Andrzej Lajer „Kizior”

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Andrzej Lajer. Urodziłem się 29 listopada 1929 roku w Warszawie, w Szpitalu Ujazdowskim. Należałem do Zgrupowania „Chrobry II”, pod pseudonimem „Kizior”. Byłem w 2. kompanii, I plutonie, pod dowództwem najpierw chorążego, później porucznika „Krzysztofa”. Naprawdę on nazywał się Michał Jaworski.

  • Co zapamiętał pan, dziesięcioletnie dziecko, z wybuchu wojny, z 1 września 1939 roku?

 

Co zapamiętałem? Pierwszy ogromny szok dla mnie był, kiedy Niemcy użyli bomb fosforowych. Ja wtedy nawet nie wiedziałem…

  • Kiedy użyli?


Użyli.

  • Od razu?


Od razu i [trafili w] cztery domy naprzeciwko mnie, naprzeciwko Siennej, na lewo, to znaczy nie vis á vis, bo mieszkałem tak blisko Sosnowej, ale trochę dalej, to gdzieś tak numery były około pięćdziesięciu, widziałem ścianę ognia. Tego by się nie powstydzili, przypuszczam, obecni pirotechnicy, płonęło wszystko. Dopiero ojciec mi powiedział, że to są bomby fosforowe, one się rozlały na cały mur, płonęło wszystko. Nie wiem, co się z tymi ludźmi stało, być może zdołali uciec, zwłaszcza że klatki były od strony północnej, czyli od podwórka. Ale dla mnie to był straszny szok.

  • Ich destrukcja polegała na tym, że paliły, a nie bombardowały, tak?


Paliły, tak. Wszystko się paliło, dosłownie tak jakby ktoś z góry polewał czymś płonącym, ogień biały. Wtedy ojciec podjął decyzję, dość szybką. Mieliśmy trzy koty w domu. Jednego zostawiliśmy, dwa wzięliśmy ze sobą. Ojciec, matka, ja, starszy brat o dwa lata, wyszliśmy z Siennej 41 i udaliśmy się w kierunku ulicy Fabrycznej, bo tam był Fundusz Emerytalny Banku Gospodarstwa Krajowego. Tam były nowoczesne schrony i ojciec powiedział, że tam będzie dla nas bezpieczniej. Bo jak widział tu bombardowanie, tu płonie, to co? Babcię niestety, nieładnie mówiąc, zostawiliśmy. Babcia była starsza, głucha i powiedziała: „A wy idźcie, a ja zostanę”. I tak się stało. Ale nad babcią też czuwała opatrzność, bo bomba spadła na drugie podwórko, to do tej pory stoi ten dom. Wpadła, przebiła strop nad kotłownią, tam był skład koksu. Wyleciała fontanna koksu, aż do… i tylko kawałek się urwało jednej oficyny na piątym piętrze. Nic się w domu nie stało, dom ocalał.

  • A wy byliście już na Fabrycznej i tam pozostaliście?


A my już tego samego dnia wieczorem, pierwszego dnia, poszliśmy przez Widok, tam zostawiliśmy jednego kota u ciotki. Natychmiast zjadł jakieś mięso upieczone, ale go nie wyrzuciła i poszliśmy dalej na Fabryczną. Fabryczna to jest ulica na Czerniakowskiej, prostopadła do ulicy Rozbrat. Tam rzeczywiście były nowoczesne, jeszcze nieoddane, nieukończone bloki Funduszu Emerytalnego, bardzo nowoczesne…

  • Zeszliście do schronu?


Zeszliśmy do schronu, raczej schodziliśmy do schronu. Nomen omen, to już później trochę było, pod koniec, pocisk artyleryjski [nadleciał] od strony wschodniej, bo tam Niemcy byli, uderzył w sąsiedni blok naszego tego całego [osiedla] – bo to było kilka budynków, to było całe osiedle. Uderzył tak nisko, że właśnie przebił ścianę, wpadł do kotłowni. Wszystko było poskręcane jakby z papieru. Wszystko to widziałem, chodziłem z ciekawością, żadnej grozy we mnie nie było. Nawet sobie nie skojarzyłem, że gdyby on upadł pięćdziesiąt metrów bliżej, to by z nas wszystkich była masakra. Tam na szczęście nie było nikogo, bo była jeszcze nieczynna kotłownia i było mało miejsca, więc nie było w ogóle schronu. Schron był w tym prawie narożnym budynku. Tam byliśmy całą wojnę. Notabene przyjechał jakiś oddział wojskowy konny, końmi przyjechali, stali na Rozbrat, [stały] wozy z amunicją i słyszałem, jak ojciec do matki mówi: „No, jak to Niemcy zobaczą i rzucą bombę, to wszyscy polecimy”. Bo to był skład amunicji, a oni na podwórku otoczonym ze wszystkich stron budynkami palili ognisko. Myśmy im coś tam przynosili. Chorych parę osób, tych żołnierzy, wzięli do mieszkania któregoś, które już było puste. Oni stali chyba cztery czy pięć dni. Ponieważ niedaleko była fabryka konserw, więc było co jeść. Ta fabryka była chyba róg Przemysłowej przy Czerniakowskiej, więc wszyscy przynosili puszki ogórków i inne rzeczy. Myśmy nie przynosili, ale na szczęście mieliśmy zaopatrzenie ze sklepu, który był gdzieś obok. Ta pani zamknęła ten sklep, ale ojciec kogoś tam znał i po prostu powiedziała: „Pan ma dwoje dzieci...”. Jakieś jedzenie mieliśmy. W każdym bądź razie wiem, że nie przelewało się, ale kawałek chleba jedliśmy. Zresztą chodziło się do piekarni. Piekarnie piekły i dawały tak jakby przydział. Chyba nie podejrzewam, żeby ktoś szedł dwa albo trzy razy. Od razu mówiło się, jak się chciało wziąć dwa bochenki, ale nikt nie… Myśmy ten bochenek chleba mieli na dwa dni. Dużo się nawet nie jadło. Myśmy mimo wszystko nie byli takimi obżartuchami…

  • Jak długo zostaliście na Fabrycznej?


Do końca wojny, czyli do października, bo zaraz w październiku Niemcy przyjechali i orzekli, że tam będą mieszkać Niemcy.


  • Bo było takie nowoczesne osiedle?


Było najnowocześniejsze. Lodówka była wbudowana. Jak dziś pamiętam, wsadziłem palec w gniazdko i prąd mnie złapał. Bo tam trzeba było wkręcić żarówkę, a to było elektryczne. Bank Gospodarstwa Krajowego to był Bank Inwestycyjny. Całe osiedle Śliwice na Żeraniu to było osiedle, gdzie były domki zbudowane, to wiem od ojca, bo ojciec się tym zajmował, właśnie w inwestycjach pracował. Każdy domek był inny i był cały katalog. Jak ktoś chciał (to taka dygresja), to jechał na Śliwice i widział: taki domek, mniejszy, większy. Bo Bank Gospodarstwa Krajowego udzielał na to kredytu.

  • Dobra firma.


Nawet miałem w domu składany, to znaczy z tektury makietę budynku na Boya. Bo to był też budynek dla Banku Gospodarstwa Krajowego, tyle że on był tylko zrobiony [tak, że] stropy były w stanie surowym, nie był wykończony. A ja miałem wszystkie ściany, wiedziałem, jak to będzie wyglądało, bo ja to postawiłem. Notabene trzeba przyznać, że wykończyli go po wojnie dla bankowców już innych, nie Banku Gospodarstwa chyba, a może i trochę dla nich, zgodnie z przedwojennym projektem. Tak że ta fasada jest wykonana… Wtedy jeszcze Sigalin nie działał, on chyba jeszcze był w mundurze albo w Moskwie dostawał instrukcje, co i jak budować. Powiem szczerze, że…

  • Jak się urządzili rodzice podczas okupacji?


Matka miała, jak wspomniałem, sklep z galanterią skórzaną. Ojciec był pracownikiem banku, ale powiedział, że on nie będzie dla Niemców pracował, i przeszedł na emeryturę w wieku pięćdziesiąt jeden [lat]… Urodzony był w 1888 roku… pięćdziesiąt jeden lat miał, ale można było. Po znajomości zresztą, bo tam część pracowników została. Dostał legitymację (do tej pory mam tą legitymację zresztą) i był emerytem. Ale ojciec był emerytem, jak powiedziałem, czynnym w tym sensie, że był filatelistą, numizmatykiem i miał duże kontakty z majorem Zygmuntem Kaweckim, to pamiętam. Mieszkał na ulicy Fortecznej 15. Mówiąc szczerze, po wojnie tam nie poszedłem, poszedłem dopiero wiele lat potem. Już tam nikogo nie było, a ten powiedział: „Wie pan, wiem, że tu mieszkał jakiś oficer, ale nie wiemy, co się stało. Jak coś znajdę, to dam panu znać”. Nie dał do tej pory znać. A wiem jeszcze to, że jego syn był oficerem Armii Krajowej, charakterystycznie ubrany jak oficerowie Armii Krajowej w czasie okupacji. Buty z cholewami, bryczesy, samodziałowa marynarka. To na pewno wszyscy wiedzą, którzy znali się wtedy. To wbrew pozorom było celowo robione. Bo taki oficer był pewny, że go nie zastrzeli przypadkowy patrol. Patrol wiedział, że jak idzie taki oficer, to on jest z obstawą, która zupełnie inaczej wygląda i jest gdzie indziej. I wiedział, że jak zastrzeli oficera, to zostanie też sam zabity. Dopiero można się było bać „budy”, która jechała. Budą nazywaliśmy ciężarówkę, która miała siedzącą niemiecką wojskową policję po dwóch stronach, a karabin maszynowy na takim drążku był na przedzie. Tak że mógł w każdej chwili rozpocząć ostrzał, jak chciał, i z przodu był. No tego tak, bo ci się już nie bali, że na nich będzie zamach, aczkolwiek i na takie budy też był zamach. Stąd było takie ubranie.

  • Jak wyglądała codzienność podczas okupacji? Odczuwało się zagrożenie?


Odczuwało się. Na początku to odczuwało się bardziej ekonomicznie. Pamiętam w naszym domu, gdzie było centralne [ogrzewanie], które zostało może częściowo uszkodzone przez tę bombę i nie było w ogóle ogrzewania, więc miałem – do tej pory mam zresztą – palce spuchnięte. Odmrożenie drugiego stopnia, obrączki nie mogłem nosić, bo tu mam szerszy staw niż… bo miałem drugiego stopnia. Moczyłem w wywarze z selerów, bo to podobno miało pomóc. Paliliśmy w małym, żelaznym piecyku, który się przykręcało, u nas nie było gdzie, bo myśmy mieli centralne normalnie, które się wkładało do kuchni węglowej, bo kuchnia była węglowa, i który można było wsadzić do przewodu wentylacyjnego, bo one były wszystkie przygotowane również na to, że mogą być używane jako dymowe. I tak się ogrzewało. Ojciec, pamiętam jak dziś, przytachał taką dużą bryłę węgla, którą ukradli kolejarze i sprzedawali. Ojciec taką ciężką, w worku płóciennym, szedł zgarbiony i przyniósł, i mówi: „To nam chyba starczy na parę dni”. Rzeczywiście, młoteczkiem później już dla zabawy, to robiłem czasami zbyt mocno, więc wszystko się rozpryskiwało. Tam jak się napaliło trochę i ten węgiel trzymał ciepło, no to było względnie ciepło. A już w nocy trzeba było się nakryć kołdrą na głowę, więc ekonomiczne warunki były trudne.

  • Czy pan był jedynakiem?


Nie, miałem brata starszego, też zresztą był ze mną w tym samym zgrupowaniu.

  • Chciałam się dowiedzieć, czy skoro był starszy, to być może już działał w konspiracji?


Nie, nie był w konspiracji. Ojciec nie pozwolił jemu, bo on był bardzo wysoki, i powiedział: „Ty siedź w domu, Jędrek będzie załatwiał”. Bo ja byłem mały knypeć, wyglądałem na mniej lat niż miałem, a brat wyglądał na więcej. Jak mówiłem przed wojną, że mam osiem lat, a brat ma jedenaście, to mówili: „E, chyba żartujesz, to on może jest większy, a ty nie”. Najwięcej urosłem w czasie obozu, pobytu dziesięć miesięcy w obozie i w czasie Powstania. Nosiłem gazetki, nosiłem normalnie.

  • Kto panu to zlecał?

 

To nikt nie zlecał, to po prostu do matki do sklepu, w którym ojciec miał kącik filatelistyczny, z tym jeszcze będą się wiązały pewne historie, przynosiły młode dziewczyny, jak dziś pamiętam, śliczne. Miały takie torby ze sznurka zrobione. Dwie deseczki drewniane na górze, takim sznurkiem grubym splecione i to się nosiło. One stawiały tą torbę na kontuarze, mama podawała im jakieś torebki i w międzyczasie to zdejmowała pod kontuar. Wyciągała tą bibułę, która tam była, „Biuletyn Informacyjny” i jakiś był dziennik, nie pamiętam „Echo” czy jakoś się nazywał, drukowany był w takim formacie, na takich… wtedy jeszcze nie było. To wyglądało nie tak jak te fioletowe odbicia amoniakalne, tylko to wyglądało na druk taki jakby jakiś… Widocznie były takie druki i takie drukarnie były. Oczywiście oddawała tą torebkę, niejednokrotnie nawet coś tam wkładała, żeby było wypchane. Czasami dawała jakąś torbę taką, nie wykupił jakiś klient, bo przynosili do reperacji. Ja oczywiście wiedziałem już, jakie to jest piękno tych dziewczyn, i one wychodziły. Później przychodzili łącznicy, ojciec wiedział kto, bo znali hasła i oni zabierali te gazetki, a część brałem do domu w związku z tym, w tym domu BGK, tam oczywiście ojciec też znajomym tylko [przekazywał]. Nad nami mieszkał pan Górski, nie bardzo był z nas zadowolony, bo myśmy strasznie hałasowali, a on miał tylko jedną córeczkę grzeczną i zawsze mówił do ojca: „Pańskie dzieci to strasznie hałaśliwe są”. Ale to taka dygresja. Tamte gazetki pamiętam, że jak przynosiłem… Nieczęsto to robiłem, raz na tydzień, dwa razy na tydzień, ale nosiłem, bo ojciec uważał, zresztą słusznie, że ja najmniej podpadałem.

 

Jak miałem jakieś… nawet lekcje odrabiałem, bo chodziłem na tajne komplety, to wkładałem [notatki] do latarki płaskiej i przykrywałem baterią. Więc jak byłaby rewizja, no chyba, że ktoś by wiedział. Tego mnie nauczył starszy kolega, mówi: „Jak masz coś na cienkim papierze, jakieś wypracowanie z historii…” – coś co było niedozwolone. A z zeszytów nosiłem tylko zeszyty i napisane było zmyłkowo: „Szkoła Handlowa” czy coś, a to było gimnazjum, które było Książąt Mazowieckich, a później 3 miejskie, bo do tego gimnazjum chodziłem.

  • Gdzie to się znajdowało?


Trzecie miejskie znajdowało się na ulicy Śniadeckich, ale zaraz po wojnie… Tam w czasie okupacji miałem nauczycielki, panią Kaczyńską, biologii uczyła. Jeszcze były jakieś inne nazwiska, ale mniej zapominałem… A! Frau Zofia Sztegeman, oryginalna Niemka z Saksonii. Była z matką w Polsce, ona uczyła przed wojną w Polsce języka niemieckiego. Za uczenie nas w czasie okupacji, groził jej obóz koncentracyjny na pewno, a mogli ją rozstrzelać, bo nie wolno było.

  • To znaczy, nawet niemieckiego nie mogła uczyć?


Nawet, bo ona uczyła nas, edukowała, a my powinniśmy tylko do czwartej klasy powszechnej. Chodziłem już do gimnazjum wtedy, bo… To jest cała historia. Nie chodziłem do szkoły powszechnej. Ktoś powie: „Dlaczego?”. Myśmy nie byli chrzczeni. Ojciec był katolikiem, który przeszedł na prawosławie, kiedy się żenił z matką, bo matka była prawosławna, z domu Fiedotow. Nie wiem, dlaczego ojciec nas nie ochrzcił, z tego powodu była później straszna historia. Przypuszczam, że z tego powodu mieliśmy nauczyciela, który do nas przychodził, uczyliśmy się. Dla mnie to w pewnym sensie była wygoda, chociaż żałowałem szkoły, bo chodziłem z kolegami, odprowadzałem ich i raz czy dwa mnie wciągnął do klasy i mówił: „To mój kolega”. Słuchałem i mówiłem: „Chciałbym codziennie”. Ale ojciec nas nie posyłał. Bardzo się o nas troszczył, to była taka dziwna troska. Jak zakładali instalację gazową w tym budynku na Siennej, to wykorzystali do tego, ponieważ już wtedy były surowe przepisy, ogromny przewód wentylacyjny, który musieli poprowadzić w tak zwanej alkowie. Zawsze w kuchni była taka mała alkowa na łóżko dla służącej. Tam notabene babcia spała, bo było ładne okno. Babcia powiedziała: „Ja tu mam spokój i sobie tu śpię”. Ale później nie mogła, bo wybudowali (przekroju gdzieś dwa metry na pół metra) przewód wentylacyjny, że każda łazienka, a jednocześnie i kuchnia, były wentylowane w wypadku, gdyby gaz się ulatniał. To taka dygresja. Ale to znaczyło, że myśmy, przypuszczam, z tego powodu nie chodzili do szkoły. Oczywiście uczyliśmy się języków, chodziliśmy na różne imprezy. Byłem w cyrku kilka razy, byłem w teatrze. Do kina to na takie filmy postępowe. Bardzo żałowałem, że nie chodziłem na te filmy, które widziałem jakieś plakaty, Errol Flynn i inni. Ciocie nas brały na westerny trochę, ale też rzadziej. Tak że byłem wychowywany w trochę dziwnych warunkach.

  • Nietypowych.


Później to było bardzo smutne. Przyszła okupacja, uczyłem się na kompletach. Teraz nie chcę wybiegać w przód, żeby nie powiedzieć tego. W każdym bądź razie nie chodziliśmy do szkoły, a w czasie okupacji nie chodziliśmy, bo nie mogliśmy już chodzić, bo byliśmy na tyle duzi, że musielibyśmy chodzić do gimnazjum.

  • Chyba że do jakiejś szkoły krawieckiej.


Mnie uczył mój brat cioteczny z „Parasola”, Wojciech Makowski, który był w „Kedywie”. On mnie nauczył w ciągu trzech miesięcy pierwszej klasy, drugiej klasy i chodziłem później do trzeciej do Gimnazjum imienia Książąt Mazowieckich. To gimnazjum było oczywiście rozrzucone w mieszkaniach uczniów. Raz było u Galofa na Marszałkowskiej 6, to było tuż, gdzie zaczyna się aleja Szucha. Okna z tyłu wychodziły na budynek, który należał do Szucha, czyli tam byli gestapowcy. Ale oczywiście zasłonięte były firanki. Galof, nazwisko takie niezbyt polskie, przypuszczalnie zniemczona rodzina. W każdym bądź razie mieliśmy tam zajęcia i mieliśmy u Jacka Janickiego w Alejach Jerozolimskich.


U mnie nie było ani razu, bo powiedzieli, że ta ulica (ponieważ to Chmielna, bo myśmy już wtedy mieszkali na Chmielnej) jest zbyt obserwowana i za dużo Niemców. Tam był hotel „Astoria”, który w czasie okupacji stał się domem publicznym dla [szeregowych] żołnierzy, bo oficerowie mieli lepsze gdzie indziej, nie wiem gdzie. Tak że on był na Chmielnej u wylotu Wielkiej, bo Chmielna to oczywiście równoległa tak jak Aleje Jerozolimskie. Natomiast była podzielona pierwsza ulica od Marszałkowskiej, to była Zielna, gdzie się mieściło zresztą przed wojną Polskie Radio – moja stała trasa z Siennej na Stare Miasto; druga była Wielka. Wielka oczywiście zamykała się tak samo jak i Zielna, na ulicy Chmielnej. Tam były zresztą zaraz zabudowania Dworca Wiedeńskiego, który był chyba pierwszy, ten, który powstał kolei austrowęgierskiej, dworzec kolei wiedeńskich. A Dworzec Główny, Centralny był w budowie. […] Ten budynek był niewykończony, oczywiście Niemcy go natychmiast zajęli. Tam w zasadzie nie było dla Polaków wstępu, Polacy korzystali z wiedeńskiej kolei. Tuż przy nich postawili Niemcy zresztą baraki dla jakichś celów, już nie pamiętam. Te baraki stały na placu, który się utworzył. Bodajże ten dworzec został częściowo zniszczony i na tym placu, który powstał, był duży ekran kinowy. Na tym ekranie wyświetlano wochenschauen czy jak to się nazywało, przeglądy kroniki. Oczywiście ludzie przychodzili, ja też. Tam było wiele rzeczy. O tym się nie mówiło, żeby nie chodzić, aczkolwiek było hasło: „Tylko świnie siedzą w kinie”. Ale to chodziło o filmy. Notabene kilka razy zrobiłem się świnka, bo poszedłem na polskie filmy przedwojenne na Woli i oglądałem te filmy. Ale po prostu byłem tak spragniony tego, że poszedłem. Pamiętam jak dziś, był wyświetlany film, nie pamiętam, to chyba musiało być zaraz po inwazji na Związek Radziecki, bo brali udział, pokazywali marsz zwycięski. To chyba było późną jesienią i pokazane były oczywiście zwycięskie wojska Wehrmachtu, węgierskie, rumuńskie, chyba bułgarskie, czeskie chyba też, słowackie na pewno, a może i czeskie. Zresztą oni byli do Wehrmachtu wcielani, więc nawet nie można ich za to bardzo winić. Po prostu kazali im iść i byli. I takie zapadło pytanie z głośnika: „A gdzie wy, Polacy?”. A ludzie jakby się umówili: „W Oświęcimiu!”. Oczywiście zapadła cisza i wszyscy się natychmiast rozbiegli. Pierwszy dałem dyla, miałem blisko do domu, bo wiedzieliśmy, że tam zawsze stali agenci, którzy bali się po prostu dywersji jakiejkolwiek, że ktoś rzuci coś na ten ekran. W każdym bądź razie już więcej nie powtórzyli tej kroniki.

  • Niesamowite.


To takie było wydarzenie dość śmieszne właściwie, ale jednak.

  • Nie, nie, przejmujące…


Ale mało tego, to ducha dodało nam, a im pokazało, co jest. Chciałem jeszcze á propos kina powiedzieć, ale to pewno wszyscy wiedzą. Ja to kino znałem, to było kino „Napoleon” na placu Trzech Krzyży, u zbiegu Konopnickiej i tam miał być zrobiony zamach, to prawdopodobnie było znane. Ponieważ miałem kontakt z tym placem, bo chodziłem często do mamy do sklepu, bo chodziłem tylko na komplety. To trwało trzy godziny w ciągu dnia, nie szkoła, więc widziałem to kino.

W czasie okupacji przemianowano go oczywiście na kino „Apollo”, „Napoleon” nie mógł być. Tam przyszedł polski oficer i przyniósł bombę w teczce, niestety zegar tykał. Postawił obok siebie i szybko zaczął wychodzić. Ale któryś z oficerów się zorientował, szybko coś krzyknął, zapalono światło i on pomylił drzwi. Zamiast wyskoczyć drzwiami do wyjścia, to były drzwi… pamiętam, bo w tym kinie byłem przed wojną raz czy dwa. Poszedł w inne i oczywiście wiedział, że zginie i chyba sam się zastrzelił, po prostu żeby nie wyciągnęli od niego danych. Bo właśnie każdy z tych oficerów Armii Krajowej i w ogóle akowców, był przygotowany, że jak go złapią, to powinien zginąć, bo później mógł nie wytrzymać tych tortur jakie były. To taka dygresja była. Bo zresztą Polacy nie chodzili do tego kina w czasie… A ten facet, oficer był przebrany oczywiście za jakiegoś oficera niemieckiego, Wehrmachtu.


Wracając jeszcze do okupacji. Ponieważ mieszkałem na Chmielnej, to charakterystyczne, były przydziały Lebensmittlelkarte, na które przydzielano śmieszne rzeczy. Ale przydzielano sacharynę, [trochę] jakiejś mąki kiepskiej, bochenek chleba pieczony w jakiś sposób z kasztanów, z niewiadomo czego, ale ten chleb się jadło, nie był trujący po prostu. Może nawet był ekologiczny, jak by teraz powiedzieli, bo tam były kasztany, jakieś liście, coś. Była margaryna, były jakieś konserwy, wołowina kiepska, ale to było. Trzeba przyznać, że: Ordnung must sein!, jak oni mówili, czyli cokolwiek nam dawali. Oczywiście z tego wyżyć nie można było, ale był pokątny handel. Ludzie wyjeżdżali na prowincję do chłopów i chociaż chłopom groziła kara śmierci, bo mieli kontyngent wyznaczony i nie wolno było hodować prosiaka na swoje potrzeby. On jak powiedział, że chce dla siebie, to jemu łaskawie kawałek tych gorszych części świnki dali. Ale on musiał to wszystko dać. Oczywiście była to nieprawda, oni mieli dwa razy tyle, chcieli żyć. Poza tym niezależnie od tego, że mieli z tego profit, w sensie pieniędzy, narażali się, ale dzięki temu ludzie w miastach mieli co jeść. Tak zwani, to nawet nie szmuglerzy, bo szmugler to, powiedziałbym, [termin] pejoratywny, to byli ludzie, którzy się narażali. Raz moja matka poszła, mimo że pracowała w sklepie i mając jakieś pieniądze, stać było matkę na to, żeby kupiła to mięso pokątnie. Ale chciała, nie wiem, była taka pracoholiczka, byśmy teraz nazwali. Ktoś ją namówił ze znajomych, jeden z dostawców torebek i powiedziała: „To ja pójdę z panem”. – „Bo to bardzo bezpiecznie, gdzieś koło Małkini”. Rzeczywiście, trzeba było przejść przez rzekę, która była płytka w tym miejscu. Matka, pamiętam, kupiła jakąś ćwiartkę wieprzowiny, jakiejś kiełbasy, przyniosła to i to mieliśmy na parę tygodni jedzenia. Ale to tylko było raz. Natomiast inni chcieli sami pójść po to jak była biedna rodzina, nie stać było ich na kupno, no to musieli na ten szmugiel sami pojechać, czymś zapłacić, czym mogli. Czasami brali odzież, różne rzeczy wynosili z domu, co się dało.

  • No i narażali się na ewentualne kontrole, które też…


A, oczywiście. Jak dojeżdżały wszystkie pociągi, zwłaszcza ze wschodniej granicy, to znaczy ze wschodu Warszawy, czyli Tłuszcz, Małkinia, tutaj blisko spod Warszawy już. To Niemcy zatrzymywali tuż przed samą Warszawą gdzieś i oczywiście robili rewizję. Oczywiście ci, którzy byli doświadczonymi szmuglerami, to trzymali nieduże paczuszki w kilku miejscach. Jak znalazł jedną czy dwie, to reszta została. Niektórzy bardziej sprytni, jak szła taka wacha tych dwóch żandarmów, to od razu wręczał, że tutaj ktoś zostawił kiełbasę, nie mówił, że to on. Oczywiście ta kiełbasa pachniała wspaniale i oni jak to wzięli, to byli na tyle honorowi, że w tym przedziale już nie robili dokładnej rewizji i tak czasami ocaleli. Chyba że szła następna. Niektórzy mieli wódkę.

  • To umiejętność dostosowania się do rzeczywistości.


Niemców tajną bronią była też wódka z czerwoną kartką, którą hojnie rozdawano na wszystkie deputaty, zamiast pieniędzy, wszystko dawali. Wiem to od Wojtka Makowskiego, który był w „Parasolu” prawie od samego początku. Jego ojciec był oficerem wojska w pierwszej wojnie światowej, był lekarzem, tam był właściwie studentem medycyny. Ojciec mój znał go, bo byli w jednym oddziale, to znaczy Stanisław Makowski był studentem wtedy, ale już opatrywał rannych. […]
W czasie okupacji, jeśli chodzi o zaopatrzenie, to na ulicy Chmielnej, jak dziś pamiętam, gdzieś tak od połowy, czyli między Wielką a Sosnową, były takie kupcowe, to znaczy przekupki, przechodziły z koszem, gdzie… chleb nałęczowski się nazywał, biały, pszenny chleb. Nie wolno było białego chleba Polakom jeść, ale one miały. Dlaczego? Bo jak szła żandarmeria, to ten, który był na początku, widział, skąd się może spodziewać, to ostrzegał. A ogromna ilość żołnierzy, którzy w „Astorii” się kręcili, bardzo blisko, bo prawie dziesięć… to oni przychodzili nie po to, żeby zarekwirować chleb, tylko przychodzili dla panienek. Pamiętam jak dziś, miałem zawsze ubaw, bo przedwojenne wjazdy do bram miały z granitu wyrobione w takim kształcie podjazd, żeby wjeżdżające samochody czy furmanki mogły podjechać, wycięte było. Jak szli żołnierze, to jak szedł krawężnikiem i jak nie patrzył pod nogi, to w momencie, kiedy naszedł na to, to się przewracał. Bo stawiał nogę i ta noga mu… Jak szedłem za nim, raz się uśmiałem, ale pożałowałem tego. Złapał mnie za ucho, na szczęście ktoś szedł z tyłu. Myślałem, że mi urwie ucho. Ale nie wiem, czy ja mu się wyrwałem, czy on mnie sam puścił. Dosyć, że jak szybko, tylko zobaczyłem, to dałem dyla i już nigdy więcej tak nie żartowałem. Być może on sam by się śmiał, ale ponieważ byłem małym „polaczkiem”, to on myśli: „Ty gówniarzu, będziesz się śmiał z żołnierza”. Dlatego powiadam, nie łapali. Czasami jak jechała buda, no to mogła nie zdążyć się schować, bo one wszystkie wpadały do bram. Niemcy potrafili wpaść i do bram, ale ponieważ im nie zależało na tym, to jak chcieli, to złapali dwa, trzy kosze takiej sprzedawczyni, mieli za darmo chleb. Pieniądze nieraz wyrwali, bo niektóre nie wiedziały, chowały w tym koszu pieniądze. Później się nauczyły, że chowały przy sobie, to przynajmniej miały te zarobione pieniądze.

  • W każdym razie Polacy potrafili w tych trudnych sytuacjach zorganizować sobie życie.


Teraz chcę powiedzieć coś, co może mnie nawet trochę ośmieszać albo moją mamę. Do sklepu, ponieważ to był sklep z galanterią, przychodzili Niemcy. Przychodził taki kapral [niezrozumiałe] i on prosił, że on chce mieć: Gruß aus Warschau, że wyśle rodzinie taką portmonetkę, żeby mu wydrukować taki napis. Ponieważ portmonetki były robione przez polskich rzemieślników, ale w dużej większości przez Żydów w getcie, z którymi matka jeszcze przed wojną miała dobry kontakt, bo to byli dostawcy torebek, galanterii. Żydzi byli bardzo pracowici, robili taniej. Oczywiście o to mieli pretensje Polacy, którzy mówili: „Kupuj tylko u Polaków”. To był taki… To było zresztą bardziej koniunkturalne hasło, ale w każdym razie miała kontakty. Ale jak tu przemycić te portmonetki z powrotem, żeby tam wydrukowali? Bo Żydzi wszystko mogli zrobić, bo oni jednocześnie pracowali na potrzeby Niemiec przecież, cały czas, od początku. Tam była wydzielona enklawa ileś tysięcy, którzy pracowali w różnych fabrykach. Pamiętam jak dziś, jednym z dostarczycieli był Żyd, wysoki blondyn, z jednym niebieskim, sztucznym okiem, z drugim prawdziwym. I on ubierał się tak jak oficer Armii Krajowej. Marynarka samodziałowa, bryczesy i buty. Ojciec mu mówi: „No, ty ryzykujesz”. A on mówi: „Panie Lajer, ale ja najmniej ryzykuję, bo oni mnie biorą za waszego oficera AK”. I tak było. Donosił te torebki, wszystko. Wracając do tego Gruß aus Warschau. Ponieważ nie można było przemycić, to ojciec szukał gdzieś jakiegoś zakładu, żeby zrobić temu kapralowi. Bo co się okazało? Ten kapral był bardzo porządny, to znaczy porządny… Ale byli porządni jednak – w cudzysłowie mówię. To był z Wehrmachtu kapral, który jechał na front wschodni, bo to już było zaraz po ofensywie i on przyniósł nam, pamiętam, pomarańcze, latarkę wojskową, butelkę rumu, coś jeszcze innego, oczywiście czekoladę. Bo on dostał przydział, powiedział: „Wy tu macie małe dzieci”. Jakiś taki, byli Niemcy porządni (chociażby ten z „Pianisty” przecież. A dla mnie to było bardzo bliskie, bo on się chował, Szpilman chował się tam gdzie mieszkała rodzina Saskich. To później dygresja będzie). Pamiętam, jak ojciec i matka przynieśli to wszystko do domu. Spojrzałem, pomarańcze, czekolada, złapałem latarkę, a ojciec mówi do mnie tak: „Masz rację, synu, nie słodycze, tylko to co jest ważniejsze. Widzę, że to cię bardziej…”. To była wspaniała latarka, ale ojciec mówi: „Ty nie możesz z tą latarką wyjść na ulicę, bo jak cię Niemcy złapią, powiedzą: »Skąd ją masz?«”. Bo ona była malowana na kolor ochronny, taki zielony. Oczywiście wychodziłem, tylko tyle, że na podwórko. Było trzech folksdojczów w naszym budynku, ale oni byli zajęci czym innym, oni występowali w kabaretach i na naszym podwórku pod tym względem było spokojnie. Na Chmielnej już mówię.

  • Jak pan się włączył w ten nurt konspiracyjny?


Właściwie byłem od początku. Na początku to tylko tyle, że major Kawecki… Ale to włączenie było na zasadzie obserwacji. Byłem w sklepie, przychodził pan major Kawecki, witał się z ojcem: „Słuchaj, Kaziu, Zygmunt”, bo on miał na imię Zygmunt. Rozmawiali i ja to słuchałem, o tym wszystkim wiedziałem, że tam przynoszą gazetki. Na początku jeszcze nic nie robiłem, ale byłem obserwatorem. Ale za jakieś pół roku czy rok to nawet ten Zygmunt Kawecki, sam też niedużego wzrostu, mówi: „A niech ten twój mały weźmie trochę. Jego na pewno nie złapią. Przecież ty się bardziej narażasz czy Zosia”. Moja matka miała na imię Zofia. Ojciec na to przystał, bo rzeczywiście byłem mały knypeć, jakąś torebkę niosłem. Pamiętam, teczkę miałem, tornister chyba, mimo że do szkoły nie chodziłem. Matka mi chyba dała jakiś stary tornister i tam nosiłem trochę tych gazetek. Oczywiście tam były powkładane inne rzeczy, żeby to od razu się nie rzucało w oczy. Zacząłem nosić do domu tylko, a w domu to już ojciec.

  • Widzę, że mamy bardzo wyrazisty obraz okupacji dzięki pana relacji, bardzo ciekawie pan to przedstawił. Ale musimy dotrzeć już do Powstania, jeśli można.


A właśnie i teraz zbliżamy się do Powstania.

  • Godzina „W”.

 

Wiedziałem, że będzie Powstanie, to wszyscy w Warszawie [wiedzieli]. Wiedziałem to „na bank”, bo miałem od brata wiadomości. Wiedziałem, że wybuchnie lada dzień i tego dnia, to był wtorek, 1 sierpnia rano byłem koło Niemcewicza, tam jechała kolejka EKD. Już padały pierwsze strzały. Szybko chcąc się pożegnać z ciotkami, bo one mieszkały na Starówce, szybko pojechałem na Starówkę, to była godzina druga. Siedziałem, ale ciotki też wyczuwały wszystko, mówią: „Jędruś, wracaj do domu”. Wyszedłem po czwartej, wyszedłem na Krakowskie Przedmieście, bo się wychodziło na Krakowskie Przedmieście, a tu już strzały na dobre. Co robię? Wskakuję do tramwaju „0”, pojedynczy, Nur für Deutsche. On jechał Trębacką, Moliera, czyli teraz te ulice już są w ogóle bez tramwajów, wjeżdżał na Krakowskie Przedmieście, skręcał w Królewską albo jechał prosto Nowym Światem, aż do Alei Ujazdowskich. Jak zakręcił na Królewską, to sobie uświadomiłem, tam słyszę już strzały, że mnie akowcy zabiją jako małego folksdojcza, a może nie specjalnie mnie, bo tam siedzieli oficerowie. Ale co zrobię? Położę się pod ławką? Decyzja prosta, ponieważ motorniczy przed Marszałkowską zwolnił, bo tam zresztą stał oficer już, już było zorganizowane wszystko, wyskoczyłem i na lewo, na prawo. Nie poszedłem do ogrodu na szczęście, bo tam mógł mnie utłuc, bo Niemcy niestety z budynków hotelu „Europejskiego” i z „domu bez kantów”, mieli duży ostrzał. Tam była żandarmeria. Byli Polacy, ale wycofali się na Królewską 16, do takiej (później) reduty. Poszedłem do drugiego od rogu budynku na ulicy Królewskiej, gdzie był Steueramt, czyli urząd skarbowy i tam siedziałem w bramie. Siedziałem w bramie, pilnował nas żołnierz lotnik, bo był w niebieskim mundurze z karabinem. Cała grupa, bo wszystkich spędzili oczywiście, żeby nikt nie chodził, i siedzieliśmy. Tam miałem charakterystyczne spotkanie. Młody człowiek, jak się okazało akowiec z Wilna, zaczął mi opowiadać: „Słuchaj, to Powstanie upadnie, to nie ma cudów”. Jak dziś pamiętam nawoływanie szczekaczek, gdzie się podłączyli „AL-owcy” czy inni komuniści i nawoływali: „Warszawiacy, wybiła wasza godzina! Chwyćcie za broń!”. Później się tego wypierali. Jeden raz czy dwa razy tylko „Ekspres Wieczorny” podał nazwisko tego oficera radzieckiego, który to robił. Ale oczywiście natychmiast przyszły odpowiednie rozkazy, nie powtórzyli tego. Ale ja osobiście zaświadczam jako uczestnik, że były takie nawoływania. Nawiązuję do tego, że Stalin mówił: „Nie było uzgodnione”. A Niemcy też apel, twierdza notabene, słuszny: „Brońcie się! Czerwona zaraza idzie na nas!”. To było to że właściwie, co robić? Ale wszyscy wiedzieli, ja wiedziałem, że Powstanie wybuchnie. Nie znałem wszystkich kulis tego wszystkiego, ale wiedziałem, że to wybuchnie. Wtedy mówiąc o tym, wyskoczyłem do tego domu, drugi dom od lewej strony, od narożnika. A znałem dobrze tą ulicę, bo chodziłem cały czas trasę Sienna – Piekarska z babką moją, do ciotek babek, czyli to były siostry młodsze mojej babki. Co się dzieje? Siedzimy i w pewnym momencie gdzieś coś się stało. Dosyć, że…
Aha, ten akowiec mi opowiedział wszystko, jak to było, że Wilno zostało oswobodzone, bo Niemcy uciekli, cztery dni chyba było w naszych rękach. Po czym przyszli Rosjanie, wszystkich zgrupowali, grzecznie kazali im złożyć broń, bo będą przegrupowania, po czym oczywiście wszystkich zapakowali. Notabene Czesław Cywiński, obecny przewodniczący Światowego Związku… znam go osobiście. […] On mnie otworzył oczy, że to Powstanie musi upaść, bo Rosjanie nam nie przyjdą z pomocą. Ale to usłyszałem, zapomniałem, siedziałem tam.
Za chwileczkę wpadł jakiś patrol, zaczął strzelać, nie wiem, czy kogoś ranił. Dosyć, że uciekłem na klatkę schodową frontową i jakiś starszy pan złapał mnie za rękę, wciągnął na górę. Okazało się, że to był urzędnik z tego urzędu, który wyszedł z pracy, ale nie zdążył do domu na Hożą, bo już było Powstanie. Zamknęliśmy się w tym biurze, siedzieliśmy cichutko, widzieliśmy już łunę, wszystko płonęło. To był wysoki budynek, na trzecim piętrze. Marszałkowska była zabudowana, ale myśmy weszli na samą górę, widzieliśmy łunę na Wilczej, na Hożej, w tym rejonie już powstawały pożary. Niemcy zaczęli wszystkich wygarniać stamtąd. Nie wiem, co się z tymi ludźmi stało. Dosyć, że myśmy zostali tam. Oni łomotali, ale zobaczyli sztajera, zobaczyli że pewno nikogo nie ma i poszli sobie.


Rankiem drugiego dnia, zszedłem na dół o piątej, widziałem, że nieliczni przechodnie się dokądś przemykają i z podniesionymi rękami wchodzą w Królewską, w stronę placu Grzybowskiego. Tam zobaczyłem barykadę, od razu to dostrzegłem. Nasz akowiec stał rozkraczony jak na filmie z pistoletem, chyba z jakimś koltem. Ale oczywiście nie strzelał, bo wiedział, o co chodzi. Chciał umożliwić i machał do nas ręką, żeby… My z tymi podniesionymi rękoma, Niemcy nawet nie strzelali, zresztą dla nich głównym zadaniem było przepuścić transport. Transport szedł wtedy Marszałkowską, wąziutką aleją przebitą tuż przed wojną, notabene na noc zamykaną bramą jeszcze. Przebicie obecnej części Marszałkowskiej, która przebiegała obok ogrodu Saskiego, a właściwie dzieląc go na pół, bo po lewej stronie była oranżeria, która jeszcze całą okupację była. Myśmy przeszli. Doszedłem do tej barykady i oczywiście z barykady szybciutko na Chmielną do siebie. On mówi: „Gdzie lecisz?!”. Mówię: „Do siebie, do domu na Chmielną”. – „To idź szybko”. Poleciałem, patrzę, a tam już nasi są, bo tam była „Warszawianka”, to znaczy plutony czy kompania. W każdym bądź razie wtedy się nie orientowałem, kto to jest. Widziałem, że jakiś powstaniec szukał paska, bo nie mógł… Pamiętam, swój ładny pasek miałem, od mamy dostałem. Zdjąłem, a on mówi: „A ty co? Portki ci spadną”. Mówię: „Nie martw się” i dałem jemu. On dziękował mi bardzo i ten pas mu się przydał. Ja taki dumny, że pomogłem żołnierzowi. „A ty co?” – do mnie, a ja mówię: „No co?”. – „No będziesz pomagał. Idź tam”. Coś mi powiedział, a ja to trochę zlekceważyłem, bo tutaj mamy nie było, mama została odcięta na ulicy Brackiej, po drugiej stronie Alei Jerozolimskich.
Tu właśnie wrócę do tego, co się stało tam. Niemcy tam wpadli, wszystkich mężczyzn, łącznie z najmłodszymi piętnastolatkami, wsadzili do piwnicy, powrzucali granaty, powchodzili, rozstrzelali. Kobiety zostawili. Mama wtedy jakimś cudem, nie wiem, kto powiedział, może mama, bo znała niemiecki, pozwolił im przejść na drugą [stronę]. Bo ona powiedziała, że do Kinder idzie, no to machnął ręką, przeszła i przyszła do nas na Chmielną, na nieszczęście moje. Nie będę wybiegał, później to powiem. Siedziała w domu z babcią. Jeść nie było dużo, ale na szczęście były jakieś suchary, jakieś zapomniane makarony, nawet parę tabliczek czekolady się znalazło. A ci z oddziału, ponieważ im kiedyś przyniosłem chyba herbaty, bo wiedziałem, że… myśmy pili, ale ja nie lubiłem gorzkiej herbaty, cukru nie było. Oni nam zawsze dawali, cywilom, dwa, trzy talerze zupy, którą gotowali w kotle. Zresztą wtedy jeszcze zaopatrzenie było, bo te sklepy, które były, po naszej stronie na Chmielnej był sklep spożywczy, w moim budynku, miały zapasy żywności. Tak że oddział nie głodował. Oczywiście one były wydzielane, ale myśmy mieli talerze zupy.

  • Tam kwaterował ten oddział?


Tam kwaterował, chciał nawet zająć stanowiska ogniowe, albowiem tył tego domu wychodził na ulicę Pankiewicza chyba i był dobry ostrzał. Ale ponieważ tam bardzo dużo się Niemców kręciło, więc zdecydowali, że to będzie niedobre, bo Niemcy… Oddzielał nas tylko mur wysokości pięciu metrów, nic więcej, więc orzekli, że nie obronimy się, bo nie ma takich fortyfikacji i zdecydowali… Zresztą nie wiem, może jakaś inna była decyzja, bo jak pamiętam, później zajęli kolejówkę, a później ją też opuszczono na kilka dni. Bo mój brat tam właśnie był. Brat od razu dołączył też, pomimo że nie należał do organizacji, ale natychmiast przyłączył się do oddziału. Oczywiście pamiętam nawet rozmowę z oficerem, który go angażował: „No a co wyście w czasie okupacji siedzieli cicho?!”. A brat mówi: „No, ojciec mi nie pozwolił, a poza tym ja robiłem swoją robotę, bo pomagałem bratu”. Zresztą machnął ręką, wiedział… Brat miał wtedy metr osiemdziesiąt pięć, a matka rzeczywiście by przeżywała, gdyby on coś robił. Tak że on siedział w domu i tą robotę co on robił, to roznoszenie gazetek po domu, bo wiedział dokąd. Dozorczyni w tym domu była bardzo porządną kobietą, która była od przedwojny. Znała wszystkich i mówiła: „Tu mieszkał pułkownik taki a taki, zapraszał mnie na karty do siebie”. Taka była, powiedziałbym, włączona w to środowisko i mówiła, dokąd można zanieść gazetki, bo tak jak powiedziałem, było tam paru folksdojczów.

  • Brat też się dostał do oddziału „Chrobry II”?


Tak i to był właśnie oddział „Warszawianki”, jak się okazało. Oni poszli później. Bo mam dosyć bliski kontakt z jednym z kolegów, z kolegą Bogdanem Walaskiem, z którym zresztą losy mnie później zetknęły w niewoli. To był syn generała Walaska. Przechodzili i mój brat później został przesunięty do „Astorii”, tego hotelu publicznego róg Wielkiej. Ale w końcu któregoś dnia, już nie pamiętam, piątego, oni się zakwaterowali w „kolejówce”, a u nas została druga część, powiedziałbym, kwatermistrzostwo, bo wiem, że oni gotowali. Właśnie stąd jak mi tę zupę dawali, to niosłem babci. Babcia mówi, jeszcze zanim mama przyszła: „Jedz, bo ty się nie najesz”. – „Nie babciu, niech babcia je”. I tak na spółkę, moczyłem suchy chleb i jedliśmy. Nie byliśmy głodni. Poza tym pomny tego, co mi powiedział ten żołnierz, poszedłem i przyjęli mnie do tak zwanej kompanii rezerwowej na Siennej. Czterdzieści jeden to znałem dobrze, bo tam dziesięć lat mieszkałem, ale to było po drugiej stronie, to był jeden z niewypalonych, tych co mówiłem, co tak się paliły tamte domy, to one zostały wypalone. Na parterze ktoś prowizorycznie sobie położył stropy i ludzie mieszkali, bo one stały mimo wszystko, nie były zawalone. A w domu vis á vis była jakaś kwatera, wiem, że było jakieś dowództwo i drugie dowództwo było na Siennej 41 i Siennej 45.

Z tą Sienną 45 miałem straszne wspomnienie, to już wybiegam znowuż naprzód, bo uderzył jeden z pocisków „krowy”. Wszyscy wiedzą, co to była „krowa”, jak ona zaczynała: „Łuuuuuu! Łuuuuuu!”. Wszyscy od razu, ja to miałem wyćwiczone, do bramy i na prawo na klatkę schodową. Wpadłem do swojej bramy, bo tam trzymałem wartę już. Wpadłem, ale mój dom był zbudowany trochę inaczej, nie było od razu wejścia na klatkę, tylko były schody gołe. To znaczy była brama, po prawej stronie wydzielone dwa słupy, które trzymały konstrukcję górną, ale tylko dwa słupy i były schody. Takie filarki i między filarkami było trochę miejsca. Wiedziałem, że jest tyle miejsca, bo się tam chowałem jeszcze przed wojną i w to miejsce wpadłem. Gdyby „krowa” uderzyła, to nie wiem, czy bym ocalał, bo nic mnie by nie broniło, bo przecież z dwóch stron było powietrze, czyli by mi płuca rozerwało. Ale na moje szczęście a na nieszczęście komendy, która się mieściła na Siennej 45, jedna z „krów” upadła niefortunnie na parter. Wpadła… ona nie musiała wpadać, ona uderzyła we fronton i zrobiła straszne zamieszanie.


W tym domu, gdzie trzymałem wartę, był punkt opatrunkowy w suterenach. Były sutereny dosyć wysokie, okratowane, tam mieszkali ludzie. To się wykorzystało, bo to były mieszkalne. Tam były punkty opatrunkowe, obłożone piaskiem. Jak dziś pamiętam, niósł ktoś dziewczynę, jakąś łączniczkę czy maszynistkę, nie wiem dokładnie, kto to był, sanitariuszka może nawet. Nieśli, a jej noga zwisała na pończosze i na ścięgnach. Dla mnie to było coś nie to, że makabrycznego, to było takie nierealne. Jednocześnie straszne uczucie, że ta biedna dziewczyna będzie bez nogi, że … Przeżycie było okropne. Nawet później chyba zszedłem zapytać się, co z nią, ale od razu po opatrunku dokądś odsyłali. Na Mariańskiej był szpital, przychodnia, przedwojenna kasa chorych, do tej pory stoi zresztą. Tam jest przychodnia akowska á propos. Tam był duży szpital. Wracając do tych wypadków. Tak spędzałem te pierwsze, powiedziałbym, chyba dwa tygodnie.

  • Czyli pan już formalnie był wprowadzony?


Byłem w takiej kompanii, gdzie nas brano… Już zapytano się, jaki chcę mieć pseudonim, powiedziałem „Kizior”. Legitymację to dopiero dostałem później, ale już wiedzieli: „O, tu »Kizior«” i mnie wysyłali, bo byłem taki obrotny. Taki mały, wszędzie się dostanę. Poza tym wszystko znałem, bo to był mój rejon. Przecież ludzie, którzy tam byli, to byli ludzie spoza Warszawy w dużej mierze. Wspomniany Bogdan Walasek, to w ogóle był w oddziałach, gdzie były czerwone bagna. Teraz niedawno tam byłem, mówił: „Tam mój ojciec stacjonował”. Oni nie wszyscy znali, a ja każdy kąt znałem. Notabene róg Siennej i Sosnowej był dom zburzony w 1945 roku, ruiny były. Gruzy mniej więcej do piętra. Do niewoli naszej dostał się kapitan włoskiej chyba artylerii. Oczywiście on od razu powiedział: „Ja się wam bardzo przydam. Ja się znam na pirotechnice”. W tym zburzonym domu, takim ogrodzonym, wszystkie niewypały, jakie się znajdowały, on i kilku Polaków, którzy powiedzieli… rozbrajali, wyciągali trotyl i przenosili niedaleko do fabryczki granatów, czyli szpitala przedwojennego żydowskiego, dla dzieci, Sienna ileś, ten budynek do tej pory stoi, á propos. Stąd wiem, że tam trzymałem wartę. Bo tam w ciągu dnia robili, ale wieczorem, ci co pracowali, szli do domu, bo to byli cywilni ludzie. To znaczy oni byli akowcami, można powiedzieć.

  • Pan mieszkał u siebie w domu?


Nie, mieszkałem na Chmielnej. A nie, wtedy to już tam. To znaczy byłem parę razy u babci, tak krążyłem. Ale wiązało się z tym pewne, takie troszkę śmieszne wydarzenie.

Bo jak byliśmy na warcie, to ten, kto szedł na wartę, dostawał jakąś broń. Przecież wiadomo było, pilnowaliśmy magazynów, broni może mniej, ale żywnościowych, to było też bardzo ważne. Więc, żeby kogoś odstraszyć, nawet mi mówił ten, który mnie wysyłał na wartę: „Tylko nie strzelaj w głowę, ani w ogóle nawet w nogi, tylko wystarczy, że strzelisz. On ucieknie”. Miałem trzy czy cztery sztuki amunicji, tylko nie wystrzeliłem. Miałem to na… Mieliśmy we dwóch, drugi nie miał pistoletu. Oczywiście pierwszy się wyrwałem: „Ja się znam na broni”. Notabene miałem przed wojną jeszcze broń, bo ojciec jako ułan, spieszony zresztą, miał wszystko w domu. Pistolet, karabin i tak dalej. Myśmy to mieli.


  • I zaznajomił pana z tym jako małego chłopaczka?


Ojciec to schował przed nami, ale czy przed dziećmi się coś ukryje? Pamiętam jak dziś, wziąłem ten pistolet, wiedziałem, że on może wystrzelić, wszedłem do łazienki, wycelowałem w róg i zacząłem naciskać spust. Tam nic nie było, przecież ojciec rozładował broń. Broń była osobno. Rozładowaliśmy ojcu kliszę, bo zaczęliśmy rozwijać. One były niewywołanie, takie były stare. Ale w każdym bądź razie karabin nauczyłem się robić, brat był starszy, to mnie pokazywał. Mieliśmy całe plansze do szkolenia żołnierzy, więc wszystko to wiedzieliśmy co jest. Ale wracam do tego. Miałem ten pistolet i w pewnym momencie, ponieważ to było blisko, tą wartę trzymałem na Sosnowej, to mówię do niego: „Słuchaj, ja ci nie dam pistoletu, chociaż powinienem. Ja pójdę na chwilę do domu”. Poleciałem do domu, to znaczy na Chmielną, a tam było paru kolegów Jurek Działkowski, syn właścicielki sklepu spożywczego, jeszcze inni i pokazywałem ten pistolet. Wszyscy: „Och, daj”. – „Nie, nie mogę”. Dumny byłem, jakbym nie wiem co miał. Wróciłem. Jak kończyliśmy wartę, to oczywiście przekazywałem – ta sama ilość amunicji, trzy czy cztery sztuki i wtedy szedłem zwolniony. Spaliśmy w takich, pamiętam, też w suterenach, dla bezpieczeństwa zresztą nas kładli tam. Spaliśmy na siennikach, jakiś kocyk mieliśmy. Z domu coś przytargałem, jakąś poduszkę. Miałem dużo przecież pościeli, nawet komuś jeszcze dałem. Tak to płynęło nam to życie, kawa rano, kawałek chleba.
Czasami to powiedziałbym, byłem bez przydziału. To znaczy bez przydziału w tym sensie, że na wypady nas nie brano. Czasami brano, ale dlaczego? Oszczędzali mnie. Ale brali wtedy, kiedy trzeba było nieść coś. Na przykład mieliśmy mały granatnik, no to trudno, żeby nieśli to ci. Oni wiedzieli, że mnie to nie przeciąży, ileś, cztery czy sześć sztuk takich w drewnianej skrzyneczce granatników małych. One były chyba nieuzbrojone. Do tej pory nie wiem, czy się je później, w ostatniej chwili, jakoś dozbrajało, czy one już po wrzuceniu, jak się wrzuciło na tą iglicę, to on odpalał, nastąpił wybuch i ten granatnik wylatywał z lufy. Do tej pory, mimo że jestem artylerzystą wojskowym kapitanem rezerwy, nie pamiętam tego. Coś musiało takiego być. Ale wiem, że to było dosyć bezpieczne. No to nosiłem to wszystko i mnie nie puszczali do pierwszej linii. Ta opiekuńczość powiedziałbym, nad nami, czasami się w dziwny sposób tak odwracała. Bo pamiętam jeden z ataków i to już było w połowie sierpnia, myśmy z kolegą Andrzejem Czarskim, doszli do wniosku, że trzeba iść dalej, że trzeba iść na tą pierwszą linię, na Łucką, bo oni tam mieli… Gnało nas tam, bo tak to chodziliśmy, ale wiedzieliśmy gdzie to się mieści, ale tu się… Przyszedł albo sam porucznik „Kos”, dowódca tego plutonu, albo ktoś inny i powiedział: „Słuchajcie, kto chce, ale tam to już jest prawdziwe wojsko. Tam nie ma odwrotu, tam nie ma chodzenia do domu, bo blisko”. Aha, chyba dopiero wtedy jakąś przysięgę złożyłem i dostałem legitymację.
Poszliśmy na kwaterę Żelazna 41, albo… To jest po lewej stronie od strony Towarowej. To był taki dom, gdzie się wchodziło i wchodziło się znowuż do sutereny, bo to były najbezpieczniejsze pomieszczenia. Tam była nasza kwatera. Natomiast na placówkę domami, przekopami, szliśmy na Łucką 10, bo to mniej więcej tak się chodziło. Do tej pory pamiętam tą trasę, jak się szło.

  • Na czym polegała ta inna forma dorosłości?


Byłem już w oddziale. Oczywiście karabinu do ręki jako swojego nie dostałem, ale tam już normalnie był przydział. Jeśli byłem na warcie, na przykład stałem w bunkrze na noc, to było bezpieczne, bo Niemcy się nie zapuszczali w nocy do nas, bo nigdy nie wiedzieli… Oni byli trochę bezbronni. Nawet czołgi się bały, bo łatwo było podejść, rzucić zapalający granat czy butelkę z benzyną. Więc noce były, można powiedzieć, spokojne. Ale jednak ktoś się mógł podkraść, rzucić jakiś granat, więc należało patrzeć i nasz bunkier Łucka 10 to było tak już niedaleko Towarowej. Pamiętam, był frontowy budynek, myśmy w tym frontowym budynku mieli takie pokoiki na parterze, bo tam ludność cywilna mieszkała. Oni nie mieli dokąd pójść. Oni nam coś dawali, czasami coś od nas dostawali, chociaż to była nasza placówka, a nie kwatera. Obok Łuckiej, to znaczy u wylotu bramy był zrobiony bunkier. Bardzo solidny, co sprawdziłem, a właściwie sprawdził mój kolega. Był tak silny, ułożony z płyt pięćdziesiąt na pięćdziesiąt, ceglanych, powbijane były szyny kolejowe. Była tylko strzelnica z tej strony, górą był też czymś przykryty, żeby na skutek odłamków, no bo bomby nie zatrzymałby i małe wyjście bokiem, do tyłu, że można było się tam schronić, ale jednocześnie stamtąd można było strzelać.

Pamiętam, znowuż nie mówię chronologicznie, bo mi się to w ogóle pokręciło, chociaż powinienem. Bo to było chyba 1 września, jak już byliśmy w tym oddziale i nagle komuś powstał pomysł, żeby iść do księdza do spowiedzi. Poszedłem do księdza do spowiedzi i mówię, że nie mogę przyjąć komunii, bo jestem niechrzczony. A ksiądz okazał się największym głupcem, jakim mógł być. Zamiast coś wyjaśnić, coś powiedzieć: „To nie szkodzi, ja ci udzielam chrztu”, powiedział: „Idź po matkę”. Poszedłem po matkę. Matka biedna z Chmielnej 57, kanałami, a była dość tęga z żylakami, schorowana, wygłodzona, szła ze mną.

Do tego miejsca, gdzie była ta kaplica, przechodziło się wykopem. Brama była, to znaczy wykop był w bramie i już na ulicy, można było powiedzieć, już pod chodnikiem był wykop zrobiony. Brama drewniana. Tę biedną mamę ciągnąłem, ale nie poszła mama pierwsza, tylko ja. Wskoczyłem w ten wykop i to był błędny ruch, bo z Alei Jerozolimskich, z tego narożnego domu… To chyba był Dom Turysty, już nie pamiętam. (Później był PSL, później był inną instytucją. Do tej pory istnieje, później jeszcze Rzeczpospolita mieszkała. Tam był piękny wgląd w całą Żelazną. Oni mieli wstrzelane co do centymetra). Jak wskoczyłem, to był ruch, ktoś był jeszcze przede mną. Zdążyłem wejść do wykopu i w to miejsce, nade mną uderzył granatnik. Ja nic, tylko trochę ogłuchłem, a matka była za bramą – w pewnym sensie szczęśliwie. Ale odłamki były tak silne, była szpara w tej bramie, została ciężko ranna matka i jeszcze druga osoba. Oczywiście nie poszedłem do tego księdza, natychmiast zająłem się transportem. Przyleciały zaraz sanitariuszki, pamiętam, matka była dosyć ciężka. „Musisz nam pomóc”. Mówię: „Oczywiście, to moja mama”. Na Śliską zanieśliśmy mamę do punktu opatrunkowego. Powiedziałem to celowo. Dlaczego? Jak pewne przypadki powodowały, że stała się tragedia, przez ludzką nierozsądność. Bo ten ksiądz nie powinien ciągnąć matki. Co ona by mu powiedziała? […] Mnie nie przyszło do głowy, żeby zlekceważyć słowa księdza. Gdybym był mądrzejszy, to bym powiedział, że może później, może coś albo odszedł. Albo w ogóle gdybym nie powiedział nic, tylko przyjął. Ale mnie się wydawało, że to będzie straszny grzech. Takie to są rzeczy. Notabene mój brat brał chrzest tuż przed ślubem w Londynie, w pięćdziesiątym którymś roku. To już tak dygresja. Też się jego żona dziwiła i wszyscy znajomi, że dopiero [wtedy].
Wracając do Powstania. Akowcy szli do kasyna. Kto był w kasynie niemieckim, w alei Szucha taki budynek czerwony stał przez wiele lat, jeszcze ze starych… u zbiegu Szucha i Alei Ujazdowskich. Kto miał przepustkę, to mógł o każdej godzinie w nocy wracać, bo dawał pieniądze Niemcom. Ale wracając do tego. Brat wskoczył do tramwaju i pojechał do ciotek na Starówkę. A ja poszedłem, mały chłopak, skuliłem się i przeszedłem. Być może krzyknął Halt!, to ojciec się nie zatrzymał i on od razu strzelił. Kula tkwiła, jeszcze po wojnie miałem ją wygrzebać, ale była dosyć głęboko. Przebił płuco, umarł w ciągu minuty. Matka uciekła na klatkę, zeszła za chwileczkę, ojciec modlił się jeszcze i zaraz… Ale była osłabiona, była w Krakowie. Wróciła w maju 1945 roku. Tam brała rentę po ojcu w BGK. Nawet mam list brata, chcę go przekazać do muzeum, do pana Ołdakowskiego, list z Żagania. On jako starszy już był, nie małoletni, zresztą wyglądał jak dryblas, miał metr osiemdziesiąt pięć. I on nawet pisał, że: „Mama pewno dostaje emeryturę w Krakowie, bo na pewno tam pojechała do szpitala, może w ten sposób się dowiemy, gdzie mieszka. Wysyłam do mamy list”. Nie wiem, czy wysłał. Do mnie ten list do stalagu, do Mühlberga przyszedł.

  • Skończyliśmy na tragicznej śmierci ojca…


Tak, ale to było takie cofnięcie się.

  • Rozumiem, ale w każdym razie rzecz dla pana na całą resztę życia właściwie…


To już we mnie zostało, tak. Teraz takie modne słowo trauma, nie wiem, jak to nazwać, ale we mnie to tkwiło. Zawsze mnie to bolało. Nie mogę powiedzieć, że zawsze byłem przybity, śmiałem się, bawiłem, robiłem wszystko, ale to we mnie tkwiło. […]
Pamiętam te gazetki, to wszystko. Pamiętam, jaki byłem naiwny i odważny, ale to głupota była. Matka miała sklep na rogu Brackiej, a przystanki były w Alejach przy Nowym Świecie i przy Marszałkowskiej. Przy Brackiej nie było przystanku, Kruczej nie było przebitej. Bracka przechodziła ukosem przez Aleje Jerozolimskie, autobusy przejeżdżały, ale tramwaj się nie zatrzymywał. Były tylko czerwone światła czasami, ale z reguły policjant stał w budzie, jak patrzył, że jedzie jakiś transport wojskowy albo tramwaj, to zmieniał światło na czerwone, bokiem żeby nie jechały i wtedy ci jadący Alejami mieli przejazd. Po prostu brałem walizkę. Mam miała dużo równych, dobrych, ładnych torebek i postanowiła, żeby to schować trochę w domu, bo mogą Niemcy wpaść i wszystko zabrać. Bo Niemcy potrafili wpaść, zabierać wszystko. Taką walizkę, dość ciężką, w biegu wskakiwałem do tramwaju, do tylnego na szczęście pomostu, wiedziałem, że to jest bezpieczniejsze, bo widziałem, jak człowiekowi obcięło na moich oczach nogę na placu Trzech Krzyży. Wskakiwałem do tramwaju, walizkę z trudem wciągałem i wiozłem przystanek do Marszałkowskiej. Tam niektóre tramwaje skręcały, niektóre nie i na Chmielną targałem te rzeczy. Mieliśmy cały magazyn, powiedziałbym, skórzanych rzeczy. To jest takie małe głupstwo, ale charakteryzuje pewną głupotę i pewną taką naiwność…

  • Nie, chęć zachowania normalności jakiejś.


Może tak, może to dzięki temu przeżyłem później inne ciężkie rzeczy, może w tym Powstaniu. Pamiętam, kiedyś wyznaczono mnie: „Ty będziesz przewodził temu porucznikowi”. Bo dokądś trzeba go było przeprowadzić. To było już w okresie, kiedy byłem prawdziwym żołnierzem i tak jakoś trochę się mało kryłem. To znaczy wiedziałem, że obstrzał może być tylko od „gołębiarza” i wiedziałem, że chyba [go] zlikwidowali. Ale mimo to trzeba było zachować ostrożność. Pamiętam jak dziś, jak ten oficer powiedział: „No mały, dziękuję ci żeś mnie przeprowadził. Ale jak ty będziesz tak chodził dalej, to ty nie przeżyjesz Powstania”.

  • Miał pan jakieś akcje właśnie w tej drugiej części działalności?


W tej drugiej, to akcji samej, takiej prawdziwej, to miałem, ale tylko asystę, jakbym to teraz powiedział. To znaczy, byłem z tyłu i na wypadek gdyby Niemcy się wdarli, to miałem chyba jeden labo dwa granaty woreczkowe tak zwane. To był ładunek trotylu z zapalnikiem. Na to się łamało balustrady balkonów żeliwnych, obkładało się to, wkładało się w woreczek, wiązało się drutem. To była straszna broń, bo ten trotyl… Niemcy się bali bardziej niż swoich granatów. Miałem to w razie czego rzucić, ale do tego nie doszło. Natomiast doszła znowuż tragiczna rzecz. Był kolega starszy, Andrzej, nie pamiętam jego nazwiska. Miał hełm, a mój kolega w moim wieku, Andrzej Czarski, nie miał hełmu. Tamten dał jemu: „Masz, Andrzej”. Założył i sam był w pierwszej linii. Jakiś odłamek rąbnął go tak w głowę, że mu zerwał kawał czaszki. On żył, w normalnych warunkach by mógł przeżyć. Ale czy w Powstanie mógł przeżyć? Miał dziewczynę Halinę, sanitariuszkę. Ona przy nim była, bo go natychmiast odtransportowaliśmy. A ten mój kolega Czarski nawet nie został draśnięty i miał jego hełm. On też przeżywał to i ja to przeżywałem. Tego Andrzeja bardzo lubiliśmy, bo to był wyjątkowy człowiek. On był już starszy, to znaczy miał dwadzieścia dwa lata. Był z tego zgrupowania, był już wyszkolony, podchorąży. Tak zginął. Takie rzeczy były. A to wszystko się działo… Znowuż będę skakał. Oszczędzano mnie, oszczędzano, ale jeśli chodzi o akcje. Był atak czołgów 10 września (jak dziś pamiętam), wysłał mnie chorąży „Krzysztof”, wtedy już pewnie porucznik, z meldunkiem na drugą stronę Łuckiej, że atakują. Bo wtedy myśmy to widzieli, że atakują, a reszta mogła nie widzieć. Tam był inny oddział. Z tym meldunkiem przebiegłem szybko obok schronu, liczyłem, że nic nie dzieje się, przeleciałem. Wpadłem na podwórko, w tym momencie czołg wystrzelił. Nie wiem, gdzie ten pocisk uderzył. Czuję krew, tu leci krew. Co tu robić? Ale lecę z meldunkiem i mówię, że atakują czołgi. Ten, kto przyjmował meldunek, mówi: „No przecież widzę, idioto, że atakują”. Bo rzeczywiście widział. Ale już nawet nie zwracałem na to uwagi. Złożyłem meldunek, chcę do swoich szybko wrócić, ale boję się, że jak drugi wystrzał będzie, to mnie rozwali. Okazało się, że ten pocisk uderzył w nasz schron, w którym siedział starszy szeregowiec, kolejarz w mundurze kolejowym. Ten bunkier był tak silny, że go te płyty trochę nakryły, ale go tylko poturbowały i on ocalał. Pocisk z czołgu! Przecież to była osiemdziesiątka na pewno. Więc jak ten bunkier był dobrze zrobiony. Ale właśnie dlatego, że on był nisko, to te odłamki, przypuszczam, że [spadły mu] na głowę, to mi powiedzieli później: To był odłamek szkła albo cegły, bo gdyby był metal, to by ci tu przelazł”. Natomiast wpadł mały odłamek, siedzi w kolanie do tej pory. Powiedzieli: „Nigdy go nie rusz”. Natomiast bliznę mam, wlotu tego. On jakoś, tak widocznie stałem, że on tak wleciał, zatrzymał się. Oczywiście po jakimś czasie, myśląc, że już bliski mój koniec, przebiegłem z powrotem do swoich. Tam jakaś siostra: „O! »Kizior« ranny!”. Tutaj mnie opatrzyli, zobaczyli, że nic się nie dzieje, założyli taką dużą… Krew się trochę lała. Tutaj obwinęli, założyli bandaż, zobaczyli, że nic strasznego. „Możesz chodzić?”. Mówię: „Mogę”. Mogłem, bo tu krew się lała, ale oni to zatamowali jakoś. „No to pójdziesz do punktu opatrunkowego na Miedzianą”. To był kawał drogi. Dali mi laskę tego kolejarza, który się przedtem podpierał laską, ale już mu nie była potrzebna, bo leżał, bo był poraniony porządnie, tego z bunkra. I ja z tą laską kuśtyk, kuśtyk, kuśtyk i z Łuckiej na Miedzianą do punktu doszedłem. Nie wiem, ile to trwało, w każdym bądź razie tam mnie już porządnie opatrzyli.



Warszawa, 28 lipca 2009 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Andrzej Lajer Pseudonim: „Kizior” Stopień: strzelec Formacja: Zgrupowanie „Chrobry II” Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter