Nazywam się Janusz Pawłowski, urodzony w Warszawie 16 sierpnia 1928 roku, ochrzczony w kościele Zbawiciela. Chodziłem do szkoły numer 98 przy alei Szucha.
W 1943 roku na wiosnę zwerbował mnie do organizacji „Orląt Warszawskich” kolega, zresztą niestety nieżyjący, Janek Kowalski pseudonim „Amik”.
To się wiązało przede wszystkim z całym szeregiem szkolenia obywatelskiego, które można po łacinie opisać jako dulce et decorum est pro patria mori, oczywiście szkolenie ściśle wojskowe. Potem dwa miesiące w obozie szkoleniowym, konspiracyjnym oczywiście.
Tak. Pod auspicjami Rady Głównej Opiekuńczej, tak zwanej RGO, w Julinku, później nazwanym Orlinek (to jest Leszno koło Błonia). Spędziłem tam dwa miesiące i był dalszy ciąg szkolenia [już w Warszawie], jak wychowanie fizyczne, porucznik „Stach” [Stanisław Srzednicki] przeprowadzał ćwiczenia i między innymi trening z jujitsu. [To miało miejsce w lokalu konspiracyjnym przy ulicy Brodzińskiego na Żoliborzu].
Nie.
Tak. „Orlęta” przed wojną to była [organizacja] koedukacyjna, to znaczy były oddziały chłopięce i dziewczęce.
Tak, bo to jest tradycja Orląt Lwowskich. Okazało się zresztą, o czym nawet nie wiedziałem, że organizacja „Orląt” przed wojną była bardzo duża. Właśnie pan Marek Gałęzowski opisuje te sprawy, to co się działo przed wojną, ile było członków i tak dalej. W tej chwili nie pamiętam tego, tak że nie mogę tego uściślić.
Potem było dalsze szkolenie i oczywiście kolportaż. „Orlęta Warszawskie” to był pododdział „Gozdawy” Armii Krajowej. Potem nastąpił następny obóz szkoleniowy w Uwielinach, to jest niedaleko Zalesia – Zalesie, Czachówek, w każdym razie Grójeckie.
Z chwilą, kiedy wybuchło Powstanie, to my młodzież: „Musimy do Warszawy…”. [Chcieliśmy iść, żeby walczyć].
Tak, bo obóz zaczął się w lipcu. Obecny dowódca tam na miejscu [w Uwielinach] to był Sławomir Stępień o pseudonimie „Arcymewa”, powiedział: „Słuchajcie, po moim trupie. [Nie puszczę was do Warszawy]”. Może tak dosłownie nie, ale sprzeciwił się. Właściwie chyba dobrze.
Potem, właśnie to był chyba pierwszy tydzień, oddział Armii Krajowej porucznika „Stena” zjawił się w pobliżu i mówi: „Słuchajcie, to może byście weszli do akcji”. [Zapytał się i wtedy „Arcymewa” zgodził się, żeby kilku z nas weszło do akcji].
To zależało od naszego dowódcy na miejscu i on zapytał się nas: „Słuchajcie chłopaki, czy wchodzicie do...?”. – „Oczywiście tak”. Jak można było wtedy inaczej? Przechodziliśmy przecież szkolenie obywatelskie, szkolenie wojskowe. Przecież Powstanie… Poza tym moja siostra należała do „Zośki”. [Jak się potem dowiedziałem. Ale już wtedy wiedziałem, że była w konspiracji].
Ona była w konspiracji, ale dokładnie co za oddział to nie, potem się dowiedziałem. Na przykład u nas w mieszkaniu odbywały się spotkania konspiracyjne, poza tym odbywało się szkolenie gimnazjalne [tak zwane komplety].
Tajne komplety, które były przecież przez Niemców mało że zabronione, ale nawet były pod karą śmierci. Wujo mój, zresztą z pochodzenia góral, z Makowa Podhalańskiego, on był mężem mojej ciotki, siostry mojej mamy oraz dyrektor banku. Jako jeden z pierwszych został aresztowany przez Niemców i zamordowany w Oświęcimiu.
Polak, dyrektor, poza tym on był doktorem nauk technicznych [i to w okresie międzywojennym].
Tak. Potem rozpoczęło się to, jak żeśmy weszli do oddziału kapitana [Cezarego 18. pułk piechoty]. Przysięgę akowską odbierał ode mnie porucznik „Stach” wiosną 1944 roku. To miało miejsce na Kolonii Staszica przy ulicy Dantyszka, to był lokal konspiracyjny, między innymi razem ze mną przysięgę składał, zresztą już teraz mój nieżyjący kolega, Rysiek Dąbrowski pseudonim „Dąbek”.
Potem były przede wszystkim różne MP, czyli miejsca postoju. Niestety wszystkich miejscowości nie pamiętam, ale czasami trzeba było pójść w nocy do następnej miejscowości z meldunkiem. [No i oczywiście wywiad wojskowy – rozpoznanie, gdzie i w jakiej sile i uzbrojeniu są Niemcy].
[…] Tak, to był 18. pułk piechoty. Rozpoznanie, gdzie są Niemcy, co się dzieje. My, jako młode chłopaki, to człowiek prześlizgiwał się nie tyle drogami ile polami i miedzami. Ostatecznie, jak padał deszcz, to co – deszcz i koniec, a że byliśmy ubrani na bardzo letnio, to nie było takie znowu miłe, ale Polska.
Rodzina – wiedziałem, że wszyscy zostają w Warszawie, ale kto, gdzie, to dowiedziałem się potem [jak się spotkaliśmy w styczniu 1945 roku. Siostra wtedy jeszcze była w obozie jenieckim w Zeithain, gdzie znalazła się po Powstaniu].
Saska Kępa, ulica Estońska [8]. Moja ciotka, której mąż został zamordowany [w Oświęcimiu], mieszkali w domu bankowym), do dzisiaj zresztą jest, przy ulicy Narbutta 17. Inna część rodziny – stryjo i stryjenka mieszkali na Marymoncie. Ale właściwie nie wiedziałem, gdzie kto jest, dosłownie nic nie wiedzieliśmy, tylko widzieliśmy, że Warszawa płonie. Zapach… To był straszny widok.
Uwieliny to jest przede wszystkim Zalesie, Piaseczno ta część, Czachówek, Ustanów, Wągrodno, [Prażmów, Łoś, Grójec].
Tak, ale nie wiedziałem, czy jeszcze żyją! Oni wiedzieli, że byłem w Uwielinach, ale co się ze mną działo, nie wiedzieli. Tak samo ja nie wiedziałem, było widać, że Warszawa płonie, jest wojna i czy żyją jeszcze, czy nie, tego nie wiedziałem.
Tak, przeżyli. Siostra jest starsza ode mnie, ojciec przeżył. Znajdowali się w okolicy Kruczej. Nasz znajomy na przykład Jurek Waleszkowski,[z oddziału „Parasol”] (potem neurochirurg, szef w Tuszynie, obecnie mieszka w Ameryce u swoich córek) był najpierw na Starym Mieście, gdzie został ciężko ranny, przeciągnęli go właściwie kanałami i jak wychodził z kanału w Śródmieściu, to [jego oddział] odbierała jego siostra i w pierwszym momencie nie poznała go. Aż wreszcie się odezwał: „To ja Jurek”. – „Jurek! To ty?”
Tak, po prostu przypadek. Pamiętam opowiadali mi to.
Naszym zadaniem nie była bezpośrednia walka ze strzelaniną, tylko przede wszystkim łączność i rozpoznanie.
Tak. To było w zasadzie najważniejsze, bo dowództwo chciało wiedzieć, [gdzie są Niemcy, w jakiej sile]. Na przykład jednego dnia musieliśmy przejść, niestety nie pamiętam nazwy tej wsi, ale trzeba było przejść przez tory kolejowe, których pilnowały jednostki konne „ukraińskie”. Trzeba było najpierw schować się, schowaliśmy się z kolegą, potem skok przez tory i znowu przyczaić się. Była ciemna noc, podchodzimy do wsi i słyszymy krzyki niemieckie, już nie będziemy dalej szli, chociaż wiedzieliśmy adres mniej więcej: „Słuchajcie, pójdziecie tu, to jest ta ich zagroda”. To był zresztą dawny zawodowy wojskowy. W okręgu grójeckim było sporo rolników, których część rodziny była zawodowymi wojskowymi czy to żołnierz, czy to podoficer, ale byli. Zresztą świetnie zorganizowane [i utrzymane] były ich gospodarstwa, naprawdę wyróżniały się od innych. […] Wtedy musieliśmy spędzić noc na rżysku.
Z meldunkiem to trzeba było dojść! [To był rozkaz. Od wypełnienia rozkazu zależało dużo].
Tak. Wczesnym świtem skradaliśmy się, żeby dojść, udało się, bo okazało się, że Niemcy wycofali się stamtąd. Potem była służba rozpoznawcza. Gdy wyszedłem z Armii Krajowej, dostałem odprawę bezpośrednio od kapitana „Cezarego” i to był koniec listopada, to już był upadek. [Powstanie w Warszawie skończone oraz rozwiązanie jednostek Armii Krajowej].
Nie. Osobiście nie miałem. Być może ktoś inny miał. Konspiracja to raczej – ty masz rozkaz, pójdziesz tam i maszeruj. [To rozkaz i wypełnij go. Bezwzględnie, natychmiast i w milczeniu, tego się nie dyskutuje].
[Kapitan „Cezary” – okupacyjne nazwisko Majewski]. „Cezary”, ponieważ Powstanie upadło i wszystko zaczęło się rozwiązywać, zaczął poszukiwać mojej rodziny przez Polski Czerwony Krzyż. Okazało się, że ojciec został wysiedlony z Warszawy do Bochni. [I został znaleziony i przez Polski Czerwony Krzyż dowiedział się, gdzie mnie szukać].
Mama była na Pradze, ojciec był w Śródmieściu, siostra była w obozie w Zeithain, [jak się potem okazało] o czym wtedy w ogóle nie wiedziałem, czy ona żyje, czy nie. Zresztą do dzisiaj „zeithainowcy” spotykają się, ona opowiadała o tym. Spotkaliśmy się z ojcem [na moim ostatnim M.P. (miejscu postoju) w Prażmowie].
On przyszedł do Woli Prażmowskiej, bo dostał adres. Sprawa o tyle była prostsza, ponieważ jego siostra mieszkała w Szczakach Złotokłosie, to jest linia Piaseczno-Grójec, przy dawnej kolei wąskotorowej. [Cała rodzina Pawłowskich pochodzi z grójeckiego – Janówek]. Potem [po spotkaniu z ojcem] dostałem odprawę formalną. Chodziło o to, żebym nie był dezerterem [z Armii Krajowej].
Nie, wtedy dokumentów się nie dostawało. [To była przecież konspiracja].
Dostałem parę dolarów. Dodam ciekawą rzecz. Dostawaliśmy też żołd, już nie pamiętam, ile to było, ale co tydzień dostawaliśmy setkę haudegenów. Co to było? To były papierosy, a dla szesnastoletniego chłopaka – takiego jak ja, wtedy papierosy to była waluta. [I nie tylko dla mnie].
Tak. Jak się spotykało czy ktoś chciał [coś kupić] od jakiegoś rolnika, chłopa, to: „Słuchajcie, mogę dać za to papierosy”. – „A dobrze!”. [Tak to było].
Myśmy nie stanowili jednej grupy, która była związana, tylko byłem oddelegowany [jako łącznik] do kapitana „Cezarego”, kolega do kogo innego, następny kolega do kogo innego, [do innych oddziałów]. Tak żeśmy mieli jednak łączność. Oni wyszli wcześniej, [a ja później], gdy spotkałem pod koniec listopada ojca.
Z ojcem do ciotki do stryjenki Janiny Czajkowskiej. W Szczekach Złotokłosie żeśmy mieszkali, tam też spotkałem się ze stryjem [- Władysławem Pawłowskim] i ze stryjenką, oni też byli.
Nagle poszła wieść – armia radziecka i wojsko polskie przechodzi Wisłę. Rzeczywiście, w okolicach Góry Kalwarii przeszli. Ojciec mówi: „Słuchaj, pójdziemy im na spotkanie”. To było w kierunku Piaseczna, bo oni szli od strony Wisły w tą stronę. „Dobrze, pójdziemy”. Ojciec, zresztą jak i moja mama, kończyli szkoły w czasie okupacji rosyjskiej, przed pierwszą wojną światową.
[Rodzice znali język rosyjski, bo w szkole w czasie zaborów nie wolno było mówić po polski tylko po rosyjsku!] Tak, to było tak zwane – Gorodzko Uczyliszcze. Ojciec mógł się z nimi [z Rosjanami] porozumieć. Oni zapraszali nas: „Chodźcie tutaj, podwieziemy was do [Warszawy na czołgach]”. Powiedziałem: „Ojciec, nie”. Całe szczęście, bo Rosjanie nie liczyli się z nami, można było wtedy dostać kulę w łeb. Tak się zdarzało. Osobiście tego nie widziałem, ale fama szła. Potem okazało się, że nastąpił „wybuch” niepodległości, [rosyjsko-komunistycznej].
Myśmy poszli 19 stycznia. Zimno było. Wisła była [zamarznięta], szło się przez lód. Ojciec się mnie pytał: „Słuchaj, Jasiu – jestem taki przysłowiowy Jasio – jak myślisz: czy dom stoi, czy nie?”. Szliśmy przez lód, most Poniatowskiego zwalony. Przeszliśmy, patrzymy – o Boże, stoi. To jest Estońska 8. Co robić? Dom niesamowicie przeszklony, okna jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć od strony ulicy, przepierzenie między jednym a drugim pokojem szkło, balkon, szkło, kuchnia, łazienka to była i jest taka. Całe szczęście, że część rodziny ojca mieszkała na Grochowie, mieli taki mały domek. Mogliśmy się spotkać, uściskać: „Boże jedyny, jesteście, żyjecie!” i być u nich.
Zatrzymaliśmy się u nich, ojciec był, stryjenka, [jej mąż] zresztą mój chrzestny ojciec. Chodziłem stamtąd [z Grochowa (koło ulicy Wiatracznej) na Saską Kępę] porządkować mieszkanie. [Masa szkła, a nawet leżał tam pocisk artyleryjski – niewypał].
Nie, ale Rosjanie szwendali się, szukali, grabili. W pewnym momencie drzwi się otwierają, bo zamki były porozbijane, wchodzi sołdat, to mu powiedziałem parę słów. Wycofał się na całe szczęście, bo przecież on miał broń, a ja co? Młody chłopak tylko pięści, przecież on mógł mnie zastrzelić i koniec.
Potem okazało się, że mama, która została wysiedlona [jeszcze przez Niemców] do Miłosnej, wróciła i właśnie na Grochowie żeśmy się spotkali, wszyscy cała rodzina, całe szczęście. Trzeba było jakoś przede wszystkim okna czymś zabić, [żeby móc mieszkać na Saskiej Kępie. Zrobiliśmy to z ojcem].
Tak, była niesamowicie ciężka zima [bardzo silne mrozy]. Potem zacząłem chodzić do szkoły, trzeba było uzupełnić [edukację]. Tuż przed Powstaniem chodziłem do pierwszej klasy [konspiracyjnego] gimnazjum imienia „Przyszłość”, mieściło się ono przy ulicy Śniadeckich, zakonspirowane, pod nazwą szkoły mechanicznej, [która wtedy była dozwolona]. Stamtąd rzeczywiście chodziliśmy raz w tygodniu na [tak zwane warsztaty przy ulicy] Konopczyńskiego, to była rzeczywiście szkoła mechaniczna, piłowało się jakiś kawałek żelaza i tyle. Jeden z moich kolegów właśnie z tej szkoły, jak się potem okazało, że też należał do konspiracji, ale do jakiego oddziału nie wiem, w każdym razie na Konopczyńskiego były frezarki, tokarki, różne maszyny, robiono części między innymi do Stena.
W ogóle to mi się przydało, bo zawsze jednak trzeba pewne rzeczy umieć w życiu. [Takie praktyczne].
[Powrót do Warszawy. Ja, ojciec, stryj ze stryjenką. Synowie stryja jeden był na Zachodzie, a jeden został zabrany przez Niemców na roboty, w ogóle zginął bez wieści. [Syn stryja] Edek Pawłowski, zresztą Edek nie żyje już, on był właśnie między innymi w Normandii w armii.
Jak myśmy szli, to jest przecież opętany kawał drogi, Mokotów [barykad] dużo nie było, ale jak dochodziliśmy do Śródmieścia (szliśmy Mokotowską, do placu Trzech Krzyży, potem skręciliśmy w Kruczą, bo ojciec chciał nam pokazać barykady), ojciec mówi: „Jasiu, popatrz, tą barykadę pomagałem chłopakom budować, tą też”. Ojciec nie należał [do konspiracji], chodziło o to, żeby utrzymać rodzinę, a konspiracja to było jednak ryzyko, że można było stracić ojca i co wtedy my? Ojciec orientował się doskonale, co się z nami dzieje, [że byliśmy w konspiracji]
Tak żeśmy szli, potem Książęcą w dół szło się powyżej mostu Poniatowskiego […], przez lód, z nami szła też masa ludzi. Boże, jak myśmy byli wtedy obdarci, zimno było.
Tak. [To przecież była wojna, Powstanie. Warszawa zrujnowana w osiemdziesięciu procentach]. Gruzy i gruzy! Ludzie przytulali się gdzie bądź. Na przykład ktoś, kto mieszkał w Śródmieściu, przykładowo – zobaczył, że ten dom jakoś ocalał, to po prostu ludzie wchodzili i mieszkali, bo co było robić.
Warszawa zrujnowana. Tak. To nie była prosta sprawa. Ojciec musiał się zająć byle jaką pracą, został kelnerem, [żeby było w domu trochę pieniędzy, żebyśmy mieli, za co kupić coś do jedzenia].
Tak. Tę pracę dostał między innymi przez stare znajomości, w rosyjskim [domu towarowym i restauracji] na Pradze, w tak zwanej Osobnaja Targowla, dzięki temu mieliśmy coś do jedzenia.
W międzyczasie u nas na Saskiej Kępie było takie jakby spotykanie się wszystkich. To jeden kolega się nagle zjawił, drugi kolega, trzeci kolega. Na przykład Leszek Niewiadomski (jego ojciec był profesorem na politechnice) mówi: „Słuchaj Janusz, chodź, musimy się przejść”. Dobrze, przeszliśmy się, weszliśmy do jakiejś piwnicy. Patrzę – wór pszenicy. A ponieważ nikt się do tego [nie przyznawał], to było wszystko otwarte, wziąłem [pszenicę]. Przez długi czas mełło się na zwykłym młynku do kawy, [żeby zrobić z tego kaszę zdatną do gotowania i zjedzenia. Tym żywiliśmy się przez dłuższy czas]. Tym żeśmy się żywili – na śniadanie, obiad, kolację. Potem zjawiła się Lola Stalińska, to byli nasi sąsiedzi: Janusz Staliński, Lola [(Karolina)] Bochniewicz zamężna za Januszem Stalińskim, późniejszym rektorem Politechniki Gdańskiej, profesorem politechniki, w czasie wojny był internowany [w oflagu], bo był kadetem w marynarce [wojennej] przed wojną, jako bardzo młody człowiek. On w oflagu Offizierlager uzupełniał wykształcenie, bo było tam bardzo dużo ludzi wysoko wykształconych [i zorganizowali wykłady]. [Uzupełniał studia] z zakresu matematyki i nie tylko matematyki, mógł potem dokończyć studia na Politechnice Gdańskiej i z asystenta awansował na profesora, potem na dziekana i rektora.
Przede wszystkim czuło się wspólnotę, że ludzie nie byli sobie obcy, tylko jeden drugiemu chciał pomóc w jakiś sposób. To nie było, powiedzmy, tak jak dziś – ostre łokcie i tak dalej, tylko naprawdę czuło się tę wspólnotę. Natomiast część chłopstwa to można byłoby [określić]: „Chcieliśta Powstania, mata Powstanie”, ale to była tylko niewielka część. Stosunek ludzi do siebie był naprawdę pozytywny. Jak zaczęło się życie normować, zacząłem chodzić na Pradze do szkoły [do gimnazjum]. Któregoś dnia dzwonek, stukanie [do drzwi. Jakiś żołnierz pyta się o moją mamę. Chciał jej podziękować, ze wywróżyła mu, że ocaleje z wojny].
Właśnie chciałem o tym powiedzieć. Mieszkanie, kaloryfery, zimno, nie było ogrzewania. Całe szczęście, że jeszcze z czasów okupacji był taki piec [kaflowy] do opalania i jakoś można było w nim rozpalić ogień. Woda była na sąsiedniej posesji i to naprzeciwko tego domu, była tam taka zwykła pompa, to ludzi dookoła, dosłownie, ratowało. Przecież do gotowania, a i umyć się trzeba, pomimo że było zimno.
Jeszcze muszę dodać jedną rzecz, w gimnazjum na Śniadeckich nauczyciele to były naprawdę świetlane postacie, to byli nie tylko nasi nauczyciele, ale to byli nasi przyjaciele, starsi ludzie. Na przykład łacinnik, siwiutki pan, ale dosłownie nie mam słów uznania dla tych ludzi. [Uczyli i pomagali nam młodzieży, jak tylko mogli].
Stosunek był do nas bardzo życzliwy. „Słuchajcie, musicie się uczyć”. Nam oczywiście czasami były kiełbie we łbie, jak to młodzieży – tu konspiracja, tu wszystko, a nauka, nauka to będzie [później].
[Nonsens. To była okupacja i tej teraz wy nie rozumiecie, nie rozumiecie nastrojów, ani tamtych czasów].
Oczekiwano? Nie! Myśmy się poczuwali do tego! To było tak oczywiste dla nas tak jak oddychanie. W pewnym momencie zastukał do drzwi i zjawił się drugi dowódca [„Orląt”], właśnie Stępień „Arcymewa”, mówi: „Słuchaj, zbieram chłopaków, bo będę organizował naszą grupę »Orląt Warszawskich«. Czy chciałbyś uczestniczyć w tym?”. Pomyślałem sobie tak – niedługo siostra może wróci, bo już się dowiedzieliśmy, że siostra jest w drodze z obozu po Powstaniu. Rodzicom jest ciężko, bo żywność i wszystko, tak że jak będę mógł [im pomóc, jedne usta mniej do wyżywienia].
Dowódca nasz gdzie nas zbierał? Do Zakopanego. Dużo naprawdę kolegów z okresu okupacji, z naszego oddziału „Orląt”, pozbierał. Mieszkaliśmy na Bystrym w KBK. Za tłusto nie było, nasz dowódca chodził dosłownie z czapką: „Może byście nam coś dali, bo dzieci…”. To był wspaniały okres […]. [Koleżeństwo, wspólnota i tym podobne, no i my „Orlęta”].
Właśnie do tego dążę. Potem zaczął organizować szkołę „Orląt Grunwaldzkich”. Zdawał sobie sprawę, że organizacja „Orląt” jako podbudowa do „Strzelca” przedwojennego, jest, powiedzmy, sobie raczej dziwnie widziana przez władze partyjne, rząd lubelski [komunistów].
Absolutnie tak. On, człowiek o niesamowitej energii, zdolności przebicia, zorganizował właśnie szkołę „Orląt Grunwaldzkich”, przeniósł nas wszystkich do Karpacza do „Orlinka”, który tak do dziś się nazywa. Chodziliśmy tam do gimnazjum [imienia Maurycego Mochnackiego, ale też było w dalszym ciągu szkolenie „orlęce”. Potem [komuniści] nas rozbili, [zlikwidowali „Orlinek”].
Zlikwidowali! To przejęło RTPD (Robotnicze Towarzystwo Przyjaciół Dzieci). Dyrektor został usunięty, dyrektorem został niejaki pan Daniłwicz (przyszedł ze Wschodu), [pijak], który codziennie musiał się wspomagać dużą szklanką wódki, [a nawet spirytusu. Część z nas została w „Orlinku”, trzeba było kończyć naukę w gimnazjum].
Myśmy jako Szkoła Orląt Grunwaldzkich należeli do DOW – Dowództwo Okręgu Wojskowego Wrocław, on został zdemobilizowany i usunięty w ogóle.
On potem był aresztowany, zarzucali mu masę różnych rzeczy, [jak to komuniści].
Na jesieni 1946 roku została zlikwidowana Szkoła Orląt Grunwaldzkich, a wiosną [1947 roku] zostałem aresztowany przez milicję i urząd UBP. Zarzucano mi działalność wywrotową.
W Karpaczu. To było właśnie RTP, to był ten sam budynek, „Orlinek”. [Musiałem dokończyć trzecią klasę gimnazjum].
Musze powiedzieć, że bardzo namacalnie się odbywały. To znaczy dwóch takich na dwa metry [milicjantów], jeden trzymał mnie za nogi, drugi trzymał mnie za ramiona [i na zmianę mnie bili]. Tutaj położyli na sofce i cudem udało mi się uratować nerki. Oni mnie tak bili, potem przewieźli nas do Jeleniej Góry, do więzienia. To nie tylko ja tam byłem, ale i kilkunastu kolegów też. [Ustawiono nas w szeregu na korytarzu. I oficer w mundurze polskiego kapitana przywitał nas słowami: „Nu zawtra pogawarim rebiata”. Potem znaleźliśmy się w celi].
Potem, jak wróciłem, już szkołę zawaliłem, niestety potem musiałem powtarzać, bo po prostu nie byłem w stanie [uczyć się po takich przejściach], jak już nas wypuścili z więzienia w Jeleniej Górze.
Tak, [gdy wypuszczono nas z więzienia w Jeleniej Górze]. Wchodzimy do tramwaju (nie wiem, czy w tej chwili są jeszcze tramwaje w Jeleniej Górze, ale wtedy były), konduktor do nas podchodzi: „Panowie [za bilety]”. – „A nie, my jesteśmy wypuszczeni z więzienia”. Pusto się zrobiło od razu w tramwaju. W pewnym momencie na jednym przystanku wchodzi młody człowiek, jasny taki blondyn, do dzisiaj pamiętam tę jego twarz. Jak zobaczył nas, od razu się wycofał, piorunem. [To był ubowiec, który mnie przesłuchiwał w Karpaczu].
Przesłuchiwał mnie. […]
Nie. [UB nie zawracało sobie głowy takimi „drobnostkami” jak oskarżenie i proces].
To nie był długi czas. Ileż siedziałem? Dwa tygodnie, coś takiego. [Nie, nie pamiętam]. Najważniejsze były przesłuchania, [długo miałem po nich ślady].
Potem wróciłem do Warszawy. Chciałem ukończyć szkołę [na tak zwanych semestrach, dwa lata w jeden rok]. To było Gimnazjum i Liceum imienia Tadeusz Rejtana na ulicy Rakowieckiej. To był jednak kawał drogi z Saskiej Kępy, a i trzeba było zacząć pracować. Pracowałem w różnych miejscach, więc przeniosłem się do szkoły wieczorowej na Pradze [dla pracujących].
Już nie. Z tym że jak wymagali życiorysu, to trzeba było pewne rzeczy omijać. Zostałem też członkiem jachtklubu, wspaniali ludzie byli, komandor Barylski, komandor Kusnerz i inni zresztą nieżyjący już dawno ludzie. Tak się zaczęła moja kariera żeglarska. [Na Pradze] w gimnazjum dla pracujących na ulicy Siennickiej zrobiłem maturę. [I w tym czasie pracowałem też jako nauczyciel wf-u w technikum budowlanym na ulicy Górnośląskiej].
Najpierw na ASP, ale ponieważ ojciec był niestety już bardzo zmęczony, styrany… Krótko mówiąc, zrezygnowałem z ASP i przeniosłem się na Akademię Wychowania Fizycznego. W roku 1948 w Giżycku skończyłem instruktorski obóz żeglarski [ze stopniem sternika i instruktora].
Nie. Ponieważ już byłem instruktorem żeglarstwa, poza tym szkolenie [w organizacji „Orląt”], które przeszliśmy z zakresu wf-u w czasie okupacji i potem, dało mi pewne podstawy. Tuż przed maturą udało mi się zostać nauczycielem wf-u w gimnazjum techniki budowlanej przy ulicy Górnośląskiej. To był taki ogromny szary budynek w Karpaczu, trochę trenowałem skoki narciarskie. Jak były mistrzostwa Warszawy w skokach narciarskich, stanąłem do zawodów. Moi uczniowie z gimnazjum (niemalże równolatkami byliśmy), różnica kilkunastu lat zaledwie i ogłoszenie: „A teraz skacze obiecujący junior z Warszawy Janusz Pawłowski!”. Skoczyłem, specjalnie daleko nie skoczyłem, ale skoczyłem. Moi uczniowie: „Junior!!!”. Mieliśmy z tego nieprawdopodobną zabawę. Potem jak prowadziłem lekcje, [to mówili do mnie] Junior.
Tak.
Na przykład z kolegą, który mieszka w tej chwili w Piasecznie, Czarek Sokołowski. Raz, że się znaliśmy od piątej klasy szkoły powszechnej, byliśmy razem w „Orlętach”, byłem świadkiem na jego ślubie, ojcem chrzestnym ich syna, jego żona Hela niestety nie żyje już. Syn, a mój chrześniak też nie żyje, trzeci zawał serca.
À propos zawału serca, ojciec, przechodząc już na emeryturę. W pewnym momencie słyszę jakieś skrobanie do drzwi, ojciec stoi za drzwiami, już taki [ledwo przytomny]. Co się okazało – zawał.
Nie powiem w tej chwili, niestety nie pamiętam.
To był początek lat pięćdziesiątych. Co robić, oczywiście ułożyliśmy ojca w łóżku, już spokojny, do szpitala. Pogotowie: „Nie mamy czasu”. To do mojej serdecznej przyjaciółki zadzwoniłem, mówię: „Ewa, ratuj!” [profesor nauk medycznych Ewa Rowińska-Zakrawska].
Jej ojciec profesor Rowiński, Akademia Medyczna, rentgenolog. Ona skończony lekarz. Ona mówi: „Słuchaj Janusz, u mnie jest na oddziale miejsce dla twojego ojca”. Potem, jak ojciec zmarł, to Ewa (mamy jeszcze taki sporadyczny kontakt listowny) zapytała się: „Janusz, jeśli chcesz – ponieważ musi nastąpić obdukcja, bo w szpitalu – to mogę tak jakoś skierować, że bez obdukcji”. Pytam się mamy: „Mamo, czy?”. – A ona mówi: „Musimy się dowiedzieć, dlaczego ojciec zmarł, co się stało”. Okazało się, że niestety to był trzynasty zawał. [Wojna i czas powojenny zniszczyły ojca].
To były takie mini zawały. Ewa powiedziała, zresztą specjalność fizjolog [ftyzjatra], mówi: „Janusz, gdyby ojciec nawet wyszedł z tego ostatniego zawału, to miał maksimum dwa może trzy miesiące życia”.
Ewa robiła co mogła. […]
Dział rzeźby.
Tak, do dzisiaj. […]
Mamy. To jest kolega, który był zresztą podinstruktorem „Orląt” – Jurek Motoczyński, Adek Sterniński, jego żona była dyrektorką „Cepelii”, Iza Szerska-Sternińska i inni.
Nie wiem.
On jest historykiem. Dwa lata temu, akurat byłem w Warszawie, mieliśmy tak zwane jajko orlęce w „Poniatówce”, to on przysiadł się do mnie, bo koledzy mu powiedzieli: „A to Janusz”, po prostu przeprowadził wywiad ze mną. Jestem w książce, nawet moje zdjęcie tam jest z dawnych lat.
Dosyć skrótowej. Po skończeniu Akademii Wychowania Fizycznego zacząłem już pracować.