Krystyna Maria Karasińska „Biała Lady”
Jestem Krystyna Karasińska z domu Lesznowska. W Powstaniu uczestniczyłam u „Górala”, czyli Leszka Tyszkiewicza w 1. Pułku Szwoleżerów.
- Powstanie jest głównym tematem, który nas interesuje, ale chcielibyśmy poznać pani drogę do Powstania. Co zapamiętała pani z początków wojny? Czy ma pani w pamięci obraz pierwszego września 1939 roku?
Naturalnie, że jeszcze pamiętam. Byliśmy wtedy w majątku rodziców w Balkowie – to jest pięć kilometrów od Piątku, tego który dzisiaj jest środkową Polską. Zepsuło się nam radio – jedyne radio, jakie działało mieliśmy w samochodzie, więc cały czas siedzieliśmy przy samochodzie. Mój ojciec, który był zatruty na wojnie w 1920 roku, […] miał taką kategorię, [której] już nie brano do wojska. Ale ojca powołali, bo był pobór koni. Ciągnęli konie na czołgi! I ojciec jeździł codziennie (zdaje się do Łęczycy) na pobór koni. A już drugiego dnia u nas byli uciekinierzy. Byli i znajomi, rodzina i byli obcy.
- Skąd byli ci uciekinierzy?
Głównie z Poznańskiego. I ciągle namawiali moją matkę „Jedź! Bierz dzieci i jedź!” – do siostry mojego ojca po drugiej stronie Wisły. Matka powiedziała „Nie! Ja bez ciebie się nie ruszę! Wszystko jedno co, i dzieci i ja zostajemy!” Czwartego dnia była cała ta dyskusja. Matkę namawiali, żeby pojechała z nimi. Matka ciągle mówiła „Nie!” I naraz w nocy jest telefon do ojca „Niech pan nie przyjeżdża, bo już Niemcy są prawie u nas. Nic nie ma. Wszystko skasowane.” I wtenczas myśmy wyjechali. Przypuszczam, że to był czwarty, albo piąty września. Był powóz i kareta – w karecie jechaliśmy my…. Wszystko jedno. W każdym razie jechali rodzice i nasz przyjaciel – ksiądz Kalinowski z Kalisza, a my jechaliśmy w drugim. To znaczy: ja, moja młodsza siostra i mój najmłodszy brat i opiekunka mojego brata. Jechaliśmy do siostry mego ojca do majątku Wielgolas koło Mińska Mazowieckiego.
- Jak długo tam przebywaliście?
Jak długo przebywaliśmy? My tam wcale nie dojechaliśmy, bo Niemcy nas wyprzedzili. Zatrzymaliśmy się w jakiejś wsi niedaleko Warszawy. Nie pamiętam, jak się nazywa. Potem nam powiedziano, że w tej wsi osadzano ludzi, którzy wyszli z więzienia. W każdym razie myśmy tam przetrwali – Warszawa się poddała we wrześniu czy październiku...
No tak, 27 września. Niemcy już zajęli tę wieś tak samo. Niemcy konie nam zabrali i my czekaliśmy. I chyba na koniec października rodzice kupili konie. Już nie wiem, gdzie ojciec zdobył jedną parę koni i pojechaliśmy z powrotem do siebie, do Balkowa.Balków był niedaleko Bzury, gdzie były walki w 1939 roku, tak, że wszystko było zdewastowane. W ogóle były ślady, gdzie stała armata w parku. A Niemcy jeszcze, przez złość, wyrzucili wszystkie papiery. Bo rodzina mojego ojca była przez cztery pokolenia właścicielami i wydawcami „Gazety Warszawskiej”. Była tam więc cała szafa starych wydań „Gazety Warszawskiej”. I w ogóle wszystko było wyrzucone w dużym salonie na ziemię i puszczona woda. Wszystkie krany były pootwierane i wszystko było zalane, absolutnie.
Budynek stał, ale to wszystko, co było w środku: wszystkie papiery, wszystkie dokumenty, zdjęcia – to było tak zalane, że nie można było nic [uratować]. A najlepszy był mój brat, ponieważ już donoszono nam, że Balków jest obrabowany, że jest ograbiony, a mój brat, który miał wtedy sześć lat zapytał „Mamusiu, czy Balków rozgrabili grabiami, czy na widłach wynieśli?” No i wróciliśmy do domu. Przed Bożym Narodzeniem już był
Treuhänder u nas. Mnie na przykład nie wolno się było uczyć. Rodzice sprowadzili prywatną nauczycielkę, żeby [mnie uczyła]. Nie wolno było. On wchodził do pokoju i sprawdzał, czy ja się uczę i tak dalej. Bo Polacy mogli się uczyć do szóstej klasy szkoły powszechnej, a potem już nie. A ja już byłam w gimnazjum. On nas specjalnie nie szykanował, ale, z drugiej strony, był też nieprzyjemny, bo na przykład przyjechali Niemcy robić rozmaite spisy itd. Prosił więc matkę, żeby był obiad dla nich. Matka robiła, kazała kucharzowi robić obiad, [po którym] oni wstawali i dziękowali mojej matce. A on mówił „Nie! Teraz wszystko należy do
Reichu i proszę mnie dziękować!” Matka powiedziała „To teraz pan będzie sobie obstalowywał obiady.” No i takie drobne rzeczy.
- Czy całą okupację tam spędziliście?
