Jan Walczuk „Klawy”
Mój tata był chłoporobotnik, mama też pochodziła z rodziny chłopskiej. Nie urodziłem się w Warszawie. Rodzice przenieśli się do Warszawy, jak miałem sześć lat. Reszta rodzeństwa urodziła się w Warszawie, ale już nie żyją. Zostałem ja i dwie siostry.
- Gdzie pan mieszkał przed wojną?
Mieszkałam przy ulicy Ryskiej 10, a później 6. Przed samym Powstaniem tata dostał pracę i służbowe mieszkanie przy Alejach Jerozolimskich,
vis à vis Dworca Głównego.
- Jaki był wpływ rodziny na pana wychowanie, światopogląd?
Rodzice musieli stale szukać pracy, żeby utrzymać dom. Tata był w Legionach, w Kijowie. Stamtąd musieli uciekać, bo ich ruscy pogonili.
Tata koniecznie chciał iść na wojnę w 1939 roku. Jak prezydent wydał rozkaz, żeby mężczyźni wychodzili z Warszawy [i zarządził] mobilizację, to tata wziął nas wszystkich, bo chciał koniecznie iść na wojnę na ochotnika. I mnie chciał zabrać, bo już skończyłem czternaście lat, [uważał, że] już się nadaję na wojnę. Takie miał założenie, ale do tego nie doszło, bo Niemcy okrążyli już tereny na wschodzie. Musieliśmy wrócić do domu. Po drodze nam wszystko zginęło, bośmy na podwody wojskowe położyli [rzeczy]. Nalot pod Kałuszynem był, Niemcy zaczęli atakować samolotami, rzucali bomby zapalające i strzelali z karabinów. Myśmy zostali i się pochowali w rowach, oni konie batem podcięli, pojechali i myśmy już ich nie znaleźli. Zostaliśmy tak jak żeśmy stali. Do domu wróciliśmy [bez] niczego.
- Gdzie pan chodził do szkoły?
Przed wojną chodziłem do szkoły na Marii Kazimiery, [numer] 176, murowana, a w barakach była 133. Potem na ulicy Kolektorskiej została pobudowana nowa szkoła. Do piątej, szóstej, siódmej klasy chodziłem [już] na Kolektorską.
- Jaki wpływ na pana wychowanie i światopogląd wywarła szkoła?
Za młody byłem, żebym mógł orientować się w polityce, w tym wszystkim. Owszem, pamiętam, jak żeśmy wołali: „Wodzu, prowadź nas na Litwę!”. Ale to były takie żarty, bo jeszcze żeśmy dzieci byli. To tylko tyle. Wpływ to dopiero za czasów okupacji mieliśmy.
- Jak wyglądała okupacja? Czy pamięta pan pierwszy dzień wybuchu wojny w 1939 roku?
Już przed wojną, jak skończyłem szkołę podstawową, a mama została z młodszymi dziećmi u swojego brata na wsi, do którego żeśmy pojechali, tata napisał list, żebym wracał do domu, bo na mnie czeka praca i muszę iść do pracy. Pracowałem na ulicy Trębackiej. Pamiętam, był nalot, co żeśmy wyszli z drugim takim młodym jak ja, żeśmy coś odwozili. Nam się zdawało, że samoloty spadają, że nasi tak celnie strzelają, a to się okazało, że one pikują. Myśmy się nie orientowali, miałem wtedy czternaście, piętnaście lat.
- Czy w czasie okupacji też pan pracował na Trębackiej?
Nie. Dopiero zacząłem pracować i wszystkiego pracowałem trzy tygodnie. Jak wojna się zaczęła, wyszliśmy z Warszawy, bo tata chciał iść na wojnę i mnie ze sobą zabrać. [Mieliśmy iść] na Rumunię i stamtąd na Zachód. Z tego nic nie wyszło, bo tata już miał lata, że go nie chcieli przyjąć do wojska, więc wróciliśmy i całą okupację spędziliśmy w Warszawie. Ale jak była atakowana Warszawa, to nas nie było.
- Pracował pan lub chodził do szkoły, jak Warszawa skapitulowała?
Nie mogłem chodzić do szkoły, bo musiałem już pracować. Pracowałem dorywczo, bo nie było pracy – u ogrodnika, przy odśnieżaniu. Myśmy z takim chłopakiem się umawiali, żeby odgarniać, bo zima była duża, śnieg leżał. Tak się zarabiało parę groszy, takie było nasze życie.
- Nie obawiał się pan wywiezienia na roboty do Niemiec?
O tym nie myślałem. W czasie okupacji pracowałem u Stangla, miał warsztat stolarski na Grzybowskiej. Tam pracowali koledzy i się zaczepiłem, ale nie mogli mnie zarejestrować, bo to był inny
Arbeitsamt. Musiałem pracować w swojej dzielnicy, na Żoliborzu. Przepracowałem tam trzy czy cztery miesiące i dostałem wymówienie. Poszedłem na
Arbeitsamt niemiecki, skierowali mnie do firmy niemieckiej i pracowaliśmy w Instytucie Chemicznym na Żoliborzu. Tam budowaliśmy. Jak skończyliśmy budowę, to wysłali nas na Falenicę, [gdzie] był tartak i [warsztat] stolarski. Tam była praca. Później, w 1942 roku poszedłem prywatnie na praktykę do Stanisława Obszczarczyka na Wolską pod 16, gdzie miał warsztat. U niego pracowałem aż do Powstania.
- Czy praca dawała panu jakieś papiery, którymi w razie łapanki można było się wylegitymować?
Dostałem zaświadczenie, że pracowaliśmy dla Niemców.
- Jak i kiedy trafił pan do konspiracji?
Kolega chodził do gimnazjum na Żeromskiego i miał [kolegów], którzy też pochodzili z Żoliborza. Najpierw on został wciągnięty, a później wciągnął nas czterech do konspiracji na Żoliborzu. To było chyba w maju 1942 roku. Zbiórki mieliśmy nad Wisłą na wale. Później się dowiedziałem od naszego, „Czarny” nazywał się Andrzej Krzysztowski, że zastanawiali się, czy nas przyjąć, czy nie bośmy byli za młodzi. Po szesnaście lat żeśmy mieli skończone, ale nas przyjęli.
- Czy pamięta pan nazwisko kolegi, który wprowadził was do konspiracji i nazwiska kolegów, z którymi pan wstąpił?
Wiktor Ambroziewicz [nas wprowadził].
- A nazwiska kolegów, którzy z panem wstąpili?
To był: Podgórski Zbigniew, Cybulski Jerzy, Magis Tadeusz i ja czwarty.
- Gdzie pan był w momencie wybuchu Powstania?
Na Żoliborzu Powstanie zaczęło się dużo wcześniej. Myśmy już w sobotę byli skoszarowani na V Kolonii. We wtorek już wyszliśmy do kotłowni na ulicy Suzina. Była kotłownia przy kinie „Tęcza”, gdzie nas dozbrajali. Dostałem dwa granaty, butelkę z benzyną. Pluton 219, gdzie wszyscy byli młodzi, takie dostali uzbrojenie. Starsi, pluton 220, dostali karabiny. Wielkiego uzbrojenia żeśmy nie mieli. Gdzie mieliśmy atakować, to nie powiem, bo nie wiem. Niemcy zaskoczyli nas w kotłowni około godziny pierwszej, nie [jestem pewien], bo zegarka nie miałem w tym czasie. Zaskoczyli nas, bo gdzieś z naszym polskim patrolem się [starli]. Zaczęli rzucać w nich granaty. Jak wpadli, to na Suzina się szarpali. W kotłowni były szyby do samego [dołu], nisko. Widocznie nas zobaczyli. Zaczęli strzelać i szyby zaczęły się sypać. Kolega, który stał na bramie na posterunku, został ranny w ramię i wpadł [do kotłowni], że Niemcy. Porucznik Borowicz dał rozkaz, że musimy się wycofywać, każdy na własną rękę. I wycofywaliśmy się. [Mogliśmy] się wycofać w kierunku Puszczy Kampinoskiej lub Marymontu. Wróciliśmy na Marymont, jakoś nam się udało. Reszta poszła na Puszczę Kampinoską, wrócili po jakichś dwóch tygodniach, nie pamiętam po ilu dokładnie, i dopiero się zorganizowali. Dużo zginęło. Porucznik Borowicz zginął, drugi porucznik naszego plutonu, „Zając”, też zginął. Tak zaczęło się nasze Powstanie. Nie o siedemnastej, tylko zaczęło się dużo wcześniej. Jak wybiła godzina siedemnasta, to myśmy już byli rozbici. Dopiero żeśmy się organizowali po jakichś dwóch tygodniach. Żeśmy dostali placówkę na placu Henkla, na Wyspiańskiego, gdzie żeśmy byli już do końca.
- Jaką pełnił pan rolę w czasie Powstania?
Strzelcem byłem! Byłem szeregowym strzelcem. Do Powstania dostałem legitymację starszego strzelca, ale to wszystko jedno. Karabinu jeszcze nie miałem, bo dla nas nie starczało.
- Czy to wspomniane uzbrojenie, które pan dostał, zostało już przy panu?
Butelki z benzyną z sobą nie zabrałem. Ci, którzy byli bliżej wyjścia [w kotłowni], to zdążyli jeszcze przez hałdy wyskoczyć. Myśmy byli głębiej, w środku. Na dole były schody. Żeśmy na schody weszli, ale nie widzieliśmy żadnego wyjścia. W końcu jeden z tych, którzy tam mieszkali, powiedział: „Chodźcie, pokażę wam wyjście”. Kanał był i trzeba było się czołgać. Rannego żeśmy ciągnęli. W kanale była piwnica większa i ranny tam leżał. Myśmy tam siedzieli i czekali. Słychać było strzały. Nie wolno było mówić głośno, bo podobno było słychać na [górze]. Jak już Niemcy się wycofali, to myśmy wyszli stamtąd i wróciliśmy na Marymont. Później, jak już mówiłem, wrócili [inni] z Kampinosu i zorganizowało się na nowo cały nasz oddział, w którym byliśmy już do samego końca.
- Czy pańska działalność w Powstaniu wiązała się z jakimś ryzykiem?
Co miałem się obawiać!? Myślałem cały czas, żeby mnie nie zabili. Niemców tylko się obawiałem.
- Czy miał pan kontakt z żołnierzami niemieckimi?
Co to znaczy kontakt? Że z nimi na wódkę chodziłem czy co? Nie. Przy końcu Powstania już miałem bardzo mocny kontakt.
Była już końcówka Powstania. Jak Niemcy zaatakowali nas z instytutu czołgami… 2. drużyna, która miała tam służbę, została zniszczona. Musieli się wycofać, więc myśmy, jako 1. drużyna, poszli pierwsi na miejsce, na plac Henkla. Przez okno zobaczyłem, że ktoś karabin maszynowy ustawia w naszą stronę. Nie wiedziałem kto – w panterce i w hełmie. Myśmy też mieli niemieckie panterki i hełmy. [Byliśmy] prawie tak umundurowani jak Niemcy. Mówię do [dowódcy]: „Zobacz, to Niemcy czy to nasi? Kto to?”. On się odezwał, to zaczęli strzelać. „Aha, no to Niemcy”. Skądś dwóch Niemców się wyrwało i chciało wejść przez ogródki. Bo na Żoliborzu są same wille i ogródki. Była furtka i chcieli nią wejść, ale była zamknięta. Doskoczył do nich jeszcze trzeci. Już wtedy miałem dosyć dobre uzbrojenie, miałem pepeszkę. Pociągnąłem. Oni się poprzewracali, ale czy im krzywdę zrobiłem, to nie wiem, bo to było daleko. Karabin oszalał i chciał mnie koniecznie trafić, a ja we wnęce siedziałem. Pociski nie mogły mnie tam dosięgnąć. Oni do mnie [strzelali], a ja do nich. W końcu karabin przestał strzelać. Jak przestał strzelać, to odezwał się czołg. Czołg strzelił. Pocisk się rozerwał w pokoju. Dostałem cegłami w głowę. Dobrze, że miałem hełm. Tak mnie to do góry poderwało, wydawało się mi, że gdzieś lecę. I upadłem. Straciłem przytomność. Tego już nie wiedziałem. Myślałem, że już nie żyję. Leżałem tak jakiś czas. Później się ruszyłem, oczy otworzyłem, ale siły nie miałem. Ani ręką, ani nogą ruszyć jeszcze nie mogłem. [Wtedy] wychodzi Niemiec z drugiego pokoju – w hełmie, w panterce, ze szmajserem, a ja nie mogę ruszyć ręką. Podchodzi do mnie i [mówi]: „Wstawaj! Co leżysz?”. Patrzę, a to kolega. Siły we mnie wstąpiły. Poderwałem się, pepeszkę zabrałem. Pyta się: „Co ci jest?”, więc mu mówię, że dostałem. „Wanda – mówi – jest w piwnicy i opatruje rannego. Idź i zobacz, może coś ci [pomoże]”. Wanda była sanitariuszką. Poszedłem, a Wanda mówi: „Nic ci nie jest”. Ale w głowie mi szumiało. „To ci przejdzie” – powiedziała i poszedłem na górę.
W tym czasie przyszła łączniczka [z rozkazem], żebyśmy zaczęli stamtąd się wycofywać. Wycofaliśmy się, ostatni wychodziłem. Przez ulicę Niegolewskiego nie mogłem przejść, poszedłem na Kochowskiego. Tam było przedszkole, w którym mieliśmy kwaterę, a tam, gdzie teraz jest ubezpieczalnia na Kochowskiego, dowództwo miało kwaterę. Tam znów zaczęliśmy trochę wojować. Był drugi czołg. Stał na rogu Niegolewskiego i Brodzińskiego. Chcieliśmy go zniszczyć, ale nie udało się nam, bo był za daleko i nie mieliśmy czym. Chciałem podejść, żeby go rzucić granatem plastikowym, ale to strach trochę był. Bałem się, żebym nie był zabity. Ale później wpadł gość z ruskim, długim karabinem i powiedział, że będzie strzelał do czołgu, i strzelił. I znów dostałem w głowę. Wszyscy stali, a mnie trafiało. Szumiało mi w głowie. Długi czas nie słyszałem na uszy. Stamtąd żeśmy się wycofali na IV Kolonię. Tam była pralnia w suterynie. Później z IV Kolonii przeszliśmy na III. Tam w okopie żeśmy nocowali, koło ulicy Krasińskiego. Rano na V Kolonii znów żeśmy z Niemcami trochę walczyli. Najgorzej, że mieli czołgi, a my nie mieliśmy. Zaczęliśmy trochę strzelać. Kolega poszedł, bo sanitariuszki placki smażyły. Zjadł, wrócił i mówi: „Idź teraz ty”. Poszedłem i przyszedł inny kolega z [karabinem] ppanc i powiedział, że będzie strzelał do czołgów. „Już jeden strzelał” – mówię mu. Był przy mnie w pokoju kapral z oddziałów leśnych. Wszedłem na klatkę schodową, a on miał później [strzelić]. Nie zszedłem na dół, bo pomyślałem, że jak będzie czołg, to znów dostanę. Przeczekałem strzał na klatce schodowej. Czołg oddał [strzał] i kapral z oddziałów leśnych dostał w żołądek.
- To były pana spotkania Niemców w walce.
Tak.
- Czy spotkał pan jakichś jeńców niemieckich?
Jeńców nie spotkałem.
- Spotkał się pan z przypadkami zbrodni wojennych?
Też nie. Mieliśmy taki wypadek, jak żeśmy byli na placu Henkla, przyszedł porucznik „Rola”, Różycki miał na nazwisko. [Wziął] jednego na ochotnika. Kolega z nim poszedł na Brodzińskiego, [gdzie] mieliśmy kwaterę dla chorych. Stamtąd porucznik wziął jeszcze jednego [ochotnika], bo czołg gdzieś się pokazał i chcieli czołg zniszczyć. Przeskakiwali ulicę Brodzińskiego. Kolega z mojej drużyny przeskoczył pierwszy na drugą stronę i przyklęknął w ogródku, miał pepeszkę. Porucznik „Rola” i [drugi ochotnik] nie zdążyli przeskoczyć i zostali zabici na ulicy. Do niego doskoczył Niemiec, […] przyłożył mu pistolet do głowy i [krzyknął]: „Ręce do góry!”. Musiał rzucić karabin. Niemiec nie zabił go. Wyprowadził go do swojego rannego, bo potrzebował drugiej osoby, żeby go odnieść. […] To był taki humanitarny wypadek. [Niemiec] mógł go zastrzelić.
- Jak wyglądało życie codzienne w oddziale, na kwaterze? Jakie było wyżywienie?
Wyżywienie było słabe. Przeważnie kasza, z początku była dobra, a później była kasza, co żeśmy ją „pluj-kasza” nazywali, bo więcej się wypluwało, jak się [jadło]. Na Marymoncie ludzie trzymali krowy. Jeden [gospodarz] miał chyba ze trzy. Poszliśmy do niego, żeby dał nam chociaż jedną krowę, bo na co mu trzy, jak Niemcy i tak mu zabiorą. Dał nam jedną, to żeśmy ją przyprowadzili. Ale co taka jedna krowa, jak nas było, dajmy na to, pięćdziesięciu? Trzeba liczyć nie tylko drużyny, ale też dowództwo było, sanitariuszki, łączniczki. Ale [zawsze] coś się podreperowało. Na koniec był jeszcze koń podobno, ale konia już nie próbowałem, bo nie daliśmy rady, bo już było za późno.
- Jaka atmosfera panowała wśród cywili, którzy was otaczali?
Cywilom trzeba przyznać, że oni wszystko z cierpliwością znosili, niedostatki. Do nas na kuchnię przychodziło wielu cywili i dostawali takie obiady, jakie i my dostawaliśmy. Jak żeśmy kopali okopy w ogródkach przy Wyspiańskiego (to dosyć długa ulica), to chodziliśmy do parku Żeromskiego, w którym był okrąglak. Tam było dużo cywili. [Stamtąd] część mężczyzn przychodziło do nas na ochotnika i kopali okopy. Z chęcią przychodzili, bo potem dostawali razem z nami kaszy „pluj”, która zostawała. [...]
- Czy cywile byli zniechęceni?
Nie mieli do nas właściwie żadnej pretensji. Nigdy nie usłyszałem od cywila, że przez nas cierpią. Przecież tak samo cierpieli jak i my. Miałem szwagra, do którego chodziłem. Miał trochę papierosów, to mi dawał. Jak przychodziłem na kwaterę, to papierosy kładłem na stół, bo to nie były moje, tylko dla wszystkich. Nie mogę powiedzieć, żeby cywile mieli do nas pretensje.
- Czy mieliście jakiś kontakt z księdzem? Odprawiane były nabożeństwa?
Nie. Nie byłem na WSM-ie. Przez całe Powstanie byliśmy [w rejonie] placu Henkla, Wyspiańskiego. W alei Wojska Polskiego stał niewykończony dom, nazywaliśmy go czerwony dom. Do tego domu była nasza linia.
- Ksiądz tam nie dochodził?
Nie. Owszem, ksiądz Trószyński chodził po Marymoncie, ale do nas nie dochodził. Nie wiem dlaczego.
- Czy docierała do was prasa podziemna, komunikaty?
Nie wiem. Nie czytałem żadnej prasy, więc nie mogę powiedzieć. Nie miałem zresztą na to czasu.
- Jak przyjął pan upadek Powstania?
Myśmy musieli spełnić swój obowiązek. Taki był obowiązek [naszych] czasów, że gdy Powstanie wybuchło, to ktoś musiał wystąpić i brać w nim udział. Dlatego należałem do konspiracji i dlatego [wziąłem udział] w Powstaniu. To nie była moja wina, polityką się nie zajmowałem, bo na polityce się nie znałem. Byłem za młody i na ten temat nie mogę [nic] powiedzieć. Niech się tłumaczą ci, co prowadzili politykę.
- Zapadła decyzja o kapitulacji Powstania na Żoliborzu, trzeba było zdać broń i co dalej?
Żeśmy się wycofali i wszystkie oddziały doszły do Szklanego Domu. Myśmy byli jeszcze w „Feniksie” przy Mickiewicza. Chcieliśmy do Szklanego Domu przejść w dzień, ale nie mogliśmy, bo siedzieliśmy w piwnicy. Właściwie ten budynek już się palił i ogień dochodził do piwnicy, więc zaczęło się trochę paniki. Jeden wyskoczył. Żeby wyskoczyć, trzeba było parę kroków dobiec do okopów. Pierwszemu zawsze się udawało, ale drugiemu, trzeciemu to już Niemcy strzelali z karabinów. W [domu], gdzie Pokropek miał sklep, Niemcy mieli poustawiane karabiny i stamtąd strzelali. „Żywiciel” był na Tucholskiej. Na wieczór przyszedł łącznik i żeśmy wychodzili. Dopiero żeśmy się dowiedzieli, jak żeśmy doszli na miejsce, był tam kolega i mówi, że: „Jest kapitulacja podpisana”, bo on tam był i widział, że nasi poszli tam podobno, Niemcy byli i już kapitulację podpisali.
„Żywiciel” wyszedł na pierwsze piętro, na balkon. Wszystkie oddziały tam się zgrupowały. [Wygłosił] do nas mowę, podziękował nam za walkę. Powiedział, że wszyscy pójdziemy do niewoli, żebyśmy się nie bali, że wszystko jest podpisane. Krzywdy nam [Niemcy] nie zrobią, a broń musimy oddać. Ci Niemcy, z którymi walczyliśmy, mieli nas odwozić do niewoli. Wychodziliśmy, przez budynek z Mickiewicza wychodziło się na Słowackiego. Tam już stały cztery czołgi. Staliśmy w dołku, zdaje się, że tam był bazar, a Niemcy nas już otoczyli. Każdy podchodził i rzucał swoją broń na dużą kupę. Sporo boni było narzucane. Każdy, kto oddał broń, stawał po drugiej stronie. Później Niemcy nas wyprowadzili ulicą Krasińskiego [w stronę] Powązek. Myśleliśmy, że może nas zaprowadzą na Powązki i tam nas rozstrzelają, ale nic się nie stało. Stamtąd doprowadzili nas do CIWF-u. Kukuruźnik nas trochę postraszył po drodze, bo się bali, że ktoś rzuci parę granatów. Niemcy pouciekali, pochowali się. Można było niby uciekać, ale gdzie? Do CIWF-u nas nie wpuścili, trzymali nas pod CIWF-em, bo nie wiedzieli, co z nami zrobić. W końcu stamtąd żeśmy poszli z powrotem na Włościańską, na Fort Bema, na Powązki. Tam żeśmy nocowali w barakach na betonie. Rano przyjechały samochody ciężarowe i ładowali nas, nie pamiętam po ilu, [ale] dosyć sporo na samochód. Dwóch Niemców siadało z frontu, dwóch od końca, żeby nas [pilnować] i wywieźli nas do Pruszkowa.
W Pruszkowie „Żywiciel” znów nam dziękował, bośmy jechali do niewoli, wszyscy dostali [awans] o jeden stopień. Zostaliśmy załadowani do wagonów towarowych, bydlęcych. Jechaliśmy ze trzy dni do stalagu. Najpierw dojechaliśmy do Skierniewic, [gdzie] nocowaliśmy w wagonach. Zasnąłem, [więc] nie wychodziłem z wagonu, ale rano nas wypuścili na śniadanie. Każdy wagon osobno. Mokotów jak kapitulował, to w Skierniewicach podobno był i zrobiono tam obóz. Dostaliśmy czarnej kawy. Dużo chleba leżało przy drodze, ale przy każdej kupie chleba stał Niemiec z karabinem i nie wolno było [go brać]. Jak żeśmy wyjeżdżali, to każdy dostał paczkę, a w niej suchary. Suchary były [bardzo] słone, a my tacy głodni, że żeśmy nie zwracali na to uwagi i żeśmy jedli. Później nie było co pić. Pamiętam, jak deszcz padał, to żeśmy łapali krople wody przez okienka i po kropelce [nazbieraliśmy]. Jechaliśmy chyba trzy dni. W nocy zrobiliśmy dziurę [w podłodze], żeby było gdzie się załatwiać. Jeden się załatwiał, drugi go poganiał, a ten się nie może załatwić.
Do Niemiec dojechaliśmy, stalag Altengrabow. Sanitariuszki i łączniczki jechały z nami. Trzeba przyznać, że nasze kobiety były bardzo dzielne. Były z nami do samego końca. Trzeba o nich pamiętać, bo tylko się mówi o Powstańcach, a o nich nic. Im się też należy, bo one zostały jako matki i one uczyły swoich dzieci o Powstaniu najwięcej.
- Czy w obozie Altengrabow również byliście razem z dziewczynami?
Nie. Tylko mężczyźni. Dziewczyny pojechały dalej na zachód pod belgijską granicę, nie wiem dokładnie. W Altengrabow trzymali nas z początku osobno od starych niewolników. Oni byli zorganizowani. Tam byli Kanadyjczycy, Anglicy. Musieliśmy postawić sobie namioty do spania. Postawiliśmy takie z płótna. Później wzięli dziesięciu, żeby poszli po słomę. Przynieśli tyle słomy, co pod pachą. Spaliśmy na piachu chyba dwa tygodnie. Musieli nas policzyć, zarejestrować, porobić zdjęcia, przydzielić numery, robić nam zbiórki. Raz trzech chłopaków poszło w nocy się najeść do kuchni i dostali skrętu kiszek. Nie dożyli rana. Kiedyś siedziałem i widocznie nienajlepiej wyglądałem, a Kanadyjczyk przechodził z konewką grochówki. Coś do mnie mówił, ale po angielsku nie [rozumiałem]. Miałem miskę, bo dostaliśmy miski i łyżki – cała podstawa niewolnika. Pokazał na miskę, żebym wyjął i nalał mi całą miskę. Każdy wziął po łyżce, zjedliśmy. [Kanadyjczyk] poszedł, później wrócił i przyniósł mi ciepły sweter. Całą niewolę w nim przechodziłem. Może mnie to uratowało, bo nie miałem nic, a już robactwo po nas chodziło.
- Jak długo był pan w obozie?
W obozie nie byliśmy długo. Może dwa do trzech miesięcy. Jak nas już zarejestrowali, dostaliśmy numery, które nosiliśmy na piersiach, taka tekturka była, to rozsyłali nas na komenderówki. Nas pojechało stu dwudziestu do Gatersleben, tam była na tej wsi cukrownia. W cukrowni żeśmy byli do końca wojny. Najpierw pracowaliśmy w cukrowni, a jak się kampania cukrowa skończyła, to żeśmy a to łąkę drenowali, a to doły żeśmy kopali, a to betonem zalewali. Wynajdowali roboty, żebyśmy coś musieli robić. Darmo jedzenia nam nie dawali.
- Jak przebiegało wyzwolenie?
Niemcy załadowali nas na traktor, dwie czy trzy przyczepy nas były. Zabraliśmy jeszcze z sobą swoje jedzenie. Gdzieś z nami jechali, nie wiem gdzie? Dojechaliśmy do Stassfurtu, gdzie dogonili nas Amerykanie i wyzwolili. To był 11 lub 12 kwietnia jak nas wyzwolili. Blisko do Magdeburga. Magdeburg jeszcze się bronił. [...] W Stassfurcie żeśmy wyszli na wolność. Zabrali naszych wachmanów, zabrali im broń, a nam oddali.
- Jak pan się dostał później do Polski?
Były wyjazdy do Polski, werbowali. Myśmy się zapisali. Do Polski przyjechaliśmy na drugi rok, w lutym lub w marcu – zimową porą żeśmy wrócili.
[...] Po wojnie, chyba w 1946.
- Pamięta pan, którędy wracaliście?
Jechaliśmy spod Wilhelmshaven. Zajechaliśmy pociągiem do obozu przejściowego, a stamtąd Anglicy wieźli nas samochodami ciężarowymi do Szczecina. [...]
- Gdzie przekroczyliście polską granicę?
Pod Szczecinem.
- Co później z panem się działo w Polsce?
Przyjechaliśmy do Warszawy, do domu. Trzeba ją było budować od nowa. Musiałem iść do pracy. Pracowałem w stolarstwie. Jak wcześniej powiedziałem, praktykowałem stolarstwo u Owczarczyka. Dwa lata pracowałem prywatnie na Mokotowie. Później zakład [Owczarczykowi] zlikwidowali. Poszedłem do pracy w SPB. Później trochę przy żelbetonie. Na koniec w Przedsiębiorstwie Wystaw i Targów Zagranicznych. Tam pracowałem do emerytury.
- Jak pan wrócił do Warszawy, czy pańskie mieszkanie ocalało z Powstania?
Wcale nie było ani jednego mieszkania! Na Marymoncie spalone było! To w Alejach też było zniszczone. Nic nie było!
- Gdzie pan wtedy zamieszkał?
Rodzice zostali, bo jak szedłem do Powstania, to do mamy przyjechała siostra, która mieszkała pod Nieborowem. Powiedziała mamie, że w Warszawie jest niespokojnie i coś się szykuje, więc żeby zabrała dzieci i pojechała z nią do Nieborowa. Ja to słyszałem, ale wiedziałem już, że muszę iść na materace. [Miałem] najmłodszą siostrę, która miała dwa czy trzy lata, starszą siostrę i młodszego o dwa lata brata. Mama wzięła dwie siostry i chciała iść. To ja mówię: „Niech mama Staśka zabierze jeszcze, bo po co on tu się będzie obijał”. Miałem tylko z ojcem zostać. Tata został i ja zostałem. Jak mama pojechała, to była sobota, jakoś pojechali pociągiem. Mówię do taty, że muszę do majstra iść po pieniądze. A tata mówi: „Kupisz mi kapusty, to sobie na niedzielę ugotuję. Obiad zrobimy”. Nie chciałem pieniędzy wziąć, ale mi wtykał, to wziąłem. Jak poszedłem, to przyjechałem za dwa lata. Tyle mnie [widzieli].
- Ta historia z mamą była przed Powstaniem?
Tak, przed wybuchem [Powstania]. Oni pojechali. Tata został w tym mieszkaniu, a ja pojechałem na Marymont, bo już musieliśmy szykować się do Powstania. [...] Później tatę wzięli do parowozu, bo powiedział, że może jednego wziąć, ale samotnego, i ojciec się zgodził. Wysiadł w Skierniewicach i uciekł, bo przy torach był las. Poszedł przez las do mamy. Mama się pyta: „A gdzie Janek?”. – „Już po Janku” . Wróciłem dopiero po dwóch latach.
- Wróćmy do tego, gdzie pan zamieszkał w Warszawie, gdy pan wrócił z niewoli.
Mama z bratem przyjechali do Warszawy i szukali mieszkania. Znaleźli na Drużbackiej domek. To było osiedle policyjne. Na parterze domek [był już zajęty], ale na piętrze i na poddaszu [nie]. Dachu tam nie było. Zajęli jeden pokój. Brat zamurował wejście do drugiego pokoju i zrobił drzwi na glinę, osobne wyjście z pokoju. [...] Kupili wiązkę słomy i przespali pierwszą noc. Później mama pojechała z powrotem po dzieci, które zostały [pod Nieborowem]. Tata też wrócił. Trochę jeździł, bo pracy nie było z początku. Jak ja wróciłem, to przyszedłem na Marymont.
- Czy nie było żadnych represji, nacisków ze strony władz ze względu na to, że należał pan do AK?
Może jakieś były, ale nie zwracałem na to uwagi. Nie mordowali mnie. Owszem, za każdym razem, jak pisałem życiorys, to pisałem, że brałem udział w Powstaniu. Kiedyś napisałem [w podaniu] technikum, bo chciałem kończyć, że byłem w Powstaniu. Przyszedł kadrowiec i mnie pyta: „Pan był w Powstaniu, brał udział?”. – „ Tak, brałem” – „W AK?” – „W AK”. Podkreślił czerwonym ołówkiem. „Niech pan idzie na warsztat, damy panu znać”. Do tej pory mi nie dał znać.
Warszawa, 24 września 2009 roku
Rozmowę prowadził Mieczysław Rybicki