Leszek Jan Grzelewski „Bogowolski”
Nazywam się Leszek Grzelewski. Urodziłem się 2 lipca 1925 roku w Warszawie. W czasie Powstania mój pseudonim był „Bogowolski”, to jest nazwisko w rodzinie.
- W jakim domu pan się urodził i wychowywał?
Wychowywałem się w Warszawie. Cały czas do Powstania mieszkałem w Warszawie. Po Powstaniu jako ciężko ranny byłem wywieziony do Krakowa, [gdzie] byłem siedem miesięcy, więc jest o czym mówić. Następnie studiowałem w Łodzi.
Mój ojciec był z zawodu rzemieślnikiem. Szybko przestał się tym zajmować. Kiedy zaczynał, to był okres wojenny. Byłem najmłodszym jego dzieckiem.
Pięcioro. Było nas sześcioro. Miałem cztery siostry i brata.
- Gdzie mieszkaliście w tym czasie?
Mieszkaliśmy głównie w centrum Pragi.
- Gdzie pan chodził do szkoły?
Chodziłem do szkoły – 4. Miejskie Gimnazjum Męskie, najpierw szkoła podstawowa... Zmieniałem szkoły podstawowe – chodziłem najpierw na Nieporęcką 4, potem na ulicę Szeroką (obecnie Kłopotowskiego), ostatni rok czy dwa przeniosłem się bliżej domu, do szkoły podstawowej imienia Legionów Piłsudskiego (przedwojennych). Potem było liceum, to było 4. Miejskie Gimnazjum Męskie imienia generała Jakuba Jasińskiego przy ulicy Skaryszewskiej – później słynne [gimnazjum], dlatego bo Skaryszewska była punktem przy transporcie ludności na roboty.
- Jaki klimat panował w domu i w szkole?
Nazwałbym to wychowaniem niezwykle patriotycznym. Byliśmy patriotami i katolikami.
- Czy były jakieś szkolne organizacje, do których pan należał?
[Należałem] do Związku Harcerstwa Polskiego.
- W szkołach podstawowych pan należał i potem...
Tak, aż do wybuchu wojny. Jeszcze jak wojna wybuchła, biegaliśmy, nosiliśmy żołnierzom różną pomoc od ludności. Potem to wszystko się przerwało i już potem do tego nie wróciłem. Potem były inne okoliczności.
- Czy pan pamięta nazwisko jakiegoś nauczyciela, który szczególnie wpłynął na pańską świadomość?
Nie miałem takiego nauczyciela, opiekuna, bo nie mogę tu przytoczyć nauczyciela języka niemieckiego, ponieważ był to Niemiec.
- Jak pan zapamiętał 1 września 1939 roku, ile pan miał wtedy lat?
W 1939 roku miałem czternaście lat. Chodziłem do gimnazjum, bo wcześniej rok szedłem, już miałem zaliczone dwa lata gimnazjum, zdałem do trzeciej gimnazjalnej. Rodzice wtedy kiedy front już przyszedł pod Warszawę, wywieźli mnie i najmłodszą z moich sióstr pod Warszawę do Klembowa, to jest na linii [do] Tłuszcza, ponieważ mój ojciec miał tam tereny łowieckie.
Matka była i my dwoje. Reszta rodzeństwa nie.
- Jak pan zapamiętał sam dzień 1 września?
Nic poza świadomością, że jest wojna i tak dalej – nie działo się nic, bo jeszcze nie dotarło to do nas. Dopiero chyba 3, 5 września zobaczyłem pierwszego Niemca.
- Jak długo był pan z matką i rodzeństwem poza Warszawą?
Koło miesiąca, jakieś trzy tygodnie i potem wróciliśmy do Warszawy. Część domu się spaliła.
Zacząłem chodzić na tajne nauczanie do trzeciej klasy gimnazjalnej. Nauczyciele z mojej szkoły organizowali to i to było w grupkach pięć, sześć osób i odbywało się w różnych mieszkaniach. Przerabialiśmy normalny kurs trzeciej gimnazjalnej i już do czwartej klasy nie chodziłem na tajne komplety, tylko nie wiem, czy Niemcy, czy Polacy za zgodą Niemców zorganizowali tak zwane kursy przygotowawcze do szkół zawodowych (liceów zawodowych). Chodziłem do takiej szkoły i myśmy przerabiali czwartą gimnazjalną, tak że była jakaś ciągłość. Nie wiem, jakie nauczyciele mieli przeszkody, w każdym razie my żadnych [przeszkód nie mieliśmy].
- Jak się ta szkoła nazywała?
To było 4. Miejskie Gimnazjum Męskie imienia generała Jasińskiego, potem już urywano [nazwę, pomijając nazwisko], bo to polski bohater.
- Do jakiego zawodu był pan przygotowywany?
W tej szkole nie byłem przygotowywany do zawodu, dopiero po tej szkole musiałem się zdecydować na zawód i z tym miałem wielki kłopot, dlatego że z zamiłowania byłem humanistą, a miałem do wyboru tylko szkoły handlowe i techniczne. Raczej mogłem być technikiem mechanikiem czy elektrykiem.
- I który profil pan wybrał?
Doradził mi mój nauczyciel, który mnie uczył, powiedział: „Tobie najbardziej będzie ta szkoła pasowała”, mianowicie [wybrałem] szkołę chemiczną. W Warszawie były dwie szkoły chemiczne. Uwierzyłem [nauczycielowi] i słusznie, kiedy w tej sytuacji nie mogłem realizować humanistyki. Słusznie, bo chemia była nauką tajemniczą, więc chodziłem do szkoły chemicznej.
- Jak nazywała się ta szkoła i gdzie ona była?
Przy ulicy Górskiego naprzeciwko gimnazjum Górskiego, w prywatnej kamienicy; czwarte i piąte piętro myśmy zajmowali. Przed wojną było [tam] stowarzyszenie popierania jakiejś twórczości, a potem Niemcy polikwidowali rozmaite stowarzyszenia, wszystko musiało być przepisane na kogoś. Była pani, która była w tym stowarzyszeniu kimś, nazywała się Szymonik, i myśmy, tak troszeczkę kpiąc, nazywali ją właścicielką koncesji: „Idzie właśnie właścicielka koncesji”. Ona zupełnie się nie wtrącała do nauki, tylko firmowała, poza tym była dyrektorką, potem był dyrektor. To była bardzo dobra szkoła. Ona była i przed wojną, i po wojnie na Żoliborzu na placu... przed placem Wilsona.
- Czy w tej szkole w czasie okupacji były jakieś organizacje młodzieżowe, do których pan należał?
W szkole nie było [żadnych organizacji].
- Czy zetknął się pan z konspiracją?
Tak. Właściwie to zetknąłem się dopiero bezpośrednio w 1942 roku. Nie wiem, kto nawiązał kontakt, któryś z moich kolegów. Miałem paru kolegów, z którymi mieszkałem przedtem w jednym domu, chodziliśmy do podstawówki razem, grupka bliskich [kolegów] i wszyscy wstąpiliśmy do AK. Nie wiedzieliśmy, [że to jest AK], myśmy uważali, że to jest ZWZ, czyli Związek Walki Zbrojnej.
Tak.
Marzec.
- Na czym polegał udział w konspiracji?
Wtedy była organizowana już Armia Krajowa jako armia, dlatego że przedtem to była taka trochę partyzantka, a potem już była armia. Armia powinna mieć wszystko, więc podział był na pułki, bataliony i tak dalej, i do dziś mamy [pułki, bataliony] te niektóre nazwy pokutują – jedni się nazywają batalionem, inni pułkiem. Potem się dowiedziałem, że byłem w 7. Dywizji Piechoty imienia Romualda Traugutta, bo wówczas nie wiedziałem.
Moim dowódcą w Powstaniu był „Żywiciel”.
- Mówimy o wcześniejszym okresie.
Nie wiedziałem.
- Na czym polegała ta przynależność?
Polegała na tym, że nas szkolono z używania broni, budowy broni, chodziliśmy na takie [zajęcia] jak komplety po parę osób i rozkładaliśmy, składaliśmy karabiny, pistolety i tak dalej, tudzież od czasu do czasu jeździliśmy do Puszczy Kampinoskiej na ostre strzelanie, uczyliśmy się docelowo strzelać i [była] musztra. Natomiast nie zajmowaliśmy się w praktyce częścią taką [jak] gazetki. Najwyżej czasem ktoś się zwrócił, prosząc o pomoc: „Czy mógłbyś przewieźć coś komuś, gdzieś…” – „No oczywiście”. Nie to było naszym [głównym zadaniem]. Naszym [zadaniem] było służenie w armii i nauczenie się armii.
Miałem siedemnaście lat.
- Czy w tym okresie był pan świadkiem jakichś łapanek organizowanych przez Niemców, aktów mordów?
Sytuacja była tego rodzaju, że człowiek w moim wieku bał się wyjść na ulicę (byłem dorastającym chłopakiem, któremu się już wąs sypał). To znaczy powinien się bać, dlatego że zewsząd groziło niebezpieczeństwo złapania, a ja jeszcze troszkę mam semickie rysy, nie wiem, z jakiego powodu, z żadnego, w rodzinie nie mam semitów. W każdym razie często to był pretekst, żeby mnie wylegitymować, trzasnąć w twarz.
- Dużo miał pan takich sytuacji?
Nie, kilka. Poza tym rozstrzeliwania... Przy czym ja nie miałem...
Nie chciałem być. Jak gdzieś bardzo strzelali, wiedziałem, że będą rozstrzeliwali, bo oni często obwieszczeniami zawiadamiali kogo i gdzie [będą rozstrzeliwać], to broń Boże tam nie szedłem.
- Cały czas jest pan szkolony do 1944 roku jako żołnierz...
Tak. Byłem w zupełnie zabawnej specjalności, dlatego że potem nie znalazła ona zupełnie żadnego zastosowania w praktyce. Mianowicie, byłem artylerzystą przeciwlotniczym. Artyleria przeciwlotnicza też musiała być. Były dwa plutony artylerii zorganizowane na Mokotowie, a tuż przed Powstaniem przerzucono jeden z plutonów na Żoliborz (pluton numer 566). Byłem przydzielony do „Żywiciela”, z tym że nie byłem w organizacji u „Żywiciela” przedtem, tylko byłem na Mokotowie, to byłem taki troszeczkę
bezprizornyj, bez przydziału. Cały nasz oddział był [bez przydziału]. Moim bezpośrednim dowódcą był porucznik Andrzej Rudnicki, który był artylerzystą, przedwojennym porucznikiem, ale artylerzystą zwykłym, nie przeciwlotniczym, z czego wynikły komplikacje. Wiąże się z tym pewna anegdotyczna historia. Artyleria zwykła, artyleria przeciwlotnicza, broń piechoty, broń artylerii i tak dalej to są różnice, to jest zupełnie co innego.
W pierwszych dniach Powstania przydzielono nam angielski moździerz, który był zakopany, przechowywany w czasie okupacji. Mieliśmy zabawną historię z moździerzem, jeżeli cokolwiek było [w tym] zabawnego, ale tak można na to spojrzeć. Dowódca mówi: „Idziemy strzelać z moździerza”. My nie umiemy strzelać z moździerza, bo w artylerii nie było moździerza, moździerz to broń piechoty. Moździerz wygląda jak działo, głównie lufa i pociski, bombki wrzuca się od strony lufy, a na dole jest spłonka, przebijaki (to jest niefachowe [określenie], ale już pozapominałem fachowe nazwy) i to powinno wypluć, wystrzelić i to leci krzywą balistyczną i trafia tak, jak został nastawiony moździerz, tam gdzie by zleciało. Oczywiście wiatr też może mieć na to wpływ, ale to wszystko się bierze pod uwagę, tam były ustawienia. To był bardzo porządny angielski moździerz. Taka jedna bombka do tego moździerza ważyła pięć kilogramów, więc to nielichy [ciężar]. No więc strzelać, ale jak? Była oczywiście instrukcja po angielsku. Mieliśmy kolegę, który dobrze władał językiem angielskim. Myśmy na ogół jakimś językiem obcym mówili. On czytał, a myśmy wykonywali to, co on wyczytał, ale tak to jest – należy zrobić tak, ale... Zanim on doszedł do tego „ale” to myśmy już zrobili „tak”. I to było niesamowite, bo żeśmy wzięli po prostu moździerz, wrzucili bombkę, schylili się, że zaraz będzie huk, a tu ani huku, ani nic nie ma – bombka w moździerzu i teraz trzeba ją wyjąć. Pamiętam przechylanie tego moździerza. W międzyczasie on zdążył kawałek dalej poczytać i mówi: „Nie, bo myśmy złą stroną wrzucili”. No to wrzucamy drugą stroną i znów ta sama scena i znów nic. On wyczytał, że myśmy nie odkręcili zapalnika, więc jeszcze raz. Potem [krzyczy]: „Czekajcie, czekajcie, spłonki musimy włożyć!”. I tak żeśmy w końcu wystrzelili. Najśmieszniejsze jest to, że żeśmy wystrzelili dokładnie tam, gdzie dowództwo chciało. Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi, bo przecież myśmy nie umieli z tego strzelać. Potem już było dobrze.
Na fortach na Żoliborzu.
- Kiedy dostaliście moździerz?
To nie były ćwiczenia, to już było w czasie Powstania. Moździerz przyszedł gdzieś tak w połowie okupacji.
- Co się jeszcze wydarzyło do wybuchu Powstania, co jest dla pana istotne?
Chyba nie umiem powiedzieć, ponieważ żadnej grubszej afery nie przeszedłem. Owszem, Niemcy mnie łapali, rozbierali, rozmaite rzeczy były, ale kończyło się na jakimś tam... Miałem szczęście. Ausweis miałem, dlatego że chodziłem do szkoły. Potem, jak tę szkołę skończyłem, to do fabryki się zgłosiłem.
To była prywatna fabryczka, to wystarczyło dla [Niemców], że jestem gdzieś zatrudniony. Myśmy się zajmowali olejami, paliwami, oczyszczaniem. Już byłem chemikiem.
Notabene powiem jeszcze, że jednocześnie poza liceum chemicznym chodziłem do liceum ogólnokształcącego na komplety, dlatego że to był system uczenia przedwojenny, a w systemie przedwojennym po szkole zawodowej nie można było iść na uczelnię, takie technikum to było za mało. Trzeba było zrobić maturę ogólnokształcącą. Zrobiłem dodatkowo maturę ogólnokształcącą przed Powstaniem. Przed wojną [liceum] nazywało się Poniatowskiego, ale potem, jak dostałem maturę do ręki, to okazało się, że chodziłem do szkoły Limanowskiego, bo zmienili nazwę, przenosili szkoły. Miałem dwie matury, matematyczno-fizyczną i chemiczną.
- Zbliżamy się do wybuchu Powstania. Pan wspominał swoje skomplikowane nazewnictwo oddziału.
Ale to już było po tym przydziale i myśmy już dostawali rozkazy chyba z Żoliborza. [Jak Powstanie wybuchło, byłem] w Zgrupowaniu „Żywiciel”. Wszyscy mieli punkty zborne. Naszym punktem zbornym był dom przy ulicy Kapucyńskiej 5. Niestety tego domu już nie ma. To jest w tym miejscu, gdzie trasa W-Z, gdzie jest na górze nieduży czerwony kościółek Kapucynów i tam szła ulica Kapucyńska, której nie ma. Na Kapucyńskiej to było duże, ładne mieszkanie kolegi.
- Udało się panu dotrzeć na punkt?
Tak, bez większych problemów.
- Którego pan dotarł, jak to było?
[Dotarłem] dwa dni wcześniej, nie znając oczywiście daty wybuchu Powstania, tylko po prostu to była koncentracja. Myśmy tam nocowali, pamiętam.
- Już pan wyszedł z domu ze świadomością...
Że idę do Powstania. U mnie w domu histerii z tego powodu nie było, ponieważ moi dziadowie brali udział w powstaniach, nawet matka powiedziała: „Podtrzymujesz tradycję”.
Brat mój nie [był w konspiracji], mój brat był w ogóle inny, on się tym nie interesował, był lekarzem weterynarii i był poza Warszawą. A siostry w Powstaniu nie brały udziału, ponieważ część już za mąż wyszła i miały dzieci.
- Był pan jedyny z rodzeństwa, który...
Który poszedł do Powstania, dziewiętnaście [lat].
- Zgłosił się pan do punktu zbiorczego i co się działo dalej?
Czekaliśmy na rozkazy.
Czterech, pięciu. Czekaliśmy na rozkazy, dostaliśmy adres i w pewnym momencie kazali nam się przenieść. To było już na Żoliborzu. To był V kolonia... To była [ulica] Suzina 3. Na Żoliborzu Powstanie wybuchło dwie godziny wcześniej; w pewnym sensie wybuchło, dlatego że tam zaczęły się już walki. Myśmy czekali, tylko byliśmy praktycznie nieuzbrojeni. Jedyną moją bronią była jedna „sidolówka”. „Sidolówka” jest to granat własnej roboty, taka
samodziełka, jak mówią teraz. Dlatego się nazywała „sidolówka”, że był taki płyn do czyszczenia metali, [który nazywał się] „Sidol” i puszki do „Sidolu” idealnie się nadawały [na granaty], miały dobry kształt. Specjaliści od materiałów wybuchowych wymyślili taki granat. Granat oczywiście zaczepny, on nie miał żadnej siły [rażenia].
- Pan jako chemik nie był wykorzystywany do budowy takiej broni?
Nie. Ja za mało wiedziałem, za mało umiałem. Byłem po pierwszym roku studiów, ale zdałem: matematykę, fizykę, chemię organiczną – to było za mało.
- Czyli cała pana broń to był ten granat.
To był ten granat, którego zresztą lepiej było nie rzucać, ponieważ co dziesiąty wybuchał. Po prostu miały wady, były kiepskie. To było takie podtrzymanie na duchu, że człowiek coś miał ze sobą i pilnował tego jak oka w głowie, bo jakby nie miał, to by już nic nie miał. To tak było przez jakiś krótki czas, bo potem zaczęli nam dawać troszkę sensownych granatów. Dalej to już było działanie prawidłowo ukierunkowane. Przecież jak się Powstanie kończyło, to byłem uzbrojony po zęby.
- Proszę opowiedzieć o okresie, jak się pan znalazł na Żoliborzu i nastąpiły walki.
Na Żoliborz dostawałem się dwa razy, dlatego że po pierwszym dniu Powstanie na Żoliborzu upadło. To znaczy Niemcy stłumili nas i był rozkaz, żeby siedzieć cicho, jak to się mówi. Potem przyszedł rozkaz: „Udać się na poprzednie pozycje”. Myśmy troszkę zgłupieli. Łączniczka nie umiała odpowiedzieć na żadne pytanie w tej sprawie, powiedziała: „Jeśli się dowiem, to panu powiem”. Ale nie przychodziła.
- Pierwsze walki, gdzie pan był, były na ulicy Suzina?
Były właśnie na tych koloniach i w okolicy placu Wilsona, tam gdzie park. Łączniczka miała przyjść i nie przyszła, nie powiedziała, więc uradziliśmy, że wracamy na Kapucyńską, bo stamtąd przyszliśmy. Jeżeli powiedzieli – udać się na dawne pozycje – to myśmy to tak zrozumieli. Okazało się, że głupio. Poszliśmy na Kapucyńską i ze zdumieniem stwierdziliśmy, że tam Polska, biało-czerwone flagi i dużo radości.
To było zaraz na drugi [dzień]. Z trudem żeśmy tę noc przenocowali, bo baliśmy się, dlatego że Niemcy chodzili i nas wyłapywali. Wróciliśmy na Kapucyńską, zgłosiliśmy się do tamtejszego dowództwa, a oni się nas pytają: „A broń macie?”. – „Nie”. – „No to się wypchajcie. Ludzi mamy, broni nie mamy”. Więc co tu robić? Wracamy na Żoliborz, bo nikt tutaj do nas nie przyjdzie. Zresztą nie przychodził nikt. Wracamy, już podzieliliśmy się wtedy w grupki trzy i dwa (było nas pięciu) i poszliśmy rożnymi drogami na Żoliborz. Jedni poszli bardziej okrężną drogą, a inni – do których należałem – poszli krótszą drogą. Nie mieliśmy pojęcia, jaka jest sytuacja. Ponieważ wtedy kiedy szliśmy z Żoliborza, to już jak żeśmy przechodzili przez wiadukt, który jest koło Dworca Gdańskiego, to Niemcy z karabinami maszynowymi leżeli i pilnowali, ale nie strzelali. Więc jak ktoś szedł z rękami do góry, to puszczali. I myśmy tak przeszli. Właśnie Polskę odkryliśmy, bardzo nam się podobało, ale nic z tego nie wyszło – wracamy. I poszliśmy. I tu było moje pierwsze Waterloo, dlatego że myśmy wybrali gorszą drogę. Tamci poszli daleko, ale przeszli, a my nie. Poszliśmy przez Buraków i potem koło Instytutu Chemicznego, a w instytucie SS było. Były porobione budki strzelnicze i oni tam siedzieli i przeprowadzali lufą karabinu wszystkich, co przechodzili. Widać było lufy karabinu. My twardo szliśmy w kierunku Żoliborza, w kierunku domów. W pewnym momencie Niemiec krzyczy, żebyśmy doszli do bramy. Rzeczywiście tam wtedy była brama. Podeszliśmy do bramy ja z Sewerynem...
- Pamięta pan, jak nazywał się Seweryn?
Nie mogę sobie przypomnieć, bo ja go bardzo krótko znałem. To był kuzyn mojego przyjaciela. Przyjaciel, wiem, jak się nazywał, ale Seweryn... Imię zapamiętałem, bo tak się zwracaliśmy, ale nie zapamiętałem nazwiska. Doszliśmy do tej bramy, zapraszają nas na teren, do środka, a tam zielono od SS.
- Jak byliście ubrani, odróżnialiście się od ludności cywilnej?
W zasadzie nie, aczkolwiek troszkę tak, jakby ktoś był świadom... [Mieliśmy] buty z cholewami...
Z domu. Buty z cholewami przed wojną były modne. Nie wszyscy mieli oczywiście, ale ja miałem i potem cholera mnie brała, bo ciężko właziły. Zawsze miałem kłopot [z założeniem]. Zawsze jak ogłaszali: „Zbiórka. Szybko, szybko chłopaki!”, to ja stałem wyżej, to [dowódca] mówi: „A gdzie ty stoisz, zawsze stałeś tam, a teraz tu”. – „Bo ja urosłem, panie poruczniku”. No nie było rady [włożyć butów do końca].
- Czyli wyróżnialiście się z tego tłumu?
Trochę tak, ale Niemcy jakoś tego nie widzieli, bo nas z tego powodu... Nie wiem, zresztą, ja mogę mówić o sobie.
- Weszliście na to podwórko i...
I tam nas spędzili do piwnicy, a w tej piwnicy koszmar. Było już troje ludzi strasznie pobitych i mnóstwo szkła. Okazało się, że Niemcy tłukli butelki na głowach ludzi. Jak myśmy zeszli, to zaczął się diabelski taniec. Stał gość z dużą pałą, kijem i lał jak popadnie, a wszyscy tańczyli dookoła, żeby umknąć [przed pałą]. W efekcie niewiele oberwaliśmy, bo [Niemiec] mówi: „Sprzątajcie”. Myśmy zaczęli sprzątać, przy okazji żeśmy pod to szkło włożyli nasze opaski, bo my jak idioci nieśliśmy ze sobą za pazuchą opaski biało-czerwone z numerem plutonu.
- Potem was wypuścili z piwnicy?
Wypędził nas Niemiec, kazał stanąć pod ścianą naprzeciwko (on był zresztą pijany) i wyjął pistolet i zamierzał strzelać. Zmówiłem paciorek i czekałem. To było ponure. Podszedł do niego jakiś drugi [Niemiec] i coś mu powiedział, a on mówi: „A wyście nie byli badani?”. Zapytali się, czy mówimy po niemiecku, myśmy się wyparli, aczkolwiek znaliśmy na tyle niemiecki, że żeśmy rozumieli, co oni mówią, tacy byliśmy przebiegli. W efekcie nie rozstrzelał nas, bo mówi: „Wyście nie byli jeszcze badani”. – „Nie”. No to do mnie mówi: „Idź tam”. Poszedłem. Siedziało trzech esesmanów, jeden Ślązak chyba, bo mówił śląską gwarą po polsku i zaczął mnie wypytywać: „A dokąd idziesz? A gdzie idziesz? A gdzie mieszkasz?”. – „Idę do ciotki”. Adres mój się zupełnie nie zgadzał, bo miałem żoliborski. Mówię: „Do ciotki idę, ponieważ nie mogę się dostać do swojego domu”. Uwierzył albo nie, raczej nie. Przy czym bili, ale tak po twarzy, co nie jest wcale przyjemne, niemniej nie było takie bolesne. W końcu jak już wszystko wyładował ze mnie, wszystkie dokumenty: „A to kto jest, a to a to...”, ale to nie warto w szczegółach opowiadać, bo nic tam nie było charakterystycznego. Potem mówi tak: „To gdzie ta ciotka mieszka?”. Wyjrzałem przez okno, patrzę, mówię: „Tutaj, w tych domach, co widać”. – „No to idź”. – „Tak? Mogę iść?”. – „Możesz iść do ciotki”. – „No to idę”. Wyszedłem z tego budynku, doszedłem do bramy, on dawał znać tamtemu, tamten mnie wypuścił i wyszedłem. Zupełnie zgłupiałem, ale nie przeszedłem nawet czterech kroków i nagle kule zaczęły latać. Obejrzałem się i zobaczyłem, że oni wszyscy stoją w oknie z karabinami i po kolei strzelają, któremu się uda, kto jest najlepszy strzelec. Byłem takiego charakteru zrzutka. Zimno mi się zrobiło, ale jednak Pan Bóg czuwał nade mną. Potknąłem się, bo chciałem wiać szybciej, chociaż nie wiem, czy to by coś dało, bo moja prędkość w stosunku do kuli karabinowej... Wywaliłem się jak długi, przy czym [leżałem] ze skrzyżowanymi rękami i na szczęście tak zostałem. Oni jeszcze strzelili raz, dwa, ale to tak już Panu Bogu w okno. Uznali, że mnie zabili, któryś tam nagrodę wziął.
Doczekałem do zmroku i poczołgałem się [dalej]... Doszedłem do swoich chłopaków, do plutonu i się okazało rzeczywiście, że tylko nasza grupka z Kapucyńskiej tak zrobiła, inni nie poszli na swoje miejsca. Jeszcze ktoś do Puszczy Kampinoskiej poszedł.
- Jakie zadanie otrzymaliście?
Wtedy już się nami zajęli, już normalnie zaczęła się organizacja, podział na działony. Dlaczego działony – działony właśnie dlatego, że byliśmy artylerią, w artylerii są inne stopnie i inne tytuły: działonowy, kanonier, bombardier, strzelec, starszy strzelec; działonowy to jest plutonowy.
Na końcu.
- Co było dalej, jak zostaliście zorganizowani?
Zostaliśmy zorganizowani i zaczęła się normalna służba, to znaczy chodzenie... Zaraz, za parę dni, dali nam ten moździerz i myśmy przez pierwszy prawie miesiąc odsługiwali moździerz. Moździerz stał na placu Wilsona po środku, bliżej parku. Potem skończyły się pociski i moździerz się do niczego już nie nadawał. Wtedy zastaliśmy odcinek tego całego obrębu, który myśmy zajmowali, znaczy „Żywiciel”, bo „Żywiciel” miał jeszcze swoje podzgrupowania, ale myśmy nie należeli, tylko się mówiło o nas, że sztabowcy, tak z nas się śmiali: „Idą sztabowcy”, bo myśmy podlegali bezpośrednio „Żywicielowi”, ponieważ nie mieliśmy innego przydziału – czyli sztab. I służba polegała na tym, że żeśmy pilnowali, jak tylko coś się porusza od strony niemieckiej, to jeżeli blisko, to grzejemy wszyscy; jeżeli daleko, to tylko karabiny ręczne, bo to strzelało celnie.
- Czy była jakaś szczególna potyczka?
Mój oddział takiej potyczki nie przeszedł, natomiast zginęło mnóstwo ludzi, dlatego że myśmy się zajmowali obserwacją terenu i ci obserwatorzy bardzo ginęli, bo oni ich wypatrywali, a mieli lepszą, celniejszą broń. Potrafili ustrzelić mojego serdecznego przyjaciela z działka przeciwlotniczego. Jeden strzał oddali i chłopak w strzępach, jeszcze mu granaty własne wybuchły, że nie było co zbierać. To było moje pierwsze przeżycie 6 sierpnia, bardzo dobrze go pamiętam, ponieważ wychowywaliśmy się razem od maleńkich dzieci...
Zbigniew Getz pseudonim „Żebrowski”.
- To było silne przeżycie, jakiego jeszcze rodzaju przeżycia pan pamięta?
Tego rodzaju przeżyć to miałem bardzo dużo, dlatego że po kolei ludzie jednak ginęli, w końcu i ja oberwałem strasznie.
- Jak długo był pan w rejonie placu Wilsona?
Trudno powiedzieć, bo nas przenosili, zmienialiśmy miejsca, ale rzecz polegała ciągle na tym samym, podobne były. W dzień strzeżenie jakiegoś odcinka, a w nocy służba taka na ulicy dwóch – jeden czuwał, drugi mógł się ewentualnie przespać na trotuarze.
- Do tego momentu, kiedy był pan ranny, to cały czas był pan w tym rejonie?
Zajmowałem się jeszcze różnymi innymi rzeczami i obserwacją, na przykład między innymi łącznością z polskimi oddziałami na Pradze.
- Na czym ta łączność polegała?
Telefoniczna. Chodziło o to, żeby oni nie strzelali, nie zrzucali bomb na nas, tylko na Niemców. Po każdym ich zrzucie myśmy im meldowali, gdzie to padło, i oni powinni poprawiać sobie te grafiki.
- Czyli wy jako artylerzyści mówiliście im...
Gdzie strzelają, że idiotycznie albo w porządku, bo tu nas nie ma. Chodziło o to, żeby nie [strzelali] w nas.
- Jaką jeszcze pan działalność prowadził?
To rzeczywiście trwało, ta łączność.
- Pamięta pan, dokąd udało się utrzymać tę łączność?
Nie. Ale to się chyba udało w ogóle, dlatego że... Znaczy nie wiem, czy to dawało efekt, bo chodziły takie pogłoski, że to nie tylko nie daje, ale przeciwnie, że to nam szkodzi, ale czy tak było – nie wiem.
- Jak wyglądało życie codzienne?
Spaliśmy na trotuarach, ale nie wszyscy, część spała na kwaterach.
- Mówimy o panu, pana najbliższej grupie.
Myśmy też mieli swoją kwaterę w domu na Suzina, w prywatnym mieszkaniu, dwa pokoje z kuchnią.
Sanitariuszki gotowały jedzenie. Była kotłownia, bo coś tam było, jakiś urząd i stamtąd przynosiły [sanitariuszki jedzenie] w garnkach, ale marne jedzenie. Nie bardzo było co jeść. Jeszcze się śmiałem, bo kiedyś taka pani przyniosła nam [jedzenie] do okopu, do tego moździerza (bo myśmy moździerz potem przenieśli na forty, już nie był na placu). [Przyniosła] nam ta pani jakiś krupnik czy coś takiego, to nam się wydawało, że to nie może być jakieś bardziej rajskie jedzenie.
