Felicja Nahorska „Lucy”
Nazywam się Lucyna Nahorska z domu Brudnicka, urodziłam się w Warszawie w 1928 roku i właściwie całe życie spędziłam w Warszawie. Ojciec mój był piekarzem, miał piekarnię na Mokotowie. Wyszłam za mąż, mam córkę Krystynę, mąż nie żyje.
- Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?
Chodziłam do szkoły prywatnej na Puławskiej, do Tobolcowowej i w 1939 roku skończyłam szóstą klasę. Następnie poszłam, to już podczas okupacji było, do Gimnazjum Rożkowskiej-Popielewskiej na Placu Unii róg Bagateli. Tam zrobiłam małą maturę w 1944 roku.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
Mieszkaliśmy na Olkuskiej, był balkon i z tego balkonu widziałam jak od strony Piaseczna ulicą Puławską maszerowały kolumny Niemców. Było to bardzo przykre, to zapamiętałam. Poza tym zapamiętałam także, że jak jechaliśmy z Zalesia do Warszawy, to samoloty krążyły nad ulicą Puławską i myśmy mówili, że to są ćwiczenia. To było 1 września rano, przed południem w każdym razie, uważaliśmy że to są ćwiczenia, że to nie są jakieś niemieckie samoloty. Potem pamiętam jak stały kolejki po pieczywo, właśnie do piekarni mojego ojca. To jest 1939 rok, taki był początek.
- Czym zajmowała się pani podczas okupacji? Już wspominała pani, że się uczyła, ale czy coś jeszcze pani robiła, pracowała może?
Nie, nie mogę powiedzieć, że pracowałam, ale coś pomagałam w księgowości piekarni ojca. Natomiast w 1943 roku zostałam wciągnięta do konspiracji przez Włodzimierza Bławdziewicza. Właściwie przez około rok woziłam prasę, to znaczy głównie „Biuletyn Informacyjny” z ulicy Mlądzkiej na Grochowie, w Aleje Jerozolimskie do państwa Bławdziewiczów. [...] Później, to już było w 1944 roku w lutym, może w marcu rozpoczęłam kurs przysposobienia wojskowego i były też elementy udzielania pierwszej pomocy, zabezpieczenia złamań, jakieś takie były wykłady. Niewiele pamiętam i nie skończyłam tego kursu, bo po prostu wybuchło Powstanie.
- Jak wyglądały pierwsze dni przed Powstaniem, samo przygotowanie?
Wiem, że była taka atmosfera, że coś wybuchnie, że będzie Powstanie i wydaje mi się, że wszyscy tego chcieli, łącznie z moimi rodzicami. Takie jest moje odczucie, że chcieli się jakoś na Niemcach odegrać, tak to zapamiętałam. Miałam powiedziane, że jak wybuchnie Powstanie, to mam się zgłosić do sióstr Elżbietanek, do szpitala na ulicę Goszczyńskiego. Tak też zrobiłam.
- Jak zapamiętała pani wybuch Powstania? Jak wyglądał ten dzień?
Pamiętam olbrzymi ruch na ulicach Mokotowa. Pamiętam, że mój ojciec prawdopodobnie wiedział, że będzie Powstanie, sprowadził też dwie platformy mąki, żeby być przygotowanym, z Pragi przywieźli tą mąkę platformami konnymi. Ponieważ były trzy konie zgromadził też siano. Były jakieś przygotowania. Wiem, że miałam torbę sanitarną przygotowaną, jak to zrobiłam, kiedy, nie pamiętam. Czy był entuzjazm? Chyba raczej nie. Pamiętam, że straszny deszcz lał. Nocą pierwszego dnia wychodziłam właśnie od Elżbietanek ze dwa razy po rannych w Aleje Niepodległości i padał deszcz, to pamiętam. Była wiara w każdym razie, że zwyciężymy, to na pewno.
- Czym zajmowała się pani w szpitalu Elżbietanek?
W szpitalu, ponieważ byłam słabo wyszkolona, byłam młoda, miałam szesnaście lat… Była doktor Łążyńska i była siostra Tertulia. Jakoś widocznie przypadłam im do gustu, wiem że chodziłam z nimi zmieniać opatrunki, żadnych wielkich czynności nie wykonywałam. Coś przyniosłam, coś wyniosłam i po prostu raczej oceniam to w obecnej sytuacji, że byłam salową, tak to bym określiła. W wolnych chwilach doktor Łążyńska i siostra Tertulia, pamiętam jej imię dokładnie, zabierały mnie ze sobą żeby jakieś opatrunki zmienić, coś potrzymać, jakieś takie prace wykonywałam. Pamiętam, że strasznie mnie siostra Tertulia obrugała, bo raniutko o czwartej dałam jakiemuś choremu jabłko i ten chory widocznie był głodny, czy coś, dostał torsji, więc ona krzyczała na mnie, że ma być najpierw coś ciepłego im dane. Dałam im jabłko, bo to było Powstanie, miałam jabłko, nie miałam nic innego, tak to wyglądało.
Przeżyłam bardzo śmierć doktor Łążyńskiej. Padł pocisk, właściwie padł pocisk w kaplicę, odłamki jakieś i ona zginęła w jednym ze skrzydeł, bardzo to przeżyłam. Później jak szpital został rozbity już, to ewakuowaliśmy rannych. Bardzo płytki był rów łącznikowy przekopany przez ulicę Tyniecką, od szpitala do ulicy Tynieckiej, bo był ostrzał z Pola Mokotowskiego. Przez Odyńca, Park Dreszera na Misyjną wynosiliśmy rannych. Ponieważ tam były siostry zakonne, siostry Franciszkanki misjonarki Maryi i one już się zajmowały chorymi. Pamiętam też jak jakiegoś rannego przynieśliśmy, stała doktor, która operowała, nie wiem co ona robiła, w każdym razie zemdlała w czasie tej operacji. Polali ją wodą, ona stanęła z powrotem i kończyła tą operację. Nic nadzwyczajnego nie zrobiłam. Później jak został ten szpital rozbity, zgłosiłam się na ulicę [Tyniecką], tam była Służba Kobiet, tak się to chyba nazywało. Przyszedł równocześnie doktor… on miał pseudonim „Kowalski”, a nazywał się Laukieniecki. Zabrał mnie do drużyny, do O-3 na ulicę Wejnerta i byłam już sanitariuszką przy tej drużynie. Też nic wielkiego nie zrobiłam, na żadną akcję nie poszłam. Owszem chodziłam na czujki, gotowałam im jedzenie, jakieś opatrunki zmieniałam. Czasem doktor „Kowalski” zabierał mnie na Pilicką, gdzie był punkt sanitarny i gdzie leżało kilku chorych. Też opatrunki zmieniałam, kafelki umyłam, bo były brudne, taka była moja rola.
Powstańcy, z którymi byłam na Wejnerta… to była drużyna „Tommego”, „Tom” – pseudonim dowódcy tej drużyny, był starszym strzelcem, a nazwisko… Kalski, Henio Kalski. Tam zostałam ranna, zostałam ranna w nogę, palec mam uszkodzony. Zostałam ranna raniutko, wtedy też zostało rannych kilka osób, nawet został zabity jeden z kolegów, „Piorun” miał pseudonim. Długo sobie nie zdawałam sprawy, ponieważ tych rannych opatrywałam, nie zdawałam sobie sprawy z tego, że jestem ranna. Noga tylko mi strasznie chodziła, bo w nogę byłam ranna, więc ta noga mi drżała, ale nie wiedziałam, że jestem ranna. Dopiero później patrzę, mam krew, ranna jestem. Wynieśli mnie wtedy na Pilicką, a nocą jedna z sanitariuszek właśnie z ulicy Pilickiej, Halina zaprowadziła mnie do rodziców, bo moi rodzice niedaleko na Olkuskiej mieszkali i wyszłam z Powstania jako cywil.
Też mam, może to jest takie nietypowe wspomnienie, bo nasz dom się zaczął palić. 24 sierpnia zostałam ranna, a 27 była kapitulacja Mokotowa. Nasz budynek zaczął się palić i rodzice wynieśli mnie do drugiej piekarni, dalej, w głąb, na Racławicką do Kałasów. Leżałam w jakimś olbrzymim magazynie, po jakichś schodach schodziłam i 27 [września] raniutko, chyba czwarta, piąta rano, wpadli Niemcy, krzyknęli:
Raus! Wszyscy uciekli, a ja zostałam i przyszedł Niemiec. Zszedł do tej piwnicy Niemiec, nic mi nie zrobił, mówił nieźle po polsku. Podejrzewam, że to był jakiś Ślązak, wtedy nie umiałam tego ocenić. Ale mówił nieźle po polsku, powiedział że jest zimno, przyniósł mi palto, gdzieś znalazł jakieś palto, bo byłam tak słabo ubrana. Nogę miałam bardzo spuchniętą, więc w sandałach byłam. Przyniósł mi jakiś kij, jakąś laskę, wyprowadził mnie po tych schodach na górę, na ulicę Racławicką i kazał mi iść w stronę Alei Niepodległości. Owszem poszłam. Przechodziłam koło naszego domu. Na platformie do przewożenia towarów leżała zabita moja ciotka, która poszła po wodę i zginęła. Przynieśli ją do nas do domu, ale już nie zdążyli jej rodzice pochować. Palił się dom i znowu stanęłam na rogu Racławickiej i Bałuckiego, był olbrzymi rów łącznikowy, przez który nie byłam w stanie przejść. Przyszło dwóch Niemców, przesadziło mnie przez ten rów i poszłam dalej w stronę Alei Niepodległości. Tam był Ogród [Ciechomskich], leżało kilka ciał Niemców, leżeli w tym ogrodzie zabici, to widziałam. Doszłam do Alei Niepodległości, tam byli moi rodzice. Tak znalazłam się na Służewcu, potem w Pruszkowie, a potem w Wolbromiu. W Wolbromiu byliśmy bardzo dobrze przyjęci przez ludność, byliśmy zakwaterowani, było powiedziano, że chyba przez trzy czy cztery dni będziemy dostawali jedzenie za darmo, ale myśmy nie potrzebowali, bo ojciec piekarz poszedł do piekarni zaraz, przyniósł rano chleb, już było co jeść. Takie były warunki.
Mama załatwiła, że wywieźli mnie do szpitala do Miechowa, bo w Wolbromiu nie było prawdopodobnie szpitala. Wywieźli mnie, wyjęli mi odłamek, ale coś to nie było dobrze zrobione, bo miałam ciągle bardzo wysoką gorączkę, ropa z tej rany leciała. Tutaj to mi powyjmowali, palec mi też opatrzyli, ale noga była w złym stanie. Przyjechał po mnie wujek z Białobrzegów, zabrał mnie do Białobrzegów i znowu jest Niemiec. Internista sprowadza do mnie lekarza wojskowego, bo w szkole stacjonowali Niemcy, przyprowadza tego Niemca, przychodzi ich dwóch, jeden mi siada z tyłu na rękach, bo nie chcę się położyć, bo krzyczę, że mi odejmą nogę. To było wysoko, więc powiedziałam, że nie dam sobie nogi odjąć. Kroją mi tą nogę i za trzy dni jestem zdrowa. Po prostu dokładniej oczyścili mi tą ranę, niż ci lekarze w Miechowie, bo wydaje mi się, że w Miechowie to byli tylko interniści, nie było chirurgów i już jestem zdrowa.
Pamiętam też taki bardzo entuzjastyczny moment, jak pokazały się samoloty ze zrzutami amerykańskimi, to znaczy to Anglicy byli. Myśmy myśleli, że desant, w ogóle radość straszna. Okazało się, że tylko zrzuty, te zrzuty w dużej części trafiły do Niemców, nie do nas. Tak samo były zrzuty rosyjskie, też nie trafiały do nas. Tyle mam do powiedzenia, żadnych bohaterskich czynów nie dokonałam.
- Chciałbym wrócić jeszcze do pani służby w szpitalu Elżbietanek. Jak wyglądał pani dzień codzienny, jak wyglądały warunki aprowizacyjne, zaopatrzenie?
Ponieważ ciągle mieszkałam blisko rodziców, to od czasu do czasu poleciałam, a że była piekarnia, to coś dostałam do jedzenia z domu. Tam można było herbatę jakąś dostać. Bardzo dużo osób było usytuowanych w piwnicach, w piwnicach też były wykonywane operacje, było słabo z lekami. Wiem, że operacje głównie pod znieczuleniem chlorkiem etylu tylko się odbywały. Straszny też był dla mnie widok chorego na tężca. To był młody chłopak, miał też ogromnie zranione nogi, te rany nie goiły się kompletnie, a on z zaciśniętymi szczękami. Bywało nawet, że krew mu strużkami ciekła, straszne to było. Nie wiem czy przeżył, czy nie przeżył. Właśnie z doktor Łużyńską, ciągle mnie szarpała żebym z nią jemu zmieniała opatrunki. Pamiętam tego chłopca. Przynosiłam też rannych z Alei Niepodległości czasem, robiłam wszystko. Jak oceniam teraz jaka była moja rola, to raczej salowej. Nakarmiłam, podałam wodę, były jakieś gotowane zupy, więc czasem w kuchni ziemniaki obierałam, jak były jakieś pomidory, tak to wyglądało. Młoda byłam bardzo.
- Ilu rannych mogło przebywać w szpitalu?
Nie mam pojęcia. Dużo, w salach leżało łóżko przy łóżku prawie, z tym że starali się raczej lokować niżej chorych. Na drugim piętrze leżeli ranni Niemcy, byli tak samo karmieni, w miarę możliwości, tak samo byli opatrywani. Leżało kilku chorych Niemców, to znaczy rannych, nie chorych. Był też taki śmieszny przypadek, bo ataku ślepej kiszki dostał jakiś powstaniec, więc wszyscy się z niego śmiali, że dekownik, bo taką sobie wybrał chorobę. To też pamiętam, chyba nic więcej.
- Czy pamięta pani jakiś szczególny dzień z pani pobytu w szpitalu?
Właśnie dzień śmierci doktor Łążyńskiej bardzo przeżyłam, bo to było tragiczne. Tą doktor poznało się po pantoflu, tak zmasakrowane było ciało, bo odłamki wpadły, ci ranni, to wszystko było wymieszane razem, tak że stwierdzili, że to jest doktor Łążyńska po pantoflach, tak była zmasakrowana. To był straszny dzień. Też takie bardzo poważne przeżycie, też odbyło się na terenie szpitala, jak przyszedł ojciec jednego z moich przyjaciół. Ewaryst Grześkowiak zginął na Czerniakowie, a koledzy go przynieśli i był chowany w Parku Dreszera. W czasie tego pogrzebu też był nalot, strzelanina jakaś, odłamki leciały, to też pamiętam.
- Proszę coś opowiedzieć o bombardowaniu szpitala.
Bombardowanie rozpoczęło się wtedy, jak padł ten pocisk, od którego zginęła doktor Łążyńska, prawdopodobnie padł przypadkowo. Wtedy ordynator szpitala kazał wywiesić znak Czerwonego Krzyża na dachu i od tej pory zaczęło się systematycznie samolot za samolotem, pociski, zaczęli tłuc w ten szpital już regularnie. Niemniej jednak trochę chorych zostało w tym szpitalu w piwnicach, z tymi siostrami zostali, nie wszyscy zostali wyniesieni. Oni się potem uspokoili, już potem nie tłukli tak. Jak zbombardowali… to było dość widoczne z Pola Mokotowskiego, a na lotnisku, na Polu Mokotowskim stacjonowali Niemcy. Myśmy mieli czujki, jak byłam na Wejnerta to myśmy mieli czujki, takie rowy pokopane, że nocą się pilnowało tego terenu, ale oni byli dalej i mieli dobry widok, dobry wgląd w ulicę Goszczyńskiego.
- Czy podczas bombardowania dużo osób zginęło?
Wtedy zginęło dużo, to znaczy ta sala była kompletnie zmieciona. Było może osiem, dziesięć łóżek, dokładnie nie wiem i właśnie ta doktor, a była to tak oddana lekarka, tak sympatyczna. Zresztą taka już pani… mogła mieć ponad czterdzieści lat, czyli doświadczony lekarz.
- Po tym bombardowaniu nastąpiła częściowa ewakuacja szpitala, tak?
Tak, właściwie prawie całkowicie, zostało trochę osób na dole w piwnicach. Ale myśmy ewakuowali właśnie na Misyjną, do prywatnych domów, trochę na Ursynowskiej też ktoś, ale ja tego nie robiłam.
- Proszę powiedzieć coś więcej o pani działalności już w oddziale, do którego trafiła pani już po służbie w szpitalu.
Niewiele robiłam, w żadnej akcji bojowej nie brałam udziału. Głównie się skupiałam na tym, żeby rannemu opatrunki pozakładać, coś ugotować. Chodziliśmy do nas do domu, to znaczy do moich rodziców do domu, przynosiliśmy jakąś mąkę, kluski kartoflane żeśmy gotowali, żeby było co jeść. Ponieważ byłam jedyną dziewczyną, to gotowałam jedzenie, zresztą nocowałam tam, do domu to wpadałam na chwilę z kimś, po jakiś prowiant. Nic wielkiego nie robiłam. Na Pilicką też chodziłam, na Pilickiej pomagałam, ale to pomagałam też ciągle w różnych pracach.
- Wspominała pani sam moment kapitulacji, jak ten dzień wyglądał?
To było już tragiczne, rzeczywiście to było tragiczne, bardzo dużo osób było zabitych i Niemców i Polaków i ta moja ciotka zabita. Już wtedy byłam w domu, jak kapitulował Mokotów, to już byłam w domu, a jak kapitulowała Warszawa, to byłam w Pruszkowie wtedy. Też były okropne warunki, też nie było jedzenia. Jeszcze na tyle się szczęśliwie złożyło, że jak szliśmy z alei Niepodległości na Służewiec, to wyjechał jakiś sklepikarz z wozem, folksdojcz, do którego moi rodzice dostarczali pieczywo. Wziął mnie na wóz, mamę, ojca nie i na Służewcu znalazłam się na punkcie dla chorych, dla rannych, on potem ojca przyprowadził. Widziałam też chłopców z naszej drużyny, już byli odgrodzeni, odizolowani jakąś siatką, pomachaliśmy sobie, też nic wielkiego.
- Stamtąd trafiła pani do Pruszkowa?
Tak, stamtąd pojechaliśmy do Pruszkowa pociągiem, a z Pruszkowa do Wolbromia. W tym pociągu jak jechaliśmy z Pruszkowa do Wolbromia, też był strasznie przykry incydent. Jechaliśmy oczywiście wagonami towarowymi odkrytymi i przejeżdża się przez tunel. Jak wjechaliśmy w ten tunel, to podniósł się krzyk, że przywieźli nas do kamieniołomów, a to po prostu jakaś taka panika i nieznajomość terenu. To też był przykry przypadek.
- Co się potem z panią działo?
Potem znalazłam się w Białobrzegach, wujek mnie zabrał z Miechowa do Białobrzegów i ten lekarz, Niemiec, wyleczył mi nogę. Ponieważ rodzice moi mieli willę pod Warszawą w Zalesiu, to tam żeśmy się znaleźli, cała rodzina. Tam byłam do kapitulacji, do 17 stycznia. Pamiętam, że 17 stycznia z ojcem żeśmy przyszli do Warszawy, wszystko zniszczone, zrujnowane, wszystkie maszyny z piekarni wywiezione. Konie, to znaczy koń jeden padł w czasie Powstania, a dwa inne zabrali do wojska, jak to mój ojciec mówił: „Zabrali konie do wojska”. Powstańcy prawdopodobnie zabrali, tego momentu nie widziałam, bo byłam właśnie w szpitalu. Nic ciekawego.
- To bardzo ciekawe, naprawdę.
Ciągle właśnie podkreślam to, że mnie jednak dwukrotnie pomogli… Właściwie trzykrotnie pomogli Niemcy, bo jeden wyprowadził mnie z piwnicy, Polacy mnie zostawili, przyjaciółka, z którą chodziłam do szkoły, po prostu to jest panika, to jest odruch,
Raus, to uciekli. Wyprowadził mnie z tej piwnicy, dwaj przesadzili mnie przez rów i trzeci leczył mi nogę. Chodzę, mam poharataną oczywiście, ale chodzę.
- Jakie jest pani najgorsze, a jakie najlepsze wspomnienie z Powstania?
Najlepsze… Najlepsze, jak spotkałam koleżankę, z którą właściwie byłyśmy razem w konspiracji, Irkę Pacholską. Byłyśmy razem u Elżbietanek, jak rozbili szpital, to poszłam do tej drużyny na Wejnerta, do „O-3”, a ją skierowali na Czerniaków. Spotkałam ją, żyła, głodna była, brudna była, a ja miałam butelkę miodu i tą butelkę jej dałam, to pamiętam. Nie była to pełna butelka, trochę miodu było i to jej dałam. To było miłe, cieszyłam się strasznie, że ją spotkałam, ale ona zginęła. Kontaktowałam się potem z rodziną, nie wiedzą, co się z nią stało, zginęła prawdopodobnie na Czerniakowie i nie było informacji, co się z nią stało. Najgorsze… Bo ja wiem… Chyba jak wychodziliśmy z Warszawy, jak już nas szarpali, jak swoją ciotkę zobaczyłam na tej platformie, na podwórku leżącą, to wszystko było rozbite, przykre było bardzo. Nawet ci Niemcy leżący w Ogrodzie [Ciechomskich], było to okropne. Też jak byłam na Misyjnej, jak tam było strasznie ciasno, jak było ciężko, i ta lekarka jak zemdlała, dla mnie to był też szok. Ale wstała i dalej zaczęła coś robić, to znaczy operowała dalej.
- Czy chciałaby pani coś dopowiedzieć, coś dodać na temat Powstania?
Nie wiem, są teraz takie głosy, że było niepotrzebne, że takie duże ofiary ponieśliśmy, zarówno powstańcy jak ludność cywilna, ale myślę, że była taka atmosfera, moim zdaniem lepiej, że to wybuchło w jakiś sposób zorganizowany, bo nie wiem czy nie byłoby jakichś samosądów, jakichś w ogóle nie zorganizowanych właśnie akcji. To byłoby chyba jeszcze gorsze. Takie jest moje zdanie.
- Co działo się z panią od momentu kapitulacji, już po kapitulacji Powstania, po tych wszystkich…
Wróciliśmy do Warszawy, ojciec dostał pożyczkę na remont piekarni, wyremontował, piekarnia ruszyła. Dostałam się na kurs przygotowawczy na studia akademickie i ten kurs ukończyłam. Ale ponieważ ojciec był inicjatywą prywatną, to na studia mnie nie dopuścili, nie mogłam na studia zdawać. Inicjatywa prywatna, to był 1946 rok. „Co ona będzie jakiegoś tam…” Nie dostałam się, to znaczy dostałam zaświadczenie ukończenia tego kursu, ale na studia się nie dostałam. Z tym że to był taki kurs trochę może dla prominentów. Pamiętam, że chodziła jedna, druga córka ówczesnego Marszałka Kowalskiego, Marszałka Sejmu, kilku dziennikarzy, dzieci dziennikarzy, a ja się znalazłam przez znajomości, bo sekretarka była znajomą, więc mnie wkręciła na ten kurs. Skończyłam i później dopiero kończyłam dalej naukę, ale wtedy nie dostałam się po tym kursie, bo prywatna inicjatywa, więc nie ma prawa. Takie były czasy.
Też pamiętam taki moment, że jak rozpoczęłam pracę, to już byłam dorosła i w ankiecie napisałam, to znaczy w swojej naiwności napisałam, że byłam w Armii Krajowej, że byłam w Powstaniu. Wezwał mnie do siebie kadrowiec, który był z Mokotowa i powiedział: „Proszę nową ankietę wypełnić, tego proszę nie pisać”. Też takie były momenty.
Warszawa, 16 marca 2007 roku
Rozmowę prowadził Maciek Bandurski