Krystyna Stamper „Krystyna Niebieska”
Jestem Christine Stamper, mieszkam w Kalifornii, w Stanach Zjednoczonych. Mam osiemdziesiąt jeden lat, urodziłam się w Warszawie, na rogu palcu Piłsudskiego i Królewskiej. Plac Piłsudskiego 1, Królewska 7. Ten budynek był zniszczony w czasie Powstania. Byłam siostrą starszego brata, który był lekarzem.
- Jaka jest pani data urodzenia?
Urodziłam się 29 maja w 1928 roku. Rodzice byli starsi. Mój brat był czternaście lat ode mnie starszy, skończył medycynę we Francji. Wrócił do domu akurat, jak się zaczęła wojna. 7 września wyszedł z Warszawy.
Przed wojną byłam w Lycee Francais de Varsovie, a w czasie wojny byłam u Wandy Szachtmajerowej, ale to już były nielegalne komplety. Przeszłam wojnę pod Krakowem, a potem wróciłam do Warszawy i dołączyłam do jakiejś grupy harcerstwa, której nie pamiętam. Zaraz przed Powstaniem złączyłam się z grupą „Iwo-Ostoja”. Tam miałam być na 1 sierpnia, ale były jakieś nieporozumienia i znalazłam się u mojej ciotki na Wawelskiej, to był róg Wawelskiej i Uniwersyteckiej.
W ciągu pierwszych paru godzin byliśmy otoczeni. To była dosłownie forteca i nie było wyjścia. Wszystko wyglądało, że [to] było przegrane, bo chłopcy się musieli wycofać, było paru rannych.
Muszę jeszcze zrobić dygresję, że w ostatnim roku była jakaś praktyka w szpitalu. Nie pamiętam dokładnie gdzie, coś mi się wydaje, że to było koło Krakowskiego Przedmieścia, gdzie trochę nas uczyli, jak używać bandaży, zatamować potok krwi, w ogóle [jak sobie radzić]. To było moje wyszkolenie na sanitariuszkę, bardzo podstawowe.
Znalazłam się tam, byli ranni, był ksiądz. Ranni byli w piwnicy, myśmy właściwie wszyscy prawie byli w piwnicach i nie było właściwie planów, nie wiadomo było, co robić. Tak jak każdy, myśmy czekali na to, że Sowieci do nas przyjdą. Nikt nie przychodził. Ktoś z nas w kamienicy znał plany tego domu. Znaleźli wyjście do burzowca. To nie był kanał. Jeżeli chodzi o rozmiar, to ten sam, ale nie było brudno, to nie był kanał, nie było zlewu. Zebrali nas tam i bodajże powiedzieli, że ci, którzy byli młodzi i chcą, [bo] nie ma gwarancji, [ale] był jakiś kontakt z naszymi siłami w Śródmieściu, żeby iść do kanału czy burzowca. Wyjdziemy do Śródmieścia. Ksiądz dał nam ogólne odpuszczenie, była msza. To pamiętam. Jego zresztą potem zastrzelili i wszystkich rannych. Jak przyszli [Niemcy], to potem podobno wszyscy byli zabici. Chcę tylko powiedzieć, że będąc w tej fortecy, to był pierwszy raz w moim życiu – oczywiście po 1939 roku, bombardowaniu – [że] był straszny lęk, bo nie wiadomo było, co się będzie działo. Słyszeliśmy krzyki i wrzaski naokoło i wszystko się paliło. Podobno tam bardzo maltretowali kobiety, bili i zabijali ludzi. Myśmy tego nie widzieli, ale to się słyszało.
W każdym razie sześćdziesiąt osiem osób od nas zeszło do burzowca. Byliśmy tam przez siedem i pół godziny. Wydaje mi się teraz, patrząc wstecz, że może tam było trochę masowej histerii, bo parę razy mówili, że ktoś zemdlał, że nie będzie można dalej przejść, że to już koniec. To nie była prawda. Potem [mówili], że Niemcy wrzucili jakąś truciznę. Też nie była prawda. Poza tym ci, którzy wyszli,
scouts, to mnie się zdaje, [że] się gubili, bo chodzili i nikt właściwie nie wrócił do nas. W końcu powiedzieli, że żeśmy doszli do końca i wyciągnęli nas. Pomogli nam wyjść do klapy. Pierwszy odruch po tych siedmiu i pół godzinach jest, żeby się wyprostować. Pamiętam, że mnie ktoś dobrze rąbnął w plecy, żeby położyć się płasko. Oczywiście nie wolno nic było mówić – cicho, cisza.
Okazało się, że myśmy wyszli gdzieś na Filtrowej, z boku Pola Mokotowskiego. Chcę to powiedzieć, bo mi została ta pamięć: trzeba było się czołgać po Polu Mokotowskim. Myśląc o tym, [pamiętam że] nie było jeszcze zupełnie światła. To był bardzo wczesny poranek, tak że reflektory niemieckie nie działały, bo już nie było ciemno, a nie było dosyć jasno, żeby nas widzieć. To nas, mnie się wydaje, uratowało, bo na pewno [były] ciężkie maszynowe karabiny… W każdym razie nas nie widzieli i myśmy się czołgali. Pamiętam, że to były pola kapusty. Jak się trzyma kapustę, to ona chrupie. W tym momencie się wydawało, że to było bardzo głośne. Nie wiem, jak to było, czy to były minuty czy coś. W każdym razie żeśmy się wyczołgali stamtąd i już było widać barykady. Powiedzieli: „Leć, przejdziesz przez barykady…”. I tam już byliśmy w Śródmieściu. Tam była jakaś szkoła, można się było położyć na łóżku i wszyscy spali. Pamiętam – nawet opowiadałam komuś – jak wstałam, to nie mogłam stać i myślałam, że byłam sparaliżowana, ale wszyscy tak, bo po tylu godzinach mięśnie nie działały.
Potem dołączyłam do „Iwo i Ostoja” i tam byłam sanitariuszką. Wysłali nas na Powiśle. Była PAST-a. Robiłyśmy, cośmy mogły. W każdym razie był lęk i robiło się coraz mniej jedzenia. Gotowałyśmy zupkę. Nie pamiętam, jak się nazywała, to był owies i się to jadło.
Tak. Myśmy to gotowały i się jadło. Pamiętam, że było miasto bez psów – miałam kiedyś ukochanego pieska – i bez kotów. Wiadomo, co się z tym stało. Jeżeli chodzi o rzeczy to cokolwiek kto miał, [żeby] się ubrać. Znalazłam moją ciocię. Już nie pamiętam, ale była w cywilnej ludności. Co mogłam, to im zaniosłam, bo miałam trochę więcej jedzenia. One siedziały gdzieś w piwnicy.
Moja przewodniczka patrolu, jest w tej chwili już bardzo chora, Marysia Cegielska, była bardzo dzielna i surowa. Myśmy wszystkie były bardzo młode, miałam szesnaście lat. Człowiek się nie bał, nie wiedziało się, jak bardzo to było niebezpieczne.
Ktoś się mnie pytał, czy się ktoś mył. Nie było wody i nie było jedzenia i jakoś się wyżyło.
W pewnym momencie było zawieszenie broni. Ale były jeszcze różne momenty. Jak spadochrony przyszły, pamiętam, myśmy wylecieli, widziało się. Czekało się na to i to wszystko leciało na złą stronę. To pamiętam, to żywy moment. Kiedyś na Powiśle nas posłali. Była niebezpieczna cisza i po drodze byli spaleni ludzie. To było coś zupełnie nie z tego świata. Były jakieś czarne kawałki ludzi. To też pamiętam. I było dużo rannych. Zawołali nas na PAST-ę. Zabierali niemieckich jeńców, którzy chodzili z rękami do góry. Przechodziłam na górze i Wehrmacht, Niemiec leżał. Nie wiem, byłam taka młoda, że pewnie jak on miał czterdzieści lat, to [dla mnie] wyglądał jak staruszek. Leżał, patrzył na mnie i powiedział:
Wasser, Wasser (wody). Był taki moment, że nie chciałam mu dać wody, bo moja mama była zabita przez Niemców, ale mu dałam wodę. Miałam manierkę i dałam mu wodę. Nie wiem, co się z nim stało, nie był pewnie ciężko ranny.
[Data jest niepewna – sierpień 1942 rok]. Moja mama była Żydówką pod innymi papierami, która pomagała ludziom wyjść z getta. Była zasymilowaną, przechrzczoną blondynką. W każdym razie chodziła tam i z powrotem, ludziom pomagała. Ktoś na Marszałkowskiej ją znalazł, w każdym razie ją zaaresztowali i wysłali podobno na Gęsią. Nie wiem, co się z mamą stało. Nigdy jej nie znalazłam. Już wracałam do Polski parę razy. Tak że mam to w swojej historii. [Wywiad z „Survivors of Shoah”]. W końcu widać było, że nie ma wyjścia i powiedzieli nam, że jest zawieszenie broni.
To pewnie był 1 czy 2 października. Już nie pamiętam dokładnie. Tylko pamiętam dzień, kiedy wyszłam z Warszawy.
- Kiedy pani wyszła z Warszawy?
Mnie się zdaje, że wyszłam 4 października. Powiedzieli: „Zawieszenie broni”. Pamiętam, że był rozkaz, żeby trzymać się razem. Miałam koleżanki, które zdjęły opaski, można było zostać. Moja ciocia chciała, żebym została z cywilną ludnością, ale ja nie chciałam. Chciałam zostać z moimi koleżankami, poza tym wierzyłam, że mój brat jest gdzieś na Zachodzie i pójdę w tamtą stronę. Nie wiem, skąd sobie to wykombinowałam, to była zresztą prawda. Powiedzieli, żeby trzymać się w grupie, bo jeżeli się będzie samemu, to nie będzie kontroli. Próbowali, żebyśmy byli traktowani konwencją genewską. Jak się jest w grupie, to jest jakieś rozliczenie, a jak się jest samemu, to mogą nas zabić. Tak że się wszystko trzymało razem.
4 października to dla mnie jeden z najsmutniejszych momentów w moim życiu – jak się wyszło z Warszawy. Miałam walizeczkę, potem się okazało, że była robiona z dykty, rozpuściła się w końcu, w jakimś momencie, w Niemczech. Jakie miałam rzeczy? Kombinezon miałam – szary, bawełniany, lekki. Nie wiem, skąd się to brało, jakaś fabryka, to taki, jak robotnicy nosili. Miałam to na sobie, miałam jakąś czapkę i walizeczkę. Nie wiem, co w tej walizeczce było. Bardzo niepomyślana była moja garderoba, [bo] potem było bardzo zimno. Wychodzimy, chłopcy rzucali broń do koszyków, Niemcy nam salutowali. Odwróciłam się i moje miasto było w prochach. Dym, wszystko się paliło i nie było Warszawy. To jeden z moich najsmutniejszych momentów. Pamiętam, że się odwróciłam i to pamiętałam przez wszystkie miesiące. Pamiętam, że jak pierwszy raz wróciłam do Warszawy w 1967 roku i widziałam, jak to zaczęło się odbudować, to po prostu wierzyć mi się nie chciało.
Potem nas zabrali do Ożarowa piechotką, to bodajże szesnaście kilometrów. Pamiętam, potem po latach mierzyłam. Tam na cemencie się leżało, chyba dwie noce. Potem towarowym pociągiem nie wiedzieliśmy, gdzie jedziemy. Po drodze była odwszalnia, gdzie wszyscy dostali wszy, bo myśmy [wcześniej] nie mieli, ale dopiero [tam] nam to dali. Była kąpiel, to było bardzo nieprzyjemne. [Kazali nam rozebrać się i chodzić parę metrów nago, Niemcy na nas patrzyli].
Moją grupę zawieźli do Sandbostel. Byłam chora zresztą w Sandbostel. Byli tam Polacy, którzy już na nas czekali, śpiewali, jak żeśmy weszły, i dzielili się z nami swoimi paczkami z Czerwonego Krzyża. Tam jeszcze byli jeńcy różnych narodowości, z różnych innych krajów. Rzucali przez druty do nas listy. Przyszedł list po francusku. Mówiłam po francusku, wiec przetłumaczyłam ten list. Potem przyszedł znowu list – do dziewczynki, która tłumaczy. To byłam ja. A w międzyczasie chorowałam, nie wiem, czy miałam zapalenie płuc, czy bronchit. Człowiek, który po francusku mówił, że jestem jego siostrą na wygnaniu, pisał o swojej rodzinie. Pracował jako krawiec, bo był tam od lat, od 1939 roku. [To był] Belg. Wysłałam mu wymiary, [zrobione] jakimś sznurkiem i mi zrobił szafirowy mundur z sukna, potem nazywali mnie „Krystyna Szafirowa”, dlatego że miałam zawsze ten niebieski, ciepły mundur. Tam wyżyłam i stamtąd zabrali nas do Oberlangen.
Mnie się zdaje, że chyba sześć tygodni. Niedługo, już nie pamiętam jak długo, ale w każdym razie w grudniu już myśmy były w Oberlangen. Tam był kiedyś, zdaje się, obóz sowiecki i oni tam byli traktowani bardzo źle, bo nie byli pod konwencją genewską. Niemka nas tam prowadziła i idąc, zapytała:
Dolmetscher? To znaczy tłumaczka. Właściwie dobrze nie mówiłam po niemiecku, ale powiedziałam: „Tak”. Nie wiem dlaczego. Powiedziała, że na bok i wzięła nas, nie wiem, ile nas było, może sześć do kuchni. Niby tam miałam tłumaczyć, co ona mówiła i [co mówiły] te dziewczynki. Pracowałam w kuchni, co było bardzo dobre, bo przecież było więcej jedzenia, ale [pracowałam] niedługo. Polegało to na tym, że przysyłali codziennie dziewczynki, żeby coś myły i były kotły, gdzie się mieszało kijem zupkę. Przynosiły kotły, potem zabierały jedzenie.
Do 30 grudnia tam pracowałam, może cztery tygodnie. Potem się rozchorowałam. To jest bardzo ważne dla mnie. Byłam bardzo chora, miałam zapalenie wyrostka, ślepej kiszki. Były u nas dwie lekarki. Jedna była chirurgiem, a jedna, zdaje się, internistką, już nie pamiętam. Przyszły do kuchni. Byłam na dolnej pryczy, leżałam, byłam bardzo chora, już trochę traciłam przytomność. Postawiła diagnozę, że mam zapalenie wyrostka i zawołała… „Jaga” była naszą pośredniczką między Niemcami a obozem, szef zaufania chyba się nazywało. Bardzo dzielna i mocna kobieta. Zawołała naszego kapitana czy nawet
nazi, przyprowadziła go do kuchni. Pamiętam to. Mówiła bardzo dobrze po niemiecku. Powiedziała, że muszę być zabrana do szpitala. Powiedzieli, że nie ma szpitala. [Ona powiedziała, że] jeżeli tu umrę, będą za mnie odpowiedzialni po wojnie pod [warunkami ochrony] konwencji genewskiej, że muszę mieć pomoc. 31 grudnia przynieśli nosze, położyli mnie na te nosze, przykryli kocem. Dziewczynkom z innych baraków powiedzieli, że mnie wywożą do szpitala. A było to bardzo typowe dla Polek, dla nas, że ponieważ miałam iść poza obóz, [chciały] żeby Niemcy wiedzieli, że o nas nikt nie zapomniał. Pod kocyk mi pakowały Nescafe i różne papierosy, żebym to rozdała, jak już stamtąd wyjdę, żeby pokazać, że o nas alianci nie zapomnieli. Przy okazji też mi położyły czy dały różne karteczki z adresami, żeby może ktoś mógł napisać do rodziny. Wzięli nosze na ciężarówkę. Tam było bardzo zimno, ale byłam przykryta i był Wehrmacht na tej ciężarówce, z karabinami. Jak tylko ciężarówka wyjechała z obozu, to karabiny położyli, jeden zdjął z siebie płaszcz, przykrył mnie tym płaszczem i trzymali nosze, żebym się nie trzęsła. Nie wiem, jak to powiedzieć po polsku, że trzeba
to give credit każdemu, cokolwiek robił. Oni nie byli
nazi, może mieli dzieci, córkę w takim wieku. W każdym razie mnie dowieźli do szpitala, to [było] Meppen, to jest miasto dosyć blisko. Były tam zakonnice w białych [kornetach]. Pamiętam, myślałam, że już umarłam i tam są anioły. Już byłam nieprzytomna. Od razu się mną zajęli, już tego nie pamiętam. Ale też była opatrzność boska, bo mój chirurg stracił nogę na froncie rosyjskim. Ponieważ stracił nogę, to go przysłali z powrotem do Niemiec, tak że mnie operował. Przyszedł do mnie i mi powiedział, że akurat mnie złapał, bo nawet dreny musieli mi założyć, że w ostatnim momencie mnie tam przywieźli. Dałam mu Nescafe, [żeby] mu podziękować, bo co przywiozłam, to siostry wszystko zostawiły koło mnie. Byłam dosyć chora zresztą, bo mi dali narkozę, to był eter. Teraz się tego nie daje. To był pierwszy raz od 1 sierpnia, że spałam w czystym łóżku z prześcieradłami. Było bombardowanie, chcieli nas zabrać do piwnicy. Powiedziałam, że nie. Przyszedł… To nie był ksiądz, to był ewangelicki
minister, w każdym razie ktoś przyszedł do mnie. Chcieli mnie zatrzymać na dłużej, bo miałam dreny, ale władze nie pozwoliły i po ośmiu dniach wróciłam.
Jak tylko wróciłam, to powiedzieli po dwóch dniach, że nie mogę być w kuchni, bo już nie mogłam być pomocna, bo mnie nie wolno było przez tydzień czy coś nic podnosić. Wysłali mnie do baraku. Byłam w trzecim baraku do końca, przez ileś miesięcy, już wyzdrowiałam. Myśmy były bardzo aktywne w Oberlangen. Tam były i klasy, i występy. Uczyłam trochę francuskiego, bo mówiłam po francusku. Starałyśmy się jak najbardziej, żeby być zapisane na jakieś komando, bo wtedy można było wyjść i może znaleźć jakieś kartofle czy coś. Nie było dużo jedzenia, było bardzo mało jedzenia.
- Po jakim czasie pani opuściła to miejsce?
12 kwietnia nas uwolnili Polacy.
Dalej już było trochę ciężko [przez] ostatnie trzy tygodnie. Myśmy byli cztery mile na południe od granicy holenderskiej i tam jest
turf, mokro, jest w ogóle bardzo nieklawo. Jeżeli chodzi o akcję wojskową, to był trójkąt i nie było dostępu. W ogóle nie mogli przywozić jedzenia, nic, nie tylko nam, ale nawet Niemcom. Tak że ostatnie trzy tygodnie były bardzo trudne. Nawet nam pozwolili pójść do lasu i szukać jakiegoś jedzenia czy coś. Nie było, było ciężko. Ostatnie trzy tygodnie myśmy były już trochę słabe.
Pamiętam, byłam na górnej pryczy. Żeśmy siedziały z moimi koleżankami i tylko zawsze się myślało o jedzeniu. Ktoś zaczął coś krzyczeć i usłyszałyśmy strzały. Zeszłyśmy z pryczy. Tam było [miejsce, gdzie] żeśmy się myły, latryny były z tyłu, a potem rów i była siatka i już wieża ze strażnikiem. Widzimy, jedzie żołnierz na motocyklu. Ktoś zaczął krzyczeć: „To jest Polak!”. To był Polak i jechał motocyklem, płacząc, bo nie wiedział, że to są Polki. Ten z wieży oczywiście zaraz zszedł, ręce do góry. Mamy zdjęcia z tego momentu. Myśmy wszystkie wyszły na apel i „Jaga” zdała sprawozdanie. Kto tam przyszedł, już nie wiem. Jeden czołg wjechał w bramę i tam go zostawili. To był 12 kwietnia, 1945 rok.
- Co później się z panią działo?
Zdecydowałam, że wszyscy na całym świecie muszą znać mojego brata. Proszę nie zapominać, że tam było prawie tysiąc dziewięćset nieprzytomnych kobiet. Były ciężarówki z jedzeniem. To też był błąd, bo myśmy jadły i od razu każda była chora. Były też ambulanse, bo myśmy miały koleżanki, które były ranne z Powstania, które trzeba było przewieźć do szpitala. Przepchnęłam się przez setki histeryzujących kobiet i poznałam, że jeden ma oznakę lekarzy, to był purpurowy aksamit czy coś. Wiedziałam, co to jest, mój brat był lekarzem, więc się do niego dostałam i zapytałam, czy zna doktora Bierzyńskiego. To rzeczywiście trzeba mieć siedemnaście lat, żeby… Nie, nie zna. Byłam zdziwiona, ale powiedziałam, że on był w Rosji i że jest pewnie w Anglii. Nie mógł się mnie pozbyć. Dał mi notesik z różnymi polskimi organizacjami wojskowymi. Mówi: „Możesz tam napisać”. Mówię: „Przecież nie mam ołówka”. Myśmy nic nie miały. Dał mi ołówek, kawałek papieru i napisałam nazwisko mojego brata i moje i jemu czy komuś to dałam. Myśmy były potem przeniesione do Niederlangen, ale jakoś się ten kawałeczek papieru dostał do profesora Gregorszczyka w Londynie, który – mam ten list – napisał dwa listy, jeden do mojego brata, a jeden do mnie. Powiedział, że to była jego nagroda za całą wojnę, że mógł pomóc, brat znalazł siostrę i siostra znalazła brata. Mój brat nie był w Anglii. Był bardzo ciężko ranny pod Monte Cassino. Jedyny lekarz, który dostał Virtuti Militari, bo ratował innych, jak sam już był ranny. Z Włoch po mnie do Niemiec przyjechał i mnie zabrał.
Tam poszłam, wróciłam do szkoły, zdałam maturę i pracowałam jako pielęgniarka. Trochę mnie wyszkolili i angielskie wojsko mnie przyjęło. Dostałam nawet
rang (stopień), byłam podporucznikiem, do końca miałam… Potem przyszedł papierek do nas. Mój brat był niedaleko mnie. Byłam w Ankonie, a on był blisko dowództwa. Przyszedł papierek, że jest teraz nowy rząd w Lublinie, żeby to podpisać. Oczywiście myśmy tego nie podpisali i automatycznie odebrali nam obywatelstwo. W pewnym momencie, po tym wszystkim, byliśmy bez obywatelstwa, bo nowe władze odebrały nam polskie obywatelstwo. Ale król angielski Jerzy trochę się nad nami zlitował i pojechałam do Anglii. Była taka organizacja, Polish Resettlement Corp, gdzie dali nam dwa lata małego stypendium. Można było się uczyć czy nauczyć jakiegoś fachu przez te dwa lata. W międzyczasie poznałam mojego męża, też Polaka, i wyjechałam do Ameryki.
- Chciałam jeszcze na chwilę wrócić do okupacji, do czasów Powstania. Czy wspomina pani momenty wytchnienia, wolny czas? Jakiś koncert czy śpiewki wieczorne? Czy istniała jakakolwiek forma rozrywki w tym czasie?
Byłam młoda, byłam podlotkiem. Wojna była straszna, ale byłam podlotkiem. Byłam bardzo ładną dziewczyną, trochę wariatka też i się latało. Pamiętam, że zawsze musiałam być w domu przed godziną [policyjną] i prawie nie zdążałam. Koncerty – tak. Był koncert, ktoś grał Chopina. Myśmy kołdrę wieszali na drzwiach, żeby nikt nie słyszał, bo nie wolno przecież było mieć tej muzyki. To pamiętam. Tam stało się na zewnątrz. Nie chodziło się do kina, bo kino było popierane przez Niemców. Nie byłam ani razu w kinie. Ale było miejsce, gdzie grali amerykański jazz. Nie wiem kto, on, zdaje się, był Murzynem. W każdym razie od tego czasu ubóstwiam jazz. Był amerykański jazz. Nie pamiętam, gdzie to było, może gdzieś na Krakowskim Przedmieściu czy Nowym Świecie. To pamiętam, tam się chodziło na kawę czy coś takiego. [Kawa była
ersatz - zbożowa, ale mocna i ciemna].
Chodziłam na moje komplety. Zawsze się miało nadzieję… Zresztą ciocia to mówiła – żeby nie być samemu, bo ciężarówki przyjeżdżały, były łapanki i dziewczyny łapali, wysyłali do Niemiec. Zawsze mnie to groziło. Potem, nawet jeszcze zanim dołączyłam do jakiejś grupy, pamiętam, że przenosiłam biuletyny. Kiedyś na Żoliborzu czy na placu Wilsona były ciężarówki, a ja miałam przy sobie jakieś rzeczy, ale mnie akurat nie pytali. Jeszcze był taki moment: 6 czerwca 1944 roku byłam w tramwaju. Ciągle przez megafony szła niemiecka muzyka, tak mnie się wydaje. W pewnym momencie tramwaj się zatrzymał i przez megafony ogłaszali, że jest inwazja aliantów i zaczęli grać „Jeszcze Polska”. Ale to się skończyło. Niemcy, którzy zawsze siedzieli z przodu w tramwaju, a my zawsze z tyłu, siedzieli bardzo spokojnie. Oczywiście zaraz trzeba było znowu jechać. Ale nie zapomnę tego dnia, bo to był dla nich początek końca. To był 6 czerwca, 1944 rok. Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z czasów Powstania?
Moje najlepsze wspomnienie z Powstania było, jak już przeszłam przez kanały i wstałam, a Śródmieście było wolne. Chorągwie, śpiewało się piosenki. Ostatnie dwa dni to przestałam mówić, bo się śpiewało piosenki. Była taka nadzieja, było tyle solidarności, miłości, patriotyzmu! To było nie do zapomnienia.
- Czy w czasie Powstania czytała pani jakąś prasę, słuchała radia?
Pracowałam jako sanitariuszka. Jak tylko kogoś trzeba było nosić na noszach czy umyć, czy zabandażować… A jak nie było nic, to trzeba było gotować zupkę. W jednym momencie, zdaje się, nawet uczyli robić „filipinki’, coś z tym miałam wspólnego, ale nie za długo.
- Czy chciałaby pani coś jeszcze powiedzieć na temat Powstania, okupacji, coś czego, wydaje się pani, jeszcze nikt nie powiedział? Albo coś do młodych ludzi, jakieś przesłanie? Chciałaby pani coś dodać na koniec?
Że wiara, pozytywne myślenie… Odwaga, to nie powiem, ale wiara, miłość ojczyzny, to jest wszystko. Nadzieja.
- Nigdy nie chciała pani na stałe wrócić do Polski?
Nie, dlatego że tam był mój brat i moje życie już się wtedy zaczęło na Zachodzie, a tu były bardzo smutne wspomnienia. Tylko były groby i bardzo smutno. Ale wróciłam sama w 1967 roku. Już tu byłam pięć razy. Warszawa, 8 września 2009 roku Rozmowę prowadziła Natalia Kowalik