- Czyli ludność cywilna pomagała trochę?
Ja nie zauważyłem i nie zetknąłem się z jakimiś oznakami wrogości.
- Wracamy do życia codziennego w czasie Powstania.
Trochę tam było [jedzenia], ale za mało. Natomiast na Żoliborzu nie było żadnych magazynów, to była dzielnica, do której jeździli spać. Tam nie było fabryk, nie było żadnych organizacji, które utrzymywałyby jakieś magazyny, tak że tych magazynów nie było. W efekcie myśmy znajdowali trochę jedzenia w willach, które ludzie pozostawiali, ale to były takie szczątkowe [ilości]. Najłatwiej było o wódkę
notabene, dlatego że jakoś wszędzie mieli wódkę. Nie ludzie, tylko ci właściciele, bo to był towar wymienny, to może dlatego żeśmy zdobywali... Poza tym niektórzy nie wytrzymywali i wyprawiali się na działki. Na Żoliborzu było dużo działek rolnych i tam było już [wszystko] dojrzałe, bo to była jesień przecież, warto było się wybrać, z tym że niestety Niemcy bardzo nas pilnowali, żebyśmy tam nie dotarli. Jak ktoś dotarł, to bardzo się starali, żeby go ustrzelić. Z działek to z reguły ktoś nie wracał.
- Czy pan chodził po żywność?
Nie chodziłem. Chodziłem na Bielany, bo na Bielanach okoliczna ludność zbierała żywność dla nas (tak ja to rozumiałem) i trzeba było tylko przenieść. Po drodze stały oddziały niemieckie, ale głównie stali Węgrzy, którzy jak wiadomo z Niemcami wtedy utrzymywali kontakt bezpośredni. Węgrzy i Bułgarzy należeli do niemieckiej grupy. Węgrzy udawali, że [nic] nie widzą – chwała im za to.
- Dzięki nim udawały się te przeprawy na Bielany?
Dwa albo trzy razy więcej można było przynieść. Potem się przychodziło z workiem na plecach, zwalało się na kupę a potem ktoś rozdzielał. Ja nie miałem żadnego prawa do tego worka.
- Jak było z wodą na Żoliborzu?
[Woda] była w hydrantach na ulicach i ludzie stali z kubełkami w kolejce. Ale dlaczego ta woda...
- Czy to było bezpieczne? Czy Niemcy nie próbowali tej ludności zabić?
W tym zakresie, w jakim widziałem, to osobiście to nie, dlatego że to było na terenie przez nas zajętym, ale w jakimś momencie pewnie i było – nie wiem.
- Czy docierała do was prasa powstańcza, poczta?
Nie. To co opisują, to raczej dotyczyło Śródmieścia, trochę Starego Miasta, tam bardziej było to zorganizowane, myśmy nie dostawali żadnych biuletynów, przynajmniej ja. Może miałem w ręku, może ktoś mi pokazał swój, ale nie było to źródłem informacji.
- Czy było wsparcie duchownych?
Tak, było. Stale nas zapraszali księża do kościoła, do Stanisław Kostki, tam gdzie Popiełuszko leży. I ciągle nam udzielali absolutorium
in articulo mortis. Śmialiśmy się, że jesteśmy ciągle uduchowieni, rozgrzeszeni.
- Co się jeszcze wydarzyło ciekawego dla pana?
Ciekawe były pierwsze i ostatnie dni. Pierwsze dni były ciekawe dlatego, że pierwszym naszym zadaniem bojowym (mojego oddziału, mojego plutonu i chyba jeszcze drugiego, bo tam było trochę kolegów, których nigdy w życiu nie widziałem) było zdobycie gimnazjum Poniatowskiego na ulicy Felińskiego na Żoliborzu, gdzie stało SS. Na jakiej podstawie oni uważali, że mogą to zdobyć, to nie wiem, dlatego że tamci byli uzbrojeni, a my nie. Tylko że nas było parokrotnie więcej, bo ich tam nie było dużo. Myśmy z krzykiem (takim jak Rosjanie krzyczą) „uraaaa” radosnym, pełnym wiary w zwycięstwo, ruszyli ławą na [ten budynek] i oni uciekli.
Tak. I potem było zabawnie, bo oni [się] zorientowali, że niesłusznie [się] poddali chłopakom, którzy nie mają wcale broni, bo nie strzelają. Dowódcy mówili – teraz musimy jak najwięcej strzelać, więc jak strzelać? Jak ktoś miał karabin czy pistolet – wszystko jedno, coś strzelającego, to biegał od okna do okna i strzelał z różnych okien...
- Czyli Niemcy, uciekając, zabrali całą broń?
Zabrali... [Musieliśmy sztucznie] powiększać naszą silę rażenia, która była naprawdę znikoma.
- Kiedy pan otrzymał broń i jaką?
[Broń otrzymałem] mniej więcej w połowie [Powstania].
- Czyli na początku września?
Tak. Bardzo dużo broni dostarczyli nam Rosjanie zrzutami, trzeba przyznać. Oni co prawda robili to w sposób barbarzyński, bo zrzucali bez spadochronów, więc to się niszczyło w dużej mierze, ale z kolei jakby zrzucali ze spadochronami, to nie wiadomo, gdzie by spadło. Tak jak pamiętam wielki nalot nadfortec amerykańskich, angielskich i tak dalej. Przecież to niebo było zasnute [spadochronami], oni puścili wszyscy zrzut – prawie nic do nas nie doleciało, wszystko do Niemców poszło – wiatr. To było wszystko ze spadochronami. [Ruscy] natomiast zrzucali bez spadochronów. Najgorzej, że rzucali również pociski bez spadochronów, to niejednokrotnie wybuchało. Moją koleżankę zabił zrzut. Trzeba było siedzieć, czekać, aż się skończy. Trzeba powiedzieć, że latali bardzo odważnie, nisko – do tego stopnia, że myśmy lotnika widzieli i słyszeli, jak on nas pozdrawia. Ludzie są porządni, tylko wodzowie są straszni. Broń w dużej mierze [była] rosyjska, ja też miałem rosyjski karabin pps, taki jak pepesza, karabin maszynowy, tylko on mniejszą ilość strzałów oddawał. Poza tym zrzucali jeszcze tak zwane karabiny przeciwpancerne, to były bardzo długie karabiny z bardzo długą lufą o dużej sile przebijania, tak że one się nadawały do strzelania do wieżyczek czołgów. Jak się wieżyczkę uszkodziło, to już czołg czasem stawał.
- Jakie jeszcze pan pamięta momenty?
Opowiem jeszcze jedną anegdotkę, bym ją zatytułował „Komin”. W pewnym momencie dowódca wysłał nas trzech: „Idźcie tam, poobserwujcie Dworzec Gdański. Idźcie na dach, dlatego że na Dworcu Gdańskim stoi działo kolejowe, duże działo i czy przypadkiem nie zamierzają do nas strzelać”. Myśmy poszli, usiedli pod szerokim kominem i na zmianę obserwowaliśmy. Znudziło nam się, bo [Niemcy] nie ruszali działa przez cały czas. W pewnym momencie kolega z nudów wziął lornetkę, spojrzał i mówi: „Jezus Maria, uciekajmy, bo działo jest skierowane prosto na nas!”. Zobaczył krążek lufy. Zmietliśmy [stamtąd] i dosłownie w dwie minuty potem huknęło i komina nie było.
To było na początku – 4, 5 sierpnia. Ale za tę datę głowy bym nie dał, bo nie kojarzy mi się to z innym jakimś faktem, który by mi pomógł.
- Pamięta pan nazwiska osób, pseudonimy tych, którzy z panem byli najbliżej w czasie Powstania?
Nie żyją wszyscy. Z mojego plutonu nikt nie żyje. Żyje jedna łączniczka.
Nie, poumierali. W Powstaniu połowa zginęła, a druga połowa po prostu poumierała.
- Jak się nazywał pana bezpośredni dowódca?
