Antoni Chojdyński
Antoni Chojdyński. Urodziłem się na Wołyniu 15 października 1929 roku w miejscowości Bereseczko. Wychowywałem się u zakonnic.
- Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie, latach przedwojennych. Jak pan to zapamiętał?
Nie wiem, czy lata przedwojenne mają właściwą treść, jeżeli chodzi o temat, który chyba bardziej państwa interesuje ¬– okres okupacji i Powstania Warszawskiego. Byłem już sierotą i po prostu byłem podporządkowany zupełnie innym rygorom niż to, co normalnie w domach rodzinnych. Teraz, kiedy wracam do tamtych lat, to mówię, że i tak jestem szczęśliwy, że byłem sierotą, bo lepiej poznałem życie, lepiej byłem przygotowany do życia. Jak patrzę na to, co się dzisiaj dzieje, to rzeczywiście osiągnąłem bardzo dużo, to co człowiekowi najbardziej w życiu jest potrzebne. W 1939 roku przebywałem w Ciechocinku u zakonnic i kiedy wybuchła wojna, nastąpił straszny ruch przesuwania się ludności polskiej z terenów Wielkopolski, Pomorza. Ponieważ Ciechocinek leży na pograniczu Pomorza, więc była masowa ucieczka Polaków w kierunku Warszawy i w kierunku centrum Polski.
Do Warszawy przybyłem dokładnie 3 września 1939 roku jako zagubiony, ponieważ autokar, którym jechała nasza grupa z Ciechocinka, zginął nam z drogi. Myśmy jechali taksówką, którą zaproponował siostrom ksiądz jadący też do Warszawy, żeby czterech chłopców mogło z nim przyjechać do Warszawy. I rzeczywiście była nas taka czwórka, która znalazła się w Warszawie w 1939 roku i chyba trzy noce przesiedzieliśmy na ulicy Bagateli 10 na dziesiątym piętrze, ponieważ nie wiedziano, co z nami zrobić. Aż w końcu gdzieś koło 6 września zdecydowano, żeby nas przerzucić na ulicę Wolność 14, gdzie było tak zwane wtedy pogotowie opiekuńcze. W tym pogotowiu opiekuńczym była grupa dzieci „naszodomskich” i tam żeśmy przesiedzieli w okresie najgorszego bombardowania aż do 2 października 1939 roku.
2 października 1939 roku, kiedy nastąpiło podpisanie kapitulacji (kapitulacja była podpisana 28 września), przeszliśmy piechotą z ulicy Wolność 14 na Bielany na plac Konfederacji 42/44 gdzie się mieścił zakład wychowawczy „Nasz Dom”. W tym czasie, kiedy myśmy przyszli do „Naszego Domu”, tam był zorganizowany jeszcze szpital wojskowy. Ponieważ front w zasadzie zatrzymał się na linii Puszcza Kampinoska, Młociny i okoliczne tereny, więc tam było największe nasycenie wojsk niemieckich i polskich. Ponieważ kierowniczka tego domu przewidywała, że jeżeli linia frontowa zatrzyma się na tym terenie, to niewskazane jest, żeby dzieci tego domu były na Bielanach i zostały przerzucone na ulicę Wolność 14. Kiedy nastąpiła kapitulacja, wróciliśmy... Już się znalazłem w grupie dzieci naszodomskich, które właśnie wróciły do swego macierzystego domu. W tym właśnie czasie szpital wojskowy był w likwidacji, ponieważ rozkaz okupanta był, że wszystkie szpitale należy likwidować, zwalniać zdrowych, a innych bardziej chorych przerzucać do szpitala wojskowego w alejach Ujazdowskich. To był znany przedwojenny szpital. Od tamtej pory byłem na terenie „Naszego Domu”. Okazało się, że ten dom nie był w ogóle podporządkowany władzom miejskim. Był to budowany budynek z funduszu naszodomskiego, który był popierany przez ówczesne władze, przez panią Piłsudską i przez żonę pana prezydenta Mościckiego.
- Jak pan zapamiętał wychowawców, kolegów?
Miałem okazję porównać poprzednie moje możliwości, jakie znajdowałem u zakonnic, a jakie znajdowałem w tym domu. Był zupełnie inny sposób wychowania. Ten dom miał bardzo charakterystyczną myśl wychowania. Pani Falska to była wielka rewolucjonistka w okresie caratu, była przez cały czas w okresie caratu na terenie Rosji trzy razy aresztowana, miała zakaz opuszczania terenów rosyjskich. Ona była w ruchu socjalistycznym, bardzo związana z tym ruchem, kiedy wyszła za mąż za doktora Falskiego. Ślub cywilny brali w Anglii, ponieważ ona nie uznawała...
- Jaki to miało wpływ na wartości?
W okresie Rewolucji zmarł jej mąż, ona się wtedy przeniosła z córką, która miała pięć lat, do Moskwy, tam przeczekała do rewolucji, ale tylko dlatego, że straciła też i tę córkę. Córka też jej zmarła. Wtedy kiedy była rewolucja październikowa, to ona się znalazła w Kijowie. W Kijowie zaczęło ją interesować, że jest bardzo dużo dzieci polskich na terenie Rosji, które nie mają kontaktów rodzinnych, bo to albo Sybiracy, albo inne sytuacje wytworzyły, że stracili rodziny i po prostu wałęsali się po ulicach. Ona wtedy stworzyła pierwszą placówkę w Kijowie w 1918 roku. Kiedy już miała możliwości, ten cały dom z Kijowa przeniosła do Polski, konkretnie do Pruszkowa na ulicę Cedrową, tam jest ten budynek do dzisiaj, to jest czynszowy budynek. Warunki były nienajlepsze i dlatego zainteresowanie było ze strony i żony marszałka Piłsudskiego i ze strony żony prezydenta Mościckiego... Wtedy powstała Fundacja „Naszego Domu”, która budowała dom na Bielanach i zostaliśmy przeniesieni z Pruszkowa na Bielany.
Atmosfera tego domu była zupełnie inna, niż mógłbym sobie wyobrazić. Była zupełnie rodzinna. Po pierwsze Falska nie uznawała żadnych służbowych określeń: „pani wychowawco”, „pani nauczycielko”. Tak czy siak wszystkie dzieci i personel mówili do siebie po imieniu. Nigdy się nie mówiło „pani kierowniczko” czy „pani dyrektor”, bo nawet nie znaliśmy wtedy takiego określenia, że coś takiego jest, tylko [mówiliśmy po imieniu do wszystkich].
Od samego początku już odczuwało się, że w zasadzie wpływ walki o Warszawę nie zmienił ducha wychowawczego w naszym domu. Falska miała bardzo dobre kontakty jeżeli chodzi o aktorów, o lekarzy, w ogóle o świat naukowy. Była bardzo zbliżona do Korczaka, jeśli chodzi o prowadzenie metody wychowawczej. Jakkolwiek były pewne różnice, oni się rozeszli. W okresie okupacji, kiedy było zagrożenie dla Żydów, Falska starała się za wszelką cenę wyjść naprzeciw Żydom i poprzez Korczaka próbowała ratować zarówno Korczaka, jak i dzieci żydowskie. I ona to zrobiła w późniejszym okresie. Korczak odmówił tej pomocy i powiedział, że jego miejsce jest w zasadzie przy dzieciach żydowskich i jak wiemy z historii zginął w obozie na północ od Warszawy.
W „Naszym Domu” była bardzo silnie zorganizowana grupa patriotów polskich. Myśmy byli wychowywani w duchu patriotyzmu i to wyszło najlepiej w okresie okupacji i w okresie Powstania. Okazało się, że pod patronatem dwóch wychowawców Henryka Borkowskiego i Władka Agulewicza były stworzone grupy szturmowe, które w okresie wybuchu Powstania od razu z „Naszego Domu” wyszły na swoje stanowiska. Tam należeli wszyscy starsi chłopcy. Grupa Borkowskiego znalazła się na Żoliborzu, a grupa Agulewicza Władka znalazła się na Mokotowie. Grupa Borkowskiego była przynależna do zgrupowania „Żywiciela”, a grupa mokotowska do zgrupowania „Oazy”.
- Czym się objawiało to patriotyczne wychowanie? Jakie to były metody?
To były bardzo ciekawe metody, po prostu nie wolno było stosować żadnego rygoru i narzucania swojej woli. Styl wychowania był zupełnie różny od innych placówek. [...] Myśmy się wychowywali prawie że sami. Personelu w „Naszym Domu” było raptem około dwunastu, trzynastu osób.
Wychowanków było 170 i jeden wychowawca. Zawsze na korytarzu na tablicy było nazwisko, który ma w zasadzie dyżur, ale jego nigdy nie było widać nie słychać, nie ma go wśród nas. Albo jest, albo nie ma. Nie ma obowiązku, że on musi nas traktować jako osoby, które trzeba rygorystycznie pilnować. To był dom koedukacyjny, co też jest bardzo istotne.
Jeżeli chodzi o utrzymanie porządku w budynku, należało to do wychowanków. Ja nie znałem takiego określenia; sprzątaczka, kucharka. Myśmy wszystkie prace wykonywali sami poza kuchnią, gdzie rzeczywiście była administracja kuchenna, ale dziewczęta miały normalne dyżury w kuchni. One same sobie te dyżury wybierały, jednocześnie uczyły się gotować, co zresztą później w przyszłości bardzo im w życiu pomogło, tak samo jak dyżury w pralni, tak samo dyżury przy chorych.
Był taki zwyczaj, że każdy z nas wybierał sobie dyżur i pisał na kratce i wrzucaliśmy do skrzynki. Pani Maryna robiła raz w miesiącu zebranie ogólne i odczytywała, komu jaki dyżur został przydzielony. To było dość ciekawe, bo Falska stosowała bardzo ciekawą rzecz, zawsze obserwowała, jak te dyżury są wykonywane i robiła sobie notatki. I na przykład, jeżeli chciałem sprzątać pokój ciszy, to od razu mi powiedziała: „Nie. Po pierwsze nie dostaniesz tego dyżuru, dlatego że byłeś w pokoju ciszy i nie stosowałeś się do regulaminu pokoju ciszy, a poza tym nie umiesz w ogóle pracować szczotką. U ciebie szczotka to jest na miesiąc i szczotki nie ma. Więc trzeba by było, żebyś obserwował, jak inni to robią. Tak że w tym miesiącu nie dostaniesz żadnego dyżuru”. Jeżeli ktoś spełniał dobrze ten dyżur, no to ten dyżur, który sobie wybrał, to ten dyżur spełniał. Tak samo, jeżeli chodzi o naukę. Sami żeśmy odrabiali lekcję pod obserwacją pracownika, który był odpowiedzialny za tak zwane sprawy oświatowe. Zawsze jak żeśmy przychodzili ze szkoły, to był obiad, po obiedzie gdzieś o godzinie czternastej już zaczynał się czas odrabiania lekcji. Każda grupa miała swoją uczelnię i tam żeśmy lekcje te odrabiali. Nikt nie musiał kontrolować, czy lekcje odrobione, czy nie. Nie było żadnego takiego narzucania. Była ciekawa rzecz, że kiedy przychodził nowy wychowanek do naszego domu, to pani Falska wybierała wśród dziewcząt albo chłopców (to zależy, czy to była dziewczynka, czy chłopiec) i od razu mówiła: „Słuchaj, ty będziesz się od dzisiaj nim opiekował, musisz go wprowadzić w sprawy organizacyjne, jak to wszystko wygląda, żeby on szybko wszedł w tryb naszego życia”. Była to po prostu dobrowolność, nigdzie nic się nie narzucało.
Było nam o tyle dobrze, że po pierwsze mieliśmy dobre zaplecze, jeżeli chodzi o szkołę. Szkoły, jak wiadomo, były wszystkie zajęte przez okupanta. Szkoły się znajdowały w prywatnych domach, tak że nie były to znowuż takie luksusowe warunki, bo jeżeli w tych budynkach prywatnych ustawiło się ławki, to trzeba było przejść po ławkach, nie było nawet przejścia między ławkami. Myśmy mieli zajęcia uzupełniające na terenie „Naszego Domu”, gdzie zakazane przedmioty jak: historia, język polski, literatura, geografia żeśmy odrabiali na terenie szkoły w oparciu o to, że na terenie „Naszego Domu” była i czytelnia (zresztą czytelnia nie tylko dla wychowanków, ale dla społeczeństwa bielańskiego), i również biblioteka. Co ciekawego, że w tej bibliotece były książki, które okupant żądał, żeby były wycofane z normalnego obiegu. Te książki nie były wycofane z tego obiegu, a wiem to dokładnie, dlatego że tę bibliotekę prowadziła [przychodząca] z zewnątrz pani Dąbrowska. Falska mnie tam ustawiła jako pomoc przy pani Dąbrowskiej, ja zresztą z tej biblioteki bardzo dużo korzystałem. Bogatą bibliotekę żeśmy mieli w pokoju ciszy. Normalnie były to takie warunki jak przed wojną – wisiał portret Piłsudskiego, wisiały mapy, stały atlasy i inne przyrządy do tego, żeby uzupełniać swoje wiadomości. Po prostu było życie jak w dużym rodzinnym domu. Do dnia dzisiejszego obchodzimy rocznicę tego domu i wszyscy wychowankowie ówcześni, którzy żyli, to pamiętali, że rocznica jest zawsze 15 listopada. Jeżeli ten listopad wypadał w tygodniu, to [obchodziliśmy] każdej niedzieli wyprzedzającej tę datę. I myśmy się tam zbierali. [...] W tym roku będziemy obchodzili chyba osiemdziesiątą piątą rocznicę.
- Kogo pan najlepiej zapamiętał z domu wychowawczego?
Chcę zwrócić uwagę, że Falska w porozumieniu z podziemiem zorganizowała przyjmowanie dzieci żydowskich. W naszej liczbie 170 osób to mogło być około czterdziestu dzieci żydowskich. Nigdy ten temat nie był głośno omawiany nawet między mieszkańcami. Przychodziło nowe dziecko, nikt nie musiał w to wnikać, czy to Anglik, czy to Francuz, taki czy siaki, a tym bardziej czy to dziecko żydowskie. Falska miała bardzo silne powiązanie z domem dziecka na ulicy Nowogrodzkiej, gdzie w zasadzie była najważniejsza rzecz przechrztów dokonywana na placu Narutowicza w kościele Świętego Jakuba. Ten kościół odegrał bardzo doniosłą rolę i właśnie te dzieci były później kierowane do domu [na] Boduena (bo najczęściej przyjmowano dzieci najmniejsze), a stamtąd przychodziły albo do naszego domu, albo w inne rodziny. Rodziny polskie się zgłaszały i też podejmowały taką decyzję, żeby te dzieci ratować i tak dalej.
Jeżeli chodzi o wychowanie patriotyczne – starsi normalnie odbywali na terenie „Naszego Domu” ćwiczenia wojskowe, były te grupy już przygotowane do walki z okupantem. Mieliśmy bardzo częste spotkania z aktorami, mieliśmy spotkania z różnymi ciekawymi osobami. Ta więź była przez Falską bardzo mocno trzymana i w tym duchu nas wychowywano.
Pamiętam, że w tym momencie, kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie, Falska po wyjściu już najstarszych chłopców, którzy mieli obowiązek stawić się w miejsca wskazane, wezwała nas do siebie i powiedziała nam: „Słuchajcie, jak widzicie jest duży ruch na terenie „Naszego Domu”, musimy szybko zorganizować szpital i musimy być przygotowani na to, że tu będzie dużo rannych. W związku z tym wy jako grupa średnia, musicie przejąć na siebie cały obowiązek odpowiedzialności na to, co się będzie działo na terenie szpitala. Do was będzie należało wszystko to, co będzie niezbędne dla tego szpitala”. I cała nasza grupa średniaków została podporządkowana komendantowi szpitala.
W pierwszym dniu był jeszcze duży rozgardiasz. Pamiętam, że byłem na terenie przed budynkiem i podszedł do mnie mój kierownik szkoły powszechnej i mówi do mnie: „Zbierz wszystkich swoich kolegów po drodze szpadle, kilofy, co tylko macie i zaraz stąd wyruszamy na róg Żeromskiego i alei Zjednoczenia, będziemy kopać rów przeciwczołgowy”. Bardzo szybko żeśmy się zorganizowali i żeśmy poszli kopać ten rów. Kiedy żeśmy ten rów kopali, był rozkaz wstrzymania kopania i uciekania, chowania się poza budynkiem, dlatego że z kierunku Żoliborza od Słowackiego jechał wojskowy samochód ciężarowy. Myśmy się wtedy schowali w budynku, w tak zwanym bundzie, a w tedy na terenie Bielan była grupa „Żywiciela”, która wracała z Puszczy Kampinoskiej.
Warto wspomnieć, że 1 sierpnia był nieopatrzny rozkaz dany przez Żywiciela, że powstańcy mają opuścić Żoliborz i udać się w kierunku puszczy Kampinoskiej w celu dozbrojenia się, bo rzeczywiście wtedy tej broni w ogóle było mało. W nocy tego samego dnia, 1 sierpnia, goniec dogonił grupę „Żywiciela” w puszczy i przekazał rozkaz sztabu, że natychmiast mają wszyscy wracać na pozycje żoliborskie. Oczywiście nie udało się wrócić od razu na Żoliborz, tylko zatrzymali się właśnie na Bielanach, wtedy kiedy myśmy ten rów kopali. Nastąpiła wymiana ognia. Ten samochód dojechał do tego rowu, Niemców od razu wyciągnięto z szoferki, ale nastąpił również w tym samym czasie atak Niemców ze strony Powązek i obstrzał z CIF-u (dzisiejszej Akademii Wychowania Fizycznego), więc tych dwóch Niemców wrzucili do kanału wodociągowego, żeby się schronili. Nieopatrznie akurat tam też rąbnął pocisk i ci dwaj Niemcy zostali ranni. I ksiądz kapelan dał nam wtedy rozkaz, żeby tych dwóch Niemców przenieść do naszego szpitala. Z początku było zaskoczenie, jakaś konsternacja nastąpiła – a dlaczego mamy Niemców ratować i tak dalej. Okazało się, że to była wspaniała rzecz, jakiej ten kapelan dokonał. Ci Niemcy znaleźli się w naszym szpitalu. My wtedy już zostaliśmy zwolnieni z kopania rowu, bo się okazało, że ten samochód przewoził zaopatrzenie dla Niemców, a w tym zaopatrzeniu były konserwy wołowe, woda kolońska o zapachu bzu i papierosy marki Astoria. I to nieszczęście, bo ja wtedy zacząłem palić jako czternastolatek, wielki bohater. Kazano nam to szybko przenieść najpierw na pocztę (na placu Konfederacji była poczta), ale przyszedł drugi rozkaz, że nie, na poczcie nie będziemy tego zostawiać, tylko przenosimy to szybko do szpitala. Żeśmy zaczęli przenosić do szpitala, który już był prawie że zorganizowany w błyskawicznym tempie na terenie „Naszego Domu”.
Od tego momentu zaczął się już zupełnie inny [rozdział]... Falska nas zebrała i powiedziała tak: „No to teraz już mogę wam powiedzieć, co tu się dzieje. Tu będzie szpital wojskowy. Jak wiecie, Powstanie już wybuchło. Teraz wy wchodzicie w szeregi, normalnie zajmujecie się tymi rannymi na równi ze wszystkimi mieszkańcami. Do was będzie należało: wykonywanie wszystkich rozkazów dowódcy szpitala, komendanta szpitala...”.
Nie pamiętam nazwiska. Chirurgiem był Pobiegan, to był lekarz szpitala kolejowego, ale głównym komendantem był... Jego żona też była w naszym szpitalu, ale ona była ginekologiem, nie mogę sobie przypomnieć jego nazwiska.
- Wróćmy do pana obowiązków.
Do nas należały takie obowiązki: po pierwsze włączyć się do znoszenia rannych, zaopatrywanie szpitala w żywność gdzie się tylko da, ponieważ były ogródki nie ogródki. Poza tym społeczeństwo bielańskie było bardzo związane z naszą placówką, bo Falska prowadziła otwarte życie i uważała, że nie może się placówka zamykać (czego chciał Korczak), tylko powinna wchodzić w życie normalnie w tym społeczeństwie, jakie jest dookoła tego budynku. Społeczeństwo bielańskie bardzo dużo nam pomogło wtedy. Przekazywało nam różne rzeczy jak: zaopatrzenie w pościel szpitala, zaopatrzenie w medykamenty, zaopatrzenie w żywność i tak dalej. Później tą rolę myśmy przejęli. Należało do nas pompowanie wody. Ponieważ na tyle naszego domu była studnia, do nas należało zaopatrzenie szpitala, kuchni i w ogóle wszystkie te możliwe [miejsca], gdzie była potrzebna woda, żeby ta woda była bez przerwy, żeby nie trzeba było szukać innych źródeł. Należało do nas opieka nad młodszymi wychowankami, zabezpieczenie budynku przed pożarem, chowanie poległych i wszelkie inne tego typu prace, które trzeba było po prostu wykonywać. Nie to, że nam kazano, po prostu uważaliśmy to za zaszczyt, że możemy w ogóle brać w tym udział.
W tym szpitalu była później dość ciekawa historia. Zaraz w cztery dni po tym najgorszym okresie rozpoczęcia Powstania Warszawskiego, kiedy powstańcy już się znaleźli na Żoliborzu, Niemcy opanowali Bielany i chyba po czterech dniach komendant niemiecki ze szpitala w CIF-ie ze swoją obstawą wkroczył na teren szpitala z pełną nadzieją i wiarą, że to jest szpital powstańczy. Był, ale oczywiście nikt się do tego nie przyznawał i koleżanka jedyna znała język niemiecki i ona jedna nawiązała kontakt z tym oficerem, on był w stopniu kapitana. Włączyła się wtedy też do tej rozmowy organizatorka szpitala, pani Chełmińska. Powstała bardzo ciekawa sytuacja na terenie szpitala wtedy, kiedy ten Niemiec, pewny, że to jest szpital powstańczy, spojrzał na nią i zapomniał się, że jest jego obstawa też na korytarzu mówi do niej po polsku: „Koleżanko, ale my się znamy”. Pani doktór go też poznała, ale oczywiście powiedziała: „Ja pana w ogóle nie znam”. Po prostu dała mu do zrozumienia, że w mundurze niemieckim nie muszę ciebie poznawać. Co się okazało? Razem chodzili przed wojną do uczelni Akademii Medycznej w Poznaniu. Jak się okazało, on był rodowitym Niemcem, ale wtedy kiedy przed wojną mieszkał w Poznaniu to uważał, że trzeba się podporządkować prawom polskim i wszystko było dobrze, a ona nawet nie przypuszczała, że może coś takiego nastąpić. Kiedy on się zorientował, że już mówi językiem polskim, to kazał tym dwóm żandarmom wyjść na zewnątrz i pilnować wejścia. Zaczął z panią doktór taką rozmowę. Mówi: „Proszę pani, myśmy razem chodzili do Akademii Medycznej w Poznaniu. Mam do pani bardzo serdeczną prośbę: moja ciocia, która mieszka dalej w Poznaniu – ale to się okazało, że była też Niemką – bardzo mnie prosiła, żebym ja nawiązał kontakt z jej siostrzenicą, bo my wiemy dobrze, że ona jest na Żoliborzu i też bierze udział w Powstaniu. Ale jak pani widzi, nie mamy takich możliwości, dlatego bym panią serdecznie prosił, żeby pani nam pomogła ją odnaleźć”. Pani doktór mówi tak: „Dobrze proszę pana, to my zrobimy taką rzecz –
fifty fifty, coś za coś. Ponieważ na Marymoncie też organizowałam szpital, oczywiście ten szpital nie odegrał jeszcze żadnej roli ale ponieważ już tam nie ma powstańców, ale tam są medykamenty i zaopatrzenie szpitala, to proszę bardzo: pan mi przywiezie te medykamenty, a ja wtedy z panem się umówię, kiedy pójdę na Żoliborz, żeby nawiązać kontakt z pana siostrzenicą”. Ale w nim ciągle coś takiego było, że on nie chciał uwierzyć, że to nie jest szpital powstańców. Ona mu powiedziała: „Proszę pana, to jest szpital ogólny, dla wszystkich”. Wtedy właśnie Hala, moja wychowawczyni mówi po niemiecku: „Proszę pana, proszę bardzo, niech pan pójdzie ze mną, ja panu pokażę”. I tam leżą ci dwaj Niemcy i oni jak zobaczyli tego kapitana, to od razu mordę drą:
Nein, nein, nein! Bo on im już powiedział: „My was stąd zabieramy”.
Nein, nein, nein! Ona pyta się: „Co oni tak krzyczą?”. – „A proszę pani, bo oni mówią, że im tu jest bardzo dobrze, że nie chcą iść w ogóle do naszego szpitala”. I to go faktycznie przekonało, że ten szpital jest dla wszystkich.
I teraz tak. Karetki podstawione, następnego dnia ona jedzie tymi karetkami, przywozi to wszystko, umawia się z tym kapitanem. Jak ona ma przyjść na Żoliborz? „My pani ułatwimy i nie będzie żadnych problemów”. I faktycznie nie było żadnych problemów, ale go uprzedziła: „Niech pan przypadkiem nie liczy na to, że ja ją będę przekonywała, to będzie od niej zależało, czy ona zechce, czy nie zechce”. Mówi: „Trudno, jeżeli ona nie zechce, to nie ma o czym mówić, to przyjmiemy to tak, jak było”. I faktycznie, po trzech dniach wróciła i zgłosiła mu: „Proszę pana nie chcę panu mówić, co ta siostrzenica powiedziała o swojej cioci, ale powiedziała, że ona niestety się czuje Polką i nie ma mowy, żeby wróciła do cioci, w ogóle jej nie chce znać”. On się szybko zorientował, że rzeczywiście tutaj już nie ma nic do wygrania. Chciał wyjść z twarzą i zaproponował pani doktór, że on by chciał jednak tym szpitalem się też zaopiekować. Pani doktór pyta się: „W jakiej formie?”. – „Po prostu chcę wam pomóc, żeby tutaj nikt nie miał prawa wejścia poza osobami, które my upoważnimy”. – „A kogo wy chcecie upoważnić?”. – „No na razie to ja będę, biorę to na siebie, ale tutaj będą i »własowcy«. Wydam od razu zakaz, żeby nie mieli prawa wstępu i będę chciał wam jakoś tak pomóc, żebyście po prostu nie odczuli tego ciężaru. Jak będę widział gdzieś jakieś możliwości, że jest jakaś placówka likwidowana, jest tam żywność, to ja wam też dam znać, obstawę, żebyście mogli to wszystko sprowadzić”. I faktycznie, na Żeromskiego był „Dom Małego Dziecka”, ten „Dom Małego Dziecka” został od razu ewakuowany przez Niemców i tam były zapasy żywności. On rzeczywiście dał dwóch żandarmów, myśmy dostali polecenie, żeby wziąć nosze i na noszach to wszystko przenieść i żeśmy tak latali, żeby to jak najszybciej [zrobić], bo on określił od razu czas, w jakim to ma być wykonane.
Tak samo jak trzeba było chronić przed „własowcami”, to wystarczyło, żeby do niego poszedł meldunek i już było wszystko załatwione. Tak że ten szpital znalazł się w bardzo dobrej sytuacji. Ten szpital dalej w czasie Powstania Warszawskiego był punktem łączności między Puszczą Kampinoską a Żoliborzem. Gońcy, którzy przenosili meldunki w jedną albo w drugą stronę, wiedzieli, że w tym szpitalu mają bazę odpoczynkową, bazę do żywienia i w ogóle wszystkie inne niezbędne materiały, które należało im dać, to wiedzieli, że tutaj mają to zabezpieczenie. Przy tym szpitalu później powstał drugi szpital, mały szpital na choroby zakaźne, bo się później okazało, że na terenie „Naszego Domu” przy tych wszystkich chorobach, różnych operacjach i tak dalej, niestety były też choroby zakaźne. W związku z tym udostępniono nam willę na ulicy Lipińskiej, gdzie powstał szpital tak zwany zakaźny. Ci, którzy byli podatni na choroby zakaźne, zostali tam kierowani i ten punkt też odgrywał tą rolę łączności między puszczą a Bielanami.
Na początku mieliśmy chyba gdzieś koło dziesięciu pogrzebów. Były to wypadki, gdzie rzeczywiście nie było co już ratować, albo operacje nieudane, albo rzeczywiście przyniesiono już zmarłego. [...] Do nas należało kopanie grobów i dokonywania tego obrządku.
- Pamięta pan nazwisko tego niemieckiego oficera?
Mam w swojej pamięci, ale musiałbym sięgnąć…
- A tej dziewczyny, której szukał, tej siostrzenicy?
Nazwiska nie pamiętam, bo pani doktór nie wymieniła, o kogo chodziło. Punkt zetknięcia się tego kapitana niemieckiego z panią doktór – to bardzo dużo wtedy pomogło szpitalowi. To był dziwny przypadek, ale to tak jak na wojnie.
- Skąd szpital czerpał zaopatrzenie w czasie Powstania?
Właśnie doktór Chełmońska…
- Zapasy były zgromadzone jeszcze przed Powstaniem?
Wtedy, kiedy był likwidowany szpital w 1939 roku, to część narzędzi chirurgicznych i zaopatrzenia tego szpitala poza lekarstwami (wiadomo, lekarstwa trzeba było zamawiać, żeby nie były przeterminowane), urządzenie chirurgii i pełnego szpitala to było bardzo ułatwione. Dlaczego? Dlatego że po pierwsze w „Naszym Domu” znajdowały się dwie bardzo duże sale sypialne. W jednej sypialni nas spało pięćdziesiąt osób. To była taka sypialnia dla chłopców w jednym skrzydle i druga sypialnia w drugim skrzydle dla dziewcząt. Poza tym były uczelnie, duża sala zabaw pomieszczenia po przedszkolu i były pomieszczenia dla personelu mieszkającego. […]
Ponieważ było bardzo duże zaplecze, jeżeli chodzi o sale szpitalne, bo łóżka, materace… Zresztą to były bardzo dobre łóżka, bo to były łóżka firmy przedwojennej Jarnuszkiewicza, jego fabryka była wtedy na ulicy Żelaznej. Tak że pościeli, łóżek i w ogóle zaplecze dla rannych to było w ogóle bardzo dobre, tak że nie trzeba było tego sprowadzać. Była tylko sprawa sprowadzenia apteki – lekarstw, założenie apteki, stworzenie sali chirurgicznej i sali pielęgniarskiej i opatrunkowej dla rannych. Te warunki dom spełniał bardzo dobrze. [...]
Dwie panie, pani Kossobudzka i pani Wira-Gołębiowska, która była komendantką pielęgniarek na terenie szpitala, to były pracownice „Naszego Domu”. Jedna była kierowniczką czytelni – pani Kossobudzka, natomiast pani Wira-Gołębiowska w okresie egzystencji „Naszego Domu” była odpowiedzialna za stan zdrowotny i opiekę nad chorymi wychowankami. Ale były rzadkie przypadki, żeby który wychowanek w ogóle chorował, niezależnie od warunków, w jakich żeśmy żyli, w niedożywieniu i tak dalej. Natomiast wszyscy lekarze i ogólnie pielęgniarki (poza naszymi pielęgniarkami – wychowankami) były z zewnątrz wcześniej przygotowywane w różnych grupach harcerskich. Wtedy kiedy padł Marymont, to część służby sanitarnej (właśnie pani doktór) przeszedł do szpitala naszodomskiego, do 203. Szpital został już tak przesycony tą opieką pielęgniarek, że trzeba było część pielęgniarek kierować na Żoliborz do tamtych szpitali. Z uwagi na to, że Powstanie nie było już zaskoczeniem przez to, że to wcześniej wybuchło na terenie Żoliborza, więc to wszystko zaczęło się gmatwać i dopiero w ruchu tym, kiedy wracano z Puszczy Kampinowskiej, uzupełniano i pielęgniarek. Z „Naszego Domu” zabierano ze sobą i przeprowadzano na Żoliborz, ale tak na ogół to zasadnicza służba była z zewnątrz.
- Czy zawarł pan jakieś przyjaźnie w tamtych latach, które przetrwały przez wiele lat?
Mam przyjaźnie zachowane do dnia dzisiejszego, bo jestem przewodniczącym grupy „Żywiciela” przy Związku Powstańców Warszawy, gdzie właśnie się spotykamy. Jak się spotykamy, to nawet sami sobie nie wierzymy, że mogliśmy do tej pory te kontakty utrzymać. Przychodzi taka grupa trzydziestoosobowa, bo tych członków mam koło setki, ale z uwagi na stan zdrowia i z uwagi na wiek dużo ludzi nie może przychodzić. [...]
- Jak wielu wychowanków „Naszego Domu” zginęło? Mówił pan, że istniały grupy szturmowe.
Gdzieś koło dziesięciu osób. Pierwszego dnia zginęło pięciu wychowanków. Warto jest opowiedzieć, jak to się stało. Oni należeli do grupy pana Henryka Borkowskiego. To była grupa 21 Pułku „Dzieci Warszawy”, a w okresie Powstania dostali jeszcze dodatkowe określenie pluton „Żaglowca”. „Żaglowiec”, który był odpowiedzialny za odcinek okolicy cytadeli, budynek szkolny Poniatowskiego i oficerska przedwojenna kolonia, która była od Żeromskiego w kierunku Wisły.
Pierwszego dnia, kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie, pan Henryk Borkowski dostał rozkaz przejścia ze swoim plutonem pod torami Dworca Gdańskiego w kierunku Fortu Traugutta, żeby zdobyć ten fort. Do dzisiaj nie mogę tego zrozumieć. Często wracam do tego, jak ktoś mógł taki dać rozkaz. Kiedy pan Borkowski się zapytał, czy dostaną uzbrojenie na atak na Fort Traugutta, to ten, który dał rozkaz powiedział: „Nie. Macie granaty, a broń, jak tylko zdobędziecie Fort Traugutta to tam będziecie mieli broni ile będziecie chcieli”. Ktoś głupio przemyślał, bo gdyby wiedział, co to jest fort, gdyby wiedział, jak dzieli ten fort, co prawda bez wody, ale fosa głęboka na trzy metry, gdyby wiedział, że cała góra jest obsadzona karabinami maszynowymi, a oni idą terenem otwartym, to by nigdy takiego rozkazu nie wydał. Już nie ma mowy o tym, żeby rzucił granatem na odległość prawie sześćdziesiąt metrów. Tylko jedna rzecz uratowała tych pozostałych. Tam zginęło wtedy pięciu, nawet pamiętam nazwiska. Resztę uratowało tylko to, że tam były krzaki dzikiej róży i oni się w tych krzakach po prostu chowali. Ale to wyglądał tak, że Niemcy ciągle obstrzeliwali te krzaki i oni dosłownie jak zające przeskakiwali z miejsca na miejsce, nie mogli uleżeć na miejscu, bo musiałby w końcu któryś tam oberwać. A [tamtych pięciu] oberwało wtedy. Wśród naszych wychowanków zginął: Siuradra, Marian Szybka, Handszuncki Zbyszek, Józek Petłyk i jeszcze kilku. Mam wspomnienie tego wychowawcy, który to prowadził. Oni zginęli o godzinie siedemnastej. Wiadomość do „Naszego Domu”, do pani Falskiej doszła też o godzinie siedemnastej. Była przygnębiona tym niesamowicie, ale tak się stało i nie było żadnego wyjścia.
Natomiast w grupie Augulewicza na Mokotowie... Jak się później spotkałem po wojnie kilka razy z Augulewiczem, to on mi opowiadał taką historię, że kiedy Powstanie upadło na Mokotowie, był rozkaz ujawniania się, to właśnie na Dworkowej kanałem przechodzili powstańcy i jego grupa tamtędy też przechodziła. Wśród nich był nasz wychowanek Rysiek Kinsbuk – Żyd, wspaniały człowiek. Kiedy tylko on się pokazał w tym kanale, Niemiec akurat stał i pilnował, żeby jak będą wychodzić, kierować ich, gdzie mają się zbierać. A tego jak tylko zobaczył, krzyknął
Jude! Wyjął pistolet i od razu go zastrzelił. Za nim szedł wychowawca, ten znowuż był blondyn, nie był podobny do Żyda i on jak wychodził, to jest taki moment – podjeżdża motocykl z żandarmem z blachą i krzyczy do tego oficera, który przejmuje powstańców, że nie wolno strzelać, że jest już zawieszenie broni, że oni są już kombatantami. I on mi właśnie mówi, żeby on minutę później wyszedł, to by wyszedł cało, a dosłownie zało parę sekund, żeby go uratować.
- Do kiedy działał szpital?
Szpital funkcjonował do 2 października 1944. Kiedy mieliśmy być ewakuowani, to właśnie komendant CIF-u przysłał swojego gońca, żeby powiadomił panią Falską, że będziemy ewakuowani. To było dosłownie 17 września. Falska jak się o tym dowiedziała, to już wiedziała, że nie będzie żadnej możliwości odwołania tego, nie miała żadnych szans, powiedziała tylko do Wiry-Gołębiowskiej, że ona tego domu nie opuści. Poszła do siebie... Jak ja dzisiaj mówię o tym, że zażyła cyjanek, to nikt nie chcę w ogóle w to wierzyć. Ale o jednej rzeczy nie wiedzą jeszcze nasi Polacy, że każdy z powstańców miał przy sobie cyjanek, ale to było jeszcze przed Powstaniem. Gdyby po prostu znalazł się w łapance, gestapo go złapało, to po prostu wiedział o jednej rzeczy, że ma dwie możliwości: jeżeli się czuje silnym i przeżyje śledztwo, jakie prowadziło gestapo, [to dobrze], ale to rzadkie przypadki były; a jeżeli nie czuje się na siłach, to najczęściej zażywali cyjanek. Ona ten cyjanek miała i zażyła. Wszyscy opowiadają, że to sprawa serca. Nie, to nie był atak serca, to był normalny cyjanek. No i na terenie „Naszego Domu” żeśmy musieli ją pochować. Sam osobiście robiłem jej trumnę z ławek. Ona jedyna była pochowana w trumnie, prowizorycznej, bo jaką można było trumnę zrobić z ławki szkolnej? Pochowaliśmy ją w jej ulubionym miejscu, gdzie zawsze sobie lubiła siadać pod topolą.
2 października przyjechały karetki, najpierw zabrały dzieci naszodomskie z personelem do Pruszkowa. W Pruszkowie żeśmy siedzieli prawie trzy noce na betonie. Potem nas załadowano do węglarek (odkrytych wagonów) i przez prawie dwie doby żeśmy się tłukli niedaleki odcinek od Warszawy do Koniecpola. Pamiętam, że akurat był paskudny dzień, mżawka, zimno. I bez żadnej pomocy, żadnej żywności bez niczego. Dopiero jak żeśmy przejeżdżali trasę do Koniecpola, to w miarę możliwości ludzie rzucali do wagonów, co tylko mieli, żebyśmy mogli skorzystać z tego.
Jeżeli pociąg gdziekolwiek się zatrzymał, to nie były otwierane wagony, sprawy fizjologiczne trzeba było niestety tak zorganizować, żeby te rzeczy mogły normalnie funkcjonować. Najczęściej to się robiło dziurę w podłodze wagonu i stawało się tyłem do osoby, która chciała z tego skorzystać...
Przyjechaliśmy do stacji Koniecpola. Tam już były przez Armię Krajową zorganizowane podwody i tymi podwodami nas przewieziono do wsi Sokolniki. [...] Jak żeśmy byli tam usadowieni, to byliśmy sami sobie zostawieni. Trzeba było chodzić co dzień, zresztą to już podziemie, nasza Armia Krajowa zorganizowała, że chłopi zostali zobowiązani co dzień nam dawać to, co mogą. I tak żeśmy chodzili, jak te dziady z naczyniami po mleko, z plecakami po kawałek chleba, po ziemniaki i tak dalej. Chłopi początkowo nam dawali bez żadnych oporów, ale jak tylko poczuli, że się zbliża już front, to oczywiście już były problemy, już nie chcieli dawać.
Szpital po nas następnego dnia też został przewieziony do Pruszkowa i ranni przesiedzieli tam na betonie też dwie doby i razem z nami do jednego wagonu zostali załadowani. Z tym że ich podwody podwiozły do miejscowości Witów. [...] I tam w niedużym majątku dzięki właścicielowi i kapelanowi, który był cały czas przy tych rannych zorganizowano właśnie to życie. [...] Przebywaliśmy tam do okresu wyzwolenia, to znaczy do wkroczenia Czerwonej Armii na teren Polski.
- Ile osób was tam było wtedy?
Było nas chyba około czterdziestu.
Stu siedemdziesięciu było nas w okresie okupacji, połowa tego brała czynny udział w Powstaniu Warszawskim. My jako średniacy byliśmy zabezpieczeniem dla szpitala, ale potem kiedy już Powstanie padało, to nam się jeszcze ta liczba zwiększyła prawie do dwustu, bo w okresie ewakuacji ludności bielańskiej rodzice zwracali się do pani Falskiej z prośba, żeby ona przyjęła te dzieci, że będzie im tu bezpieczniej niż nie wiadomo gdzie, jak będą ewakuowani. Ponieważ rodzice się dowiedzieli, że ewakuuje się ich do tych warunków w Pruszkowie, więc po prostu nie chcieli, żeby dzieci tam były. Liczba nam się zwiększyła, ale wtedy kiedy przyszedł termin ewakuacji, to raptem ci rodzice, którym udało się uciec z Pruszkowa, znowuż wracali tutaj i swoje dzieci zabierali. Tak że duża grupa dzieci tutaj została zabrana przez rodziców. W związku z tym nas tam było około czterdziestu, a może i więcej już nie pamiętam dokładnie.
W Sokolnikach byłem niedługo, bo właśnie moja wychowawczyni miała rodzinę w Radomiu i zaproponowała mi, żebym zgodził się wyjechać z nią razem do Radomia, że ona ma tam rodzinę, że będzie mi tam lżej i tak dalej. Już nie chcę do tego wracać, jakie ja tam miałem piekiełko. Byłem w Radomiu do przesunięcia się frontu.
Ponieważ Radom był zdobyty 16 stycznia, a Warszawa rzekomo 17, ale ona nie była zdobyta, bo to było to olbrzymie okrążenie, gdzie Warszawa znalazła się w okrążeniu. Niemców już tu w Warszawie nie było. Radom był zdobyty 16 stycznia, to udało się tej mojej wychowawczyni załatwić z Rosjanami, żeby nas zabrali za bimber, ponieważ jechali w kierunku Warszawy. Za bimber można było wszystko załatwić. On powiedział „Proszę bardzo, chcecie, to wchodźcie na tę skrzynię, ale od razu was uprzedzę, co to jest – pociski artyleryjskie. Jak nie daj Boże Niemcy rąbną w ten samochód, to już was nie ma”. A myśmy powiedzieli: „Wszystko nam jedno, możemy jechać”. Tak żeśmy dojechali do Dworca Zachodniego już 16 stycznia wieczorem i stamtąd żeśmy sobie przeszli na piechotę do ulicy Pięknej, gdzie jest kino „Polonia”. Byłem zaskoczony, że jest jedyny budynek, który jeszcze widziałem wtedy z oknami, z szybami. Tam przenocowaliśmy. Wtedy była temperatura trzydzieści parę stopni mrozu. Wisła zamarzła do dna. Następnego dnia żeśmy przeszli na Bielany.
Ponieważ budynek „Naszego Domu” był zajęty przez wojsko polskie, a wojsko polskie nie miało czym ogrzać budynku i co tylko było podobne do drewna, od posadzki do fortepianu, do mebla, wszystko rąbali i tym ogrzewali budynek, tak że zrujnowali ten budynek kompletnie. W każdym razie nam tam nie wolno było wchodzić, nie chcieli nas tam wpuścić. Po dwóch tygodniach doszliśmy do wniosku, że nie ma co, trzeba wracać do Sokolnik.
Wróciliśmy do Sokolnik i już w Sokolnikach był wielki ruch, szykowano się do powrotu do Warszawy. Ponieważ tam była jeszcze ta grupa przedszkolna, więc doszli do wniosku, że grupa przedszkolna zostanie nie w Sokolnikach, ale bliżej Koniecpola w miejscowości Biała, tam był majątek. Wiadomo, że zaraz po wkroczeniu wojsk rosyjskich właściciele uciekali, nie chcieli mieć nic z nimi do czynienia i te budynki zostawały do dyspozycji tych władz, które przejmowały. Doszli do wniosku, że ten majątek Biały przeznaczą dla grupy przedszkolnej. Ponieważ ja w Warszawie byłem, a kolega [nie był], tak mnie błagał, mówi: „Słuchaj, ty już byłeś w Warszawie, wiesz jak co, oni chcą, żebym został z tą grupą”. Ja mówię: „To jedź, ja za ciebie tu zostanę”. I rzeczywiście zostałem w Białej. Z tej Białej sam uciekałem, bo myślę sobie: cholera, tu nie ma co robić, trzeba wracać do Warszawy...
- Do kiedy pan był wychowankiem „Naszego Domu”?
Byłem wychowankiem do lipca 1945 roku. Potem, ponieważ dzieci z „Naszego Domu” wróciły z Sokolnik, ale budynek był jeszcze zajęty przez wojsko, to oczywiście mieszkali w prywatnych budynkach na ulicy Schroegera. [...]
- Potem się pan usamodzielnił?
Nie. Tutaj miałem dość ciekawą historię. Ponieważ uciekłem z Białej i się zgłosiłem na Schroegera. Dom prowadziła już pani Staszewska, która była odpowiedzialna za sprawy nauki w okresie życia pani Falskiej i za karę wysyłała mnie, żebym codziennie chodził na ulicę Bagatela po pieniądze dla „Naszego Domu”, bo tam było pierwsze urzędowanie magistratu (Bagatela 10). [...] Chodziłem tak co dzień za karę. Pogoda była paskudna, lało, była trzydniówka, a ja musiałem przejść ten kawałek z Bielan na Bagatelę. Strasznie byłem głodny, wyczerpany. Nie pamiętam, czy myśmy cokolwiek jedli w „Naszym Domu”, w tych budynkach żeśmy mieszkali. Był rozbity tramwaj i w tramwaju już była zainstalowana kuchenka, jakaś grochówka za dziesięć złotych. Myślę sobie, jeżeli mam pieniądze, to co to za dziesięć złotych zjeść grochówkę no i zjadłem. Jak się okazało określony zostałem później jako złodziej i za karę zostałem usunięty z „Naszego Domu”, i za karę znalazłem się na Krypskiej 39, tam była bursa.
- Co by pan chciał przekazać młodemu pokoleniu Polaków?
Aby nigdy nie dożyli żadnej wojny, aby naprawdę mogli umiejętnie kształcić się i umiejętności swoje wykorzystać dla dobra tego kraju.
Warszawa, 25 czerwca 2009 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon