, w 1982 roku. Przygotowania idą, bierzemy udział, bośmy się zakwalifikowali. Pojechaliśmy na mecze treningowe, słynne 5:0 w Meksyku. Najlepszy numer był taki: siedzimy na trybunach. Piechniczek został trenerem reprezentacji. Nie pamiętam, kto ze mną jeszcze tam był. Ambasador Polski pyta się mnie tak: „Panie, kogo pan tu przywiózł? 5:0? Co wy chcecie zrobić na tych mistrzostwach?”. Mówię: „Panie ambasadorze, nie to jest ważne, że dzisiaj jest 5:0. Ważne jest to, co to będzie tam, a ja mam nadzieję, że będzie dobrze”. – „To pan jest wybitnie optymistyczny”. Zawsze wierzyłem w to, że musi być taki dzień, w którym coś się stanie dobrego. No i tak się stało później.
Naturalnie.
Cały czas jestem. Od momentu rozpoczęcia budowy byłem z dziesięć razy, to się rzadko zdarza. Nawet wziąłem swojego wnuczka, który gra w szkółce „Drukarza”, sześć lat ma. Późno się ożeniłem, późno miałem syna. Byłem kilkanaście razy na stadionie, nie mówiąc o różnych otwarciach, parasolach. Byłem na meczu z Portugalią.
Stąd to jest bardzo blisko, ale mój syn jest przewrażliwiony na moim punkcie, więc przyjechał po mnie samochodem, żeśmy samochodem pojechali.
Kiedyś wywiadu udzieliłem, ten wywiad ze mną robił Jacek Mleczko z „Trybuny”. Poprosił mnie, co mu miałem odmawiać? Mówię: „Słuchaj, co ty chcesz ode mnie?” – „Żebyś się wypowiedział na temat różnych spraw, między innymi, co myślisz o Euro”. Mówię: „Mam jedyny cel, żeby dotrwać do Euro, ale mam nadzieję, że mieszkając blisko, pójdę na mecze Euro 2012”. Później, po jakimś czasie (to było dwa albo trzy lata przed Euro) patrzę na ten wywiad, mówię: „Jednak dożyłem”. Różne okoliczności były, wyjazdy. Na mistrzostwach świata byłem, na wielu finałach, byłem na finałach klubowych, byłem delegatem na mecze prawie do 1991roku. Jak już wyszedłem z UEFA, byłem członkiem komisji, byłem członkiem jury, komisji finansowej, młodzieżowej, byłem członkiem komisji pucharów światowych i tak dalej. Taka gama tego wszystkiego, dwa lata tu, trzy lata tu. Mecze „Realu”, pierwsze mecze o mistrzostwo Europy. Brałem udział w przygotowaniu regulaminów naturalnie, brałem udział, prezentując propozycje, które uzgadniałem wewnątrz naszego związku, jak były rozmowy, jak to ma w ogóle wyglądać. Początkowo była taka sytuacja: jak powstała idea mistrzostw Europy w piłce nożnej i mistrzostw klubowych pucharów, to zaczęli się zastanawiać niektórzy i dyskusje trwały: „A co z rozgrywkami krajowymi się stanie?”. Nikt sobie nie potrafił wtedy… W niektórych kręgach, bo nie we wszystkich, bo byli światli dziennikarze i światli działacze, którzy wiedzieli, że to jest perspektywa rozwoju kontaktów. Ale byli i tacy, którzy byli skostniali w swoich poglądach: „Nie będzie rozgrywek, bo będą grali tylko w pucharach”. A dzisiaj i rozgrywki są, i puchary są, i wszyscy są, mówiąc szczerze, zadowoleni, chociaż niektórzy nie osiągają takich celów, jakie powinni osiągnąć.