Mój dowódca bezpośredni to był Andrzej Rudnicki, pseudonim „Następ”, pluton numer 566. Wszystkie plutony mokotowskie miały [numery] na pięćset, a żoliborskie miały na dwieście, więc myśmy się wyżej [uplasowali]... Mam do tej pory kopię opaski z tego czasu z numerem plutonu. Na opasce było napisane – Wojsko Polskie „WP”, orzeł i numer. Mam tą opaskę. To był ten numer z Mokotowa. To właśnie powodowało, że my żeśmy byli troszeczkę obcy wśród innych i dlatego mało ludzi znałem. Chociaż, bo ja wiem czy znałbym dużo? W czasie okupacji to z natury rzeczy się nie widywaliśmy w większych gronach, a w czasie Powstania też te plutony żyły sobie, każdy gdzie indziej kwaterował. Kontaktu takiego nie było. Dowódcy się znali, ale my nie.
- Kiedy pan był ranny i w jakich okolicznościach?
Byłem ranny już pod koniec [Powstania], 26 września. W pewnym momencie zapalił się nasz dom, w którym mieliśmy kwaterę i to długo już tam siedzieliśmy. [To było na ulicy] Suzina, bo myśmy tam najczęściej wracali, bo tam było najsympatyczniej. Ktoś krzyknął, że pali się nam dach, więc zobaczyłem, że chłopaki biegną, to ja też pobiegłem na górę, że może uda się ugasić. Po drodze łapaliśmy... wody nie było, ale piasek był...
- Ten piasek był przygotowany?
Tak. To były przecież nowe domy, budowane niedługo przed wojną, to była Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa. Przed wejściem na dach był taras i na tarasie leżało dużo piachu. Myśmy mieli jakieś naczynia, kubły, każdy łapał i nosił i zasypywał, co się dało. W pewnym momencie idę, ale mi dymi i dymi, złapałem za papę, odciągnąłem i buchnął płomień. W tym momencie również nagle poczułem, że oberwałem. W pierwszej chwili myślałem, że to z tego ognia, ale nie, nie mogłem wstać, leżałem. W końcu wstałem, byłem jak pijany, podszedłem do tarasu, [patrzę,] leży kolega i mówi: „Słuchaj, zabierz mnie, bo mam zmiażdżone nogi i nie mogę iść”. – „Spróbuję”. Przeciągnąłem go przez barierkę między tarasem a dachem i pociemniało mi w oczach i mówię: „Słuchaj, ja zaraz zemdleję. Nie wiem, co mi jest, to ciebie zostawię, a sam pójdę, zawiadomię chłopaków, pewnie są albo w piwnicy, albo po pokojach”. Nie wszyscy poszli na górę. Na górę nas poszło około dziesięciu. Na Suzina dom był tak zbudowany, że był bardzo długi, wzdłuż każdego piętra szedł balkon i z balkonu były wejścia do mieszkań, a co jakiś czas było zejście do klatki schodowej. Zacząłem iść wzdłuż balkonu – ani żywego ducha, co prawda był ostrzał. W pewnym momencie strzelili i ja się wyłożyłem. Nie wiem, dlaczego rozbiłem nos i pokrwawiłem się strasznie. Koledzy mówią, że jak mnie zobaczyli, to jakby ducha zobaczyli, tak niesamowicie wyglądałem.
Tak. Sprowadzili mnie na dół. Był lekarz, bo tam było... Nie wiem, dlaczego... Widocznie był to punkt sanitarny. Lekarz mówi: „To gdzie jesteś ranny?”. – „Nie wiem, czy jestem ranny, jestem uderzony”. On dotknął spodni – czerwono. Miałem granatowe spodnie i nie było widać tej krwi. On rozciął [spodnie], to wylało się [morze krwi]. Dostałem w brzuch, tylko nie wiedziałem, [dostałem] tak bardziej stycznie – miałem dużo poszarpanego [ciała], mniej to było głębokie, ile było poszarpane. [Wzięli] mnie na nosze i do szpitala. „Trzeba natychmiast operować”. Pamiętam, że ci co mnie nieśli, to mówili po rosyjsku – skąd, jakim cudem – nie wiem. W szpitalu rzeczywiście brzuchy i głowy miały pierwszeństwo i dzięki temu [przeżyłem].
- Do jakiego szpitala pana zanieśli?
To już był wtedy taki lazaret w piwnicy przy ulicy Krechowieckiej 6. To nie był żaden szpital, w każdej piwnicy po prostu było coś, a większą piwnicę wzięli na salę operacyjną. Położyli mi eter (dobrze, że był) i uśpili, chociaż z trudem.
Zostałem zoperowany, przeniesiony do piwnicy razem z moim przyjacielem, z którym poszedłem na górę...
Andrzej Pachnowski, pseudonim „Rutkowski”.
On był ranny w klatkę piersiową i umarł koło mnie. Darłem się w niebogłosy, że on umiera, bo on [mówił]: „Ratuj mnie, bo ja umieram!”. – „Jak cię mogę ratować?”. Co ja mogłem? Wstać nie mogłem przecież. Umarł, zabrali go. To było jeszcze dwa, trzy dni do końca, bo Żoliborz poddał się 30 września. Pamiętam, jak się poddał, to wpadli Niemcy i zaczęli biegać. Poza tym oni dobrze wiedzieli, że to nasz lazaret, i pamiętam, przyłożył mi pistolet do czoła i mówi: „Wstawaj! Nie udawaj. Wstawaj!”. Myślę sobie: „Strzel, to będzie koniec nareszcie, bo już nie mogę” – boli mnie wszędzie, a ten jeszcze krzyczy na mnie. I nie wstałem. On zrezygnował, nie zastrzelił mnie, bo tych co wstali, to zastrzelili.
- Co się z panem działo dalej?
Potem sanitariuszki ubrały nas w miarę możliwości, bo już było chłodno, załadowali nas do jakiejś ciężarówki i wywieźli do tak zwanego Dulagu, do Pruszkowa,
Durchgangslager i w tymże Dulagu byłem ze dwa dni. Wzięli mnie tam na sprawdzenie.
Niemcy, „własowcy” chyba, bo to Niemcy mówiący częściowo po rosyjsku, byli w mundurach niemieckich, to pamiętam, chociaż tam dużo traciłem świadomość, ale to pamiętam, że mnie to zdziwiło, że on mówi po rosyjsku. Mówi: „On się nie nadaje do transportu, on umrze lada moment”. I zostawili mnie na bardzo krótko. Wzięli podwody i wywieźli nas do Tworek, to stosunkowo niedaleko.
- Miał pan jakąś udzieloną pomoc medyczną w tym czasie?
Nie wiem, czy tak można to nazwać, dlatego że mnóstwo ludzi było tam... Byli sanitariusze, lekarzy nie bardzo pamiętam, ale oni nic nie umieli, dlatego że się dekowali w ten sposób, żeby ich nie wywieźli. Położyli mnie na słomie, nie było łóżek. Pamiętam taki moment, kiedy się ocknąłem i trzymałem palącą się gromnicę w ręku, znaczy się, że umierałem. Potem się dowiedziałem, jak to było z moim umieraniem. Jako anegdota to jest ciekawe. Przyszła pani z Pruszkowa, jakaś dama i pyta się siostry (zakonna siostra była): „Który z tych Powstańców nie ma nikogo”. – „Oni wszyscy nie mają nikogo”. – „Ale żeby był Powstańcem”. – „No dobrze”. I pokazała mnie: „On długo już nie pożyje”. Potem dowiedziałem się od tej pani, bo ją odnalazłem...
Nie pamiętam, bo nie miałem z nią dalszych kontaktów. Wtedy odnalazłem ją i ona mi opowiedziała, jak to było, że ona przyszła i zapytała mnie, czy ja potrzebuję, żeby mi przyniosła coś do jedzenia. Byłem głodny (wszyscy byliśmy stale głodni), więc mówię: „Tak, tak”. – „A co?”. – „Kluski z kapustą”. Takie ukośnie krojone, puszyste. Ona mi dała taką kluskę i zacząłem umierać, bo moje jelita w ogóle nie pracowały, wszystko było martwe. Mało tego, moczu też w ogóle nie oddawałem, bo to było niedługo po tym zranieniu. Z moczem to sobie jakoś tam poradzili, ale [z jelitami] nic. Dostałem strasznie wysokiej temperatury, straciłem przytomność, ale jaki ratunek – żaden. Świecę, gromnicę dali do ręki i się ocknąłem przy tej gromnicy. Pamiętam, że się paliła gromnica, potem zgasili tę gromnicę, jak zobaczyli, że żyję. Wtedy ona poszła do powiatowego szpitala (a była to jakaś znacząca obywatelka miasta Pruszkowa) i usiadła u dyrektora i powiedziała tak: „Nie wyjdę, aż pan zabierze z Tworek chłopaka, którego zabiłam przed chwilą”. – „Nie mam miejsc, nawet na korytarzu. Gdzie? Wszystko zajęte”. – „Mnie to nic nie obchodzi, pan musi jego zabrać”. I zabrał. I to mi uratowało życie, bo od razu w Pruszkowie zrobili prześwietlenie, zobaczyli, gdzie są odłamki, już pierwsze największe mi powyjmowali, bo to [były] odłamki z granatnika. [Granatnik] to jest mały moździerz, wtedy te bombki są kilowe, nie więcej. Zrobili mi pierwszą operację. Lekarz przyszedł do mnie i mówi: „Słuchaj, synku, z tych ran to ja bym cię może uratował, ale jelit to nie ruszę, one stoją, perystaltyki żadnej nie ma – żadnego ruchu robaczkowego – to cię po prostu zabije”. Przyszła starsza pielęgniarka i mówi: „Słuchaj, z takiego powodu to u mnie jeszcze żaden nie umarł. Ja cię wyleczę, nie lekami, babskimi środkami”. Zrobiła mi lewatywę – nic. Mało tego, ja nawet nic nie wypuściłem, tylko wszystko stanęło – niedobrze. Poszła – zrobiła specjalną [lewatywę] – znów nic, nie dało rady. Dopiero za trzecim razem [przyszła i] mówi: „Słuchaj teraz to albo ty się rozlecisz, albo będzie pasaż prawidłowy”. I nie rozleciałem się. Zacząłem rodzić kawałki drewna i to mnie po raz drugi, piąty, dziesiąty uratowało życie – od komina się zaczęło.
- Jak długo był pan w Tworkach?
W Tworkach nie byłem długo, bo mnie zabrali do powiatowego. W powiatowym [szpitalu w Pruszkowie] byłem chyba miesiąc. Zabrali mnie z [Pruszkowa] i wytransportowali do Krakowa.
Polacy. Często tak było, że Niemcy dyrygowali, a Polacy wykonywali i tak człowiek nie bardzo wiedział, kto się nim zajmuje.
- Kiedy pana zabrali do Krakowa?
Już był śnieg. Nie byłem silny, byłem coraz słabszy. Załadowali nas do wagonów, takie
tiepłuszki były. To jest taki wagon – w środku stoi żelazny piecyk z rurą (koza) i oni palili w tych piecykach, a dookoła były prycze i na tych pryczach leżeliśmy. Miałem to szczęście, czy raczej nieszczęście w tym przypadku, że załadowali mnie z domem starców. Nas było chyba troje rannych, a reszta to byli umierający starcy. Zanim dojechaliśmy do Krakowa, to połowa umarła. Jechaliśmy trzy doby. Pamiętam, za mną leżała staruszka, z początku coś mówiła, glamdziała, bardzo stara kobieta, nie widziałem jej, nie wiem, jak wyglądała i ona bardzo szybko umarła. Nogi, które opierała o moją głowę, to ostygły. Kraków był zupełnie niezniszczony, to było miasto generała [Hansa] Franka, gubernatora.
- Gdzie się pan dostał w Krakowie?
W Krakowie nas wyładowali, załadowali z powrotem na ciężarówki i pamiętam, że koło mnie siedział sanitariusz, mówię: „Dokąd my jedziemy?”. – „Do szpitala”. – „Ale takiego prawdziwego, z łóżkiem?”. – „Tak, białym łóżkiem”. Tak mnie ucieszył, że zobaczyłem przed sobą zielone światło.
- To był sanitariusz Polak?
Polak. Przywieźli nas na ulicę Kopernika 24 czy 26, nie pamiętam dokładnie, i okazało się, że nie jest to żaden szpital, tylko klasztor, z którego wypędzili zakonników i przerobili na lazaret. Postawili trochę łóżek, jakąś salę operacyjną urządzili i był lazaret. Wnoszą mnie do pokoju –[nie ma łóżek, tylko] słoma. Nie było to długo, bo dali sienniki, a pod koniec to już mieliśmy łóżka żelazne, tak że coraz było lepiej. Coraz gorzej było z odzieżą, a przez cały czas bardzo źle z żywnością. Jak mnie wywozili z Warszawy, to mnie ubrali, ale to ludzie ze mnie pozdejmowali, pokradli albo zrzucałem [sam] w gorączce – nie wiem. Dość, że miałem tylko jedną koszulę, i to taką do pasa, i nic więcej, koc bury, ciemny, ale tak mieli prawie wszyscy, więc nie wyróżniałem się specjalnie. Przede wszystkim trzeba powiedzieć, że to był świetny szpital w sensie personelu. Personel był ze Szpitala Ujazdowskiego, który był na zamku w czasie okupacji.
- Pamięta pan jakieś nazwiska? Kto się panem opiekował?
Operował mnie (to już była druga czy trzecia operacja) doktór profesor Żera... Personel był pierwszorzędny, tylko oni nie mieli czym pracować. Tak jak mnie w Tworkach bandażowali papierem toaletowym, bo nie mieli nic innego, ten papier toaletowy u mnie... Ponieważ ropa waliła mi, jak to się mówi gęsto, to ten papier toaletowy rozmiękał natychmiast, rozłaził się i byłem bez opatrunku w dodatku rozpruty, bo mi szwy w Dulagu w Pruszkowie rozpruli, dlatego że ropa szła, a nie miała ujścia; miałem zupełnie otwartą ranę, która stale próbowała zarastać dzikim mięsem, ale oni mi to wypalali. Codziennie przypalali, jak mnie brali na opatrunek, to mi przypalali, żeby to nie urosło.
W Krakowie! W [Tworkach] to nic nie robili. Z Tworek to najbardziej pamiętam, że przez całą noc zbierałem wszy, bo po mnie łaziły, nie dawali rady. Do Krakowa jak nas przywieźli, to do odwszalni nas wzięli. Polegało to na tym, że rozebrali nas do naga, położyli na betonie i polewali sikawkami tak jak leci. Wszyscy powinni umrzeć – nikt nie umarł. Takie to są warunki wojenne. Tak samo jak po pierwszej operacji na Krechowieckiej w piwnicy ocknąłem się jeszcze na stole i pytam się doktora (pamiętam go do dziś, nie wiem, jak się nazywał): „Panie doktorze, będę żył?”. – „Jeszcze nie wiem, ale jest szansa, że będziesz żył, bo wiesz co, w czasie wojny takie rzeczy więcej ludzi przeżywa niż w czasie pokoju. W czasie pokoju takich rzeczy byś nie przeżył, ale tu nie wiem”. I nie umarłem.
- Do kiedy był pan leczony w Krakowie?
W Krakowie byłem leczony, tylko że oni... Jak powiadam, oni nie bardzo mieli czym te rany... nie mieli nawet rivanolu. Rivanol to ktoś kombinował jakoś, że jedną warstwę tylko kładli, przy zrywaniu był krzyk, nie mieli tych pasków, które się kładzie na to...
- Jak długo był pan w szpitalu?
Długo, siedem miesięcy.
- Czyli wyzwolenie zastało pana w szpitalu?
Tak, też bardzo charakterystycznie. W szpitalu w Krakowie... Siedem miesięcy... Najgorsze było dla mnie to, że leżałem cały czas na wznak i nie mogłem się przewrócić na żaden bok, bo miałem [ranę] pośrodku. Tak zesztywniałem w stawach, że jak mnie brali na opatrunek czy zabieg to (tak naumyślnie robili sanitariusze) brali za nogi i za głowę, a ja się nie zginałem. Mówili: „Bierzemy tego sztywniaka”. Jak tylko się wreszcie na tyle wygoiło, że można było wstać, to nie umiałem wstać, stać, chodzić – mowy nie było. Na to straciłem dużo czasu, ale był moment, że w końcu wyszedłem na ulicę.
W maju.
- Czy będąc w szpitalu, mógł pan zawiadomić rodzinę?
Tak. W sposób dziwaczny, dlatego że wtedy wszystkich poszukiwali w gazetach. Jedna z moich sióstr (najstarsza) dała idiotyczne ogłoszenie. Na pierwszym miejscu wymieniła swoje nazwisko, które było inne, bo ona była mężatką, a potem dopiero [napisała], kogo szuka. Nikt mi nie powiedział, bo nikt wszystkiego nie czytał, ale ja sam (od czasu do czasu potrzebuje się kawałek gazety) wziąłem kawałek gazety i nagle zobaczyłem jej nazwisko, ale dla mnie ono było charakterystyczne, więc przeczytałem całe [ogłoszenie] ona szukała mnie i jeszcze dwóch moich kolegów, żeby się tą drogą dowiedziała. Dowiedziałem się, że ona jest w Częstochowie. Napisałem do niej czem prędzej i wtedy ona z kolei miała kontakty z innymi i rodzina się dowiedziała i raz na miesiąc, na dwa ktoś przyjechał. Tak na breku, na parowozie jakoś się tam zabierali. Nudno opowiadam, ale tak to było.
- Jak potoczyły się pana losy po wyzwoleniu?
Dobrze. Jestem dzieckiem szczęścia, dużo miałem w życiu przypadłości, dużo razy właściwie powinienem nie żyć. Jestem po dwóch zawałach, po bajpasach, z rozrusznikiem, serce mam w strzępach. W maju wróciłem do Warszawy, chodziłem jeszcze o kuli, potem o lasce i postanowiłem studiować, bo już byłem po pierwszym roku studiów, tylko takim niewykończonym. Nie wszystkie egzaminy zdałem.
- Nie miał pan problemów z dostaniem się na uczelnię?
Nie. To była szczególna sytuacja, bo dziekanem wydziału była pani profesor Dorabialska, która była przed wojną dziekanem we Lwowie, z nią się liczyli, jedna z najpoważniejszych w tym czasie postaci polskiej chemii (fizyko-chemik). Ona uczyła w szkole (z czegoś musiała żyć, uczelnie mało płaciły) średniej i ja byłem u niej prymusem. Jak się zgłosiłem do niej, to ona witała mnie jak swojego syna, powiedziała: „Przynieś papiery, a ja cię zapiszę na politechnikę, ale nie warszawską (bo w Warszawie politechnika nie działa) tylko na łódzką, jestem tam dziekanem”. Problemów nie miałem żadnych. Chciałem jeszcze dodać, że ona mieszkała w Warszawie na ulicy Skorupki... Pamiętam, że jak przyszedłem do niej, to ona mi powiedziała, który z kolegów żyje, który nie żyje, jednak dużo [młodzieży] się do niej zgłaszało. Załatwiła mi te studia, od razu na drugi rok poszedłem i to był błąd, bo miałem dziury, a Wydział Chemiczny jest bardzo pracowity, bo to laboratoria i zabierają strasznie dużo czasu, są popołudniu. Przed południem są wykłady, po południu laboratoria, tak że dużo roboty było, a w dodatku trzeba było jeszcze z czegoś żyć, więc jeszcze pracowałem i to wszystko tak o lasce. Człowiek jest twardy.
- Zaraz po studiach wrócił pan do Warszawy?
Pracowałem w Łodzi jako asystent właśnie u niej. Byłem asystentem przez pięć lat chyba i kolega, który przeniósł się [do Warszawy], pracował w Instytucie (
nomen omen w tym, w którym mnie rozstrzeliwali) i załatwił w dyrekcji, żeby mnie przyjęli. Dostałem skierowanie, bo wtedy dawali skierowania do pracy ze studiów. Skończyłem studia, przeniosłem się do Instytutu i pracowałem czterdzieści lat. W sumie pracowałem czterdzieści siedem lat.
- Czyli całe życie zawodowe...
Tak, w tych dwóch miejscach – Łódź i Warszawa.
- Nie miał pan żadnych problemów w związku ze swoją przeszłością?
Takich dosłownych nie, ale starałem się to wymijać. To znaczy okropne to było, idiotyzmy działy się, że coś okropnego. Jak przyszedłem do Instytutu, był kadrowiec, który kazał mi usiąść i napisać swoje, jak to się teraz mówi CV czy curriculum vitae i powiedział: „Wyście chodzili na jakieś tajne komplety, co to było?”. – „Szkoła, tylko nie w budynku, tylko tak prywatnie”. – „Czegoście się tam uczyli?”. – „Fizyki, chemii, biologii, geografii – przedmiotów”. – „Czego jeszcze?”. – „Rozmaitych rzeczy, trudno mi w tej chwili wymieniać”. – „Czego jeszcze, przypomnijcie sobie koniecznie”. Ale ja sobie nie przypomniałem. „To namyślcie się w domu, może sobie przypomnicie. Kolegów jakich mieliście?”. – „Kolegów? Różni”. – „Nazwiska”. Idiotyczne. Poszedłem do domu i myślę sobie, co ja mu napiszę? Napisałem takie najpopularniejsze polskie nazwiska: Stankiewicz, Wójcik, Kowalski i to mu wystarczyło. Wymieniłem mu te przedmioty i powiedziałem, że więcej żadnego, żeby mnie rżnął drewnianą piłą, to nic nie powiem.
- Jakie są pana refleksje na temat Powstania?
Unikam wyrażania poglądów, dlatego że tutaj można bardzo rozmaite (z różnych stron i to sprzecznych ze sobą) głosić poglądy i wszyscy mają rację, bo wszystkiego było po trochu. W czasie Powstania na przykład nie podobało mi się to, że jak wchodziłem do dowództwa, to tam wisiały wszystkie portrety przedwojennych naszych wodzów: prezydenta, premiera, marszałka i tak dalej, którzy
notabene w dużej mierze się przyczynili do tego, że ta Polska wyszła tak jak wyszła – kiepsko. W każdym razie była niechęć wtedy duża do tych wspomnień. Natomiast to, co było potem, było tak okropne, że tamto się zrobiło piękne i dzisiaj już ludzie w sposób wręcz karygodny wspominają przedwojenne czasy, ten okres dwudziestolecia międzywojennego, jako coś cudownego, ale nie było nic cudownego. To znaczy nieprawda, że było wszystkim dobrze, raczej było dużo gorzej niż teraz jest. Jeśli chodzi o jakieś powstańcze refleksje, to uważam, że Powstanie wybuchnąć musiało, dlatego że myśmy byli na nie nastawieni psychicznie, to się aż prosiło. Niemcy wyraźnie odchodzili, to się aż prosiło, żeby jeszcze przyłożyć im przy tym odchodzeniu, przy czym myśmy nie zdawali sobie sprawy z tego, jakie jest nasze uzbrojenie, jakie mamy możliwości, bo to było wysoko wiadomo, a tu przeciętny chłopak siedemnastoletni, to niewiele wiedział. Za to miał ducha, dużego ducha i niesłychaną potrzebę zemsty. Takie są moje, ogólnie rzecz biorąc, poglądy na te sprawy.
- Wspomniał pan o publikacjach. Czy pan napisał coś na ten temat?
Na temat Powstania nie pisałem żadnych publikacji. Mam pięćdziesiąt kilka publikacji naukowych.
Warszawa, 16 grudnia 2010 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna