Eliza Kamińska „Eliza”
Eliza Kamińska z domu Gogolewska, urodzona w roku 1923 w Warszawie, pseudonim „Eliza”. Obecnie mieszkam w Warszawie przy ulicy Służewskiej.
- Proszę nam opowiedzieć o swoim domu rodzinnym, urodziła się pani w Warszawie.
W Warszawie. Byłam trzecim dzieckiem, mieszkaliśmy na Nowym Świecie pod 38. Nowy Świat był wtedy, szczególnie wtedy, sercem Warszawy.
Mój ojciec prowadził pracownię krawiecką, zatrudniając kilka osób, to mieszkanie nie było dla nas odpowiednie i po kilku latach, to znaczy w roku 1932, przeprowadziliśmy się do domu przy ulicy Żurawiej 24A, to jest w pobliżu Marszałkowskiej, gdzie mieliśmy już mieszkanie duże, tamto nie było też małe, ale było za małe [jak dla nas. Drugie było] duże, miało pięćdziesiąt cztery metry długości, pokoje były cztery po trzydzieści metrów, dwa wejścia, piękne mieszkanie, w pięknym domu, to były tak zwane domy-studnie.
- Jakie tradycje były w pani domu rodzinnym? Czy był to dom nastawiony patriotycznie?
Tak, dom był nastawiony bardzo patriotycznie, nawet były portrety Piłsudskiego, Mościckiego, mój ojciec był narodowcem, do partii nigdy nie należał, ale bardzo kochał Polskę.
- Kiedy pani zaczęła chodzić do szkoły i do której?
Chodziłam do szkoły zwyczajnej powszechnej, mając siedem lat.
- Pamięta pani, która to była szkoła?
Na ulicy Hożej. I tę szkołę skończyłam. Pamiętam doskonale trzech nauczycieli, szczególnie panią Sewerynową od polskiego, pana Klimka od geografii i księdza Karłowicza.
- Czy już wtedy w szkole należała pani na przykład do harcerstwa?
Nie. Nigdzie wtedy nie należałam, było [wprawdzie] harcerstwo, ale nie należałam nigdzie. Interesowałam się raczej poezją, bo deklamowałam na każdej uroczystości wiersze.
- Skończyła pani szkołę podstawową.
Poszłam do gimnazjum, to już [chodziłam] tylko dwa lata, bo już była wojna.
- Do którego gimnazjum pani poszła?
Do prywatnego gimnazjum pani Kurmanowej. Nie przysługiwało mnie państwowe, a poza tym ojca stać było. Nie tylko ja chodziłam, bo chodziła starsza siostra, chodził brat.
- Jak pani zapamiętała 1 września 1939 roku?
Pierwszy września zapamiętałam w straszliwy sposób, dlatego że 3 września rozpoczynał się rok szkolny.
- Ile miała pani wtedy lat, jak wybuchła wojna?
Lat miałam szesnaście chyba, mniej więcej piętnaście, szesnaście. Nikt jeszcze nie wierzył w to, że przyjdą Niemcy, ale radio już nadawało, radia się słuchało, w radiu się łapało różne fale, szczególnie Dymsza różne śmieszne rzeczy opowiadał.
- To było przed 1 września?
To było tuż przed 1 września. Potem 1 września to był już strasznie.
- Czego pani była świadkiem?
Byłam świadkiem strasznych nalotów, bo siedziało się w domu, dom był potężny, schodzili z pięter do nas na parter, a jeszcze wtedy się nie chodziło do piwnic, tylko siedziało się w domu, nie wolno było wyjść na ulicę, pan dozorca zamknął bramę. Pamiętam, jak szrapnele poniszczyły tafle w podwórku, bo to przecież była piękna terakota. Jeszcze była straszliwa rzecz jedna. Jeden pan, mieszkający w innej części, wyszedł, [trafił go szrapnel. Przyniósł śmierć na miejscu. (Był to ostatni nalot na Warszawę)].
Tak, na Śródmieściu taki był czworobok. Wyszedł na ulicę, znaczy z tego domu, w którym mieszkał, po drugiej stronie, nie na tej części budynku, co my, i trafił go szrapnel.
Tak, 1 września. Cichusieńko było, tylko szrapnele gdzieś były, on wyszedł niepotrzebnie. Co było? Wykopali dół, włożyli go do rowu. Sąsiadka (to była Żydówka, bo tam tylko cztery rodziny aryjskie mieszkały na dwudziestu dwóch lokatorów, a lokale były najmniejsze czteropokojowe, sześciopokojowe) zawiadomiła księdza o tym, to wszystko. To było najważniejsze. Potem to Niemcy już chodzili ulicami, mnie nigdy nie zatrzymali, mimo że byłam brunetką. Brata [tak] − musiał chodzić do bramy.
Zatrzymywano i sprawdzali.
Nie. Spodnie − czy jest aryjczykiem.
- Co pani robiła przez pierwsze tygodnie okupacji?
Nic nie robiłam, siedziałam w domu.
- Nie chodziła pani do szkoły?
Nie, szkoły wtedy jeszcze nie było przez pierwsze tygodnie, dopiero trochę później.
- Pamięta pani, kiedy wróciła pani do szkoły?
Do szkoły już nie poszłam, bo dwa lata pracowałam, macocha doszła do wniosku, że nie ma co, niech idą do pracy. Moja mamusia umarła w 1934 roku. Tak nieładnie powiedziałam [„macocha”], ojca żona druga, wtedy pracowałam przez dwa lata.
W sklepie.
- Czy już mówimy o okresie okupacji?
Tak. W 1942 roku – to, że się uczyłam – nie miałam jeszcze małej matury, chodziłam w tym czasie, jak pracowałam, na komplety. Powiedziały mnie koleżanki, że mogę iść do pierwszej licealnej Miejskiego Liceum Handlowego, które kiedyś mieściło się na Górnośląskiej, a teraz jest na Bagateli, tam mnie przyjmą. Poszłam, wszystko załatwiłam, powiedzieli: „Owszem, ale musisz matematykę uzupełnić”. Uzupełniłam.
To był rok 1942 i 1943, tak jak rok szkolny liczę. Druga licealna to już była gdzie indziej, bo to przecież nie było [oficjalne]. Budynki były pozajmowane przez Niemców, to u pani Statkowskiej na Nowogrodzkiej była druga licealna, którą stworzyła prywatnie, bo doszły nauczycielki do wniosku (bo one były nauczycielkami sprzed wojny, uczyły w najlepszych szkołach, liceach, w tej szkole − Miejskim Liceum Handlowym), że my nie mamy takiej wiedzy jak przed wojną, musimy stworzyć klasę drugą, żeby uzupełnić wiedzę, ale to wszystko potem pod nazwami niemieckich szkół było. Chodziłam na Nowogrodzką róg Emilii Plater chyba tak, tam była druga licealna, nawet fotografię mam.
- Cały czas oprócz tego pani pracowała?
Nie, już nie pracowałam.
Nie, skąd, zbuntowałam się.
- Czyli jak pani zaczęła chodzić do szkoły, przestała pani pracować?
Tak. Chodziłam tylko do szkoły, najpierw na Bagatelę, to była pierwsza licealna pod jakąś nazwą niemiecką, a potem do Statkowskiej do drugiej licealnej, tam zdałam maturę przedwojenną, uzupełniłam matematykę. Były jeszcze dwie takie koleżanki jak ja, uczyła mnie matematyki najlepsza nauczycielka w Warszawie pani Straszyńska, ona była bardzo znana, u Królowej Jadwigi uczyła, u Marii Konopnickiej. W ogóle nazwisko znane, jej brat przecież był kompozytorem, nawet teraz syn czy wnuk jest. Maturę zdałam normalną, taką, jaką trzeba, bo nauczycielki bardzo dbały o to, żebyśmy miały taką wiedzę, jaką one przekazywały przed wojną. [Szkoła] zakończyła się uroczystością 27 czerwca 1944 roku. Właśnie w szkole w styczniu 1943 roku wciągnęły mnie koleżanki do AK.
- Pamięta pani nazwiska tych koleżanek, które panią wprowadziły?
Pamiętam, Wanda Lewandowska, druga nie żyje, Marysia Maliszewska świętej pamięci, zmarła.
Tak. Do tej pory nawet utrzymujemy znajomość i przyjaźń z Wandą.
- Proszę opowiedzieć o swoim pierwszy okresie w ruchu oporu w AK.
Pierwszy okres to był taki, że trzeba było stawić się na zebranie, podawała pani podchorąży (chyba, bo nie wiem, kim ona była), jaką ma się postawę, jak się trzyma ręce, jak się trzyma nogi, jak się mówi, że ochotniczka melduje to i to. Takie zebrania były, były szkolenia sanitarne, to lekarka była, porucznik lekarka, ale nie pamiętam nazwiska, nawet praktyka była w szpitalu, chodziłyśmy. Drugie [zajęcia] to były szkolenia wojskowe.
Na tym, że co to jest, uczeniu stopni, potem ubrania, ile ma się gwiazdek, ile ludzi ma kompania, ile ma ludzi dywizja.
- Czy byliście tylko uczeni polskiego wojska, czy również niemieckiego?
Niemieckiego nie, tylko polskiego, rożne meldunki były, to było u Bety na Piaseczyńskiej przeważnie, u mnie w domu to nie można było, bo klienci przychodzili, to było niebezpiecznie. Poza tym cały dom był zamieszkały przez dzikich lokatorów, takie wejście kilkunastu dziewczynek zwróciłoby uwagę.
Kawał powiem na ten temat. W czasie okupacji dzwonek do jakiegoś mieszkania: „Czy jest Ania?”. − „Nie, nie ma Ani”. Za kilka minut drugi raz ktoś dzwoni, inna pani: „Czy jest Ania?”. − „Nie ma Ani, tu nie mieszka Ania”. Trzeci raz za dziesięć minut przychodzi: „Czy jest Ania?”. − „Proszę pani, ja jestem folksdojczem, a Ania mieszka na pierwszym piętrze”.
- Czyli to była taka tajemnica poliszynela?
Tak.
Jak trzeba było dobrze znać adres, to jest przykład, żeby nie pomylić i nie zdradzić, bo po prostu dziewczyna jedna, druga, trzecia miała zły adres podany i chodziła.
- Czyli szkolenia sanitarne na sanitariuszkę były dosyć intensywne?
Tak, oczywiście, wszystko trzeba było wiedzieć, gdzie jest kość, jaka kość, co należy zrobić, jak ktoś wpadnie na płot, że nie wolno wyciągać, tylko płot trzeba obciąć, do tej pory to pamiętam. Bardzo były ciekawe [szkolenia] i prowadzone przez bardzo dobrą [nauczycielkę], nie pamiętam, jak ona się nazywała, trudny był egzamin.
- Egzamin był? Skończyło się egzaminem?
Naturalnie, egzaminem. Na egzaminie była egzaminatorka, która uczyła, była jeszcze druga starsza od niej stopniem wojskowym, ale też doktór medycyny.
- Czy pani pamięta, kiedy ten egzamin się odbył, w którym roku?
W 1944, to długie były szkolenia, po kilka miesięcy.
- Teraz się zbliżamy do wybuchu Powstania Warszawskiego. Jak wyglądał okres u pani przed wybuchem Powstania?
Przed wybuchem Powstania roznosiłam gazetki, chodziłam z zawiadomieniem do koleżanek, na wszystkie zebrania chodziłam. Na przykład nie było tak łatwo, żeby ciągle były zebrania u jednej osoby, trzeba było wynajdywać znajomych, którzy mają duże mieszkanie (bo przecież nas było kilkanaście), żeby były dwa wejścia od kuchni, od frontu i wtedy można po kilka osób puszczać jednymi drzwiami, drugimi.
- Wracając do okresu okupacji − czy była pani naocznym świadkiem drastycznych wydarzeń z życia codziennego, jak pani chodziła ulicami, czy widziała pani jakieś egzekucje?
Nie, egzekucji nie widziałam, widziałam tylko bardzo dużo młodych Niemców, którzy szli na Rosję. Oni się bardzo dobrze zachowywali, ale mój brat był ciągle sprawdzany, musiał ciągle chodzić i spodnie rozpinać. Ja nie, mnie nigdy [nie sprawdzili], do szkoły wtedy chodziłam, bo chodziłam Marszałkowską i Kruczą, te dwie ulice, potem jeszcze kilka razy Krakowskim. To tylko widziałam, jak była taka afera „Za Kotarą”.
„Za Kotarą” to była restauracja, gdzie gromadzili się agenci gestapo i trzeba było ich zlikwidować.
- Przy jakiej ulicy była ta restauracja?
Przy ulicy Mazowieckiej. To wiem z opowieści od koleżanki, która brała w tym udział, Zosia Rusecka, taka bardzo znana, ona była w kontrwywiadzie, świętej pamięci Zosia. Tam się przychodziło, można było zjeść, napić się wódki, ci agenci przychodzili. Ona była, wcześniej miała przyjść. Jeszcze w AK, w całym kontrwywiadzie, był mąż mojej siostry ciotecznej, starszy, myśmy były młode, on był starszy, on był przed wojną ochroniarzem ministra Becka. Miał jakąś funkcję lepszą, wyższą, bo był bardzo wyszkolony, wyjeżdżał, ochroniarz to wiadomo.
- On brał udział też w tym?
On brał udział w tym, była strzelanina wielka później, pozabijali, ale ci Żydzi… Bo Żydzi też byli czy właścicielami, czy już tego nie pamiętam, musiałabym przeczytać, bo to jest w Bibliotece Narodowej opisane wszystko. W każdym bądź razie była strzelanina, karetki pogotowia, tylko to dziwne właśnie, że była taka cisza w Warszawie, że w ogóle zamarła Warszawa, nikt nie chodził ulicą. Wtedy zabili kilka osób obecnych, głównego agenta nie zabili, tylko innych. On był G14 czy 15, był ranny, napisane było, że zabity, ale zawieźli go (Julek było imię jego) do szpitala na Krakowskim [Przedmieściu], tuż przy uniwersytecie był szpital.
- Mówi pani o osobie, która dokonała zamachu?
Nie, mówię o sprawie „Za Kotarą”. Skończyła się już cała akcja i zabrała karetka pogotowia.
Tego ochroniarza Becka. On był ranny, podali nawet, że on nie żyje i zabrali go do szpitala, zrobili mu operację, jak jest brama uniwersytetu, to zaraz był szpital, tego szpitala teraz nie ma. Nie pamiętam, jak on się nazywał. Zrobili operację, po operacji on poprosił o swoją teczkę i popełnił samobójstwo, strzelił sobie w buzię. Wtedy zawiadomiono rodzinę, też przyjechałam, bo najbliżej myśmy mieszkali, oni mieszkali dalej, właśnie widziałam, że to on.
- Ale poza tym nie była pani świadkiem żadnych takich sytuacji?
Nie. Raz tylko widziałam, ale daleko, jak była buda zapchana ludźmi z łapanki, to było na Krakowskim Przedmieściu.
- Jak wyglądała godzina „W” w pani najbliższym otoczeniu i co pani robiła w tym czasie?
Godzina „W” – miałyśmy zebrać się wszystkie daleko aż za kolejką grójecką. Tramwaje nie chodziły, Niemcy uciekali już, z naszego domu kilka osób gdzieś wyszło, bo też nie wiadomo, kto mieszkał przecież. A jeszcze
à propos, dozorca nigdy się nie kłaniał, nie rozmawiał z ludźmi, którzy nie mieszkali przed wojną. To ciekawe było i bardzo ważne. Poza tym tramwaje nie chodziły, musiałam pieszo iść z Żurawiej przez całą Warszawę za kolejkę grójecką do pastora, prawdziwy pastor.
Grabowej, to taka specjalna nazwa tej dzielnicy, zapomniałam w tej chwili… Tam wszystkie przyszłyśmy.
Tak, do pastora. Było nas bardzo dużo, pastor był przerażony tym, ale byłyśmy, tam były pola, gdzieś tylko w dali jakiś marny domek był, a on miał piękną willę, ale to wszystko było za mało pomieszczenia, jedzenia, wszystko. On mówi: „Słuchajcie, dziewczynki, przecież wasze zgrupowanie jest na Szustra. Kto może, to niech idzie na Szustra, jeszcze możecie sobie [przejść], my musimy zmniejszyć ilość, tu jest niemożliwe”. Były studnie, to jeszcze bardzo dobrze, bo przecież wody były wyłączone, woda, telefony, a poza tym myśmy wiedziały, jakie zgrupowanie jest gdzie.
- W jakim zgrupowaniu pani była?
„Baszta”, [pluton] „Klara”. Mańcia, ta Grodzka, to była porucznikiem, ona była najważniejszą osobą, ale ona była u nas, jej nie widziałam w Powstanie, ona była na ulicy Piaseczyńskiej, to jest gdzieś indziej. Myśmy wiedziały, gdzie możemy pójść. Z koleżanką, która mieszkała na Belgijskiej przy Puławskiej, poszłyśmy do niej do domu. Po drodze spotkałyśmy chłopców z tego naszego [oddziału], których znałyśmy, oni mówią: „Dziewczyny, my idziemy do lasu”. Mówię: „Nie pójdę, bo nie mam butów, w pantoflach letnich nie pójdę”. Źle się ubrałam. Poszłyśmy do tej koleżanki, ona tam mieszkała, ona się ubrała, jej ojciec był wojskowym i chyba był w niewoli albo nie był, matka jej była gdzieś na wsi, ona była sama, coś wzięła sobie w worek, co było do jedzenia, ona poszła.
Nie, z tymi chłopakami, jeszcze druga poszła, nikt nie wrócił.
Nie, to był już po 1 sierpnia.
- U pastora stawiłyście się?
Pierwszego sierpnia. Tam byłyśmy kilka dni. Tak. To był jakiś 3 sierpnia.
- Co robiłyście, czekałyście?
Czekałyśmy. Były informacje, że Powstanie już skończone, żeby się rozejść, bo przecież nie było prawdą, ale to nie dlatego pastor nam powiedział, żebyśmy się rozluźniły, bo nie było możliwości. Poza tym ta wielka ilość osób, a nie wiadomo, kto tam mieszka pół kilometra, to też jest niebezpiecznie. To nie było dobre miejsce do spotkania 1 sierpnia. Myśmy tam poszły, też kilka już dziewczynek się zebrało, ona poszła, myśmy zostały, myśmy ustaliły, że będziemy przechodziły na Szustra, któregoś tam.
- Któraś z was dowodziła wami?
Dowodziła, ale kto, już nie pamiętam. Ale myśmy się na wszystko zgadzały, bo nikogo nie znałyśmy, nie miałyśmy co jeść. To było jakiegoś chyba 4 sierpnia, podjechały czołgi, [dużo] było Niemców na każdym kroku, czołgi jeździły Puławską. Któregoś dnia, nie pamiętam którego (miałam pamiętnik, ale zginął gdzieś, komuś pożyczyłam, przepadł, dokładnie wszystko miałam opisane każdego dnia), raz przejechały czołgi, drugi raz przejechały czołgi; dom, w którym byłam, to był dom, jak się stanie przodem do Puławskiej to był po prawej stronie. Taki dziwny dom, że nie było bramy takiej normalnej, tylko z ulicy wchodziło się na schody.
Nie, to była ulica Puławska [róg] Belgijskiej, sto ileś chyba Puławska, ale taki dom, że z ulicy wchodziło się na schody. Niemcy krzyczą: „Wychodzić!” – żeby wszyscy wyszli z domu. Kto by słuchał Niemców – nikt nie wyszedł od nas. Wszystkie poszłyśmy do piwnic, było chyba nas trzy, piwnice były głębokie, było tych piwnic straszliwie dużo. Niemcy nie wchodzili do piwnic, ale Niemcy chodzili na pierwsze piętro, na drugie, to był trzypiętrowy [dom], ludzi zabierali. Już jak zabrali wszystkich, myśmy były w piwnicy, drzwi się tak zatrzasnęły, Niemiec walił, myśmy zostały. Wtedy przez okienka w piwnicy stanęłyśmy i zobaczyłyśmy, że ludzie, którzy przeszli z tego domu, co miał klatkę schodową od ulicy, z drugiego, ustawieni są na ulicy Belgijskiej. [W piwnicach] takie malusieńkie okienka były w piwnicy, takie szparki tylko były. [Stali] Niemcy, dwa czołgi też stały, poleli wszystkich benzyną.
Tak. Taka była zapełniona cała ulica Belgijska, na rogu Belgijskiej i Puławskiej, poleli benzyną, karabinami maszynowymi zabili. Słychać było krzyki: „Wody, kto w Boga wierzy!”. Jak można było wody dać, jak wyjść nie można było. Rano z wszystkich kompletnie popiół został.
Wszystkich spalili, to było z jednego domu i z drugiego, z tych dwóch domów, które były na rogu Puławskiej. Rano wyjrzałam przez to okienko i zobaczyłam taką laleczkę, widocznie była matka z dzieckiem z lalką, takiego nagusa, który się nie spalił. Co było – nic nie było.
- Pani jest w stanie określić, ile było ludzi spalonych − czy to było dwadzieścia, dziesięć?
Nie. Tam byli wszyscy mieszkańcy, tej [koleżanki] nie było, ona wyszła, trzecie piętro było puste, a to było z jednej strony klatki, z drugiej strony klatki mieszkania. Nie wiem, chyba było ze sto osób albo więcej z obu domów. Potem jeszcze Niemcy wpadali.
- To był mniej więcej który sierpnia?
To był pierwszy tydzień sierpnia.
Ale tak od razu. Czołgi stały, potem jeździły, Niemcy w ogóle zachowywali się, jakby byli u siebie. Potem wyszłam [na podwórko], one wyszły, jakiś wielki warsztat musiał być mechaniczny, było bardzo dużo takich opiłków, my patrzymy, a [tam] stoi Niemiec. Położyłyśmy się na tych opiłkach [by się ukryć]. Niemcy szukali mężczyzn. Niemiec miał granat, ale taki dziwny granat na drewnie, machał tym, myślę: „Na pewno rzuci”, a myśmy dosłownie leżały na tych opiłkach.
- Widział was, czy nie widział?
Widział, ale on szukał tylko mężczyzn. Potem przyszli chłopcy, zabił ich, rzucił granat, ale granat się nie rozerwał w tych opiłkach. Potem przyszli chłopcy, zabił ich, przyszli drudzy, zabili Niemca. Koniec świata − co robić teraz? Zeszłam do piwnicy, dwie poszły, udało się. Miałam wyjść ostatnia na Szustra, tak się ustaliło, zostałam, w piwnicy siedziałam długo. Wyglądam na Puławską, szła Stasia, przede mną miała wyjść, została zabita na Szustra róg Puławskiej. Dalej był nasz [punkt], trzeba było stawić się na Szustra. Ostatnia Stasia zabita, już przechodziła, strzelił, bo był po drugiej stronie, siedział w oknie. Potem przyjechały dwa czołgi, więcej tych czołgów, stanęły na rogu Szustra, jak przejść, już nie [dam rady], przecież nie przejdę. Zostałam odcięta w ten sposób. Przychodzili chłopcy, mówię, że: „Będę z wami”. − „Nie, wynoś się, bo niepotrzebna jesteś”. Nikt mnie nie chciał.
W piwnicy spotkałam taką przytuloną do jakiegoś wnętrza młodą osobę w moim wieku. Anita miała na imię, mówiła, że tu przyszła do znajomych, tu ją zastało [Powstanie], weszła, nie jest w AK, to byłyśmy razem z Anitą. Schodziłyśmy dalej Belgijską przez piwnice albo jak nie było bezpośredniego połączenia, to dom i piwnice, by dalej przejść. Bo już Niemcy zaczęli rzucać ulotki, żeby ludność opuszczała Warszawę − świetnie, opuścimy Warszawę. Doszłyśmy, o już wiemy, znajomi chłopcy: „Wynosić się, nie ma was, niepotrzebne jesteście”. Nic nie jadłyśmy, nic nie piłyśmy, już w ogóle myślałam, że padnę trupem. Jak zapukałyśmy do jednych drzwi, widziałyśmy, że ludzie są, spojrzała pani: „O, patrzcie, dwie Żydówki tutaj jeszcze są, wynosić się − ona blondynka, ja brunetka, mnie bardzo często brano za Żydówkę. − Wynosić się, bo tu są sami Niemcy, przyjdą to nie tylko was zabiją, ale i nas już nie ma”. Tak było do końca. Doszłyśmy do ulicy Grottgera (już mówimy Grottgera), potem będzie przejście, bo kanałem postanowiłyśmy iść do Śródmieścia.
- Tak same szłyście czy z jakąś grupą ludzi?
Tak. Nie, skąd, oczywiście grupa ludzi to by dopiero było, dopiero by każdy rządził, dopiero by źle poszli. Dochodzimy do ulicy Grottgera, a tu:
Halt! – „ukrainiec”. Prowadzi nas pod mur, a tam cały mur ludzi ręce do góry, rozstrzelać. Czekamy, przyjeżdża dwóch Niemców: „Wyrzucić ludzi, nie ma rozstrzelania”. Bo już były rzucane ulotki, żeby opuszczać Warszawę. Dobrze, zeszłyśmy jeszcze na dół przez kartofliska, przeczołgałyśmy się, spotkałyśmy przed tymi kartofliskami taką bardzo serdeczną panią, ona nam wszystko wytłumaczyła, jak przejść do kanału, jak przejść przez stację pomp, że nie wolno podnosić nóg do góry, tylko trzeba iść tak, żeby nie było słychać, nie wolno nigdzie skręcić, na żaden burzowiec, bo takie burzowce były, jak była przecznica, było tyle przecznic od Czerniakowskiej, nie wolno, bo to śmierć. Czerniakowskiej nie znałam, tylko wiedziałam, jak idzie. „Dojdziecie w ten sposób do domów ZUS-u” – to teraz szpital, a dawniej to były domu ZUS-u. Myśmy szły sześć godzin, słyszałyśmy. Jeszcze przyszedł jeden z kolegów, mówi: „To idę, bo mam coś zanieść na Wspólną”. Mówię: „Dobrze, idziemy we trójkę”. – „Bo wy nie otworzycie przecież tego kanału”. On otworzył kanał, wskoczył, poszedł, zostawił nas. My po kolei, ja szczupła, to weszłam, Anita gruba była, to musiałam ją wciągać. Weszłyśmy, tak stosując tą zasadę, że jak będzie stacja pomp, to trzeba się położyć i przepłynąć, nie wolno dochodzić do kratek (były kratki też), bo Niemcy mogą nas podpatrzeć. Doszłyśmy po wielu godzinach. Gdyby nie ta pani, to nie wiem, co byłoby.
- Czy pani pamięta, który to mniej więcej był sierpnia?
To był koniec sierpnia.
- To przez cały miesiąc pani nic nie jadła?
Nie, coś nam dawali. Anita kupiła chleb taki długi, miała bardzo dużo pieniędzy, całą blachę, ten chleb myśmy jadły, ale przez tydzień to nic nie jadłyśmy, bo przejście było. A jeszcze przejście ulicą Belwederską na drugą stronę. Tam był też kłopot. Nam powiedziano też w tych kartofliskach, że o godzinie trzeciej Niemcy jedzą obiad, to możecie przeczołgać się Belwederską. Myśmy o tej godzinie przeczołgały się Belwederską, stanęłyśmy na rogu Chełmskiej i Belwederskiej, „ukrainiec” –
Komm, komm. Dobrze, zaprowadził nas do bunkra, ale taki wysoki (to wtedy inaczej wszystko wyglądało) ten bunkier. Patrzę, dwóch oficerów niemieckich, mówię: „Dzień dobry”. − „Co tutaj panie…”. Na
Sie mówił, inteligent.
Bardzo dobrze znałam niemiecki, [to znaczy] nie bardzo, ale dobrze znałam niemiecki, miałam piątkę z niemieckiego, uczyłam się bardzo dobrze i nauczycielkę miałam bardzo dobrą, panią Kulman. Mówi: „Co wy tu robicie?”. – „Myśmy przyszły do koleżanki, tu nas zastało”. – „Gdzie ona mieszka?”. Myśmy podały jakąś ulicę. „Dowody macie?”. – „Nie, nie mamy dowodów”. Bo nie wolno było mieć dowodów osobistych w czasie Powstania. „To co wy tu robicie?”. – „Właśnie chcemy do tej koleżanki pójść”. Jeden spojrzał na drugiego: „To idźcie”. Bunkier był tak jakby na drugim piętrze, obecnie na takiej wysokości, było tyle tej ziemi. Myśmy z tego bunkra zeszły, szłyśmy, Anita szła pierwsza, ja za nią, prowadził nas „ukrainiec” do Chełmskiej, tylko myślałyśmy: „Strzeli czy nie strzeli”, odmawiałyśmy „Pod Twoją Obronę”. Zimny kręgosłup miałam, ona przypuszczam [też]. Jak doszłyśmy, w trzecim domu przyszedł do nas chłopak, bo tam był ich punkt.
Ten, co skoczył do tego kanału, bo on wiedział gdzie, a mówi: „Wy nie wiecie, to wam otworzę”. Skoczył, zostawił, myśmy potem szły. Doszłyśmy do ZUS-u, przy tym ZUS-ie już był otwarty kanał i był ktoś z AK. „Tu jest wyjście!”. Krzyczał, bo tam opanowane było przez Polaków, przez AK. „Skąd wy jesteście?”. − „Z Mokotowa”. − „Jak szłyście?”. Myśmy musiały im powiedzieć wszystko dokładnie, jak szłyśmy, że stacja pomp, to cieszył się bardzo, że tak nam się udało szczęśliwie przejść. Powąchałyśmy i poczułyśmy zapach jakiejś zupy, weszłyśmy, a tam przy zupie gotowała koleżanki siostra, [Hanki] Nałęcz-Mroczkowskiej. Myśmy się najadły. „Co robicie dalej?”. − „Pójdziemy do domu”. Mówię: „Idę do Maryli”, bo siostra moja była w AK, ona była na Wspólnej, a ja mieszkałam na Żurawiej, mogę z Marylą współdziałać. „Ale jak?”. − „To idźcie”. Do góry, trzeba dojść Książęcą, rynsztokiem, trzeba się położyć w rynsztoku, przeczołgać, a po drugiej stronie, tu jest Nowy Świat, a tu Książęca, to po tej stronie był szpital, byli Niemcy, a tu byli Głuchoniemi [Instytut Głuchoniemych]. My po tej stronie co Głuchoniemi przeczołgałyśmy się, w trzy czwarte drogi uszłyśmy i widzimy – już rękę podaje głuchoniemy, głuchoniemi nas wyciągnęli.
Tam były wielkie ogrody, głuchoniemi zaopatrywali całą Warszawę w kwiaty. Była studnia, wymyłyśmy się – och, jaka wspaniała, zimna [woda], ale była. Dali nam jeść, mówią: „To co, zostańcie z nami”. − „Nie”. − „Nie chodźcie dalej, bo od Pięknej to już są Niemcy”. − „Nie, idę na Wspólną”. Maryla była w Okręgu, miała jakieś inne funkcje. Była barykada w Alejach Ujazdowskich, jak Wilcza wpada do Alej Ujazdowskich, po drugiej stronie jest chodnik Alej Ujazdowskich, to w tym miejscu olbrzymia barykada. Nie było Niemców, nic, ale przejść też nie można było, trudno było, bo Niemcy byli na Pięknej, strzelali do barykady. Ale przeszłyśmy tą barykadę. Jak przeszłyśmy, to już byłyśmy na polskiej stronie, już od Mokotowskiej, jeszcze zapytałam się o koleżankę, która mieszkała na Mokotowskiej, matka jej miała sklep, sklep zamknięty, to już nie szukałam, żeby jej nie denerwować. Spokojnie tymi piwnicami się chodziło albo domami, mieszkaniami, powybijane były przejścia, dziury takie, doszłam.
Do siostry, zameldowałam się Maryli, ona mówi: „Przydasz się, będziesz się troszczyła o nasze zaopatrzenie, bo my nie mamy co jeść”. Zatroszczyłam się. Mieszkała taka nie wiadomo kto, wielka dama, która była narkomanką, nie miała narkotyków, ale miała jedzenie, ona za jakąś fiolkę dała dziesięć kilo makaronu, to jest coś. Ona spokojna była, nie wiem, kto to był, kto zajął to pożydowskie mieszkanie, nie wiadomo, kto był. W każdym razie byłam już w Śródmieściu, u siebie w domu, u Maryli, chodziłam do koleżanek, straszne rzeczy.
- Co pani robiła w międzyczasie, w jakiś sposób na przykład wykorzystała swoje umiejętności i wiedzę sanitariuszki?
Nie. Wtedy nic, absolutnie nic nie wykorzystałam, nie było możliwości. W tym kawałku Aleje Jerozolimskie, Piękna to nie było Niemców, wszystkie przecznice były polskie. Niemcy byli na Poznańskiej, w tym domu Telekomunikacji, to jak daleko, nawet na Żurawią strzelić to daleko, ale pozwalali sobie na wystrzały, z tym że nie ginęli ludzie, ludzie się nie kręcili, nie wszyscy [oddali] radia, też słuchali. Przecież było radio „Błyskawica”. Nic takiego nie robiłam związanego z sanitariatem, ale tylko z tymi zaopatrzeniowcami, co siostra mnie gdzieś pchnęła albo ktoś inny, to robiłam. Koniec.
Potem była kapitulacja, mieliśmy wyjść wszyscy razem z ojcem, ale jakoś się nie dało, ojciec wyszedł pierwszy, był w obozie w Oldenburgu daleko, a z bratem i jeszcze jedną panią wyszliśmy we troje do Pruszkowa, pieszo, wzięłam złotą rybkę.
- Pamięta pani dzień, którego to był dokładnie?
To było chyba 3 albo 5 października, kiedy już Niemcy przychodzili, mówili: „Wychodzić, wychodzić”, bo oni już wtedy… Jeszcze taka sprawa, bo ruskie już przecież stali po drugiej stronie, chcieli jak najszybciej opróżnić Warszawę, żeby była bez ludzi. Rybka mi zdechła, bardzo płakałam, bo szkoda mi było rybki. A tak to człowiek nic nie brał, tylko był ubrany, wszystko zostało.
Doszłyśmy do Pruszkowa, z Pruszkowa pociągiem takim świńskim zawieźli nas do Wrocławia. Dali bochenek chleba każdemu, pozwalali wyjść co jakiś czas na potrzeby fizjologiczne, otwierali, liczyli, ile ludzi, nie wolno było nigdzie zostać; dojechaliśmy do Wrocławia. We Wrocławiu wszystkich ludzi już zaczęli dzielić: młody, stary, małżeństwo. Co ciekawego we Wrocławiu było, to było to, że obok dosłownie, w następnej grupie był muzyk z kawiarni „Stan”. Na Nowym Świecie była taka znana kawiarnia „Stan”, do której przychodzili podchorążacy, oficerowie, grał mulat na basie, pięknie grał, on tam był. Wszyscy mu gratulowali, cieszyli się. On miał bas swój, bas [altówka??] to jest następny [instrument] po skrzypcach, grubsze mają struny. Dawali jedzenie. Byłam przydzielona jako samotna, w grupie samotnych patrzę – koleżanka od Statkowskiej jest, patrzę, druga jest, w porządku. Któregoś dnia przyjechało samochodem dwóch gestapowców, zabrało mulata. Po wojnie w gazecie „Nasza Polska” czy innej opisane było, że to wcale nie byli gestapowcy, tylko to byli szpiedzy angielscy przebrani za gestapowców, mulat był też szpiegiem angielskim, wszystko świetnie się skończyło.
Mnie przydzielili do samotnych, dobrze, dwie koleżanki były.
- Jak długo była pani we Wrocławiu?
Chyba ze dwa tygodnie, tak. Znowu pociągiem pojechaliśmy do Berlina.
- Czy we Wrocławiu warunki bytowe były jakieś przyzwoite?
Dawali chleb, dawali czarną kawę, było miejsce do załatwiania potrzeb fizjologicznych, obsługiwane wszystko było przez „ukraińców”. Nie wolno było długo siedzieć w ubikacjach.
- Jak „ukraińcy” was traktowali?
„Ukraińcy” nic nie mówili, ale pilnowali dobrze, jak ktoś długo siedział w ubikacji, to zaraz pukali. Łóżek nie było, tylko deski, trochę wyżej na głowę, co kto miał, była parówka, ale nic nie ukradli, kołnierzy nie ściągali, nie mogę powiedzieć nic takiego. Chyba, że między sobą ludzie kradli, ale jak się dało palto, miałam piękne palto z fantastycznym kołnierzem, wróciło, nie odcięli, brat też miał, futra dawali, futra wracały.
- W obozie we Wrocławiu była pani bez rodziny, nikogo z rodziny nie było?
Był brat, ale on był zaliczony do małżeństwa, to już byłam znowu sama.
Jeszcze nie był, ale ta pani już [była jego narzeczoną].
Została jego żoną, jak wrócili.
- Co się działo po Wrocławiu? Byliście dwa tygodnie mniej więcej.
Tak, pojechaliśmy do Berlina Wittenau Nord Lager VI. Już byłam zaliczona, do jakiego przedsiębiorstwa będę pracować.
Obóz pracy, tak –
Schwerarbeitslager – ciężkiej pracy, bo to było przedsiębiorstwo budowlane. Za dwa dni też dali czarną kawę, miskę zupy, wywieźli nas dwie stacje dalej, była selekcja. Nie wiedziałam, na czym ta selekcja polega, ale dowiedziałam się. Zawieźli wszystkie młode kobiety, starsze były, to nie tylko młode; dla mnie, kto miał trzydzieści lat, to już była starsza. Musiała mieć lat dwadzieścia jeden skończone, musiała być pełnoletnia każda z tych, co jechali, taki był przepis niemiecki, a starsze nie jechały na selekcję. Czterdziestoletnie były, matka z córką, to nie pojechały obydwie.
To był wielki hangar, pięknie zbudowany, w tym hangarze były prysznice, to widocznie dla jakichś robotników. Dostała każda z nas mydełko pachnące i ręcznik, miała sobie umyć głowę, umyć się cała, naga stanąć w rzędzie. Stało dwóch lekarzy, oni przedstawili się, że są doktorami medycyny, dwóch gestapowców i dwa wilczury. Po umyciu głów, Ukrainki sprawdzały, czy kto ma wszy, nikt nie miał, każda podchodziła nago. Najpierw włosy, brunetki jeden rząd (brunetką byłam), ciemniejsze drugi rząd, tak rzędem stało się jak na gimnastyce. Czekało się, aż doktór jeden czy drugi obejrzy, oglądał dosłownie, badał, przykładał [słuchawki na] serce, naprawdę to było badanie lekarskie. A ci gestapowcy tylko patrzyli. Okazało się, że oni szukają nordyczek, blondynek, takie, które mają cechy nordyckie, wybrali dwie dziewczyny, młode, piękne, były blondynkami, jakieś ręce, nogi specjalnie musiały być długie. Zabrali dwie dziewczyny, a resztę: „Mydła mogą zatrzymać, ręczniki mają oddać, mogą się ubrać, niech czekają na zbiórkę, do obozu swojego”. To polegało na tym, że stały dwa mercedesy czarne, jeden gestapowiec dał całe piękne ubranie jednej, otworzył drzwi, ona weszła, on za nią i druga też, wyjechali. Nam powiedziano: „Iść, ubrać się i będzie zaraz gwizdek, zbiórka i jedziecie do swoich obozów”.
- Czy wie pani, co się mogło stać z tymi dziewczynami?
Pytałam Ukrainkę, a Ukrainka powiedziała, że im będzie bardzo dobrze, bo one na pewno pojadą do pałacu na zachód, bo są ładne i inteligentne. „A co tam będą robiły?”. − „Ty głupia jesteś, że takie rzeczy pytasz. Tam to mogą przychodzić do niej tylko generałowie, takie są ładne”. To był dom publiczny, już [trafiły] do domu publicznego. Mówię: „Czy musiały?”. − „To by poszły do Oranienburga, jakby nie chciały, i koniec”.
- Nigdy pani już ich nie spotkała?
Nie. Jedną znałam z widzenia, bo siostra mieszkała na Śniadeckich, ona bardzo często chodziła Polną, taka śliczna, a na Polnej miałam koleżankę. Trudno, jak tam było, co było, to nie wiem. W każdym bądź razie w Warszawie (były to warszawianki przecież) nie spotkałam i w obozie też nie.
- Co się działo po selekcji?
Po selekcji przyjechałam do obozu Wittenau Nord i następnego dnia miałam określone łóżko, było pięć łóżek podwójnych, piętrowych, piec stał, dwa okna były, barak, czyściusieńko, koc powleczony taką powłoką w kratę granatową, poduszka i to był jedno miejsce dla mnie; drugie miejsce na górze dla kogoś, potem sześć − dwanaście osób było, dwanaście kobiet. Powiedziane było, że o tej i o tej godzinie mamy przyjść, była taka kana, dzban duży polewany, z tym [mamy przyjść] po kawę, dostaniemy miskę, łyżkę i zupę. O godzinie piątej czy szóstej jedna kana na jeden rząd łóżek. Poszłyśmy, stanęłyśmy w kolejce, dostałyśmy, a zjeść trzeba na miejscu i oddać miskę. Dobrze, tak robiłyśmy. Rano dostawałyśmy pół chleba, bo była jako
Schwerarbeit, bo to był wąż
Baugesellchaft budowlany, kawałek margaryny, kawałek marmolady i znowu kanę. Pół chleba to było dużo, tego nie zjadałam, cieniusieńkie kawałeczki były i do pracy. O godzinie dziewiątej to było późno, ale zawsze o ósmej przychodził taki – Bąbel myśmy go nazywali – z firmy i wyczytywał nazwiska, które dziewczyny pracują. Między innymi ja byłam i Miecia była, ta koleżanka jedna, Marysia też była. Pojechałyśmy.
- Czym jeździłyście, samochodem?
Nie,
S-Bahnem.
- Same jeździłyście czy zawsze z opiekunem?
Zawsze Bąbel był. Dlatego nie lubię jeździć pociągami. Z Wittenau Nord musiałyśmy dojechać do Gesundbrunnen. Gesundbrunnen to dopiero Berlin się zaczynał, a to co myśmy były Wittenau Nord trzy stacje, to tak jak Józefów, tamte takie dzielnice nasze podmiejskie. W tym Gesundbrunnen trzeba było szukać (ale on stał) wagonu jednego, stojącego oddzielnie, na którym był napis:
für Hunden und Polen – do tego wagonu trzeba było wsiąść. Tam jeździły psy i Polacy. Jak się wsiadło do normalnego wagonu (bo on był przyczepiony do normalnego), to Niemki biły po plecach i wymyślały –
polnische Schweine los, kilka razy dostałam. Wagon
für Hunden und Polen (chciałabym taką tablicę mieć, ale nie ma) różnił się tylko tym, że nie było miejsc siedzących, tak samo jechał do Friedrichstrasse. Na Friedrichstrasse trzeba było wysiąść i już normalnym pociągiem jechać na Beusselstrasse, pracowałam na Beusselstrasse. To musiała być jakaś dzielnica przemysłowa, olbrzymia tak jak od Alej Jerozolimskich do placu Unii, tak wymierzyłam ją, zupełnie zbombardowana, tylko cmentarz został, nic nie było. Kończyła się kanałem od Sprewy.
- Na czym polegała pani praca?
Praca polegałam na noszeniu [gruzów], bo były wielkie stosy poprzednich, widocznie już, bo przecież myśmy późno były już w Berlinie, niedługo był koniec wojny.
- Czyli jakie to były miesiące?
Październik, listopad, grudzień do maja; ja byłam do 22 kwietnia. Były takie stosy gruzu z odtłukiwanych cegieł, olbrzymie pod drugie chyba piętro, pięć metrów miały. My ten gruz musiałyśmy do kadź kłaść, ciągnąć i wrzucać gruz na miejsca, które były mokre, bo to wszystko było podmoknięte, a chodziło się po takich szerokich deskach, trzeba było bardzo uważać. Pracowali z nami – to ciekawe, jak Niemcy fantastycznie połączyli – młode warszawianki z przestępcami pospolitymi sprzed wojny, z bandytami, ze złodziejami, z kieszonkowcami, mężczyźni sami.
Niemcy z całych Niemiec siedzieli w więzieniach. Z tego więzienia oni przychodzili tam pracować, razem musieliśmy pracować. Ich było chyba osiemdziesięciu i nas też tyle. Jak taki duży teren, to raz się przeszło na cały dzień. Ta kadź taka wielka miała cztery ucha − raz, dwa i cztery ciągnęły, to było bardzo ciężkie.
- Czy ci więźniowie zaczepiali was? Jak oni się w stosunku do Polek zachowywali?
Nie, oni byli bardzo grzeczni, bo gestapowiec, który miał protezę nogi, też powiedział im, kim my jesteśmy, że z Warszawy, że jesteśmy warszawiankami, że widzi, jak wyglądamy, bo wszystkie stałyśmy przed Niemcami na samej żeli, Niemcy byli ubrani jednakowo wszyscy jako więźniowie. Ale bardzo grzecznie się zachowywali, mówili po niemiecku fatalnie, ojej. Powiedział, że która z nas zna niemiecki, może rozmawiać. Wszystkich [podzielił] na dziesiątki, bo u nich tak jest. Dziesięć, to ten nas Polki będzie miał dziesięć i tak dalej, Niemcy też byli policzeni. Jak myśmy tak raz i dwa razy zaciągnęły pojemnik, to podszedł do nas taki Emil, tak miał na imię, stary, miał, bo ja wiem, ze trzydzieści, może czterdzieści lat, mówi:
Dummen Leute. „Dlaczego?” ¬– pytam, „Bo
dummen”. – bo głupie. Poszedł do gestapowca i powiedział, że będzie nam nakładał, „O, dobrze”. Poszedł Emil na cmentarz, bo tylko cmentarz został w tej części Berlina.
- Emil to był jeden z więźniów?
Z tych więźniów, tak, był kasiarzem czy czymś, opowiadał o sobie. Jeszcze starsi byli, ze czterdzieści lat miał. Powiedział, że on będzie nakładał. Świetnie. Poszedł i przyniósł kilka desek, położył na wierzch kotła deski, posypał gruzu i myśmy chodziły z pustym kubłem, a on liczył –
zehn, stop,
zehn, stop – i tak chodziłyśmy całymi dniami. Ale za to pytał się, czy możemy chodzić po mieście, czy możemy chodzić do sklepu. Z nim rozmawiałam bardzo pięknie, opowiadałam mu o Warszawie. Prosił, żebyśmy im kupiły papierosy − oczywiście. Poszłyśmy do sklepu.
Tak, oczywiście, wszędzie mogłyśmy wyjść, myśmy do kina chodziły nawet, dwa razy za bilet płaciłyśmy. Ludzie wiedzieli, dalej trzeba było iść, wiedzieli, ale dużo dalej, pół przystanku autobusowego. „Są Niemcy, chcemy kupić papierosy dla nich”. − „Tak, dla nich, proszę bardzo”. Pieniędzy nie wzięła i mówi: „Dam wam jeszcze miętowe cukierki”. I umowa − każdy dostaje jednego papierosa i jednego miętowego cukierka. Jak się gestapowiec odwrócił, to my wołałyśmy: „Regina, Regina, Regina!” – to on musiał papierosa zgasić. Tak było cały czas − październik, listopad i trochę grudnia, cały czas. Co oni robili z gruzem − rzucali do kanału, a kanał to był jak pół naszej Wisły, statki jeździły do Sprewy. Mówię: „Dlaczego wy tam rzucacie?”. –
Dummen, dummen, Amerykanie przyjdą i pogłębią, wszystko psuli dosłownie. Przyjechały takie lory wielkie, nie wiem, jak to po polsku,
Lore były po niemiecku, wagony piachu, żeby to potem, jak się gruz rzuci, bo miałyśmy na mokrą ziemię rzucać gruz, a potem piach miał być położony. Co oni zrobili − dziury zrobili w tych lorach, zniszczyli szyny, powykręcali.
Więźniowie. To wszystko zleciało w jedno miejsce i powiedzieli: „No, jak tu leci, nie ma szyn, to jak my mamy robić?”. A on machnął ręką. Wszystko psuli absolutnie, co tylko mieli zrobić, bo już Amerykanie idą. A potem, jak Jałta była… Jeszcze jest rzecz ciekawa − Amerykanie i alianckie wojsko (alianci to dżentelmeni) rzucali codziennie ulotki z samolotów − jaka część Berlina będzie bombardowana i o której godzinie. Dosłownie co do minuty czasu berlińskiego przylatywały samoloty i było bombardowanie. Tak było elegancko. Po Jałcie, jak przyniosłam ulotkę i pokazałam im, że ta część Berlina będzie należała do bolszewików, to oni zwariowali, powiedzieli, że to jest nieprawda, że to wrogowie, że to komuniści zrobili, że… Ach, co się działo. Poszli do gestapowca, mówi: „Tak, tak”. Ale oni już niedługo wyjechali, po Bożym Narodzeniu chyba w styczniu już ich nie było.
- Pani pracowała tam do kwietnia?
Nie, już też skończyłam tam pracę, wywieźli ich, bo gdzież takich bandziorów dać ruskim.
Ze mną… Było bardzo dużo pracy, to było fantastyczne biuro –
Wohnstädtenbaugesellschaft, właścicielem był pan Belke.
- Czyli pani do grudnia pracowała na budowie?
Na budowie, a od grudnia pracowałam… Trzy Polki nas były potrzebne, które znają niemiecki, bo są wielkie zaległości, urząd skarbowy coś sobie życzył i różne sprawozdania. Bank też był źle obsługiwany, bo nosił lokaj, a lokaj nie wiedział, co to jest, musi być ktoś, kto się zna. Poszłam ja, Miecia i pani Chulpowska − trzy Polki do pracy i pracowałyśmy w Charlottenburgu, niech będzie grudzień, bo kawałek grudzień, styczeń, luty, marzec, kwietnia już nie liczę, bo to z grudniem razem. Biuro, jakiego nigdy nie było po wojnie w Polsce, coś fenomenalnego.
- Byłyście dobrze traktowane?
Bardzo dobrze, służąca Niemka pracowała, trzy Niemki pracowały, a pracy było dużo, bo oni mieli wielkie budowy poza nami, to było tak, że musieli. Budowali, czego nie budowali, wojna była, a oni już,
Frau Klara, która była dyrektorem, miała projekty, jakie będą ulice, jakie będą kamienice po wojnie, już architekci robili. Myśmy tam pracowały, miałam do obsługi bank, dlatego że nie byłam podobna do Polki, mogłam jeździć i znałam niemiecki. Miecia miała urząd skarbowy i listy płacy, a pani Chulpowska miała bilans, księgowość taką, bo była taka Niemka, która urodziła dziecko dla Hitlera. Do tego stopnia jej się wszyscy bali, że jak przychodziła, to lokaj pukał do każdych drzwi, do dyrektora też, że ona jest, żeby cisza była, żeby każdy pracował. Bardzo były Niemki grzeczne, płakały, jednej mąż był w niewoli rosyjskiej, za daleko zaszedł, bo na wschód. Frau, już nie pamiętam, bardzo były kulturalne, grzeczne; musiały być bardzo zamożne, bo opowiadały, jakimi samochodami przyjeżdżały do pracy. Myśmy miały takie pensje jak Niemki, dużo pieniędzy zarabiałyśmy.
- Pracowała pani tam do końca?
Do 20 kwietnia.
Odra została przebita przez wojska radzieckie i 23 czy 22 kwietnia obok naszego obozu przejechały czołgi radzieckie, takie straszne, których w życiu nie widziałam, z takimi kosookimi, ich było kilkadziesiąt, to już było koniec. Dosłownie następnego dnia myśmy się zorganizowały, nas było chyba dziesięć. Dzień przed przejściem, zdobyciem Odry przez naszych, a
Lagersführer rozdał jedzenie, otworzył magazyny i wszyscy dostali jedzenie, wszystko, bardzo przyzwoicie. Jakie miałam przejścia jeszcze w czasie nakładania jedzenia, to ważne, powiem jeszcze. To było gdzieś przed Bożym Narodzeniem, na Wigilię nawet śledzia dali. Nalewała mnie [zupę] na takie miski i wpadło jej żeberko, chciała mnie zabrać Niemka, ona ciągnęła i ja ciągnęłam, nie dam. Naplułam do miski swojej wtedy i Niemka puściła i miałam żeberka. Źle zrobiłam, naplułam, ona powiedziała:
Du Schweine – powiedziałam –
Hier ist Schweine. Duże to żeberko było, bo miało cztery kostki, to długie. Podzieliłam się tym i Niemka musiała ustąpić. Byłam szybsza, tym się mogę pochwalić.
- I co dalej było 23 kwietnia?
Dwudziestego trzeciego kwietnia wyruszyłyśmy. Idziemy, bo obóz był przy torach kolejowych, a zaraz troszeczkę jak się poszło na północ, to były już autostrady, ale piękne i nikogo nie było, tak jak lustra. Myśmy szły, a potem, jak [ruski czołg] wykręcił i spalił cały obóz, to zostałam w palcie i w drewniakach, nic nie miałam. Idziemy.
- Kiedy obóz został spalony?
Dwudziestego drugiego kwietnia, bo jeden z tych mądrych powiedział, że nie było białego.
- Mówi pani o radzieckich żołnierzach?
Tak, co czołgi ruskie jechały. Wykręcił, że nie było białego [prześcieradła], bo wszędzie były, a myśmy nie wiedziały o tym, że trzeba było wywiesić białe prześcieradło. Jak był zorganizowany [szpital]. Był barak do kąpieli –
Baden i był barak lekarski, a lekarzem był doktór medycyny − Włoch.
Bardzo dobra, Włoch, starszy, z pięćdziesiąt lat miał, bardzo dobry doktór z Badoglio, bo przecież Włosi walczyli razem z Niemcami. Jak mierzył gorączkę, wszystko, wszyściusieńko w barakach i wszędzie sprawdzano, nie wolno było brudzić, nic nie można było zarzucić, jeżeli chodzi o czystość. Była wywieszona kartka w pokoju, kiedy kto się kąpie, bo była do kąpieli i wanna, i prysznic, pod tym względem nic nie można było zarzucić.
Lagersführer to taki był, nie w mundurze i on jakiś muzyk chyba, bo ciągle tylko nuty czytał, nic nie robił, siedział, a potem już się kłaniał mnie, jak naplułam do miski.
Idziemy, nikogo nie ma, nic, żywego ducha nie ma, tylko autostrada, po bokach zaorane pola i nikogo nie ma. Na polu jednym stała jakaś taka [buda]. Co to było, to nie wiem, w każdym bądź razie jakiś taki [budynek] podobny do baraku, ale lepiej zbudowany, taki nie dom, nie nic, mówimy: „Może tu przenocujemy?”. Poszłyśmy, otworzyłyśmy drzwi, a od góry do dołu były trupy ułożone polskie i radzieckie. Już nic nie oglądałyśmy, tylko spałyśmy w rowach. Następnego dnia zaczepił nas dziwnie ubrany, w nieswoje ubranie, Niemiec, tak ze czterdzieści lat miał, pięknie mówił po niemiecku, spojrzałam na buty − oficer, znaczy dezerter na pewno. Przebrał się i pytał, czy tędy idą wojska radzieckie, nie, nie było. Nam bardzo dużo pomógł, bo powiedział, żebyśmy poszły do Kistrzynia, nie wolno iść do Frankfurtu nad [Odrą], bo tam ruskie mają obóz dla dziewczyn, tylko do Kistrzynia, powiedział, jak mamy iść.
Tak do Polski − Küstrin, już są polskie władze. My mówimy: „Nie”. − , „Tak, tak”. Już wiedział, musiał być dobrze poinformowany. Myśmy powiedziały i on skręcił gdzieś w uliczkę. Myśmy tak szły, doskonale to było zorganizowane rzeczywiście, bo szyny kolejowe i przy każdej miejscowości napis, jaki napis, co, ile kilometrów do Kostrzynia. To było dla nas bardzo ważne, trzy doby [szłyśmy]. Jedna tylko była walka powietrzna aliancka, to straszne było, to w ogóle nic nie pozostało z tych niemieckich i alianckiego samolotu, to wszystko się roz… wszystkie skrzydła, a oni wyskoczyli z samolotów, jeden i drugi. Drugi raz spotkałyśmy Włocha, którego przechowywał doktor. Patrzę, Włoch ciągle miał nogę zabandażowaną, tutaj idzie normalnie, pytam się: „Dokąd ty idziesz?”. Niemiecki świetnie znał, francuski świetnie znał i angielski. Podejrzana sprawa. „Blanki, blanki – mówię. − Włochy są na południe, a ty idziesz na północ, my idziemy, bo Warszawa”. − „E, to sobie idźcie, ja tu mam spotkanie z generałem radzieckim”. Mówię –
Dummen do niego − „Nie, nie
dummen, ja jestem sekretarzem partii komunistycznej…”. Wymienił miasto, tak było.
- Przekroczyłyście Odrę w Kostrzynie?
Nie, to już było za Odrą. To już daleko było, Odra była o? Kostrzyn nie jest nad Odrą…
Myśmy na trzecią dobę doszłyśmy do Kostrzyna, ręce do Boga złożyłyśmy i zobaczyłam pierwszy raz w życiu żołnierkę ruską, pyta się: „Skąd wy?”. Ten Niemiec jeszcze powiedział, żebyśmy nie mówiły, że jesteśmy z Warszawy, bo ruskie nie kochają warszawiaków. Dobrze, ale nikt nas nie pytał, bo nie było żadnego ruskiego. Ale dobrze, że dalej był przyzwoity człowiek, bo wszystko powiedział, nie napuścił nas. Rosjanka [pyta]: „Gdzie bagaże?”. − „Jakie?”. Znowu „Idiotki”. Ale jedna mówi: „Słuchaj, patrz, tutaj jest kolejarz, ubrany jak kolejarz polski”. Podbiegła do niego i powiedziała: „Proszę pana, my z robót wracamy z Berlina, my jesteśmy z Warszawy, nie mamy pieniędzy, nie mamy nic, jak my dojedziemy?”. − „A, nie ma zmartwienia − ile was jest?”. − „Dziesięć”. − „To już, zbierajcie się”. Wsadził nas do przedziału, zamknął przedział, dojechałyśmy do Poznania, jeszcze nam dali jeść kolejarze”.
Z Poznania tak samo. Poszłyśmy do zawiadowcy stacji, powiedziałyśmy też: „Może wolicie między ludźmi?”. − „Nie, skąd, my brudne, za przeproszeniem, śmierdzące”. Przecież nie ma mowy, zamknął i wysiadłyśmy w Warszawie Zachodniej.
To było chyba 26 kwietnia.
- Trzy dni tylko, bo mówiła pani, że obóz opuściłyście 23 kwietnia.
Nie, to było 27 kwietnia, jeszcze maja nie było, o − na maju to jeszcze pochód już był majowy. Trzy doby myśmy szły − 23 kwietnia, ale tamte koleje to jak błysk jest jeden, to nie takie jak tu.
- Czyli pod koniec kwietnia dotarła pani do Warszawy.
Do Warszawy 26 przypuśćmy, 27, 28 kwietnia to na pewno, tylko tyle jeszcze, że w Kostrzynie stały wagony takie świńskie, w tych wagonach byli Niemcy, żołnierze, tak że w ogóle na cały horyzont i oni rzucali kartki, myśmy te kartki pozbierały, były podane adresy, żeby podać. Po wielu miesiącach, bo była przecież kontrola później, nadałam dwie i nie z Polski. Nie wiem, czy doszły, czy nie doszły, tak pomogłyśmy tym. Dokąd szły wagony − nie mam pojęcia, ale były załadowane niemieckimi [żołnierzami], oni nie mieli epoletów. I to wszystko. Przyszłam pieszo do domu − dom stoi.
- Zastała pani kogoś z rodziny?
Nie, ja nie miałam rodziny jeszcze, pierwsza przyszłam, była tylko żona mojego ojca. Nic nie ma w domu, puste ściany dosłownie, dobrze, że podłogi pięknej nie pozrywali ludzie, bo też tak było. To świetnie, to wspaniale − spałam na podłodze przez kilka dni, potem poszłam na wieś do rodziny mojej zmarłej mamy, dali mi masło – na wsi to na wsi.
- Czyli dało się przetrwać?
Przetrwać się dało, bo mój ojciec miał kamienicę na Ochocie, blisko, to komorne mnie ludzie płacili, ale moja macocha mnie ubiegła i wzięła za kilka miesięcy od wielu osób, wszystko jedno. Potem już, jak przyszła siostra… Aha − od razu zapisałam się na SGH.
- Jak pani pamięta zakończenie wojny?
W ogóle nie pamiętam. Pamiętam najbardziej, jak byłam już na uczelni, były wykłady, była bomba rzucona na Japonię, to najbardziej pamiętam, jak profesor tłumaczył, na czym to polega, to było dla mnie najgorsze. Myśmy byli wszyscy pewni, że Królewiec i całe Prusy wschodnie będą należały do Polski. Wszyscy mówili: „Muszą, muszą”. Okazało się, że nie. Bardziej pamiętam pochód pierwszomajowy.
W 1945 roku od razu był, Alejami Ujazdowskimi szli i krzyczeli różne stalinowskie hasła. Jak było potem, to już mnie wcale nie obchodziło.
- Zaczęła pani studia od razu po powrocie − który to był miesiąc?
To był maj.
- Czy była pani represjonowana?
Nie byłam, nigdzie nikt [nie wiedział], nic nie mówiłam. Jak spotkałam pana Nehrebeckiego w kwietniu, tam deptak był, wszystkich się spotykało, na gruzach były ponaklejane kartki różne z adresami, z wiadomością, powiedział mnie ostatni rozkaz: „Nigdzie nie byłaś, nic nie robiłaś, nikogo nie znasz! Nikogo nie znasz!”. Powtórzył. „Tak jest, panie pułkowniku”. No i tak było. Na razie nie pracowałam, ale jak przyjechała siostra z obozu… Potem w styczniu wrócił tatuś, to już tego wszystkiego było za dużo, znaczy pieniędzy za mało. Jeszcze ojciec przecież nie pracował, poszłam do pracy, poszłam do Banku Gospodarstwa Krajowego i pracowałam ze dwa lata. Potem na trzecim roku już powiedziałam, że nie pracuję, bo muszę skończyć studia. Później nigdzie nie podawałam, [co robiłam w czasie Powstania].
- I dzięki temu mogła pani normalnie żyć?
Nie ujawniłam się do ustawy w siedemdziesiątym którymś roku, już za Gierka, jak Gierek zaczął. A dlaczego, dlatego że już zaczęło powstawać bezrobocie, absolwenci politechniki i innych uczelni nie mieli pracy, dlatego to musiało być zrobione, żeby ci, którzy pracują, poszli na emeryturę, bo to byli przeważnie bez kwalifikacji, ale zasłużeni.
- Po skończeniu studiów pracowała pani?
Zaczęłam pracę w banku, potem nie pracowałam rok, skończyłam studia i koleżanka moja Halina [Starzyńska] pracowała w Ministerstwie Finansów, jeszcze na Pradze było, tam też zaczęłam pracować dzięki niej, nawet u niej, bo ona od razu została naczelnikiem wydziału. Ona jedna wiedziała, że byłam w AK, ale do tej pory nigdy nikomu nic nie powiedziała, zawdzięczam jej bardzo dużo.
- Czy pani chciałaby podsumować jakoś Powstanie? Co pani sądzi o tym okresie?
Sądzę, że to zależy, gdzie ono było. Na Mokotowie było strasznie, Mokotów poniósł, nie wiem, czy największe ofiary, ale terenowo był największy, a Niemcy byli uzbrojeni po zęby. Przez to, że Niemcy mieli wszystkie rodzaje broni (bo w Śródmieściu nie było czołgów, jeździły Alejami Ujazdowskimi, ale jeden czy dwa razy, potem nie było), bardzo dużo ludzi poległo; Niemcy mieli cały rodzaj broni, cokolwiek istniało. Ludność cywilna także bardzo ucierpiała, bo przecież i barykada… Myślę, że mogłaby być lepsza organizacja. Mokotów potem objął Sadybę, objął nad Wisłą, objął aż do Okęcia, straszne rzeczy. [Powstanie] musiało być, [wiadomo], że musiało być, ale my nie mieliśmy broni, to jest ważne. Nie pomogli, każdy liczył, rzucali Amerykanie, były samoloty, oczywiście…
- A jakie jest pani zdanie?
Przykro to jest nawet wypowiedzieć, lepiej byłoby, gdyby było lepiej zorganizowane wszystko, żebyśmy mieli broń przede wszystkim, a myśmy poszli z czym?
Warszawa, 8 lutego 2011 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna