Krystyna Mazur
Nazywam się Krystyna Mazur, rocznik 1930.
- Co pani robiła w czasie wybuchu wojny? Jak pani pamięta wybuch wojny?
Trzeciego września 1939 roku straciliśmy dom w Koninie podczas bombardowań wszystkich stacji PKP na linii Poznań–Warszawa. Potem była tułaczka, której punktem, takim szczególnym, był pobyt w Łęczycy, gdzie znajdowałam się podczas pięciu zdobywań Łęczycy przez Polaków, na zmianę byli: Niemcy, Polacy, Niemcy, Polacy. Potem byłam w Łodzi i z Łodzi nas wysiedlono pod Ostrów Mazowiecką. To były majątki ziemskie, które należały do Liegenschaftu. Liegenschaft, to był taki PGR tamtych czasów niemieckich, który pracował na rzecz armii, niemieckiej oczywiście. W jednym majątku, w Zambrzycach było tragicznie ciężko, nie mieliśmy co jeść, jadłam pokrzywy, bardzo trudny czas przez dwa lata. A potem moja mama dostała w tym Liegenschafcie w centrali (czyli w takim majątku, z którego zawiadywano trzydziestoma dwoma majątkami) propozycję pracy jako taka gospodyni, organizatorka życia dwunastu panów, którzy pracowali w urzędzie tego Liegenschaftu, […] był tam administrator majątku, jego zastępca, weterynarz itd. Było nas dwoje dzieci, ja i mój młodszy o rok brat i tam odżyliśmy, jakoś doszliśmy do siebie. Kiedy szła Armia Czerwona i wojsko polskie przez Polskę w kierunku Warszawy, mama moja, która czytała przed wojną bardzo wiele książek o Związku Radzieckim, była tak przerażona, że postanowiła, żebyśmy wyjechali do Warszawy. Tak że przyjechaliśmy trzy tygodnie przed Powstaniem do dalekiej rodziny mojego ojczyma, do Warszawy.
- Jeżeli już zaczęłyśmy tematy rodziny, może pani coś więcej opowie o swoich rodzicach, o swoim bracie?
Ojciec był pochodzenia chłopskiego, pierwsza generacja inteligencji, był matematykiem i fizykiem, skończył – odznaczony złotym medalem – Uniwersytet Warszawski, bo wtedy takie medale dawano. Potem był współautorem nowoczesnych podręczników matematyki i geometrii dla gimnazjów i liceów. Razem je pisał z profesorem Iwaszkiewiczem, który później był prezydentem Wrocławia, i profesorem Politechniki Łódzkiej, Janem Słowikowskim. Ale ojciec zmarł w 1935 roku, więc prędko tę karierę zakończył. Natomiast matka moja pochodziła z Łęczycy, stąd znaleźliśmy się w Łęczycy w 1939 roku, u jej znajomych. Cóż, była to panienka wychowana do grania na pianinie, mówienia po francusku, po niemiecku, mowy Cycerona mówiła na pamięć, ale nie miała żadnych konkretnych studiów, żadnego zawodu. Marzyła o konserwatorium muzycznym, ale rodzice jej na to nie pozwolili. To w tych czasach było bardzo źle widziane, żeby ktoś takie dziwne artystyczne szkoły kończył, czyli właściwie totalnie nieprzygotowana do życia matka z dwojgiem dzieci. Udało jej się w Łodzi dostać posadę w zagranicznej firmie, w której prowadziła korespondencję w trzech językach, bo się douczyła hiszpańskiego. Tak dotrwaliśmy do wojny, wyszła drugi raz za mąż, stąd był wyjazd do Konina, ponieważ mój ojczym parcelował majątki ziemskie w ramach ówczesnej reformy rolnej, bo była taka w dwudziestoleciu reforma rolna, przydzielanie ziemi chłopom, która była zrealizowana tylko w siedmiu procentach. Mój ojczym należał właśnie do ludzi, którzy to robili w imieniu starostwa. Był oficerem Wojska Polskiego, został wzięty do niewoli, żeby było śmieszniej, to się znalazł w Łęczycy, w czasie gdy myśmy tam były, niemal naprzeciwko naszego domu, w więzieniu. Zanim go wywieźli, mama jeszcze zdążyła się z nim zobaczyć. Brat mój o rok młodszy, bardzo delikatnej konstrukcji chłopiec, byłam zawsze silniejsza. Niemniej podobnie jak ja, sprawował się dzielnie, bo myśmy właściwie przez całą wojnę pracowali. Najmniej wtedy, kiedy mama pracowała jako gospodyni, ale myśmy znali wszystkie prace polowe. […] Nawet kamienie z pól zbieraliśmy, robiliśmy w czasie wojny wszystko, żeby przeżyć, żeby mieć co jeść. To się udawało więcej albo mniej. Oczywiście nie ma co mówić o szkole, żadnej szkoły, żadnego uczenia się nie było. Przed wojną skończyłam dwa lata szkoły podstawowej, a po wojnie poszłam do drugiej gimnazjalnej, ponieważ wszystkie koleżanki były już w drugiej gimnazjalnej w Łodzi, więc uważałam, że pójdę też. Cudem przeszłam tam jakiś egzamin z polskiego i z matematyki, a potem przez trzy lata nadrabiałam ogromne zaległości, ale jakoś się udało.
- Jak pani pamięta wybuch Powstania? Bo mówiła pani, że trzy tygodnie przed Powstaniem przyjechali państwo…
Byliśmy, jak to się mówi, na mieście, z jednym z moich kuzynów, który mnie oprowadzał i pokazywał mi Warszawę. Byliśmy na placu Trzech Krzyży. Mieszkałam w Warszawie na ulicy Kopernika 16, to było bardzo niedaleko. Zaczęło się tak, że ludzie zaczęli biec […]. Nie było jakichś znaków dźwiękowych, nic się takiego nie działo, tylko ludzie na ulicach nagle zaczęli gwałtownie przyspieszać, gdzieś biec w różne strony. Myśmy mieli niedaleko, więc wróciliśmy do domu, a z tego domu dwóch dorosłych kuzynów, którzy byli w oddziale „Baszta”, […] poszli godzinę wcześniej, bo wiedzieli, że o piątej będzie Powstanie. Tak że już ich nie zastałam i z nimi się nie spotkałam. Zresztą nie spotkałam się z nimi już nigdy później i nie wiem nawet, czy przeżyli. Znajdowaliśmy się na ulicy Kopernika 16, pierwsze co było, to była nie wiadomo dlaczego radość, wyłaziliśmy na ulicę, co było bardzo niebezpieczne, bo strzelanina była wszędzie bez przerwy, ale nie mogliśmy się powstrzymać. Nie mama, mama siedziała w piwnicy, oczywiście wszyscy zeszli, jeszcze tego samego wieczoru do piwnic. Wszyscy się bali zostać w mieszkaniach. Natomiast my, młodzież, dzieci, wyskakiwaliśmy na ulicę, coś tam pomagaliśmy przy układaniu barykady, tam trzeba było nosić jakieś cegły, jakieś kamienie, ale to było tak pierwsze dwa, trzy dni.
Potem zaczęło się robić bardzo niebezpiecznie, właściwie pojawienie się na ulicy w okolicy barykady oznaczało, że się znajdzie pod ostrzałem. Ponieważ ostrzał był prowadzony z takich punktów, gdzie Niemcy nas bardzo dobrze widzieli, więc na przykład przejście przez Nowy Świat pod barykadą właściwie groziło śmiercią. Przechodziłam kilka razy, a może kilkanaście, ale był ostrzał z kościoła Świętego Krzyża i z BGK, róg Alei Jerozolimskich i Nowego Światu. Po pięciu dniach doszliśmy z bratem do wniosku, że coś musimy robić, że musimy sobie znaleźć w tym Powstaniu jakieś swoje miejsce, tak żeby nie zostawić zupełnie matki. Były dzieci, które się zgłaszały do oddziałów powstańczych. Myśmy doszli do wniosku, że tego nie możemy zrobić, że mama, która była po ciężkiej chorobie zresztą, a w ogóle, jak powiedziałam, nie bardzo sobie w takich trudnych warunkach radziła, że my musimy jakoś być z nią w kontakcie.
Przy pomocy kolegi, jedyna osoba, której imię pamiętam, nazwiska nie, był to trzynastoletni Jacek, w trójkę zebraliśmy jeszcze kilka takich młodocianych (miałam czternaście lat, brat trzynaście, Jacek trzynaście) i postanowiliśmy zorganizować pocztę cywilną. A to dlatego, że ludzie w piwnicach się strasznie denerwowali, że ciocia na Ochocie, czy dziadek na Starym Mieście, czy ktoś na Mokotowie, że rozdzielone rodziny. Po prostu nie wszyscy zdążyli do siebie wrócić, więc domyślali się, że ten, kto nie wrócił, to poszedł do znajomych albo do najbliższej rodziny, ale nie było sposobu na kontakt. Było nas tam chyba osiem osób. Działo się to wszystko […] [przy] Kopernika 13, na pierwszym piętrze. Tam było [lokal], czyli albo bardzo duży pokój, albo mała sala. Tak to można określić. Właściciel, który tam mieszkał, użyczył nam tego pomieszczenia. Jak doszło do rozmowy, nie pamiętam. Zaczęliśmy […] najpierw w najbliższych domach, chodzić po piwnicach i ogłaszać, że zbieramy listy, które postaramy się dostarczyć do różnych dzielnic Warszawy. Te listy przynosiliśmy na Kopernika 16, dzieliliśmy według dzielnic i z tymi listami każdy z nas szedł. Z tym, że myśmy się bardzo mało poruszali po powierzchni ziemi. Mało kto sobie zdaje z tego sprawę, ale właściwie cała komunikacja w czasie Powstania odbywała się pod ziemią. To znaczy między piwnicą jednego domu, a piwnicą drugiego domu była wybita duża dziura i ludzie przechodzili w ten sposób pod długimi ulicami. Więc myśmy głównie wykorzystywali te możliwości. Akurat nie było takiego przejścia na Nowym Świecie, więc tam się narażaliśmy pod tą barykadą bardzo. Ale ponieważ byliśmy bardzo młodzi, więc łatwiej było nam się skulić, pójść nawet na kuckach niż dorosłym ludziom. Gdzie chodziliśmy? Przede wszystkim Powiśle i Śródmieście, bo tu byliśmy pewni, że damy sobie radę. Zahaczaliśmy aż o Wolę, wchodziliśmy chyba do połowy Mokotowa i dwa czy trzy razy udało się nam przebić na Ochotę. Tak że to była dość rozległa działalność, która skończyła się z wejściem Niemców na Powiśle i oni w końcu zajęli i ulicę Kopernika. Ale jeszcze dorzucę, że w pewnym momencie Powstania (to jest bardzo dziwna sprawa, którą pamiętam i o której często myślę) doszliśmy do jakiegoś pana z listem i okazało się, że to jest pan, który nam powiedział, że był dyrektorem poczty w Warszawie przed Powstaniem. Był z nim drugi pan i przy nas ci panowie najpierw nam powiedzieli, że my nie mamy prawa czegoś takiego robić, a potem zaczęli się kłócić między sobą, kto się powinien nami zaopiekować [i kto po powstaniu będzie dyrektorem poczty]. Więc myśmy się zmyli po prostu, bo uważaliśmy, że rozmowa jest bez sensu, nie
à propos, w tych warunkach zajmować się tym, kto będzie dyrektorem. To było naprawdę zabawne. No i na tym się ta część skończyła.
Jeszcze mogę dorzucić jedną rzecz, którą pamiętam niesłychanie wyraziście. Znaleźliśmy się, ja sama się znalazłam, sama byłam wtedy, na dziedzińcu szpitala na Oczki. Nie pamiętam, dlaczego się tam znalazłam, natomiast pamiętam, że chowano tam Powstańców. To było tak mniej więcej trzydzieści osób. Człowiek w człowieka zmasakrowany, chowano tych Powstańców. To był taki przypadek, kiedy widziałam tak dużą ilość osób martwych, bo na ulicach to się ciągle spotykało [zabitych] przy barykadach. W ogóle spotkanie z martwym człowiekiem, to była po prostu normalna rzecz, to była normalność. Brat natomiast był przy zdobywaniu PAST-y, z której gestapowcy wyskakiwali z ostatniego piętra (a to był jeden z dwóch najwyższych budynków w Warszawie) na ziemię, żeby się zabić, żeby się nie dostać w ręce Powstańców. Nikogo Powstańcy po zajęciu budynku nie znaleźli, oni wszyscy się pozabijali. Tak się bali. Widocznie sobie wyobrażali, że to będą akty zemsty, a bardzo rzadko Powstańcy zastrzelili jakichś żołnierzy czy może oficerów […]. W każdym razie brat przyszedł niezmiernie poruszony, no jak na trzynastoletniego chłopca, takie serie leżących ludzi na ziemi, to był straszny widok.
Ósmego września dowiedzieliśmy się, że od dołu, już od Powiśla idą Niemcy. Oczywiście wszyscy natychmiast znaleźli się w piwnicach, jeżeli ktokolwiek był gdzieś poza. A poza to mogło być na podwórku po wodę, bo normalna kanalizacja nie działała. Tu się wydarzyła rzecz, jedna z najcięższych, która mi się nieraz śni, bo Powstanie mi się śni często, w bardzo różnych wariacjach. Mianowicie, wszedł do piwnicy żołnierz niemiecki z granatem i powiedział, że mamy wszyscy wyjść na zewnątrz, na podwórko tego domu. Taka zamknięta kamienica z podwórkiem w środku, z kapliczką, tak jak to było w czasie Powstania. No i wyszliśmy. Naprzeciwko nas stał drugi Niemiec, żołnierz, miał w ręku granat podniesiony do góry i ten granat, myśmy tak rozumieli, że to będzie rzucone w nas. Wszyscy się cofali pod ścianę, no ale to mogła być masakra. W tym momencie on spojrzał w górę […] myśmy spojrzeli za nim, a tam był snajper powstańczy na dachu i ten snajper w niego celował. Nie wiem, czemu on nie rzucił tego granatu, opuścił rękę i uciekł do bramy, ten drugi za nim. […] Tak się ta scena skończyła. Ale muszę powiedzieć, że ten moment, kiedy mógł ten granat paść, to jest jedna z rzeczy, którą najbardziej w moim życiu pamiętam. Stanęło się twarzą w twarz z czymś niewyobrażalnym.
Po wyjściu tych Niemców wyszliśmy z tych budynków, żeby nie znajdować się pod okupacją niemiecką i poszliśmy przez palącą się ulicę Kopernika. Kino tam takie było, nie pamiętam, jak ono się nazywało na Nowym Świecie. Dosłownie szliśmy przez ogień na drugą stronę Nowego Światu, potem Aleje Jerozolimskie i przez Kruczą dostaliśmy się na Piękną, róg Pięknej i Marszałkowskiej. […] Na rogu Pięknej i [Marszałkowskiej] w czasie PRL-u został wybudowany dom, w którym jest kwiaciarnia. Nie wiem, czy ona jest do dzisiaj, ale bardzo długo tam była kwiaciarnia. Ta kwiaciarnia była dokładnie w tym samym miejscu, gdzie byłam w czasie Powstania. Mało tego, w pracach społecznych układałam w tym lokalu w 1952 roku podłogę z jakichś płytek. Co się działo na rogu Pięknej i [Marszałkowskiej]? Już niewiele. Waliły „grube berty”. „Grube berty” to były takie armaty, z których kula rozwalała cały dom. To, co pamiętam najbardziej drastycznego, to że taka „berta” walnęła w dom obok i że ludzie, którzy byli w piwnicy obok zasypani, krzyczeli i jęczeli i nic im nie można było pomóc. Była nad nimi kupa gruzu, zawalony cały ten otwór. Próbowali coś tam mężczyźni robić…
À propos mężczyźni. Rzadko o tym się mówi i słyszy. W czasie tych peregrynacji po piwnicach warszawskich spotykałam ciągle […] mężczyzn tak od trzydziestu [lat] i wyżej. Oczywiście, że w Powstaniu przede wszystkim walczyła młodzież, ale to było symptomatyczne. Do dzisiaj się zastanawiam, czy oni się bali, czy oni chcieli zabezpieczyć rodzinę? Bo to byli na ogół mężczyźni z żonami, dziećmi. W każdym razie takie zjawisko istniało i to zapamiętałam, bardzo to zapamiętałam. Co nowa piwnica, to pełno właściwie młodych mężczyzn.
- Może teraz porozmawiamy o tym, jak wyglądało życie codzienne w Powstaniu.
Trzeba było po dwóch, trzech dniach chodzić po wodę. Na przykład z Kopernika chodziłam aż pod kino, ono się teraz chyba nazywa i wtedy też się nazywało „Palladium” na Chmielnej. Tam chodziliśmy z czym się dało i stamtąd braliśmy wodę. Z jedzenia było tyle, ile przypadkowo było w domu. Ludność cywilna nie wiedziała, że tego dnia wybuchnie Powstanie. Tak że po kilku dniach zaczął się ciężki głód. Gdzieś na granicy Woli i Śródmieścia, były koszary niemieckie i w tych koszarach był owies dla koni. Mój brat poszedł tam, bo tam wielu ludzi szło. Przyniósł ten owies. Mełliśmy ten owies na młynku i z tego się robiło zupę . Tak z pięć tygodni jedliśmy tylko ten owies na wodzie. Natomiast zapomniałam powiedzieć, że idąc z Powiśla, zatrzymaliśmy się na dwa, trzy dni w piwnicy, baliśmy się przechodzić przez Aleje Jerozolimskie, bo tam trzeba było iść pod barykadą. Zatrzymaliśmy się w domu Chmielna 30. Tam się zdarzył taki strasznie smutny przypadek, niemal filmowy. Mianowicie, brat przyniósł ten owies, w puszkę po konserwie wlał wodę do tego owsa, postawił dwie cegły, przyniósł jakieś kawałki drewna z ruin i zaczął gotować w tym zupę. Przechodził jakiś mężczyzna, nie wiem, czy on stracił równowagę […], ale jakoś się tak gibnął, że uderzył w cegłę i to się wszystko wylało. Na tamte czasy to było ciężkie przeżycie. [Brat płakał] […] Spało się na ogół na węglu, bo w piwnicach był przede wszystkim węgiel. Przecież nie było wtedy takich urządzeń jak teraz, więc spało się na tym węglu, który był już przywieziony na zimę. Jakieś koce, jakieś kurtki, jakieś kołdry. Mycie to w ogóle było żadne, bo tej wody można było przynieść tyle co do picia i jedzenia, a myć się to nie było sposobu. Wszy nas jadły. Wszyscy mieli wszy we włosach i w odzieży. Jak się skończyło Powstanie, jak już doszło do momentu, że można było się tym zająć, to moja matka kupiła taki płyn, który się nazywał sabadyla i tego płynu litr wylała na miskę. Miałam bardzo długi warkocz, bardzo duże włosy. Nie chciałam ściąć tego. Wszyscy mi mówili, że mam ściąć, a ja próbowałam właśnie przez te kąpiele [je] uratować, no i wybiło się te wszystkie wszy. Z odzieżą było łatwiej, bo po Powstaniu wystarczyło ją wyprać i już było w porządku. Ale byliśmy przez te wszy porządnie podgryzieni. Myślę, że jeszcze jeden miesiąc dłużej i by była ciężka epidemia, na pewno. Tym bardziej że wszyscy byli bardzo osłabieni. […]
- Jakie nastroje panowały w pani otoczeniu?
Początkowo prawie euforyczne, bo wszyscy myśleli, nie wiadomo czemu, że to będzie trzy dni. Proszę pamiętać, że generacja na przykład mojej matki, czyli ludzi, którzy byli dorośli lub prawie dorośli, kiedy się kończyła I wojna światowa, ta generacja miała wdrukowane w psychikę, że Niemcy uciekali z Warszawy i dosłownie dzieci rozbrajały na ulicach Niemców. Przed Powstaniem ostatnie dwa dni bez przerwy było widać, jadące przez Warszawę z Pragi, ze wschodu, niemieckie wozy, autobusy, armaty i tak dalej. Czyli dla tego pokolenia, które pamiętało I wojnę światową, to było oczywiste, że to jest ten moment, w którym my sami tą Warszawę uwolnimy. Niezwykła głupota i ułuda. […] Sowieci wcale nie mieli zamiaru pomóc. Bo jeszcze naiwni myśleli, że ponieważ Sowieci idą, będą lada dzień na Pradze, no to oni wejdą i pomogą. Jedni się tego bali, drudzy się nie bali, ale wielu na to liczyło. Owszem pomogli, w drugiej części Powstania latały tak zwane kukuruźniki. To były takie specjalne samoloty, trochę typu helikoptera, które bardzo warczały. I te warczące samoloty po pierwsze wykosiły samoloty niemieckie, ponieważ oni mieli karabiny maszynowe, więc przestały latać samoloty niemieckie. A poza tym zaczęli zrzucać trochę żywności i dużo sanitariów. To znaczy były i lekarstwa, i bandaże, i takie rzeczy, których już zupełnie nie mieliśmy. Więc w tym sensie była pomoc, no i jak wiadomo, wszyscy wiedzą, słyszeli o tym, jednostki polskie wysłały w kilku łodziach żołnierzy z wojska polskiego na tę stronę Warszawy, żeby oni się zorientowali jaka jest sytuacja i w czym można pomóc. Nawet nie jestem pewna, czy oni wrócili, bo tam byli pod strasznym ostrzałem na Wiśle. Gdzieś pewnie jest opisane, ale tego dokładnie nie wiem, nie chcę tworzyć na ten temat. W dniu, w którym ludzie przechodzący piwnicami zaczęli opowiadać, że Powstanie się skończyło, że możemy wychodzić z budynków, wyszliśmy. Wyszliśmy i pewnie ktoś nam to powiedział, nie pamiętam tego, poszliśmy na ulicę Kruczą. Na Kruczej był wielki targ. Ludzie powynosili przede wszystkim jakieś ubrania, a którzy mieszkali gdzieś bliżej, którzy mieli te ubrania, sprzedawali, ku naszemu największemu zdumieniu, za pieniądze, te pieniądze, które były w Generalnej Guberni. Myśmy zapomnieli, że jest coś takiego jak pieniądze. Bardzo wielu ludzi wyrzuciło pieniądze, żeby tego nie nosić. Po prostu o pieniądzach się nie myślało, pieniądz to było nic, za to nic nie można było kupić. Nagle się okazało… Na przykład nie mieliśmy żadnego ubrania, nic, ale też nie mieliśmy pieniędzy, żeby coś kupić. To tak przez dzień łaziliśmy po tej Kruczej, po czym postanowiliśmy wyjść. Powstanie, jak wiadomo, upadło drugiego, podpisana była kapitulacja 2 października. Myśmy wyszli 3 października. No i stamtąd mam takie wspomnienie z wychodzenia. Przed nami szły jakieś bataliony Powstańców z opaskami powstańczymi na ręce. Wzdłuż tego idącego batalionu stali Niemcy z nastawionymi karabinami, to było już po odebraniu broni Powstańcom. Oni szli do pociągów, którymi mieli być wywiezieni do Niemiec. Bo ci, którzy wychodzili w oddziałach, byli traktowani jako jeńcy wojenni, wojskowi. Natomiast za nimi szła ludność cywilna i my wśród tej ludności cywilnej. Pamiętam, że Powstańcy śpiewali „Serce w plecaku”, a właściwie gwizdali. Muszę powiedzieć, że do dziś to pamiętam, bo wtedy miałam takie wrażenie i to wrażenie mi zostało, że to gwizdanie, to było takie gwizdanie Niemcom w nos. Że to było… Dobrze, upadliśmy, ale my się was nie boimy. Takie bojowe były te nastroje. Ludność cywilna zupełnie nie miała bojowych nastrojów, była wymęczona, wyniszczona, wygłodzona. Część ludzi niewątpliwie w drugiej części Powstania przeklinała już to Powstanie. To były bardzo różne reakcje. To znaczy generalnie chyba zdawaliśmy sobie sprawę, że właściwie to jest totalna zagłada, że my z tego nie wyjdziemy. Już nikt nie wierzył, że się z tego wyjdzie. Całe Powiśle zajęte, Stare Miasto padło. Na Stare Miasto nie chodziliśmy z tą pocztą. Nie było sposobu na Stare Miasto i na Żoliborz, nie mogliśmy się tam dostać. Jednym słowem wyszliśmy do Pruszkowa. To znaczy najpierw do wagonów towarowych, zawieźli nas do Pruszkowa. W Pruszkowie byliśmy tydzień. Leżało się na betonie, na niczym. Nie było tam niczego, ani słomy, ani siana, nic, po prostu beton i koniec. Ponieważ na ogół byliśmy przyodziani jesiennie a nie zimowo, to leżenie na betonie nam weszło w kości na całe życie. Byłam w jakiejś psychozie, byłam tak przekonana, że Niemcy chcą nas wszystkich zabić, że tam przez tydzień nie wzięłam nic do ust, to co oni tam rozdawali, jakieś zupy z brukwi, coś. Tak że właściwie słaniałam się na nogach i upadałam. Któregoś dnia ogłosili, że będą brali ludzi na roboty do Niemiec, kto się zgłasza sam. Sam to się nikt nie zgłosił. Mnie zawinięto głowę bandażem, posmarowano burakiem, ponieważ byłam tego wzrostu co teraz. Byłam strasznie wychudzona. Zdjęcie mam z tego czasu jak z Oświęcimia, to znaczy zrobione już po wyjeździe z Warszawy. Po prostu z Oświęcimia zdjęcie. No i w ten sposób uniknęłam przejścia na stronę tych, co jadą do Niemiec. Mój brat był niski, więc nim się w ogóle nie interesowali. Tak że w trójkę z matką zostaliśmy.
Wsadzono nas po tygodniu do wagonów bydlęcych, jechaliśmy dwadzieścia cztery godziny. Ta trasa nie jest na dwadzieścia cztery godziny, tylko na trzy, bo to było pod Częstochową, gdzieśmy wylądowali. Niemniej nie wiem, czemu przestawiali, ustawiali, [były] przestoje. Po dwudziestu czterech godzinach znaleźliśmy się pod Częstochową i tam stały furmanki chłopskie i nas rozebrali między siebie chłopi. To też jest przykre wspomnienie, ponieważ ci chłopi najbiedniejsi bardzo się zajęli tymi ludźmi, którzy przybyli z Warszawy. Natomiast ci bogatsi chłopi (a myśmy byli u najbogatszego) czekali, że my im jakieś klejnoty, czy inne rzeczy wartościowe damy za to, że oni nam dadzą jeść. Nasz gospodarz nam powiedział, nie powiem nazwiska, bo może dzieci żyją, może lepiej nie mówić… Wieś się nazywała Radostków, gmina Mykanów. Nasz gospodarz nam powiedział, że jeżeli chcemy jeść, to musimy iść do pracy w pole do niego, kopać kartofle. Pomysł był świetny, tylko myśmy nie mieli siły. Tak że znowu przez trzy dni nie było co jeść, koszmar jakiś zupełny. Tam zdaje się jakiś chłop obok się nami zainteresował i on nam coś dostarczył. A ja się dowiedziałam, że trzy kilometry stamtąd jest majątek ziemski. Przez pięć godzin przeszłam te trzy kilometry i spytałam, czy byśmy nie mogli tam dostać jakiejś pracy, bo nie mamy co jeść. Oni nas zatrudnili, mnie i brata. Przez pierwsze trzy noce nocowaliśmy w jakiejś stodole, potem poczuliśmy się mocniejsi przez jedzenie, więc już chodziliśmy. Długo, dwie, dwie i pół godziny w każdą stronę, bo wlekliśmy się. A wolno nam było ze sobą zabrać tyle kartofli i tyle brukwi i tyle buraków ile udźwigniemy. Nic nie mogliśmy udźwignąć, ciągnęliśmy [worki] po ziemi, więc [szliśmy] jeszcze […] wolniej. A na koniec tych robót kamienie zbieraliśmy z pola, oczyszczało się pole z kamieni. To stosuje się na kamienistych gruntach taką metodę. No i co najważniejsze? Żona administratora jak się dowiedziała, że są dzieci z Powstania w pracy, to przyszła do nas i powiedziała, żebyśmy codziennie przychodzili o dwunastej do niej do kuchni, bo prawdopodobnie zostanie coś z obiadu, to będziemy mogli coś ciepłego zjeść. Proszę sobie wyobrazić, jak myśmy czekali, żeby [to] coś zostało, ale zawsze było coś, zawsze coś było, zawsze coś ciepłego nam dali. Mama była w dalszym ciągu chora, bo już była chora przed Powstaniem, […] jakiś wrzód ginekologiczny, jakieś paskudne sprawy. Kiedy się skończyła ta praca, a skończyła się gdzieś pod koniec października, wpadłam na genialny pomysł, ja absolwentka drugiej klasy szkoły podstawowej, że będę uczyła dzieci wiejskie, bo szkoła była zamknięta, ponieważ front szedł. No i poszłam po chałupach i powiedziałam, że będę uczyć pisać i czytać. Dzieci zaczęły przychodzić. Ja i moja mama drukowałyśmy w zeszytach teksty, no i tak na poziomie przez pierwszą, drugą klasę nauczałam, a dzieci za to przynosiły chleb, mleko, marchew, kapustę i tak dalej.
No i tak dotrwaliśmy do momentu, kiedy Niemcy cofali się. I to jest temat, który mam napisać dla Wajdy. Rozmawiałam z nim i od tego momentu zaczyna się nowela filmowa, chyba że się zacznie wyjściem z Powstania. Mianowicie, przyszli Niemcy do tej wsi, front i do naszego gospodarza skierowano jednego oficera z ordynansem, żeby tam zamieszkał na kilka dni, czy tydzień. Ten gospodarz wprowadził go do nas. To była mała kuchnia. Gospodarz miał bardzo duży pokój. Było ich czworo, nas było troje. Spaliśmy na ziemi, na sianie. Miejsca nie było dla tych Niemców w żaden sposób. Ale [gospodarz] powiedział, że tu jest wolne miejsce. No i ten oficer zarządził. Ordynans następnego dnia zbudował dwa łóżka piętrowe. Na jednym łóżku spał oficer i ordynans, a na drugim my, matka z bratem i ja sama. Codziennie ordynans przynosił nam śniadanie, obiad i kolację, niemiecki żołnierz, na polecenie oficera. Po czym front odszedł i przyszło wojsko polskie i armia radziecka. I co zrobiono? Przysłano oficera radzieckiego z ordynansem, żołnierzem rosyjskim, do naszego pokoju. I co zrobił ten oficer? Wydał ordynansowi rozkaz, żeby nam przynosił śniadanie, obiad i kolację. To jest nie do uwierzenia. W tym potwornym świecie wojny akurat żołnierze Wehrmachtu i żołnierze Armii Czerwonej, którzy nam tak Bogiem a prawdą okazali więcej serca niż nasz polski chłop.
- Wracając jeszcze do Powstania. Jakie jest pani najmilsze wspomnienie z Powstania?
Pierwsze wyjście na ulicę, kiedy nam się wydawało, że świat należy do Powstańców. A potem już nie było miłych momentów. Może pewna satysfakcja, bo jak się znajdowało kogoś, kto zaczynał płakać, jak dostał ten list, bo to była matka, bo to była córka, bo to był syn, bo to był ojciec. Różnie to było, ale to była jakaś wielka satysfakcja. Myśmy mieli poczucie, że robimy strasznie ważną sprawę. Oczywiście przesada. Nie była to bardzo ważna sprawa w zestawieniu z tym, co robili Powstańcy. Ale na naszą małą miarę tośmy coś spróbowali zrobić.
- Jak pani odczuwa, jaki był stosunek ludzi, cywilów do Powstańców? Jak on się zmieniał?
A to już mówiłam, że mniej więcej po miesiącu to zaczęło się niemal przeklinanie tego Powstania. Ludność cywilna, która płaciła straszną cenę… Przecież to dom za domem bombardowany, pełno ludzi w tych piwnicach, ciągle nowi z innych dzielnic, napływowi. Wszy nas jadły, jeść co nie mieliśmy. Więc myśmy nie przeklinali, ale byliśmy w takim stanie, że byliśmy przekonani, brat, ja, matka, że my już tam zginiemy. Że to jest piekło, z którego nie ma wyjścia. Ale to tak po miesiącu. Do miesiąca to były różne nadzieje […]. Jak pierwsze odezwały się armaty zza Wisły, jak pojawił się pierwszy kukuruźnik, to była przez chwilę nadzieja, że oni pomogą. Ale jak wiadomo stali miesiąc i nic nie zrobili. I to było przez Stalina zdecydowane. Tak że straciliśmy wszelką nadzieję na to, że [ocalejemy]. Jeszcze pamiętam dwie rzeczy, może godne uwagi. Jedna to taka, że pamiętam wychodzących z kanałów Żydów. Żydów, którzy się uratowali z getta. To jest bardzo przykre wspomnienie, o tym mało kto mówi. Ale ostatnio już gdzieś niegdzieś pojawia się ta informacja. Otóż bardzo rzadko byli oni dobrze widziani. To był problem, ponieważ Powstańcy nie mogli nic dla nich zrobić. To byli ludzie wycieńczeni, którzy potrzebowali pomocy, potrzebowali jedzenia, a tego akurat nie było. Ani sanitariów, ani lekarstw […]. Ludność cywilna w piwnicach, gdzie nie było miejsca, bo coraz mniej domów było takich, że można było w piwnicy mieszkać. Tak że pamiętam bardzo [to] przykre, że nie przyjęto ich tak jako tych, którzy się uratowali. […] Nikt się z tego nie cieszył, bo nie wiadomo było, co z nimi zrobić. Okropne. A druga rzecz, którą pamiętam, bo spostrzeżenia czternastoletniej dziewczynki są czasami takie, że z boku się nagle takie rzeczy widzi. Na przykład tego, co teraz powiem, to niemal chyba nigdzie [w literaturze] nie spotkałam. Był moment, kiedy żołnierze Armii Krajowej aresztowali, nie wiem, czy to była Armia Ludowa, czy Bataliony Chłopskie, ale aresztowali żołnierzy innych formacji, a te inne formacje aresztowały żołnierzy Armii Krajowej. Było coś takiego w czasie Powstania, że już się zaczynał konflikt polityczny. Powstanie było prowadzone oczywiście przez Armię Krajową, ale były jakieś jednostki innych ugrupowań wojskowych z partyzantki, które się pojawiły w czasie Powstania. No, dramatyczne wspomnienie. Co to znaczy, że polski żołnierz aresztuje drugiego polskiego żołnierza w czasie Powstania? Koszmar w ogóle jakiś.
- Czy w czasie Powstania słuchała może pani radia albo czytała gazetki?
Nie, mieliśmy na początku jakieś przekazy radiowe. Nie pamiętam […] jak to było zorganizowane, ale były jakieś na początku przekazy radiowe. Słyszeliśmy pieśń z Londynu „Z dymem pożarów, z resztką krwi bratniej”. To był sygnał i potem mówili o tym, że jest Powstanie, że na pewno sobie Powstańcy dadzą radę. Jakieś takie duperele leciały początkowo. Potem radia nie było.
Natomiast dwie rzeczy jeszcze były, o których zapomniałam [powiedzieć]. To są jasne momenty. Ponieważ to było bardzo blisko konserwatorium na Okólniku. Po kilku dniach, może ośmiu, dziewięciu, jakiś szopenista grał w konserwatorium Chopina, a myśmy stali wszyscy na ulicy, wylegliśmy na ulicę, na Okólnik, Ordynacką i słuchaliśmy. To było wielkie przeżycie, bo nie wolno było grać Chopina w czasie wojny, a on grał „Etiudę rewolucyjną”. To nas dosłownie uskrzydliło, to było wspaniałe. A druga rzecz i stąd w ogóle jestem z państwem dzisiaj, bo to komuś powiedziałam z muzeum i z tego się cała sprawa zaczęła. Chyba pisaliście, żeby się zgłosił, kto widział teatr w czasie Powstania. Więc widziałam teatr w czasie Powstania. To był teatr kukiełkowy, który miał charakter satyryczny i na temat Powstańców i na temat Niemców. Jeśli dobrze pamiętam, to chyba było w tej samej sali, w której myśmy tę pocztę polową urządzali. W każdym razie była autorką tego teatru pani Zofia Czerwoszowa. Oczywiście wtedy tego nie wiedziałam, że ona się tak nazywa. A po wojnie, już dużo lat po wojnie, po studiach, pracowałam w Centralnej Poradni Ruchu Amatorskiego przy Ministerstwie Kultury, to znaczy współpracowałam. Miałam tam wykłady różne i tak dalej. Ktoś zaczął mówić, że również u nich pracuje scenografka, pani Zofia Czerwoszowa, która prowadziła teatr w czasie Powstania. Zaczęłam jej szukać, ale zanim ją znalazłam, to ona umarła. Ale znałam ją, spotykałam się z nią, tylko nie wiedziałam, że to jest ta osoba, że to właśnie jest ta twórczyni tego teatru. Żałuję, bo gdybym się wcześniej zorientowała, to bym się coś więcej od niej dowiedziała. A tak to tylko mam takie wspomnienie. Parawan, scena kukiełkowa. Pierwszy raz w życiu widziałam teatr kukiełkowy, bo w ogóle drugi raz w życiu widziałam teatr.
- Jak pani z perspektywy czasu ocenia Powstanie?
Siedzę tutaj [w Skolimowie] z panem w jadalni, z którym wiedziemy niekończący się spór, i z panią Miroszową, która pracowała w telewizji, prowadziła programy „Telewizja nocą”, która straciła jakąś rodzinę w Powstaniu. Nie możemy się dogadać. Zawsze kończy się trochę ostro i mówimy: „Nie, nie. Już dajmy spokój. Rozejdźmy się, bo tu nikt nie zmieni zdania”. Oni zdecydowanie potępiają Powstanie, to znaczy oni mówią, że to była zbrodnia narodowa, że nie wolno było tego robić, że za dużą cenę za to zapłacono. Dwieście tysięcy młodych ludzi i cywilów, to trochę za duża cena za taką imprezę. Najstraszliwsze z polskich Powstań narodowych. Natomiast oni nie byli w środku Powstania. Pani Halina była na Żoliborzu, a pan Flur to jest w ogóle z Podkarpacia, więc nie miał z tym nic wspólnego. A ja pamiętam zupełnie coś innego. Pamiętam, że młodzi ludzie, którzy mieli iść do Powstania, jak się potem okazało, byli tak strasznie nabuzowani, że […] należę do tych, którzy uważają, że gdyby nie było komendy o rozpoczęciu Powstania, to ta młodzież akowska rzuciłaby się sama. Dlatego, że przecież oni byli przez pięć lat przygotowywani do Powstania po lasach, byli przygotowani do tego, [że kiedy] Niemcy będą wychodzili, żeby im skoczyć do gardła. I tu jest ta sytuacja, Niemcy wyjeżdżają przez Warszawę, widać że Niemcy uciekają. No po prostu wszystko wrzało, była gorączka taka w ludziach, że ja sobie [nie wyobrażam innego rozwiązania]. Nie chcę mówić, czy to było dobrze, czy to źle, bo to było tragiczne. Ale czy by było lepiej, gdyby to Powstanie wybuchło samoistnie, to nie jestem pewna, bo mogłaby być jeszcze większa masakra. Bo tak to ten sztab jednak jeszcze mówił, żeby się w tej [czy innej] dzielnicy poddali, no było jakieś myślenie taktyczne, co z tym fantem robić. Niektórzy oskarżają Okulickiego, że on najbardziej parł do tego, ponieważ on był na Łubiance i bardzo chciał, żeby Warszawa była opanowana przez Polaków przed [wejściem Sowietów]. Była taka teoria, żeby opanować Warszawę zanim wejdzie Armia Czerwona, to my wtedy będziemy [u siebie]. To samo, co było w Wilnie. Zresztą historia się powtórzyła, bo w Wilnie zrobili spotkanie dowództwa rosyjskiego, radzieckiego z dowództwem polskim i wszystkich, cały sztab aresztowali po zajęciu Wilna. A w Warszawie zrobili spotkanie z dowództwem Powstania w Pruszkowie i wszystkich aresztowali. Tak się ta historia układała. Wiem jedno, że to było straszne, że mi się to po nocach śni i mimo, że my dzieci i takie podlotki, mieliśmy mniejszy lęk, mniejszy strach niż ludzie dorośli. Bo jak się ma czternaście lat, to trudno sobie wyobrazić, że się nie będzie żyło. Prędzej się uwierzy, że się na mnie zwalą mury i że mnie pokaleczy i że mnie zrobi inwalidą. Ale, że można umrzeć mając tyle lat, to człowiek patrzy na trupy i nie wierzy, że się z nim coś takiego stanie. Więc to nie to uczucie, tylko cały dramatyzm tego Powstania został we mnie i tego się nie da z niczym porównać. Jest to jeden z najbardziej przerażających snów, jaki się zdarza. Zresztą nigdy tak jak było, to zawsze są jakieś dziwne wariacje na ten temat, z bardzo różnymi, drastycznymi sytuacjami. Ale nie jest to, broń Boże, jakieś wspomnienie, jakaś powtórka. Ja właściwie tak jak teraz opowiadam, to nigdy nikomu tak [nie mówiłam]. Nawet własnej córce tak nie opowiedziałam, bo człowiek nie ma ochoty babrać się w tym. Natomiast rozumiem, że Muzeum Powstania Warszawskiego, to jest ta instytucja, która da przyszłym pokoleniom możliwość sklejenia czegoś z tych naszych opowieści. Tym bardziej że jak widać, opowiadała osoba, która miała wtedy czternaście lat, więc na pewno bardzo wielu rzeczy w ogóle nie pamiętam, na pewno. Ale powiedziałam to, co pamiętam najmocniej.
- Czy ma pani jeszcze jakieś wspomnienia, którymi chciałaby się pani podzielić, jeszcze coś dodać może?
Nie, chyba nie. Chyba że chcecie o coś zapytać. Myślę, że dosyć dużo opowiedziałam.
Skolimów, 26 września 2012 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Mierzejewska