Krystyna Smolińska „Krysia”
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny?
Mieszkałam z rodzicami w Poznaniu, [tam] się urodziłam. 1 września zaczęły na Poznań spadać bomby i moja mama powiedziała: „To jest wojna”. Musieliśmy zejść do schronu po drugiej stronie, myśmy mieszkali w Poznaniu na Marcinkowskiego. Bardzo krótko Poznań był bombardowany, utworzyli Warthegau, już był
deutsche Reich. Zaczęli wywozić na Czerwonak ludzi, myśmy mieszkali w dzielnicy Śródmieście. Niemcy wywieźli z naszego domu profesora Ćwiklińskiego, a żonę na noszach nawet znieśli, bo chorowała. Mój tatuś bał się, że nas też zabiorą, i moja mama, która znała niemiecki, bo kończyła szkołę jeszcze w tamtych czasach, załatwiła ostatnią przepustkę do Generalnej Guberni.
Myśmy przyjechali do Warszawy 30 listopada 1939 roku. Mieszkaliśmy najpierw u stryja, a potem znajomi załatwili nam mieszkanie na Wspólnej 5, pożydowskie naturalnie, bo przecież Niemcy wyrzucali Żydów. Mieszkaliśmy na pierwszym piętrze. Naturalnie zaczęłam chodzić do szkoły, najpierw do Platerówny, potem były lekcje na kompletach, bo nie wszystko było przecież w szkole.
Potem, przez przypadek zupełnie, dostałam się do 39. drużyny harcerskiej, która była w gimnazjum Wazówny. Nie mogę sobie przypomnieć, jak to się stało, z koleżanką, z którą rozmawiałam, ona też nie wie, jakim cudem tam trafiłam. Zresztą bardzo dobra była drużyna. W zastępie było nas siedem, coś takiego. Naszą drużynowa była Ala Patoczkówna.
Od dziecka marzyłam o tym, żeby zostać lekarzem, naturalnie wybrałam sanitariat. Nasze władze harcerskie zorganizowały nam kurs sanitarny pierwszej pomocy, miałyśmy taką lekarkę, na której uczyłyśmy się robić zastrzyki, taka była. W każdym razie była jeszcze taka doktór Hołówko chyba, mieszkała gdzieś przy Alejach Jerozolimskich. Skończyłam ten kurs.
- Gdzie odbywały się takie kursy?
Przeważnie w mieszkaniach prywatnych, u tej lekarki. Potem odbywałam praktykę u wujka, który był chirurgiem, pracował w przychodni na ulicy Polnej. Tak toczyło się to do wybuchu Powstania. Całym patrolem miałyśmy przydział na ulicę Gęstą do sióstr urszulanek. Była sławna okulistka, doktór Wojno, też zakonnica, nas było chyba siedem, nie pamiętam już dokładnie. W każdym bądź razie zaczęło się naturalnie, 1 sierpnia, miałyśmy stawić się na drugą, na ulicę Gęstą. Tak się stawiłyśmy. Wybuchło Powstanie naturalnie [tam] też, siostry były wszystkie przeszkolone, miałyśmy jednego rannego, a tyle osób było. Trzeba było coś zacząć działać i zaczęłyśmy rozrabiać, żeby gdzieś przejść, gdzie jest robota jakaś, żeby więcej pomóc, a nie siedzieć bezczynnie.
Załatwiono nam przydział jako patrol sanitarny do największego szpitala, jaki był (tak wyczytałam potem w książce o szpitalach w Powstaniu) na ulicy Świętokrzyskiej, w dawnym gmachu PKO. Szpital mieścił się na pierwszym piętrze w podziemiach. Wspaniale urządzony: najpierw była po prawej stronie sala operacyjna, potem była sala chorych, potem była sala opatrunkowa, bo nie wszystkie zabiegi trzeba było w sali operacyjnej przeprowadzać. Potem była olbrzymia sala z rannymi, w której była wnęka dla kobiet, stało chyba kilkanaście łóżek. Jak się wychodziło z tej sali, to przechodziło się koło szachtu windowego i były schody, które prowadziły na piętro. Dalej, jak szło się korytarzem, to był pokój lekarzy, a następny to przeważnie była kostnica, bo niestety ludzie umierali.
Myśmy były patrolem sanitarnym albo pomagałyśmy na terenie szpitala wszystkim rannym, opatrunki, wszystko, co trzeba było podać – kaczkę, basen – co trzeba było, wszystko robiłyśmy. Poza tym wysyłali nas na przykład na ulicę Mazowiecką, bomba zapalająca uderzyła i bardzo dużo było poparzonych, myśmy stamtąd przynosiły tych poparzonych do naszego szpitala. Wysyłali nas gdzieś jeszcze po jakieś opatrunki, po watę, bo tych zapasów nie było, takich dużych.
Nie, już nie pamiętam, gdzieś na Browarną, w każdym razie mówili nam, gdzie iść.
Nie, to były jakieś składy, magazyny. Poprzedniego dnia przyszła grupa powstańców ze Starówki, między innymi też moja koleżanka, usiedli sobie na schodkach przy tym szachcie windowym. Ich było siedem osób, coś takiego. Trzeba trafu, że z 4 na 5 września uderzyła bomba w ten szacht windowy. Powstańcy, którzy siedzieli przy nim, naturalnie zginęli. Od następnego dnia zaczęła się ewakuacja szpitala, bo już był cały nie do użytku. Część rannych przeniosło się na ulicę Foksal, a część na drugą stronę Alej Jerozolimskich tym wspaniałym tunelem podziemnym, który był zrobiony, oświetlony był tak, że można było przenosić i myśmy przenosiły na stronę Alej. Potem na Mokotowskiej róg Pięknej dostałyśmy jakieś mieszkanie. Pracowałam w szpitaliku na Pięknej. Na terenie gimnazjum Platerówny było RGO i zrobili tam szpitalik.
Naturalnie Powstanie dobiegło końca i dostałyśmy przydział do kompanii, która zdawała Warszawę w ręce Niemców. Stąd moje legitymacje podstemplowane są „gapą” niemiecką, dlatego że inaczej nie można było chodzić po Warszawie, a jak miało się legitymację podstemplowaną, to Niemcy zezwalali. Naturalnie zdawali Warszawę w ręce Niemców, ludność cywilną wywozili do Pruszkowa, a myśmy wreszcie po jakimś czasie z tą całą moją grupą pieszo [dotarli] do Ożarowa, w fabryce kabli nas ulokowali. Parę dni byłyśmy i podstawili pociąg. Do pociągu wstawili, jak szło, kobiety, mężczyźni, wszystko razem. Wywieźli cały transport do Mühlbergu, a w Mühlbergu był olbrzymi jeniecki obóz, podobno ponad sto tysięcy jeńców ze wszystkich stron świata.
- Jak wyglądało życie codzienne w czasie Powstania, na przykład zaopatrzenie w żywność, w wodę?
Jak byłyśmy już na Świętokrzyskiej, ponieważ trudno było o wodę, to Niemcy chodzili chyba na Złotą (tam gdzie było kino kiedyś), tam był kran. Brało się jeńców niemieckich, bo było ich bardzo dużo, dużo było z PAST-y. Zaopatrzenie – chleb dostawało się, jakaś zupa „plujka” była.
- Jeńców pani prowadziła po wodę?
Przeważnie żołnierze powstańcy chodzili, przecież nie kobiety. Mnie się raz udało, bo mi kolega pożyczył swój pistolet, nie wolno mu było, ale...
Szło kilkunastu Niemców, szło paru chłopców i ja też między nimi po wodę, przynosiło się wodę do szpitala, bo przecież potrzeba było naprawdę dużo wody.
- Jak pani wspomina kontakt z jeńcami niemieckimi? Jak oni się zachowywali?
Nie miałam z nimi kontaktu bezpośredniego, nie rozmawiałam z nimi.
- Jak byli ranni, to trafiali do szpitala?
Naturalnie, przyjmowało się normalnie i Niemcy też leżeli.
Tak, nie było takiej sali, żeby mogli leżeć oddzielnie, ale ich dużo u nas nie było, w każdym bądź razie wiem, że się trafiali.
- Nie przeszło pani przez myśl, że skoro było tak mało opatrunków, że szkoda na tych jeńców?
Nie myślało się o tym.
- Czy któraś z pani koleżanek albo pani?
Nie rozmawiałyśmy na ten temat, uważało się, że jest ranny, wymaga pomocy, wszystko jedno kto. Tak było.
- Czy miała pani okazję uczestniczyć w życiu religijnym w czasie Powstania, bo słyszałam o takiej mszy w PKO?
Była wspaniała msza 15 sierpnia.
Tak. Piękna msza była, było nas mnóstwo.
- Jak to wyglądało, skąd przyszedł ksiądz?
Tego nie umiem powiedzieć. Jakiś ołtarz był zrobiony, msza była wspaniała, pamiętam ją.
- Msza była w takim wymiarze godzin, jak normalna msza czy jakaś skrócona?
Tego nie pamiętam. To było w głównej sali, wejście od rogu Świętokrzyskiej i Szpitalnej.
- Jak wyglądała taka msza? Czy ranni leżeli w łóżkach i uczestniczyli?
Nie, tylko ci, którzy mogli chodzić. To nie było na terenie szpitala, tylko na parterze. Jak wchodziło się po schodkach z rogu Świętokrzyskiej i Szpitalnej, to była główna sala, gdzie były okienka i załatwiało się sprawy.
- Czy powstańcy dostawiali wtedy rozgrzeszenie zbiorowe?
Może było, nie pamiętam tego.
- Jak wyglądało pani zaprzysiężenie?
To było w prywatnym mieszkaniu w Alejach Jerozolimskich, mieszkała tam Lilka Palówna, a Pal to był właściciel „Dobrolina” przed wojną pasty do butów. Było olbrzymie mieszkanie w Alejach Jerozolimskich 101 chyba, była nasza drużynowa i komendantka główniejsza i przyjmowała przysięgę.
Tak, cały nasz patrol i jeszcze pewnie jakiś, dokładnie nie pamiętam. Wiem, że przysięga wojskowa była na pewno.
- Pani oczywiście była wtedy w wojsku?
Tak, po to jest ta legitymacja – żołnierz AK. W tej chwili jestem porucznikiem Armii Krajowej.
- Czy miała pani kontakt z rodzicami w czasie Powstania?
Raz dostałam przepustkę, że mogłam przyjść. Przyszłam do domu, moja siostra, mój tata wtedy jeszcze został na Szpitalnej u lekarza, zastało go Powstanie, bo mój ojciec chorował bardzo na serce, tam był, nie wiedziałam o tym, bo mogłam go odwiedzać, to byłoby bardzo blisko ode mnie ze Świętokrzyskiej. Raz byłam w domu. Mam gdzieś w pamiątkach list od mojego ojca, pocztą harcerską dostałam do szpitala.
- Pani coś wspomniała o siostrze.
Siostra była prawie dwa lata młodsza ode mnie, na Wspólnej były „peżetki”, pomoc żołnierzom, i ona pomagała w kuchni gotować zupy, zebrały żywność i z tego robiły jakieś potrawy dla okolicznych powstańców.
- Czy rodzice wiedzieli o pani działalności konspiracyjnej?
Nie.
- Nie wiedzieli. Podejrzewali?
Nie wiem.
- Czyli nie wiedzieli, że pani poszła do Powstania?
To powiedziałam, pożegnałam się i poszłam.
Nie, mój tata był wielkim patriotą.
- Będąc w Śródmieściu, jak wyglądały kontakty z ludnością cywilną?
Nie kontaktowałyśmy się zupełnie z ludnością cywilną. Po prostu tyle było zajęcia, że myśmy naprawdę nie miały na to czasu. Jak miałyśmy wolne, to człowiek był tak zmęczony, że szedł do tego pokoiku, jaki miałyśmy, i pospało się czy poleżało, odpoczęło się.
- Miała pani jakiś kontakt z prasą powstańczą?
Nie.
Słyszałyśmy, bo jak miałyśmy na pięterku pokoik, taka dawna szatnia, to po drugiej stronie były lady. Były pewnie okienka i była radiostacja „Błyskawica”.
Słyszałyśmy tylko pewnie coś, a tak to nie wiem...
Nie miałyśmy.
Nie było nic.
- Czy oprócz tych jeńców był jakiś bezpośredni kontakt z Niemcami? Na przykład, chodząc po mieście, miała pani kontakt z walczącymi Niemcami?
Nie.
- A czy jeszcze do Śródmieścia trafiły jakieś oddziały innych narodowości niż polskich?
Nie pamiętam. Wiem, że byli u nas żołnierze z PAL-u i z AL. A tak to wszystko byli Polacy, nie pamiętam, żeby były obce narodowości.
- Jak wyglądały przyjaźnie w tamtym okresie? Czy była szansa, żeby utrzymywać te kontakty?
Moja przyjaciółka Marylka, poznałam ją w 1940 roku w szkole i przyjaźniłyśmy się do jej śmierci. Była [u mnie] chyba cztery lata temu. Mieszkała w Anglii, bo została po wyzwoleniu. Jeździłam do Anglii razem z mężem, zapraszała, do mnie przyjeżdżała.
- Była z panią w tym oddziale?
Tak. Jeszcze druga jest Marysia, która mieszka w Warszawie i jesteśmy stale w kontakcie. Przywieźli nas do Mühlbergu, to był olbrzymi obóz. Jak przeniosłam ten pamiętnik przez wszystkie kontrole, to nie wiem.
- Pamiętnik pani miała przez całe Powstanie?
Tak, pisałam to wszystko.
- To pani na bieżąco wpisywała?
Chyba tak, bo inaczej bym nie pamiętała tego wszystkiego.
Nie, już nie pamiętam, trudno mi by było daty spamiętać, że akurat tego dnia było to, jest napisana śmierć Dudusia, to taki był nasz podopieczny chłopaczek, młody, cierpiał strasznie, zapisałam – śmierć Dudusia, bo myśmy się nim tak specjalnie opiekowały. Potem cała moja trasa w Mühlbergu, potem Zeithain.
- Panie wychodziły razem z jeńcami?
Z akowcami, z żołnierzami.
Nie, ranni to zostali w tych szpitalach, co dalej się stało, to już nie wiem.
- Proszę opowiedzieć dalej o Ożarowie.
Pieszo do Ożarowa szło się, w olbrzymiej sali na podłodze było siano i kazali leżeć. Leżało się i czekało się. Podstawili pociąg, wsadzili nas do pociągu towarowego i wywieźli do Mühlbergu. To był obóz męski, nie mogli trzymać przecież kobiet, bo nie mieli obozu i wywieźli nas do Zeithainu. Zeithain to było jedno pole, na którym przywieźli rannych jeńców, akowców, to był cały szpital, a za drutami, bo to było przedzielone, było drugie pole, gdzie były dwa baraki. W jednym baraku umieścili kobiety, drugie pół baraku to była jedna sala dla kobiet, a w części przyjmowała lekarka.
- Po drugiej stronie był szpital?
Tak był szpital, gdzie przywieźli rannych jeńców z Powstania.
- W tych barakach przyjmowała lekarka?
Myśmy były na tym drugim polu. Był jeden olbrzymi barak, gdzie były same kobiety, a drugi barak to pół baraku jedna była sala olbrzymia, a druga sala to lekarka była, nazywała się doktór Beaupré.
- Pani wspomniała o różnych narodowościach. Kto się znajdował?
Wszystko Polacy byli.
W Mühlbergu to różne narodowości były, bo to wszystko jeńcy z czasów wojny...
- Jakie było najmilsze wspomnienie pani z okresu Powstania?
Nie umiem powiedzieć. Myśmy były w takiej grupce, że zawsze było nam w miarę wesoło, różne rozmówki prowadziłyśmy. No i tyle.
Jak musiałyśmy przynosić tych popalonych z ulicy Mazowieckiej. Z którąś z koleżanek takiego popalonego [niosłyśmy], cały czarny był i ważył chyba ponad sto kilo. My smarkate, bo siedemnaście lat miałyśmy, na noszach trzeba było go przenieść z Mazowieckiej do szpitala. To było straszne. On był cały czarny, bo cały był prawie spalony.
Jeszcze żył, inaczej to nie wiem, jak by to było.
Chyba przeżył. Już nie pamiętam, w każdym bądź razie to było straszne. Nie on jeden był, bo było ich więcej. Drugie straszne przeżycie to była bomba, z działa kolejowego strzelali, ona wpadła od strony ulicy Marszałkowskiej na podłogę – Frascati. Była taka sala olbrzymia, bomba wpadła i nie wybuchła, był niewypał. Jak poszłyśmy oglądać ją specjalnie tośmy się przeraziły, to był kolos.
- Nie bała się pani, że wybuchnie?
Człowiek nie myślał o tym, był ciekawy zobaczyć.
- Gdyby pani miała teraz jeszcze raz zadecydować, czy wziąć udział w Powstaniu, czy nie?
Jak ma się osiemdziesiąt dwa lata, to już trudno o tym myśleć, tym bardziej że prawie nie widzę i ciężko mi się poruszać.
- Wiedząc teraz więcej, to czy warto było?
Wtedy człowiek wiedział, że walczy, że coś z tego powinno być. Jak dowiedziałyśmy się, że jest kapitulacja, to przeżywałyśmy to bardzo, to był straszny moment. Tak że tak było.
- Jak pani myśli, czy warto było wtedy walczyć?
Jak były warunki takie, jak człowiek w czasie okupacji przeżywał wszystko, to wydawało się, że powinno być warto. Jak ma się siedemnaście lat, to się o tym nie myśli, myśli się o tym, żeby działać dobrze. Tym bardziej że byłam wychowana przez ojca, który był wielkim patriotą i to na pewno zaszczepił we mnie.
- Tata brał udział w Powstaniu?
Nie, mój tatuś był bardzo ciężko chory na serce, miał anginę
pectoris i Powstanie go zastało u lekarza w jego przychodni na Szpitalnej.
- Jak potoczyły się losy pani rodziny?
Musieli wyjść tak jak ludność cywilna do Pruszkowa. [Stamtąd] zostali wywiezieni pod Kraków do wsi Gacki pod Bolechowicami, gdzie umarł mój tatuś. Zresztą najpierw pojechał do Częstochowy, miał szalone znajomości, chciał załatwić, żeby mnie wyciągnąć z niewoli. Nie udało się przecież tego zrobić, wrócił do domu, zmęczony pewnie był bardzo, rano już nie żył. Został pochowany.
Jak wojna się skończyła, to mieszkanie nasze w Poznaniu już było naturalnie zajęte i moja mama z moją siostrą przyjechały do Żabikowa. W Żabikowie mieszkała mama mojej mamy, czyli moja babcia z siostrą, bo przed wojną dziadkowie kupili sobie domek z ogrodem.
- W którym kierunku od Warszawy w Żabikowie?
Żabikowo przy Poznaniu, teraz to jest w ogóle Poznań. W Żabikowie Niemcy utworzyli straszny obóz. Jak wróciłam z mojej wędrówki w lipcu 1947 roku, to naturalnie przyszłam do Żabikowa.
- Jak to się stało, że znalazła się pani znowu w Warszawie?
Wyszłam za mąż. Najpierw mieszkaliśmy w Ustce, ponieważ to była strefa graniczna, to moja teściowa i mój mąż dostali nakaz opuszczenia tych terenów. Przyjechali do Warszawy, znajomi nam załatwili... Najpierw mieszkaliśmy w Otwocku, potem w Świdrze, a wreszcie, jak zaczęłam pracować, to udało mi się załatwić mieszkanie [w Warszawie]. Myśmy tu mieszkali z mężem, moja córka, mój syn, potem córka mężem i wnukiem, potem syn mieszkał tutaj z żoną. Tak że kilka osób tu się przewijało.
- Pani pracowała jako pielęgniarka?
Nie. Pracowałam w „Mostostalu” w biurze. Jak wróciłam zza granicy, to chciałam się dostać do Poznania na studia.
Tak, na medycynę, jeszcze mój kolega, brat mojej koleżanki ze szkoły uczył mnie, bo nic nie wiedziałam o związkach zawodowych, o różnych tych... Naturalnie moja przeszłość przeszkodziła, nie dostałam się na studia.
- Pani nie ukrywała tego? Czy wiedzieli po prostu?
Jak skończyła się wojna, to myśmy z moją przyjaciółką i dwóch kolegów dowiedzieli się, że można dostać się do armii Andersa. Moja przyjaciółka miała brata, wiedziała, że on jest w wojsku i chciałyśmy dostać się do tego Tadeusza. Jak się wreszcie dostałyśmy do Włoch, po wielu etapach, to okazało się, że Tadeusz już w międzyczasie wyjechał do Anglii. Miałyśmy małą maturę, ona była rok młodsza ode mnie, to do Andersa nie została przyjęta, osiemnaście lat miałam skończonych, to mnie przyjęli do armii Andersa.
W Porto San Giorgio była szkoła i miałam pojechać do szkoły w Porto San Giorgio, a moja przyjaciółka, ponieważ była młodsza, to dostała miejsce w Nazarecie do Szkoły Młodszych Ochotniczek, która powstała w 1942 roku, utworzona przez armię Andersa dla dzieci, które były w Rosji. Ta szkoła była olbrzymia, przeszła przez różne etapy. Jak myśmy się dowiedziały, że ona ma pojechać, a ja mam zostać we Włoszech, tośmy naszą komendantkę poprosiły i ona załatwiła, że pojechałam też do Nazaretu, do szkoły.
Byłyśmy 30 listopada w 1945 roku, już trzy miesiące – wrzesień, październik, listopad szkoły było, ale dostaliśmy się do pierwszej licealnej i złożyłyśmy maturę w maju 1947 roku. Miałyśmy naturalnie całe umundurowanie wojskowe, tak jak były wszystkie „pestki” umundurowane.
Jak zdawałam na medycynę, dałam moją maturę ze zdjęciem i z Nazaretu, to komisja była z partii, takie towarzystwo było, rektor też był bardzo pro. Jak popatrzyli, to mnie tylko zapytali, czy wiem, co robię, bo generał Sławoj-Składkowski w Palestynie… Powiedziałam, że nic nie wiem na ten temat, byłam w szkole, tylko się uczyłam, to mnie tylko interesowało. Wiedziałam, że jest koniec.
Nic, po prostu nie było mnie na liście i koniec, wystarczyło. Pobyt w szkole był wspaniały. Miałyśmy bardzo dobrych nauczycieli.
Po polsku, to wszystko była polska szkoła, przecież to była dla młodzieży, która przeważnie Polacy z Rosji. Wspaniała szkoła była, [miała] dobrych nauczycieli. Później w „Przekroju” wyczytałam, że jeden z moich profesorów matematyki jest w komisji, która rekrutuje na studia jakiegoś uniwersytetu. Taki był ten profesor.
- Potem powrót do Warszawy?
Powrót do Polski, najpierw do Żabikowa, do domu. Mojego męża poznałam, jak sprowadziliśmy się na ulicę Wspólną, to był 1940 rok, a mieszkał przez ścianę.
- Jak się potem pani spotkała po wojnie?
Myśmy w Żabikowie mieszkały, wtedy pracowałam w magistracie w Poznaniu, a mąż w Ustce. W Ustce mieszkała moja ciotka, on znał moją ciotkę, żona brata mego ojca. Dowiedział się, że jestem w Żabikowie, to już był rok 1947, jak wróciłam. Kiedyś przyjechał do Żabikowa.
- Specjalnie, już wiedział.
Tak. W 1948 roku wyszłam za mąż.
- Nie żałuje pani powrotu do Polski?
Nie. Raz, że moja mama bardzo tęskniła, a poza tym chciałam się dostać na studia. Jeszcze tak angielskiego nie znałam, żebym mogła studiować w Anglii.
- W którym momencie pani przyjaciółka się odłączyła?
Wróciłam do Polski jeszcze z Nazaretu, a szkoła cała została ewakuowana do Anglii i [Marylka] została w Anglii, bo nie miała do kogo wrócić, przecież rodziców nie miała, domu nie miała.
- Jak wspomina pani wyzwolenie obozu w Zeithain?
Nie, ja nie [zostałam wyzwolona] w Zeithainie. Myśmy po Zeithainie pracowały w Bautzen, czyli w Budziszynie. W Budziszynie było nas dziewięćdziesiąt. To było Allgemeine Elektrische Gesellschaft, w takiej firmie nas zatrudnili. Jak zaczął zbliżać się front radziecki, to Niemcy zaczęli nas ewakuować. Pierwszej nocy, jak nas wyprowadzili z Bautzen, to zostało nas pięćdziesiąt sześć, reszta uciekła. Myśmy wolały być pod opieką, że wreszcie gdzieś zajdziemy. Wreszcie, była taka Niemka i Niemiec, którzy nas pilnowali, w jakiejś wsi umieścili nas w stodole i myśmy w tej stodole sobie mieszkały. Naturalnie z jedzeniem było bardzo źle, zobaczyłyśmy, że jest kopiec, w którym są kartofle, chodziłyśmy i „pożyczałyśmy” sobie kartofelków. Była rzeczka, szczaw się zbierało, jakąś płuczkę miałyśmy i robiło się zupę szczawiową z kartofelkami. Myśmy się trochę dożywiały, bo oni co drugi dzień dawali nam tylko porcję zupy i co drugi dzień kawałek chleba. Było bardzo źle.
Dalej Francuzi byli i myśmy jakoś załatwiły, w tej stodole była msza. Na jakiejś maszynie rolniczej był ołtarz zrobiony i była odprawiona msza.
Był jakiś ksiądz, Francuzi to wszystko zorganizowali.
- W jakim języku była odprawiona msza?
Po łacinie. To był rok 1945. 8 maja Niemcy nas wyprowadzili stamtąd do Bad Schandau i powiedzieli: „Jesteście wolne, róbcie sobie, co chcecie, a my idziemy”. Potem tych Niemców widziałyśmy na wozie, wieźli ich z białymi opaskami. Myśmy wylądowały z jeńcami z 1939 roku, oni nas przygarnęli, z nimi wędrowaliśmy.
- Jak wspomina pani czasy wędrówki?
Jedna noc, jak Niemcy nas wyprowadzili z Bautzen, była tragiczna, bośmy szły drogą przez las, gdzie w tym lesie byli „własowcy”. Myśmy się tak potwornie bały, ale jakoś szczęśliwie przeprowadzili nas przez las. To było straszne, a potem to różnie było, szło się.
- Czy jest jakaś rzecz, o której pani sądzi, że nie mówi się o Powstaniu i chciałaby pani dodać?
Poza tym, że w tej sali operacyjnej byli doskonali lekarze, fachowcy, był docent Zaorski, innych nazwisk nie pamiętam. Wiem, że byliśmy z mężem po wypadku samochodowym w Mławie w szpitalu, miałam skaleczoną nogę, musiałam iść do lekarza, żeby dostać zaświadczenie. Poszłam do lekarza, okazało się, że lekarz z Powstania, ze szpitala. Jak się nazywał, to nie pamiętam.
Jakoś tak.
Tak. Ludzie do różnych miejsc wyjeżdżali i trafiali.
- Ostatnio miałam przyjemność rozmawiać z pielęgniarkami z Zeithain. Czy kojarzy pani jakieś osoby stamtąd?
Owszem była taka koleżanka, siostra miała taką działkę, Maria Wierzbicka, ona chyba już nie żyje, straciłam kontakt z nią, ale ona na pewno była w Zeithainie, w tym szpitalu.
- Pani, jako sanitariuszka z Powstania była po prostu w obozie jako jeniec. Czy były kontakty między szpitalem a barakami?
Nie. Poza tym miałam koleżankę, która napisała szopkę na Boże Narodzenie, myśmy ją na terenie szpitala wystawiły.
Tak. Była ze mną w baraku w Zeithainie.
Myśmy jakoś organizowały, już nie pamiętam, w każdym bądź razie wiem, bo występowałam też. Koleżanka nazywała się chyba Ewa Szumańska. W baraku się poznałyśmy. Nas w baraku to było kilkadziesiąt.
Nie, nie miałam kontaktu.
Warszawa, 25 czerwca 2009 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Zaborowska