Nie. Na Boże Narodzenie już było tak, że wywozili wszystkich. A jeszcze chcę powiedzieć o jednym przyzwoitym Niemcu. Przyjechał zrobić spis całego majątku – wszystkiego, co w domu i poza domem. Był wściekły na wojnę. Mówił „Ja dopiero skończyłem prawo, ożeniłem się, dziecko mi się urodziło. Po co ta wojna!? Po co ta wojna!?” Był bardzo kulturalny, bardzo miły. Nie znałam niemieckiego, a mówiłam dobrze po francusku i rodzice też, więc rozmawialiśmy po francusku. On był bardzo sympatyczny i miły. Jeszcze muszę jedną rzecz powiedzieć. Od nas pojechał do innego majątku, nie pamiętam, do kogo i tamta pani zapytała, w jakim celu przyjechał, czego chce. „Proszę pana, tam jest biurko mojego męża, wszystkie papiery są tam. Niech sobie pan wyciągnie, niech pan robi, co pan chce.” A on wraca do niej i mówi „Proszę pani, proszę zrobić porządek w biurku.” A ona mówi „Jest porządek. Nie będę robiła więcej. Jest wszystko przygotowane dla pana.” – „Proszę pani, proszę zrobić porządek.” Ona mówi „Nie będę, bo jest.” I wtedy on krzyknął „Pani w tej chwili pójdzie i zrobi porządek!” Ona poszła do biurka, otwiera a tam jest broń. I on był na tyle przyzwoity, że ona wzięła to i usunęła. A on mówi „To ja mogę iść teraz i robić moją robotę.” Więc byli jednak przyzwoici Niemcy.
- Resztę okupacji, gdzie państwo spędzili?
Okupację spędziliśmy w Warszawie, bo nas wyrzucili 1 kwietnia. Zresztą
treuhänder nas uprzedził, żebyśmy wyjeżdżali wcześniej, bo jeżeli nie, to przejdziemy przez obóz. I my wzięliśmy od landrata przepustkę – najpierw ja, bo rodzice chcieli, żebym już wyjechała. Miałam wówczas początek piętnastu lat, więc bali się, że mnie na roboty wywiozą. Przyjechałam od landrata z przepustką i on mówi „Niech państwo [jada] bo inaczej będziecie więzieni.” Moi rodzice pojechali i my wszyscy wyjechaliśmy do Warszawy.
- Gdzie się zatrzymaliście?
Najpierw u ciotki mojej matki, Redlowej, na placu Zbawiciela miała mieszkanie. Potem rodzice kupili mieszkanie w domu Glassa na Mokotowskiej. Nie pamiętam, który to był numer – chyba czterdziesty któryś. Ten dom był budowany niedawno przed wojną. Bardzo eleganckie mieszkanie, trzypokojowe. Po dwóch latach Niemcy nas stamtąd też wyrzucili, dlatego że [jak] powiedzieli kupiliśmy mieszkanie od Żyda. Bo Glass był Żydem. Bardzo bogatym Żydem. Miał przed wojną dwa wielkie domy.
- Czy pani uczęszczała gdzieś na tajne nauczanie?
Tak. Od razu do gimnazjum, które kończyła moja matka i ciotka, i druga ciotka itd. U Platerówny. Tylko że straciłam rok. Bo cały ten rok się nie uczyłam i straciłam rok. Ale wtenczas to było pod pokrywką gimnazjum zawodowego – coś takiego. Następny rok, gdy poszłam do liceum, to już były komplety. Szkoły wtenczas zajęli Niemcy. Więc tam mieszkaliśmy. Wyrzucili nas chyba w 1942 roku w lecie i przenieśliśmy się za plac Narutowicza na ulicę Matejki 7 – zaraz za kościołem Świętego Jakuba. I tam byliśmy aż do chwili, kiedy wpadłam – to był pierwszy kwietnia.
1944 rok. Nie wiem kto, ale ktoś nas „sypnął”. Niemcy wzięli nas.
- Sypnął rodzinę, czy panią?
Nie wiem. Raczej mnie chyba, bo rodzina nie należała nigdzie.
- Pani już była zorganizowana w tamtym czasie?
Już w 1942 roku poszłam na kursy sanitarne – to już było pewnie prywatne. Uczyłam się normalnie w gimnazjum, ale po to, żeby być sanitariuszką, jeżeli coś przyjdzie. Bo nie byłam pewna czy będzie Powstanie, czy będę w lasach. W każdym razie [chciałam robić coś], żebym mogła pomóc w razie czego. To był 1942 rok. W roku 1943 już złożyłam przysięgę, nie wiem gdzie, nawet nie wiem, kto był dowódcą. Chociaż mogłam się dowiedzieć, dlatego że w obozie tym, w którym byłam potem w niewoli, głównym naszym [miejscem] był szpital. Niemcy nazywali to zdaje się „lazaret”. Wówczas głównym naszym dowódcą był główny lekarz ze szpitala wojskowego. Nie pamiętam w tej chwili, jak się nazywał. [...]
- Proszę powiedzieć o okolicznościach tej wpadki, o której pani mówiła.
Nie wiem, kto zdradził, więc nie mogę powiedzieć. Okoliczności były takie, że tego dnia był telefon o szóstej rano „Przychodź!” Przyszłam...
- Dokąd pani miała przyjść?
Do naszego domu. Nie pamiętam już, które to było mieszkanie. W każdym razie tam, gdzie się zbieraliśmy. Przyszłam. Mówią „Słuchaj, wszystko wpadło. Ktoś zdradził. Niemcy w nocy [weszli] do willi naszego dowódcy i wszystkie podłogi [zerwali]. Wszystkie nasze papiery wyciągnęli, a tam były nasze prawdziwe imiona i nazwiska i adresy.” No więc wszyscy wpadliśmy. Ale, ponieważ myśmy się tak szybko o tym dowiedzieli… Aha! A moja [przełożona], dowódca, którą znałam prywatnie – Zosia Klaber – mówi „Proszę pani, może pani pójdzie zawiadamiać? Albo nie! Pójdzie pani prosto do domu, gdzie była rewizja.” Przypuszczam, że było po mnie widać, że [się boję]. A ona mówi „Niech się pani nie boi. Będzie pani obstawiona ludźmi. W razie, czego ostrzegą, żeby pani nie wchodziła.”
- Po co pani miała tam pójść?
[Po to], żeby zobaczyć, do jakiego stopnia jest wszystko wzięte. Bo to była willa, gdzie na górze mieszkał nasz dowódca z żoną. Oni mieli jedno małe dziecko i drugiego się spodziewali. A na innym piętrze mieszkali jego rodzice, czy jej rodzice – już nie pamiętam. [Chodziło o to], żebym sprawdziła i dowiedziała się, co i jak. No więc tam pojechałam. I rzeczywiście: wszystkie podłogi podniesione, wszystko wzięte. A wiadomo było, że tam były wszystkie dokumenty. Ona tam wysłała inne, żeby wszyscy uciekali, żeby wszyscy opuszczali domy.
- Ale pani nic się tam nie stało wtedy? A jak wracać potem?
Nie. Ja tam byłam i prawdopodobnie byłam obstawiona. Nie widziałam tych ludzi, ale powiedzieli, że będę obstawiona. Potem wróciłam do domu i zdałam jej sprawę, że tak i tak jest. Że rodzice są, że wzięli tylko „Prawdzica”. Nie znam jego nazwiska, ale „Prawdzic” to był jego pseudonim. Wzięli jego i jego żonę, która się spodziewała dziecka i ich dziecko, a rodziców, którzy mieszkali na innym piętrze, zostawili.
- I wtedy zerwały się kontakty?
Z tamtą organizacją zerwałam [kontakty] absolutnie.
- A jak pani dołączyła do Powstania?
Uczyłam się, zdawałam maturę. Na szczęście zdałam – a nie było łatwo, bo ciągle gdzie indziej mieszkałam. Każdy mi przeszkadzał, jak mógł w uczeniu. Był ślub mojej ciotecznej siostry w Wielgolasie koło Mińska Mazowieckiego – w majątku wujostwa. Ona też zdawała ze mną maturę. To był chyba 24 lipiec – nie pamiętam, w każdym razie już Rosjanie nadchodzili. I trzeba było szybko jechać do Warszawy, bo jak przyjechaliśmy do Warszawy, to już Niemcy uciekali tak, jak my w 1939 roku. Bałagan na szosach był straszny! I tak się cieszyłam „Teraz wy macie to, co myśmy mieli!”Przyjechałam do mojej kuzynki, do Hanki Erbricht i mówię „Słuchaj, ja chcę gdzieś należeć. Zupełnie nie wiem, gdzie się przyczepić.” A ona mówi „To chodź ze mną, bo ja tak samo należę.” Lutka, jej starsza siostra, była jedną z tych, które zginęły na Starówce. Tam się paliły. Cztery moje kuzynki zginęły w tym samym miejscu. I ona mówi „Chodź ze mną.” Pytam „Gdzie?” Ona mówi „Pierwszy Pułk Szwoleżerów.” „OK.” I tak przystałam do niej, bo to już było tuż przed Powstaniem. Jeszcze byłam dwa dni w domu. Rodzice przyszli się ze mną pożegnać. Mój brat miał wtedy chyba osiem lat, czy dziewięć, to jak się z nim żegnałam, to łzy mu leciały. On mówił „Ja wiem, gdzie ty idziesz! Ja wiem, gdzie ty idziesz!” Ale za komunistycznych czasów to on za to przesiedział, jako siedemnastoletni chłopak. Stamtąd, już jak miało być Powstanie, to myśmy się zabrali. Najpierw było pierwsze powołanie, więc myśmy się zebrali, potem było rozpuszczenie do domów. I potem z powrotem. No i wtenczas już wyruszyliśmy…
U mojej kuzynki. U Hanki Erbricht, naprzeciwko Platerówny. To była [ulica] Piusa, ale nie pamiętam numeru ciotki. To było naprzeciwko szkoły Platerówny. No i wyruszyliśmy w Powstanie.
- Jak liczny był wasz oddział?
Idąc do niego jeszcze nie wiedziałam, jak był liczny. Dopiero, jak zaczęło się Powstanie i już weszłam w to i byłam nie tylko z dziewczętami. Bo wołali mnie „Krysia, ranny jest!” Pierwszy ranny, to był mój znajomy – Romek Fajdl.
- Umiała sobie pani poradzić?
Umiałam. To była prosta rana, nie tragiczna. Potem on znowu był w Powstaniu, jak się go wyleczyło. Więc zrobiłam mu opatrunek. Myśmy się znali prywatnie, [jak mnie zobaczył], to krzyczy „Panno Krysiu! Jakże się cieszę, że panią widzę! Szkoda tylko, że w takich warunkach. Ja bardzo panią przepraszam!” Więc on był pierwszy. Drugi, to był zabity od razu, Bogdan Otolski – narzeczony tej mojej kuzynki. To było gdzieś na Czerniakowie.
- W jakich okolicznościach zginął? To był jakiś atak?
Nie, to myśmy atakowali. To my zaczęliśmy Powstanie. Zaczęliśmy strzelać, to do nas też zaczęli strzelać.
- W którym to było miejscu?
Mnie się zdaje, że to było gdzieś na Czerniakowie, ale gdzie dokładnie... to absolutnie nie wiem. Tam trzymaliśmy się jakiś czas. Było trochę rannych. Zabity był Bogdan Otolski i nie wiem, czy jeszcze ktoś poza tym. I przyszedł rozkaz, [dał go] Leszek Tyszkiewicz, że wycofujemy się w stronę Wilanowa. Padał potworny deszcz. Wiem, że mieliśmy tylko zabierać swoje rzeczy. Miałam torbę-plecak, bo miałam rzeczy do opatrunków przy sobie, i wycofaliśmy się do Wilanowa. Wszyscy zmoknięci do suchej nitki. Absolutna cisza, bo z drugiej strony Wilanowa stali Niemcy. Stanęliśmy w jakiejś chłopskiej chałupie, w jednym pokoju. Nas było około dwudziestu dziewcząt. Byłyśmy potwornie zmęczone. Położyłyśmy się na podłodze jedna koło drugiej. No i tak – „Weź tę nogę!” – „Weź tę rękę!” – „Słuchaj, ja nie mogę oddychać, bo mi zasłaniasz powietrze!” itd. A Renia Tyszkiewicz, która była jedną z nas, a była bardzo dowcipna w pewnej chwili mówi „Wiecie co, prawdziwy szał ciał.” No naturalnie wybuchnęłyśmy wszystkie śmiechem. I tak było do rana. Rano Leszek powiedział „Słuchajcie, ja jeszcze nie wiem dokładnie, co będzie z nami, ale musicie wracać do Warszawy. Po dwie będę was wypuszczał. Jedźcie do mieszkania mojej siostry, która miała ślub dzień przedtem, a ja postaram się do was dotrzeć.” I razem z moją kuzynką, która mnie wciągnęła, z Hanką Erbricht, poszłyśmy do Warszawy. On nam powiedział, w jakim mieszkaniu u jego siostry mamy się spotkać. Ale jaki człowiek był nieprzytomny… Idziemy do Warszawy, już jest Powstanie i idzie dwóch mężczyzn naprzeciwko. I teraz czy to są Niemcy czy Polacy? Kto to jest? Jak my się mamy zachować? Co mamy mówić, że jesteśmy tu razem we dwie? I zbliżamy się do siebie obie i naraz jeden z tych młodych ludzi rzuca mi się na szyję! Patrzę – nie znam go. Ale w każdym razie pytam go skąd [się znamy], a on mówi, że z Szucha. Rozbici zupełnie. I mówi mi nazwisko. Bardzo dobrze znałam jego brata. A on już w tym szoku wziął mnie za swoją cioteczną siostrę i dlatego rzucił mi się na szyję. I mówię, że idziemy do tego [mieszkania, o którym] Leszek powiedział nam, czyli „Góral”. A on mówi „My jesteśmy z VII Pułku Ułanów”, który był już prawie wybity. Oni atakowali na Szucha i strasznie ich przetrzebili. Tam było masę moich znajomych, tak samo. Doszliśmy do Mokotowa i tam czekaliśmy na dalsze rozkazy. Minęły dwa dni nim on po nas przyszedł i mieliśmy wszyscy rozkaz, że idziemy na Mokotów. Na Mokotowie wytrzymałam do chwili, kiedy mi kazali wejść do kanałów. To znaczy: Leszek został z małą grupą, z rannymi i tylko kilku, którzy byli sprawni. A większości oddziału [powiedział] „Idźcie do Śródmieścia. Idźcie do Śródmieścia!” I my przeszliśmy kanałami do Śródmieścia.
- Czy mieliście jakieś akcje zbrojne zanim weszliście do kanałów? Pamięta pani?
Było kilka. Ale specjalne akcje, bo w samej akcji nie byłam. Byłam w tym odwodzie, gdzie wszystko było przygotowane na [przyjęcie] rannych. Sama broni nie miałam, więc w samej akcji nie brałam [udziału]. Tam tylko się przynosiło, jak byli ranni i opatrywało.
- Miała pani jakieś zaplecze sanitarne? Jakieś opatrunki?
Miałam przy sobie. Miałam wielką torbę na plecach i tam miałam wszystko to, czego potrzebowałam na pierwsze opatrunki.
- Czy jakieś kontakty ze szpitalami powstańczymi miała pani?
Mieliśmy przecież wielki [szpital], który nam rozwalili. Elżbietanki były. To tam się odnosiło tych ciężko rannych. Potem żeśmy wszystkich wynosili stamtąd, bo oni nam specjalnie bombardowali szpitale. Tak że nawet tam, gdzie się stawiało czerwony krzyż, że tu chorzy leżą, to wszystko likwidowaliśmy, bo oni specjalnie tam bombardowali, gdzie były szpitale.
- A moment wejścia do kanałów?
Wejście do kanałów…To była zdaje się godzina dziesiąta wieczorem…
To było chyba trzy, albo cztery dni przed poddaniem się. To były już ostatnie dni. „Góral” został z częścią rannych i tych młodych chłopaków, innym kazał iść do Śródmieścia. I wiem, że to była dziesiąta dziesięć wieczorem, bo spojrzałam na zegarek. Ponieważ to było pod obstrzałem, to jedni skakali, co dwie minuty, a jedni, co minutę, żeby oni nie wiedzieli regularnie. Jak widzieli, to strzelali, ale nie zabili nikogo z nas wtedy. I teraz nie wiem. Każdy mnie się pyta „W którym miejscu wyszłaś?” Nie wiem, czy to były Aleje? Nie mam pojęcia!
- Ale wie pani, gdzie pani weszła?
To była chyba Dworkowa. W każdym razie to był Mokotów. Ale zdaje mi się, że wyszłam w Alejach…
Ujazdowskich?Chyba. Ale głowy nie dam. Byłam już w takim stanie, że jak wyszłam… A mam astmę od dziecinnych lat, więc tym bardziej się bałam. Swoje pigułki trzymałam jak najwyżej, bo szliśmy w wodzie. Zaczęło się [nisko], ale potem dochodziło prawie do pasa, więc musiałam trzymać te wszystkie lekarstwa dla chorych [wysoko].
- Czy mieliście jakiegoś przewodnika w kanałach?
Mieliśmy, ale wszyscy się pogubiliśmy. To było straszne, bo się szło po trupach naszych, Polaków. Ciemno było naturalnie. W każdym razie mnie jako jedną z ostatnich [wyciągnięto] – chyba około dwunastej. I to Basia w ostatniej chwili chwyciła mnie za tułów i wyciągnęła mnie – przed samym wyjściem była równia pochyła, zupełnie śliska. Pamiętam, że już nie bardzo mogłam wyjść. Wchodziłam i ześlizgiwałam się, wchodziłam i ześlizgiwałam się… Baśka jeszcze złapała mnie z góry i mówi „Teraz!” Szarpnęła, ja też i wyszłam. W każdym razie po wyjściu z kanałów powiedziałam „Powstanie mogę przejść jeszcze raz, ale kanałów już nie!” Wtedy nie wiedziałem, że kanały mają odnogi. I jedni poszli w zły kanał, jedni wyszli na Niemców – ci byli na ogół rozstrzelani. […] Część poszła w kanały i w ogóle zaginęła a część była półprzytomna, bo zaczęli krzyczeć „Gazy! Gazy!” To nie były gazy, tylko, jak szliśmy, to poruszaliśmy wodę ze wszystkimi wyziewami. I to rzeczywiście dusiło człowieka. Mówili „Gazy!” Potem „Spokojnie! Nie gazy!” Mieliśmy jeden czy dwa [przypadki], że Niemcy, jak nas słyszeli, to otworzyli właz i strzelali do nas. Trzeba było przeskakiwać – każdy w coś innego. W każdym razie w kanale zginęli ci, co się udusili, zabłądzili… Dwóch lekarzy naszych zresztą: doktor Janek, ale nie znam nazwiska, a drugi był z żoną i oni zabłądzili. Zaginęli w ogóle. Najbardziej doświadczona z nas była Maryna. Miała pseudonim „Mary” i ona była siostrą zawodową. Już potem nawet lekarzy nie było.
- Jak wyszliście, to gdzie trafiliście? Ktoś się wami zajął?
Nawet nas wyciągali – każdy swoich. Miałam tą moją kuzynkę, od której poszłam. Więc razem z nią poszliśmy do jej matki. Bo ona mieszkała na ulicy Piusa. To nie było tak daleko od Piusa, więcej naprawdę nie pamiętam. Już pod drzwiami ciotka czekała. Były kąpiele, bo żeśmy pachniały po tym wszystkim, po wyjściu z kanału. Wszystkie [ubrania] były wyrzucone. Ale, jak dużo znaczy szczęście… Ponieważ [ciotka] mieszkała na Piusa i był na Piusa placyk, którym się szło w Aleje itd. Weszłam: wszystko ogrodzone, nikogo nie widać, a ja nie mogę wyjść z tego! Słyszę a za mną krzyczy jakiś mężczyzna „Niech pani wyjdzie stamtąd, bo tam jest obstrzał!” Mówię „Tak, ale nie mogę wyjść z tego!” I on mi wytłumaczył. Wyszłam i nic mi się nie stało i nikt do mnie nie strzelił. Szczęście w życiu, to bardzo dużo… Jeśli chodzi o zabawne rzeczy, to idziemy kanałami i w pewnej chwili Niemcy postawili nam przeszkody. A wszystko po ciemku naturalnie, bo nie wolno było nic zapalić, żeby Niemcy nie zobaczyli światła. Były druty kolczaste i jeszcze coś, i jeszcze coś, nie pamiętam. A po ciemku nic nie widać. W pewnej chwili spadła mi spódnica. Na szczęście miałam na sobie dwie. Jedna to były spódnico-spodnie, bo nie wiedziałam, czy pójdę do partyzantki, gdzie przydadzą się spódnico-spodnie. A potem gdzieś znaleźli jakiś materiał i wszystkim nam, kobietom, Leszek kazał takie same spódnice zrobić. Była miękka z wełny i nie wytrzymała tej wody i guziki popuszczały. Spadła ze mnie, ale druga została. Nie byłam rozebrana, bo druga na mnie została. Zawsze w życiu są śmieszne rzeczy. To już był prawie koniec Powstania, bo na drugi dzień było jeszcze dużo strzelaniny i na drugi czy trzeci dzień było już podpisanie… Nie pamiętam już… wiedziałam tylko, że rodzice z moim najmłodszym bratem, który miał wtedy dziesięć lat, bo nas była trójka, mieszkali na placu Narutowicza. A tam byli własowscy i tam były potworne rzeczy. Nie wiedziałam, gdzie oni są. Gdy przyszłam do Śródmieścia, to spotkałam moją siostrę, która była u doktora Januszewskiego, u przyjaciół moich rodziców. Spotkałyśmy się i powiedziałyśmy sobie „Słuchaj, nie wiemy czy w ogóle rodzice żyją, czy Jędrek żyje. Więc my się nie rozstajemy. My będziemy ciągle razem.” Chciałam iść do niewoli, bo jedno wiedziałam, że jeżeli się jest w jakimś skupisku, w jakiejś organizacji, to lepiej niż być samą jedną.
- Wyszła pani z żołnierzami?
Nie. Bo poszłam do Romka Fajdla, który był zastępcą „Górala”, czyli Tyszkiewicza i mówię „Panie Romku, ja bym chciała z wami iść.” A on mówi „Panno Krysiu, jeżeli pani może inaczej wyjść… Bo ja bym wolał nie brać kobiet, bo nie jestem pewny, co będzie z kobietami. Więc, jeżeli pani może, to niech pani [to zrobi inaczej].” Mówię „Dobrze, zobaczę.” I spotkałam się z moją ciotką, żoną wuja Otockiego. A ciocia miała sześćdziesiąt lat, a pracowała jako sanitariuszka w szpitalu. I mówi „Słuchaj, nas zabierają do Niemiec, to pojedźcie z nami. Naszym transportem.” Mówię „Dobrze.” Z tym, że one wyjechały wcześniej, a my z Hanką zabrałyśmy się na drugi transport. Ale też do szpitala, bo to był szpitalny transport. Pamiętam, że myśmy przyszły na ten drugi i było tak pełno, że się nie można było dostać do [wagonów]. I w końcu zobaczył mnie mój znajomy – Andrzej Piekarski – i woła „Krysia, Krysia! Chodź tutaj!” No i wciągnął nas jeszcze do tego wagonu. Tak, że pojechałyśmy drugim transportem.
- Z którego dworca transport wychodził?
Nie pamiętam. Wiem, że zbiórka była przed Politechniką, stamtąd myśmy szli. A już który dworzec, to naprawdę nie wiem.
- Czy od razu dojechaliście do obozu docelowego?
Nie. Zaraz powiem. Teraz były dopiero koleje… Tragedia. Nas wieźli przez Łódź. I w Łodzi ludzie byli fantastyczni: rzucali nam jedzenie, chleb. Niemcy ich bili, odrzucali, awantury okropne były. A ci, co mogli, to nam rzucali, między innymi koźlaka – kozę małą. Jeszcze trzeba dodać, że ten jeden Niemiec, który miał karabin i nas pilnował w wagonie złapał tą kozę, zabił, ugotował i nas wszystkich nakarmił. […] I teraz jest nieporozumienie między gestapo a wojskiem. Gestapo chce nas pakować do obozu koncentracyjnego, z którego akurat wywieźli Żydów, więc był pusty. A wojsko mówi, że nie, że oni podpisali umowę z naszym dowódcą, z generałem i oni dotrzymują tego. Część z nas już wyrzucili do tego obozu. Pamiętam, że z Hanką już weszłam i każda z nas sobie pomyślała, że to już koniec, bo to koncentrat. I tam, nie wiem, czy siedziałyśmy tam dwie godziny czy trzy, kiedy Niemcy się między sobą kłócili. I naraz przyszło [polecenie] „Wsiadać do wagonów! Jedziemy do Niemiec!” No i myśmy odetchnęli. Skoro ci uhonorowali umowę, więc prawdopodobnie do końca uhonorują w Niemczech. Przyjechaliśmy do obozu Zeitheim, który był niedaleko Lipska. I to był szpital. [...] Tam wysiedliśmy, przywitał nas okropny pułkownik. Dwa wielkie psy przy nim (ale nie wilki, tylko buldogi). No i myśmy powiedzieli „No to tutaj łatwo nie będzie!” Wcale tak źle w końcu nie było, tylko głód był potworny. Tam nas wysadzili i myśmy w tym Zeitheimie przetrwali do końca wojny.
- Wracamy do obozu w Zeitheim.
Cały obóz w Zeitheimie to był szpital. Byli nasi lekarze. Był przyjaciel moich rodziców – doktor Januszewski, u którego moja siostra przetrwała całe Powstanie. I właściwie nikt nas nie maltretował, ale mimo to ludzie umierali z ran i byli tam pochowani. Jedną z nas zabili. I to tak pechowo, bo to była młoda mężatka. Siedziała na pryczy i piła coś wieczorem (herbatę sztuczną sobie zrobiła, czy coś takiego) i któraś z nas prawdopodobnie, bo za drzwiami były kible, za sienią, ktoś tam wyszedł i była smuga światła. I strażnik strzelił w smugę światła.
Zobaczył smugę światła i strzelił. Przeleciała przez całe wejście do baraku. Ona piła herbatę i miała łyżeczkę. Uderzyła w łyżeczkę, odbiła się i uderzyła ją w serce. Śmierć na miejscu. To było bardzo przykre rzeczywiście. A znowu jak są wariaci, to im się udaje, bo u nas jedna (nie z naszego baraku) zaczęła uciekać. Uciekła już im trzy razy. Przechodziła normalnie przez bramę nie zwracając na nic uwagi. Ona miała szok nerwowy. I w końcu Niemcy przyszli „Trzymajcie ją! Bo my ją kiedyś zastrzelimy. My nie wiemy! My wołamy, a ona idzie naprzód!” Potem musieliśmy siedzieć przy niej i pilnować, żeby ona znowu nie uciekała. Nie wiem, kto to był.
- Czy byliście tam czymś zajęci? Czy musieliście pracować?
Nie. To był szpital, więc nie. Pracowałam u męża zaufania, który nazywał się Niżankowski.
- Kogo wybierano na męża zaufania?
On był wojewodą, gdzieś na Polesiu Polskim. Gdzieś na wschodzie Polski był wojewodą i jego wybrali.
Nie wiem. Ja w każdym razie nie… Mężem zaufania był Niżankowski, a jego zastępcą był Dereń, który miał żonę w obozie i był podporucznikiem. […]
- Czyli on był odpowiedzialny za tę grupę?
Mąż zaufania, to jest ten, który pertraktuje z Niemcami, jeżeli są jakieś kwestie, które trzeba załatwić, to on ma dostęp do dowódcy obozu.
- I u niego pani pracowała?
U niego w pokoju siedziałam sobie spokojnie i roznosiłam pocztę. Moje główne zajęcie było, jak zaczęła przychodzić poczta, albo zawiadomienie o paczkach. Bo wtenczas dostawaliśmy jeszcze paczki z Polski. Jak Polska została zajęta – ostatnią dostaliśmy z Polski chyba na Boże Narodzenie – a potem przyszli Rosjanie i skończyło się. Już nie mieliśmy paczek. I potem zdaje się, że z Czerwonego Krzyża dostaliśmy dwie czy trzy. Już potem bardzo mało. W każdym razie to, co nam bardzo doskwierało, to był głód. Był bardzo duży głód i jeszcze jak przychodziły polskie paczki – to jeszcze, jeszcze. A potem rzeczywiście był głód. Nikt nas nie maltretował… Tylko jak ją zastrzelili, to myśmy się wszystkie wystawiły – byłyśmy kobiety na ogół – i zaczęłyśmy tupać. Stałyśmy w miejscu i tupałyśmy. Zaraz przyleciał do nas Dereń „Nie róbcie tego, bo Niemcy powiedzieli, że będą strzelać, jeżeli będzie jakiekolwiek takie zachowanie.” Więc się rozeszłyśmy. I tak było do przyjścia Rosjan. Niżankowskiemu, czyli mężowi zaufania Niemcy zapowiedzieli, że oni się cofają na Zachód, bo oni się potwornie bali Rosjan i żebyśmy z nimi szli. Na to on powiedział „Nie. Tam są ludzie chorzy, albo ranni, więc ja się stąd absolutnie nie ruszam. Siedzę na miejscu i nikogo nie pozwolę ruszyć.” Niemcy się zgodzili i nawet dali Niżankowskiemu dwa czy trzy karabiny. Dlatego, że koło nas był obóz Włochów, którzy się zbuntowali przeciwko Niemcom, Jugosłowian drugi obóz, trzydziestu oficerów gruźlików polskich. Nie wiem czy jeszcze jacyś inni byli. I Niemcy jeszcze mieli trochę jedzenia. Oni chcieli po prostu, żeby Polacy utrzymali porządek, bo to się wszystko rzuci na to. I dlatego nam dali te [karabiny]. W każdym razie ja tych karabinów nie widziałam, ale mi powiedziano, że dali nam trzy karabiny.
- I wkrótce przyszli Rosjanie?
I to była najgorsza chwila.
Już Niemcy mają się wycofywać. Powiedzieli nam, że albo idziemy z nimi, albo zostajemy. Niżankowski powiedział, że zostajemy. Budzimy się bardzo rano, to był już maj. I cisza. Szalona cisza. Nie wolno było wychodzić z baraku przed ósmą rano, zdaje się. Ale my się wychylamy przez okna, patrzymy: na wieżach nie ma Niemców. Nikogo. Pustka! Cisza zupełna. Wszyscy, którzy chodzili - bo część rannych była, która nie mogła chodzić - idziemy do drutów, a za drutami – [obrazek] jak z książek, kiedy Turcy napadali na Polskę. Na małych konikach, ubrani niesamowicie (pierzyny na sobie, kołdry na sobie) i to zupełnie jak chmara Tatarów. No i oni przyjechali, zobaczyli, że obóz, a Niżankowski od razu z nimi pertraktował, powiedział, że to jest szpital. Rosjanie ciągle chcieli, żebyśmy wracali do Polski, że oni podstawią pociągi itd. Niżankowski powiedział, że one muszą być wygodne, bo to chorzy. Część z nas, która była względnie zdrowa, zaczęła uciekać na stronę amerykańską. Bo wtedy Amerykanie szli już do nas. Myśmy się cieszyli z tych wiadomości, że dojdą pierwsi. Niestety, zatrzymali się i cofnęli. Byli sześćdziesiąt kilometrów od nas. Ale niektórzy, co mieli siłę, starali się uciekać na stronę amerykańską. […]
- Próbowaliście uciekać na stronę amerykańską…
Tak. Ci, co nie mogli, to nie uciekali, tylko zostawali. Niżankowski został i część z nas zdrowych rzeczywiście uciekła. I mężczyzn i kobiet.
- Nie było problemów z ucieczką?
Nie. Brama była otwarta.
- A dozoru rosyjskiego nie było?
Gdzieś tam naokoło. U nas nie było. On powiedział, że nie chce żadnego i ci się posłuchali. A wiadomo było, co oni wyprawiali z kobietami, z Niemkami. Jakie rzeczy się działy poza obozem. Większość z nas, kobiet, starała się nie wychodzić z obozu. Ale wtenczas postanowiliśmy, to już było [po] jakimś czasie, byliśmy pod Rosjanami już kilka tygodni. Karmili nas świetnie: masę mleka, masę płatków owsianych, kartofli (o czym zawsze marzyłam).
- A te zestawy żywności, od kogo były?
Od kogo? Oni to zabierali Niemcom, co mogli, przypuszczam. Ale myśmy część mieli swojego. Mieli swoje kuchnie, swoje Rosjanki, które gotowały. Więc nas trochę podkarmiono. Jeśli chodzi o jedzenie, to się poprawiło. Tylko większość kobiet nie wychodziła z obozu, bo się bałyśmy, że nas zgwałcą. Tam też miałam przygodę. Trzydziestka nas postanowiła, że idziemy. Prawie wszystkie kobiety i jeden mężczyzna. On miał już dobre pięćdziesiąt parę lat, jego syn, który miał szesnaście lat i jeden porucznik, który stracił rękę podczas Powstania. A tak same kobiety. Umówiliśmy się, co do dnia i wszyscy wyszliśmy. Na bramie nikt nie stał, więc można było sobie iść, jak ktoś chciał. A naszym znajomym, którzy przedtem wyszli powiedzieliśmy, że będziemy szli nie wiem ile, ale żeby czekali i pilnowali. Która tam była rzeka tak od nas niedaleko? Jakieś kilkadziesiąt kilometrów, nie pamiętam. W każdym razie pewnego dnia moja najstarsza ciotka, która miała sześćdziesiątkę, i ten chłopiec, który miał szesnaście lat i ktoś jeszcze, poszliśmy. Ktoś nam powiedział, jak mamy iść. Od nich dochodziły wiadomości, jak mamy iść.
Tak. Po dwóch, po trzech, po kilka osób szło. A nas właśnie była jedna grupa większa. I pamiętam jakąś jedną noc nocowaliśmy w willi, musiał to być bardzo zamożny, albo wysoko postawiony wojskowy. Były tam śliczne obrazy, śliczne meble i zupełnie zdewastowane.[...] Przechodzimy przez most, a tam stoi Rosjanin i nas liczy. A my idziemy, jako Francuzki. Wszystkie mamy baretki. Moja ciotka znała francuski świetnie, bo kończyła gimnazjum w Paryżu i ja znałam [francuski], i moja siostra, bo w domu nas uczono. Było dużo z nas, które mówiły po francusku. Moja ciotka idzie pierwsza, przechodzimy wszystkie przez most i ten Rosjanin naraz „Wszystkie z powrotem!” Myślałam, że to Niemiec nas zdradził, ale nie. On był pijany i pomyliło mu się liczenie. Więc z powrotem
Apiać! Przeliczył i dobrze. Teraz po drugiej stronie idą francuskie ciężarówki, bo oni powiadomili Francuzów. A z drugiej strony jedzie ciężarówka Polaków – naszych znajomych, którzy przyjechali po nas. A Rosjanie powiedzieli Francuzom, że idą Francuzi. I zaczyna się: my zaczynamy kłusem biec do Polaków. Francuzi machają, pokazują, że są Francuzami… A my mówimy, że dobrze i idziemy do Polaków. Dobiegliśmy do ciężarówki, wciągnęli nas i zabrali tam, gdzie oni stali. Potem to już chciałam na uniwersytet, moja siostra chciała do szkoły, moja ciotka chciała się z mężem połączyć. I to wszystko już nastąpiło potem w Niemczech. Ja i moja siostra wylądowałyśmy w końcu we Włoszech u Andersa, moja ciotka spotkała się ze swoim mężem, [wujkiem] Otockim, i tak samo u Andersa. I potem, jak wszystkie siły Anders skierował do Anglii, to my przyjechaliśmy do Anglii.
- Teraz zaczniemy wątek z wujem. Proszę powiedzieć imię i nazwisko wuja.
Włodzimierz Otocki ożeniony z Julią z domu Lesznowską. On się urodził […] w Rosji. Uciekł podczas rewolucji. Matka powiedziała mu „Idź do Polski, tam jacyś Otoccy są!” I trafił do mojej babci, która też była z domu Otocka. Babcia go przyjęła, a mój dziadek Lesznowski już nie żył wtedy. Umarł, jak mój ojciec miał dziesięć lat. Ona była szalenie dobrą osobą i przyjęła go prawie jak syna. Mieszkał u nich, skończył uniwersytet w Warszawie, ożenił się z moją ciotką, która była od niego starsza o dwadzieścia lat, ale umierając powiedział „Słuchaj, Julia mi była wszystkim. Ja bym jej nigdy w życiu nie zostawił. Była kochanką, przyjaciółką, matką i absolutnie wszystkim!”
- Proszę powiedzieć o Polskim Państwie Podziemnym.
[…] Wuj był urzędnikiem państwowym, był zastępcą starosty. Po wszystkich studiach.
Najpierw w Rypinie a potem był w Kutnie. Jak wojna się zaczęła, był w Kutnie. I on od razu wstąpił do AK (to się na początku nie nazywało AK, nie wiem jak się nazywało). […]
- Czy on się potem przedostał na Zachód?
Nie, całą wojnę był w Polsce i potem brał udział w Powstaniu. Tylko, że nie był żołnierzem, bo jak był na studiach, to go przejechał samochód i miał krótszą nogę. Był trochę inwalidą. Był w zarządzie Powstania. […]
- Czy przeniósł się do Warszawy?
[…] Podczas wojny przenieśli się do Warszawy i wuj od początku należał do konspiracji. Brał udział w Powstaniu, był w niewoli, o ile wiem w Lamsdorfie.
- A w jakim był zgrupowaniu w Powstaniu, czy pamięta pani?
Nie. Wiem, że był w komendzie cywilnej, czy coś takiego. Dokładnie nie wiem. […] Był w niewoli, wypuścili go i spotkali się z moją ciotką we Włoszech. I on mówi „Ja do Polski absolutnie nie mogę wrócić”.
- Gdzie się potem państwo spotkaliście?
Spotkaliśmy się wszyscy we Włoszech, dlatego, że siedziałam z jego żoną i moja siostrą i potem wszyscy razem przyjechaliśmy tutaj. Tylko, że on był w wojsku, a ja byłam najpierw w kantynach a potem na studiach, a moja siostra była w szkole.
- A resztę życia, gdzie spędził?
Resztę życia spędził w Anglii. Tu są jakieś rozmaite zaświadczenia i tak dalej […]
Londyn, 2 grudnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt