Dionizy Sybicki „Świr”
Nazywam się Dionizy Sybicki, powstaniec warszawski. Przydział miałem do 8. Dywizji Piechoty z rejonem działania Warszawa Żoliborz, Bielany. Byłem dowódcą plutonu 247.
- Przejdźmy teraz do czasów przed wybuchem wojny. Proszę powiedzieć, czym się pan zajmował przed 1939 rokiem? Mówił pan, że przed wybuchem wojny nie mieszkał pan w Warszawie. Proszę opowiedzieć, w jaki sposób znalazł się pan w Warszawie.
W 1936 roku otrzymałem pracę. Byłem z zawodu nauczycielem, ale nie miałem pracy, bo wtedy było bardzo trudno o pracę. W 1936 roku otrzymałem skierowanie do Warszawy, do pracy w Ministerstwie Sprawiedliwości. Pracowałem w biurze w trzecim departamencie.
- Czym się pan tam zajmował?
Pracą biurową. W 1939 roku zostałem powołany do wojska na miesięczny kurs dowódców kompanii i skierowany do rejonu OK-V, to jest V Okręg Wojskowy, do jednostki w Radymnie.
- Gdzie zastał pana wybuch wojny?
1 września pełniłem służbę oficera inspekcyjnego garnizonu w Radymnie. Jako oficer inspekcyjny byłem w pomieszczeniu, gdzie była wartownia. W nocy dostałem telefon, sprawdzili personalia. „Proszę zerwać plombę, wyjąć instrukcję mobilizacyjną, przeczytać i wykonać”. To był wybuch wojny.
- Jak brzmiała ta instrukcja?
Żeby zawiadomić wszystkich oficerów garnizonu, że wojna. I to zrobiłem.
- Czy w instrukcji były jakieś instrukcje dotyczące ruchów wojsk?
Nie, to już było poza moją funkcją. Swoją funkcję wykonałem i nadal byłem na tym stanowisku. A to, co im przeczytałem, to znaczy ogłoszenie, już poszło w cały garnizon, bo wszyscy mieli jakieś swoje zadania na wypadek mobilizacji. Tego już nie znam. Każdy swoje wykonał, jak się dowiedział, że jest wojna.
- Jakie było pana zadanie w tym momencie?
Powiadomienie, bo było już w instrukcji, co kto ma robić. Już nie pamiętam, a swoje wykonałem.
- Proszę powiedzieć, co się stało później, po wybuchu wojny, podczas okupacji? Wrócił pan do Warszawy?
Zdaje się, że wtedy dostałem przydział… Aha, ten kurs się skończył. Dano mi przydział, żeby się zgłosić do Grodna. To było OK-III, zdaje się. Drugi kolega z kursu dowódców kompanii, też miał przydział do Grodna. We dwóch. On nazywał się Adaś Sułkowski, świeżo ożeniony. Mieszkał w Warszawie niedaleko mnie i do Grodna jedziemy. Ale nie dojechaliśmy do Grodna, tylko do Sokółki, bo już tereny północne od strony morza były zajęte przez Niemców. No to nie jedziemy tam, wracamy do domu. Umówiliśmy się. „Na razie, proszę panów, sytuacja się zmieniła na naszym odcinku w Sokółce. Nie jesteście panowie potrzebni, nie mamy was czym zająć. Wracajcie do Warszawy i czekajcie na wezwanie, jak będziecie potrzebni”. […]
- Jak wyglądał powrót do Warszawy?
Już nie było specjalnych przeszkód. W każdym razie jako wojskowi mieliśmy pierwszeństwo, taksówka była dla nas, nie dla cywilów. Dosyć, że do Warszawy dojechaliśmy i czekamy, co będzie? Jakiś znak, czy będą nas wzywać. Adaś miał telefon w domu, a ja nie miałem. Umówiliśmy się, że do niego będą dzwonili z Sokółki i on mnie powiadomi. Siedziałem w domu.
- Jakie nastroje po powrocie były w Warszawie, kiedy wiadomo było już, że wybuchła wojna?
[…] Czekaliśmy na wezwanie. Po dwóch dniach czy na drugi dzień, nie pamiętam, poszedłem do mieszkania Adasia i się pytam, a tata jego, bardzo miły pan, powiada: „Adaś już pojechał. Wezwali go”. Mnie nie zawiadomił, no to zostałem w Warszawie.
Adaś pojechał do Grodna, a ja [zostałem] w Warszawie. Adaś później był w Katyniu. To już później się okazało. Jak pojechał do Grodna, to 17 września bolszewicy wkroczyli do Polski. Zajęli Grodno i Adasia wzięli do Katynia. Tam zginął. O tym się dowiedzieliśmy dopiero później. W każdym razie on zginął w Katyniu, a ja do Warszawy dojechałem żywy.
- Proszę powiedzieć w takim razie o Powstaniu. Wybuch Powstania. Proszę powiedzieć, jak pan wstąpił do konspiracji.
Alianci zawiedli, Paryż padł, wobec tego zgłosiłem się do wojska. Padła myśl w Polsce, żeby stworzyć Armię Krajową, bo część naszej armii była już na Zachodzie (w czasie wojny przecież nasze armie były też w Anglii). Zgłosiłem się więc do tej armii, do majora Kwarcianego i zapisałem się do Armii Krajowej.
- Czy ktoś pana polecał? Jak pan się dowiedział o istnieniu Armii Krajowej?
Przecież była konspiracja już.
- Czyli ktoś z kolegów panu powiedział?
Było już głośno.
Wszyscy wiedzieli, tak.
- Ale Armia Krajowa była też tajna, ktoś musiał wprowadzić.
Miałem kontakt, były spotkania, były informacje.
- Proszę opowiedzieć, jak wyglądała działalność konspiracyjna przed wybuchem Powstania?
Były spotkania, były wpadki, były zdrady też, były różne…
- Pamięta pan jakąś taką historię?
Specjalnie nie pamiętam, tylko tak ze słyszenia. Bo na tych spotkaniach Niemcy śledzili… Często wpadali na zebranie, zabierali ludzi. Tak że to był ruch.
- Czy ktoś z pana znajomych w ten sposób wpadł na takim zebraniu?
Dużo, jeden mój kolega szkolny z warszawskiego gimnazjum też, Jan Madej.
- Proszę w dwóch słowach powiedzieć o pana pseudonimie. Pan mówił o pseudonimie, że to jakiś skrót?
To jest skrót nazwiska mojej matki, Świderskiej z domu.
- Czyli tak pan wybrał czy nadali panu?
Nie, sam wybrałem. Ten pseudonim już przedtem miałem gotowy, że taki „Świr” będzie.
- Proszę opowiedzieć, czy podczas okupacji, przed wybuchem Powstania, brał pan udział w produkcji broni?
Nie brałem udziału, ale w każdym razie wiedziałem o tym, że to się robi. Były pistolety i były zrzuty broni z Anglii, były samoloty z Włoch przywożące zrzuty z bronią. Nawet z żywnością był sowiecki zrzut jednej nocy.
Na Żoliborz. Bo była delegacja, że mieliśmy przejść przez Wisłę do Rosjan.
- Ale to już w czasie Powstania?
To już w czasie Powstania, tak.
- Gdzie pana zastał wybuch Powstania? Gdzie pan był, w jakiej dzielnicy? Czy spodziewano się tego?
Mieszkaliśmy na ulicy Ogrodowej…
I żona. Jest napisane: „Mój pierwszy dzień Powstania”. Jedna stronica i to właśnie można by było teraz odczytać. Potem jeśli chodzi o Powstanie, to był: „Mój ostatni dzień Powstania”. Też jedna stronica.
- Proszę opowiedzieć teraz swoimi słowami jak to wyglądało.
Jeśli chodzi o pierwszy dzień, to już mówię. Żona w takim stanie, co robić?
W stanie odmiennym. To było pierwszego, a dziecko urodziło się 23 sierpnia, więc była poważna sytuacja rodzinna. Ale rozkaz jest rozkazem. Był rozkaz wyraźny, zresztą władze o tym nie wiedziały, nie mogły wiedzieć. Nie wiedziałem, co zrobić, ale musiałem [iść]. Rozkaz był, żeby żywności zabrać ze sobą na trzy dni, a żywności nie było, był głód w Warszawie. Tyle co zdążyli uratować szmuglerzy, to ludzie się tym żywili. Były bardzo skąpe dostawy, bo żandarmeria niemiecka po drodze rabowała żywność.
- Pan wziął jedzenie na trzy dni, a co się stało z żoną?
Nic nie wziąłem, bo nie było.
Żona została pod opieką sąsiadów i wtedy był mój brat w Warszawie, bo był w Łowickim ścigany. Ściągnąłem go do Warszawy i został jako opiekun nad moją żoną.
- Proszę powiedzieć, czy brat brał udział w Powstaniu, czy był cywilem?
On był cywilem. Ale dzielnica Wola została zagarnięta zaraz na początku przez „ukraińców” i mordowali po kolei wszystkich.
Myśmy mieszkali na Ogrodowej, to nie była Wola, ale Wola była od zachodniej strony, od nas na zachód. Tamta dzielnica bardzo ucierpiała.
Tam został zagarnięty do obozu w Brzegu nad Wisłą i do końca wojny siedział w obozie. Tak że z niego pociechy nie było dla żony.
- Proszę opowiedzieć o wyjściu do Powstania. Mówił pan, że nie było jedzenia, a trzeba było wziąć ze sobą coś do jedzenia.
Tak, zgłosiłem się. […]
- Proszę opisać pana dojście do oddziału.
Pierwszego przyszedł goniec, dał mi meldunek. Wobec tego poszedłem na pierwszy dzień. Major poprowadził pierwszy oddział na koszary niemieckie, co było po prostu nie do wykonania. [Niemcy] na piętrach siedzą, karabiny mają nastawione, przed naszymi żołnierzami pole otwarte. Jak poprowadził oddział, tak tamci ruszyli i nasi musieli się cofnąć i dobrze zrobili, bo byliby wszyscy wybici. Zrobił się mały zamęt, popłoch, więc opanowałem sytuację, zatrzymałem: „Stać, bo tam dalej też są Niemcy!”. No i skierowałem na ulicę Kołobrzeską, tam był dom murowany, to był punkt oporu. Potem Niemcy zaczęli badać nasze siły. Nie byli zorientowani, czy nas jest dużo, czy duża siła i wysyłali patrole. Wybrałem sobie stanowisko na rogu Kołobrzeskiej i Kamedułów. Tam stał krzyż. Koło tego krzyża jadą Niemcy, patrol niemiecki na motocyklu, dwóch Niemców. Aha, jeszcze przed tym było. Na początku, na zbiórce major się pyta: „Kto dobrze strzela?!”. – „Ja dobrze strzelam”. Wyciągnąłem rękę, dał mi karabin. No to już wtedy byłem mocny, mój był karabin. Jak te patrole ruszyły i Kamedułów leciał motocykl z przyczepką, to zasadziłem się porządnie i wypaliłem do tych Niemców. Zakołował się motor, wywinął się w jedną, w drugą stronę i wpadło to wszystko do rowu. Co potem dalej robiłem?
- Co się stało Niemcami? Wpadli do rowu i…
Nie wiem, czy ich obydwu zabiłem, czy jednego, czy żadnego, bo już była wkoło strzelanina i trzeba było już zmieniać stanowisko. W każdym razie trafiłem w Niemców. Potem był szybko wieczór, rozkaz wymarszu, ponieważ fiasko z Powstania, fiasko z zaskoczenia, zawiedli alianci, to już wiadomo.
Rozkaz wymarszu do Puszczy Kampinoskiej. Zaczął padać wielki deszcz i tak w tym deszczu doszliśmy do puszczy. Tam byliśmy jakiś czas. Ale w międzyczasie Starówka była oblężona i bardzo zagrożona, więc wycofano nas z puszczy do miasta. Ale już do Starówki nas nie dano, widocznie się sytuacja znowu zmieniła. Co dalej było?… Aha, byliśmy już w partyzantce i po jakimś czasie odwołano nas z partyzantki, bo tam nie był taki ważny front. Cofnęli nas…
- Jak długo pan był w Kampinosie?
W Kampinosie zdaje się, że do 15 sierpnia. W Kampinosie byłem chyba dwa tygodnie.
- Jak wyglądała sytuacja w Kampinosie?
W Kampinosie Niemcy też byli, trzeba było z nimi walczyć, spotkania bitewne były. Ale potem się stamtąd dokądś wycofali, bo to nie trwało długo, a nas odwołali, bo walki w Kampinosie się szybko skończyły.
- Czy brał pan udział w bitwie pod Babicami?
A! Pod Babicami! Szczęście, że Babice przedtem znałem. Tam też moja rodzina mieszkała. Tam jest osiedle pocztowców. Osiedle pocztowców, prywatne domki i tam mieszkali. Było też bombardowane. Kuzyni mieszkali pod numerem czwartym na jakiejś ulicy, to uszkodziło ten dom też.
- Jak wyglądało starcie wojsk polskich i niemieckich pod Babicami?
Jak myśmy doszli do puszczy, to tylko słyszeliśmy głos bitwy pod Babicami. Była mowa, że trzeba iść tam, gdzie strzelają, bo tam są pewnie nasi. Musimy im pomóc. Ale myśmy byli tacy zmęczeni, bo to jest dwadzieścia pięć kilometrów w zimnie, w deszczu, już nie byliśmy w stanie jeszcze gdzieś wojować. Bitwa pod Babicami szybko się skończyła i myśmy zostali w Kampinosie, a potem odwołanie.
- Jak wyglądała sytuacja po powrocie do Warszawy, po Kampinosie?
Były bitwy, starcia właściwie… Ponieważ byliśmy odwołani z puszczy, to byliśmy potem na osiedlu Zdobyczy Robotniczej i zauważyliśmy, że na przedpolu od strony Warszawy rusza się jakiś oddział. Ktoś się domyślił, że to pewnie nasi, szukają drogi. Trzeba im podać jakiś znak. Ktoś wywiesił wysoko jakąś czerwoną sukienkę czy coś takiego, żeby dać znać, że tu jesteśmy.
Zauważyli, ale nie wiadomo, kto to był, czy to nasi, czy nie nasi, bo to było daleko, ledwie zauważone. Wtedy bitwa się zaczęła na osiedlu Zdobyczy Robotniczej.
- A kim był ten oddział? Oddział należał do powstańców czy do Niemców?
A licho wie.
Nic się nie okazało, bo powstała bitwa i wtedy pułkownik… Nie pamiętałem tego, czy to Niemcy.
- Oni zaatakowali pana oddział?
Tam już inni znowu byli, to ciągle się mieszało.
- Proszę powiedzieć, czy pana oddział był dobrze zaopatrzony w broń?
Żaden oddział nie był dobrze zaopatrzony. Każdy miał wielkie i. Trochę własnej, trochę ze zrzutów, trochę zdobycznej.
- Czy był jakiś podział, że starsi rangą dostawali broń, a młodsi nie? Czy ten, kto zdobył?
Nie było czym dzielić. Jak zdobyłem karabin, to byłem bardzo ważny. Mogłem strzelić chociaż raz, bo i naboi nie było.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądały kontakty z cywilami, już jak pan wrócił do Warszawy?
Smutne w każdym bądź razie były, ale tak, żeby coś opowiedzieć…
- Ale dlaczego smutne? Czy ludzie nie cieszyli się z Powstania?
Przecież wojna to nie jest pociecha, żeby się z tego cieszyć, każdemu dokuczyła. Były ofiary, był zamęt, bombardowania, wszystko, no wojna. To gdzie tu mówić, żeby się z czegoś cieszyć?
- Czyli ludzie popierali Powstanie?
A no właśnie, owszem. Powstanie musiało wybuchnąć. To należało omówić wcześniej. Myśmy tego nie poruszali, że nastrój był, takie napięcie było wielkie, że nie dało się ludzi utrzymać. Gdyby się powiedziało, że nie będzie Powstania, to samo by wybuchło. Napisał Jeziorański, że musiało wybuchnąć, chociażby na własną śmierć, ale musiało. To jest moment bardzo ważny. Nie jestem politykiem, ale jak zarządzono stan wojenny, to też było napięcie wielkie. To już Rosja szła, nie pamiętam dokładnie. W każdym razie, gdyby Jaruzelski nie zamknął tych gorących Polaków – przecież wielu zamknął – to by wybuchło znowu coś. Jeszcze większa krwawica by była. Tak że do niego nie mam pretensji, uważam że to był konieczny krok, żeby zamknąć tych gorących [działaczy]… Spokój tylko może uratować.
- Jeszcze wrócimy do czasów po Powstaniu. Proszę teraz opowiedzieć jeszcze w kilku słowach o kontaktach z ludnością cywilną. Jak w czasie Powstania wyglądało życie codzienne związane z jedzeniem, higieną, wodą?
Jak żona urodziła, to wody nie było, lekarza, nic. Skąd! A ja byłem na froncie.
- Pan miał kontakt, dochodziły jakieś wiadomości?
Jak wróciliśmy z Kampinosu, to wysłałem pytanie kanałami na ulicę Ogrodową, tam gdzie mieszkaliśmy i dostałem odpowiedź: „Proszę pana, tam nikogo nie ma. Tam wszyscy byli wymordowani”. Dostałem wiadomość, że rodzinę straciłem. Przedtem jeszcze miałem katastrofę. Córka była przez komuchów zabita.
W czasie Powstania byłem w akcji, niewiele miałem kontaktu. Ludność chowała się do piwnic i tyle. Najwyżej rozmowa była. Niektórzy krytykowali, niektórzy wystraszeni. Co można było powiedzieć? Chowali się, każdy się chował.
- W jakiej dzielnicy to było?
Tam gdzie pałac Marii Kazimiery albo królowej Marysieńki Sobieskiej na Żoliborzu…
- Proszę powiedzieć, czy miał pan kontakt z oddziałami niepolskimi, które walczyły u boku powstańców, ale złożonych z innych narodowości? Na przykład żydowska?
Nie, nie było nikogo z obcych, żeby pomagali.
- Czy był pan świadkiem jakichś zbrodni niemieckich?
Nie.
- Czy miał pan kiedyś biski kontakt z oddziałami niemieckimi?
Nie miałem.
- Tylko z jakiejś odległości, tak?
Tak, w czasie bitwy to przecież nie kontakt.
- Proszę opowiedzieć, w którym momencie udało się nawiązać kontakt w rodziną.
Po Powstaniu, jak już wszystkich wyrzucano do obozu w Pruszkowie, to spotkałem właśnie żonę. Jak to wyglądało? Jak ludzie wyszli z miasta, już nie strzelają, to każdy dawał znać… Wszystko się rozsypało. Każdy chciał dać znać, gdzie jest, czy żyje i dokąd się kieruje, do jakiegoś członka rodziny, czy do jakiejś miejscowości. Na każdym kawałku muru, każdym kawałku płotu były przylepione kartki. Taki i taki tu mieszka, tu i tu się udaje i przede wszystkim, że żyje. To było zupełnie oblepione na biało. RGO działało. Działała organizacja, Rada Główna Opiekuńcza, tak się nazywała. To była dobroczynna organizacja polska, tolerowana przez Niemców, bo innego polskiego kroku nie było wolno [robić]. Ta organizacja niosła pomoc wszędzie tam, gdzie mogła i gdzie ta pomoc była potrzebna, a była potrzebna wszędzie. Zorganizowali biura na mieście, gdzie przyjmowali zgłoszenia. To co się nalepiło na kartce i przylepiło na kamieniu przydrożnym, to można było tam się zgłosić, zapisać i przeczytać, czy może już tam jest zapisany ktoś z rodziny. Przeczytałem, nie było nikogo. Zapisałem się. Taki i taki, tu i tu, kieruje się tam a tam.
Kierowałem się do Łowicza, bo tam miałem ojca chrzestnego. Najpierw [udałem się] do Milanówka, to było blisko. A w Milanówku miałem znajomych z ministerstwa. Jednego pana prokuratora, pana senatora drugiego, jego córkę, z którą byliśmy w bliskim kontakcie. Z jej mężem, który był dziennikarzem, miałem też bliski kontakt, już nie pamiętam, jak się oni nazywają. W każdym razie gdzie się miało znajomych…
- Jak pan odnalazł rodzinę?
Po zapisaniu się, że jestem, kieruję się do Łowicza do cioci, wyszedłem na ulicę i idę ze zwieszoną głową. Dokąd iść? Do Łowicza. Ale komunikacji nie ma. Do Milanówka? Tam koleżanka z biura, z ministerstwa miała ciocię, która miała willę.
- Jak pan dotarł do Milanówka?
Myśmy szli długo, długo. […] [Szedłem] ze zwieszoną głową, tłum jest na ulicy, wielki ruch. Patrzę i nie wierzę oczom. Idzie płaszcz znajomy, kobieta jakaś idzie w znajomym płaszczu, znajomym z rodziny mojej żony z Łodzi (jak byłem w Łodzi, to widziałem, że taki płaszcz nosiła). Lecę za tym płaszczem, a niosła go na sobie moja żona. Tak się odnaleźliśmy. Potem [poszliśmy] do Milanówka.
- Proszę powiedzieć, żona pewnie opowiedziała panu, co się z nią działo podczas tej rozłąki.
Już nie pamiętam.
- Czy żona była z córką? Odnalazł pan też córkę?
Tak, ale dziecko było przecież malutkie. W Podkowie Leśnej mieszkała moja cioteczna siostra Bobkowiczowa. Jak Czesia wyczerpana, gdzieś usiadła w rowie, to jakaś pani ją przytuliła do siebie i Paweł, mąż mojej ciotecznej siostry, ją tam znalazł i do mojej kuzynki przyprowadził.
- Ale pan był wtedy z żoną?
Jeszcze nie byłem. Dopiero jak żonę spotkałem w tym płaszczu, to ona dopiero mnie tam zaprowadziła do kuzynki. Przyszła i mówi: „Do kuzynki przyprowadziłam zgubę”.
- Proszę wyjaśnić jedną rzecz. Był pan dowódcą i jak to było po zakończeniu Powstania? Powstańcy czasem mieszali się z ludnością cywilną, a czasem szli do obozu. Jak było w przypadku pana oddziału?
Nie, to już się wszystko rozsypało, to już każdy sobie, już komendy nie było.
- Proszę opowiedzieć o ostatnim dniu Powstania. Pan walczył, po czym pan mówił, że znalazł się w szpitalu. Proszę opowiedzieć okoliczności tego.
To było tak. Ostatni dzień Powstania. Była bitwa, czołgi szły na naszą pozycję. Zaalarmowano mnie i zająłem stanowisko. Karabin maszynowy był jeden, obsługa była i ja trzeci. Był wykopany głęboki rów i z tego dołu skorzystałem. Karabin maszynowy musi być na wierzchu, obsługa też. Nie mogła się schować, bo gdzie, a ja sobie stoję, patrzę i kieruję ogniem, gdzie mają strzelać. Tu czołg, tam czołg, bo oni nie mieli takiego pola obserwacji, więc to, co im kierowałem, to tam strzelali. Do tego karabinu Niemcy zaczęli strzelać. Na Burakowie, obok, była artyleria niemiecka i ta artyleria też się włączyła i znowu strzela na ten karabin, a ja obok trzeci. W pewnym momencie widzę, że jestem w górze. Nie pamiętam, czy huk słyszałem, czy nie słyszałem. Chyba byłem ogłuszony, dlatego może nie słyszałem. Okazało się, że pod moje nogi, do tego rowu, wpadł pocisk z armaty stromotorowej. Armata może strzelać albo torem płaskim, albo stromotorowe armaty są. Ta stromotorowa mogła tak pod nogi i buch! I ja też. Ziemi cały gejzer wielki, błota. Bo to się zanurzyło, ziemia głęboko jest bardzo ubita, a ten wybuch to wszystko rozrzucił. Wylądowałem na ziemi, czuję ból. Łapię nogę, noga jest. Dobrze. Jak noga jest, to dobrze. Jakoś się wygramoliłem, odprowadził mnie żołnierz z mojego oddziału, zresztą bliski znajomy, bo już z cywila się dobrze znaliśmy.
Do szpitala. Był na ulicy, ale nie pamiętam już nazwy. Tam była restauracja „Jaskółka”, oczywiście wtedy nieczynna, bo nie było żywności. […]
- Wróćmy do sytuacji z pociskiem.
Mój ostatni dzień Powstania. Zajmowałem pozycję na rogu ulicy Bieniewickiej i Gdańskiej 4A, w samo południe. Nieprzyjaciel ruszył z ostrym natarciem czołgów i uzbrojonej piechoty. Padł podporucznik Dmochowski. Dałem rozkaz łączniczce: „Łączniczka! Po lekarza!”. Skoczyła, nie wiem, jak na imię jej było, bo imionami operowałem. Nagle została przeszyta wiązką pocisków karabinowych przez pas biodrowy. A ja już byłem ranny tam. Potem padł jeszcze „Ojciec Marian”, porucznik, nazwisko tam jego jest i jeszcze kilku rannych było.
- Proszę opowiedzieć o „Ojcu Marianie”. Jak wyglądała jego służba podczas Powstania?
On był w innym batalionie. Z „Ojcem Marianem” spotkałem się tylko w puszczy. W ogóle go nie znałem przedtem z konspiracji. Tak że potem dowiedziałem się, że to jest ten „Ojciec Marian”.
- Jak wyglądało życie religijne? Czy on organizował jakieś msze dla powstańców?
To nie był ojciec, to nie był zakonnik ani ksiądz, tylko miał taki pseudonim „Ojciec Marian”, porucznik.
- Brał pan udział w mszy podczas Powstania?
Był kościół obok, to byliśmy chyba. Ksiądz Trószyński kazania przecież mówił. To jak słuchałem kazania księdza, to chyba musiałem być w kościele.
- Co się stało z panem po tym, jak został pan ranny?
Zaprowadził mnie do szpitala strzelec, nie pamiętam jego imienia. W szpitalu leżałem dwa tygodnie. Potem zostałem wypisany. Jak już była likwidacja, to Niemcy segregowali chorych do transportu: którego trzeba wozić, a który wyjdzie sam, bo niektórzy zdrowi do szpitala wkręcili się też. Schował się tam. Zdrowych do transportu pieszego, a chorych do transportu samochodowego. Dostałem się do transportu samochodowego i wtedy na miasto jedziemy, przez miasto do szpitala psychiatrycznego w Tworkach. Zawieźli rannych, rannych żołnierzy i mnie też.
- Jakie panowały warunki w szpitalu?
W szpitalu było normalnie, spokojnie, pod zarządem niemieckim oczywiście. Lekarze byli polscy, tak że…
- Czyli leczenie odbywało się normalnie?
Raczej leczenie to nie, bo to byli ranni albo zabici. Jak ranny i żyje, to wielkiego leczenia nie było. Albo zdrów i umarł, albo żyje, jest zdrów i nie trzeba go leczyć. Tylko bandaże założyć. Przypadków na leczenie to może trochę było, ale już nie wiem.
- Proszę powiedzieć, ile pan spędził czasu w tym szpitalu?
W szpitalu leżałem dwa tygodnie. Likwidacja nastąpiła… Leżałem chyba od 15 września do końca września.
- Skąd się pan dowiedział o kapitulacji Powstania?
Pamiętam tylko, że był dowódca nasz, rozmawiał z dowódcą niemieckim, tym który oblegał Warszawę, że były rozmowy. Chodziło o uzgodnienie, co zrobić z ludnością. I właśnie transport chorych, transport chodzących, żeby te warunki kapitulacji były omawiane. Ale szczegółów nie wiem.
- Te informacje docierały do szpitala w Tworkach? Wiadomo było, co się dzieje w Warszawie?
Naturalnie, że docierały.
- Proszę jeszcze powiedzieć, czy podczas Powstania zetknął się pan z prasą powstańczą?
Nie, tam przecież było niebezpiecznie.
- Czy podczas Powstania miał pan okazję odbierać radio, jakieś audycje radiowe?
Nie, nic, żadnego kontaktu.
- Proszę w takim razie opowiedzieć, jak odbywało się wyjście ze szpitala w Tworkach?
Załadowali kogo trzeba do transportu i dokądś zawieźli.
- Jak pan potem wrócił do Warszawy?
Najpierw się trzeba było stamtąd wydostać. Byłem z kolegą. Przychodzili do chorych cywile z miasta i robił się ruch. Może to były specjalnie zorganizowane grupki, tego nie wiem. W każdym razie były grupki i z jedną z tych grupek mój kolega się wydostał. Chcieliśmy wyjść razem, ale mnie poznali, że jestem szpitalnikiem, bo byłem kulawy. On był też ranny, ale chodził normalnie i jemu się udało z tymi cywilami wyjść. Został i kiwa do mnie z ulicy, że będzie działał, żeby mnie wydostać. Po kilku dniach ja się chciałem wydostać. To znaczy, jak on wyszedł, to mnie cofnęli i powtórzyłem tę operację. Byłem przedstawiony dyrektorowi, okropnie zbesztany, że chciałem uciec. Mówię: „No chciałem wyjść”. – „No zrozumiałe”. Koniec końców z polskimi lekarzami mieliśmy dobry kontakt, więc podkopem się wydostaliśmy, pod płotem.
Już nie pamiętam, w każdym razie ja się wydostałem podkopem na wolność. Nie pamiętam szczegółów… To już było później, już byłem na ulicy przecież i poszedłem do RGO. Tam się zapisałem i dopiero myśmy [z żoną] się później spotkali, jak wyszedłem na ulicę.
- Czy wyszedł pan w stroju szpitalnym, czy miał pan jakieś ubranie zwykłe?
Swoje miałem, już zniszczone, bo całe Powstanie w jednym ubranku się chodziło.
- Czyli można było się wtopić w tłum w ubraniu, bo gdyby pan wyszedł w szpitalnym, to by było trudniej.
Nie miałem szpitalnego, nie było szpitalnego.
- Pan opowiadał o tym, jak spotkał się pan z żoną, to już zostało opowiedziane. Następnie udali się państwo do Milanówka, z myślą, żeby udać się do Łowicza. Proszę opowiedzieć wyjście z Milanówka, już z żoną i z dzieckiem. Jak to było?
Umówiony był gospodarz, że przyjedzie po nas. Ale jemu coś się stało, że zabrali mu konie czy coś i to się nie udało. Musieliśmy piechotą iść. Po drodze spotykaliśmy ludzi… Potem dostaliśmy się do Bobkowiczów w Podkowie Leśnej, ale nie byliśmy tam długo, chyba dwa dni i ruszyliśmy w drogę. Wiem, że niedaleko była wieś Chrzanów i z Chrzanowa umówiliśmy furmankę. Ale ta furmanka nawaliła. Była łapanka tego dnia. „Ludzie chowajcie się, kryjcie się, bo łapanka jest!”. Gdzie się skryjesz w polu, z dzieckiem, z wózeczkiem? Bo Bobkowiczowie dali nam wózeczek po swoim synku. Już jechaliśmy z tym wózeczkiem w strachu, że jest w okolicy polowanie niemieckie, to znaczy łapanka. Tak doszliśmy do Chrzanowa, tam nocowaliśmy. W nocy wołają gospodarze: „Gore! Palą się!”. Już chyba wtedy bolszewicy nadciągali.
- Opowiedział pan historię, którą niechcący pominęliśmy o przeprawianiu się w Powstaniu na stronę zajętą przez Armię Czerwoną.
Były rozmowy.
- Opowiadał pan o zrzutach żywnościowych.
Tak, owszem. Delegacja rosyjska przyszła na naszą stronę z propozycją, żeby nas jakoś ściągnąć, przeprowadzić za Wisłę. Ale rozmowy nie dały efektu, nie było możliwości wykonania tych rozmów. W każdym razie wiem, że jednej nocy… Rosjanie mieli samoloty, które latały na niskim pułapie, nazywał się kukuruźnik. Jego było słychać, jak leciał. On też nam dał zrzut żywności. Ale oni nie zapakowali jak należy. Jak spadło w jakiejś beczce mięso czy coś, to… Wyszedłem na patrol oficerski, tam mnie skierowano, żeby wyśledzić, gdzie te zrzuty. Można było wąchać tylko, bo jak tą beczkę zrzucili, to wszystko się rozprysło.
Zresztą ludność wszędzie była, bo ludność nie opuszczała mieszkań, więc jak beczka była koło domu, to ludność nie patrzyła, komu dać, tylko sobie wziąć. Tak podejrzewam.
- Czyli dla pana oddziału już nic nie było?
Już nie było.
- To był mały powrót do przeszłości, a teraz kontynuujmy rozmowę o wyjściu z Warszawy. Pan opowiadał o podróży z żoną i z dzieckiem. Proszę powiedzieć, dokąd ostatecznie państwo dotarli?
Do Milanówka, z Milanówka uciekliśmy i wędrujemy dalej do Podkowy Leśnej i…
- Mówił pan już o Chrzanowie.
Tak, idziemy dalej. W Chrzanowie umówiliśmy furmankę, ale była łapanka niemiecka i furmanka nie ruszyła, więc ruszyliśmy piechotą.
- Dokąd się udało dojść na piechotę?
Po drodze jechała jakaś furmanka miejscowego gospodarza i [poprosiliśmy], żeby nas podwiózł, a to był taki gaduła, że jechał i rozmawiał z każdym sąsiadem po drodze. Gadał i gadał, a my się niecierpliwimy. Zawiózł nas kawałek drogi, nie mieliśmy mu jak zapłacić. Cały nasz majątek to był ten, że jak szpital w Warszawie rozsiedlali, to były prywatne magazyny mieszkańców. Niemcy te magazyny otworzyli. Tam było wszystko schowane co kto miał. Ubrania, żywność, co najważniejsze. Trochę żywności dostaliśmy, ja dostałem jesionkę, ale była mi za mała. Jakoś wymieniłem na lepszą. Dalej jedziemy…
- Czym się udało zapłacić? Udało się zapłacić czymś?
Aha, z tych magazynów prywatnych też wzięliśmy… Mało tego, ludzie zakopywali w ziemię. Bomba rąbnęła, rozwarła ziemię i rozwarła ten ładunek. Też coś się udało wziąć, już nikt nie patrzył – moje nie moje.
- To było po drodze, jak ta bomba wybuchła?
To było w ogródkach działkowych.
- Wracając do podróży. Udało się dojechać do rodziny i…
Tak i nareszcie wynajęliśmy tego gadułę. Miałem korespondencję z rodziną już. W każdym razie pisała mi siostrzenica, że z Piątku do Łowicza jeździ rolwaga czy coś takiego, jakiś transport. Że jak się dostaniemy do Łowicza, to tam na placu tym i tym ta furmanka o tej i tej godzinie stoi. Dostaliśmy się do Łowicza, a w Łowiczu nie puszczają. Nie wolno wjechać do Łowicza. Co się stało? Był zamach na starostę. Nie wolno. Ale jakoś się wszystko rozładowało po czasie, a my z dzieckiem. Kazał nam z wozu zsiadać, że nie wolno. Ale jakoś że myśmy się jednak na ten plac w Łowiczu dostali, gdzie furmanka umówiona ma nas zabrać. W ten sposób z Łowicza… Po drodze ten już nas zwolnił, kogo innego złapaliśmy i dojechaliśmy do Waliszewa, a tam też było już pełno ludzi z Powstania, wszystkie mieszkania zajęte. Miejscowa władza, wójt, sołtys mieli rozkaz powstańców i warszawiaków w ogóle, ulokować i dach nad głową dać. Zajechaliśmy, a tam nie ma miejsca, ale dla nas z dzieckiem jakoś się dostało. Już bolszewicy wkroczyli.
- Gdzie pan mieszkał od tego momentu do maja 1945 roku?
Do zakończenia wojny już byłem w Łodzi. Pamiętam ten hałas, tę wrzawę, jak się zakończyła wojna.
- Gdzie się pan o tym dowiedział?
W Łodzi. Strzelanina była, wielka radość.
No tak.
- Jak było po wojnie? Jak się panu żyło po wojnie?
Po wojnie, czyli w 1945 roku?
- Tak, czy nie miał pan problemów ze względu na to, że brał pan udział w Powstaniu?
Nie, nie przyznawałem się, że byłem w Powstaniu. Komuna wtedy była w Łodzi.
- Czy miał pan problem ze znalezieniem pracy?
W ogóle ze znalezieniem mieszkania. Cała rodzina była też w trudnych warunkach, bo byli przesiedleni i ich mieszkanie było zajęte, jakieś pożydowskie… Zaraz, było przecież w Warszawie getto! Już Żydów likwidowano. Zostały wolne mieszkania. Te mieszkania Niemcy dali władzom administracji miejskiej, żeby przydzielali ludziom, kto nie ma mieszkania.
W Warszawie, bo getto było w Warszawie.
W Łodzi później byłem, to nie wiem, jakie było getto. Też było, ale w Warszawie było likwidowane i dostałem trzy pokoje. Byłem wtedy już po likwidacji ministerstwa. Była grupka nasza, pracowników… Aha, zarząd więziennictwa czy sądownictwa, czy coś takiego. Pracownicy ministerstwa byli zatrudnieni i ja też byłem. Jak rozdawali mieszkania, to jeden z tych pracowników był wyznaczony na komisarza, żeby wszystkim wynalazł odpowiednie mieszkanie i [rozdzielał]: dwa pokoje, dwa pokoje, dwa pokoje. Ale jakoś miałem szczęście. […]
- To są czasy przed Powstaniem, tak?
Tak.
- Wróćmy do czasów po Powstaniu, kiedy pan mieszkał w Łodzi. Jak udało się panu zorganizować na nowo życie w Łodzi, w nowym mieście? Czy nie było trudności ze znalezieniem mieszkania?
Chciałem jeszcze opowiedzieć, bo tego nie mówiłem, jednak zacząłem. Że nasz komisarz co przydzielał lokale, to dla mnie przydzielili trzy pokoje. Ważna pani powiedziała: „Dyziowi trzeba trzy pokoje, bo on jest oficerem i będzie musiał normalnie mieszkać, przyzwoicie”. No i dostałem trzy pokoje. […]
Nie było mieszkania, ale znaleźli nam. Wtedy już Rosja rządziła, więc Niemców wypędzali, było wysiedlanie Niemców na zachód. Po Niemcu brat mi wyszukał mieszkanie w lichym stanie, zapluskwione, brudne, ale żeśmy je zajęli. Jeszcze było szczęście, że nam w ten sposób pomógł i mieliśmy dach nad głową.
- Nie miał pan problemów w pracy w związku z uczestnictwem w Powstaniu?
Nikt nie wiedział w Łodzi, że byłem powstańcem, tylko ogólnie… W każdym bądź razie zaaresztowany byłem przez gestapo, ale to chyba jeszcze wcześniej… 9 listopada 1939 roku przyszli rano. Nazywałem się wtedy Przybysz. „Ubierać się!”. Mówię: „Czy mogę coś zjeść?”. – „Proszę bardzo, stryczkowego posiłku się nie odmawia”. No to ten stryczkowy posiłek musiałem zjeść. Zawieźli mnie na Pawiak. Byli uprzejmi, że mi pozwolili stryczkowy posiłek zjeść. To już było wiadomo, po co jadę, ale trudno, trzeba stroić minę. Zawieźli mnie na Pawiak, a tam: „Przybysz? Przybysz nie żyje”. Oni szukali innego. Okazało się, że to nie ja jestem ten Przybysz, którego szukają, oni szukali innego. Tego, który w czasie oblężenia Warszawy jakiegoś Niemca szturchnął. „No to wobec tego pan jest wolny. Sam Bóg wymierzył sprawiedliwość temu Polakowi”. Potem już było morderstwo szwagra, szał niemiecki. A mnie zwolnili i byłem wolny. Szukałem pracy. […]
- Proszę opowiedzieć o czasach powojennych.
Byłem sobie w Łodzi, pracy szukałem… W Warszawie byli Niemcy i każdy miał swój dokument, tak zwaną kenkartę. Ja też tę kenkartę miałem i tutaj mnie zaaresztowali, że… Bo żona musiała pracować. Niemcy łapali Polaków na mieście, łapanki były i do Niemiec wywozili. Mało tego, w zakładach pracy jak było więcej pracowników, to do Niemiec. Żona dostała pracę w fabryce miodu, przez protekcję prywatną. Pan Nazdrowicz, folksdojcz, miał fabrykę miodu sztucznego i tam dostała pracę. To była bardzo ciężka praca, bo trzeba było dźwigać. Ale zaczęli wywozić robotników. Jeszcze mało im było tych łapanych, to i w zakładach pracy też zabierali. Ale jak była mężatka, to jakoś to ją chroniło, że nie wywozili. To mówię: „Musimy się pobrać”.
- Ale to było w Warszawie czy w Łodzi?
W Warszawie.
- To jest historia z Warszawy, żeby to uporządkować. A jak wyglądała sytuacja w Łodzi po wojnie? Pan opowiadał, jak został aresztowany.
W pewnym momencie byłem aresztowany. Nikt mi nie powiedział za co, jak. Na Kilińskiego, to wiadomo, siedzę, siedzę, nikt mnie o nic nie pyta, wszy gryzą. W jednej ciupce małej siedzi pięciu chłopa, brudne to wszystko. Nareszcie [wezwano] mnie już do kancelarii. Pytam się: „Dlaczego mnie tu trzymacie? Nikt mnie nie pyta o nic. Nie czuję się winny, proszę mnie zwolnić”. A ona do mnie: „Bo takich się tępi”. Coś się nie podobało. Dlaczego byłem aresztowany?… Aha, z kenkartą coś było, że mnie wzięli za jakiegoś Niemca czy coś, że mnie zamknęli. Ale to nie jestem pewny, ale nazywałem się Przybysz.
- Proszę powiedzieć, czy w tym więzieniu postawiono panu jakieś zarzuty? Wyjaśniano dlaczego?
Nie, nic. Pytam się: „Dlaczego mnie trzymacie?”. – „Bo takich się tępi”. Wtedy podstępem trzeba było działać. Brat mi pomógł, bo była jakaś znajomość, że kontakt z bratem miałem. On się wyraził: „Staramy się, może się uda”. Miałem znajomego milicjanta i przez tego milicjanta był dostęp, żeby dać łapówkę temu co trzeba, to mnie wypuszczą. Dostał litr spirytusu. Za litr spirytusu zostałem wypuszczony. Przyniosłem do domu wszy, ale wypuszczony zostałem.
- Czy potem spotkał się pan z jakimiś szykanami, dalszymi problemami?
Właściwie nie, bo w pracy byłem dobrym pracownikiem. Byłem bezpartyjny, to był jeden zarzut. Trzeba było się zapisać do partii, to by był człowiek bezpieczny.
- Już potem do więzienia pan nie trafił?
Potem już nie trafiłem.
Łódź, 2 kwietnia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Zaborowska