Krystyna Kucharzyk „Klementyna”
Nazywam się Krystyna Kucharzyk i jestem warszawianką od czwartego roku życia, bo moja rodzina pochodzi z Rzeszowszczyzny i tam się urodziłam. Jak miałam cztery latka, rodzice przeprowadzili się do Warszawy i w związku z tym nie mogę nic pamiętać z tamtych czasów. Poza tym, że byłam bardzo przerażona, kiedy do stadniny mojego dziadka przyjechał fryzjer, który strzygł konie i powiedziano, że mnie też trzeba podstrzyc. Uważałam, że jest to niemal równoznaczne z obcięciem głowy i uciekałam przez cały ogród. Aż w końcu mnie złapali.
- Czyli rodzina pani przeprowadziła się do Warszawy?
Tak, jak miałam cztery latka.
- A proszę mi powiedzieć, gdzie państwo mieszkaliście?
Najpierw mieszkaliśmy w Zielonce pod Warszawą. A potem już w Warszawie.
- Czym się zajmował pani ojciec, pani rodzina?
Mój ojciec był pochodzenia wiejskiego, ale miał trzy fakultety i jeden doktor. Poznał moją mamę w bardzo romantyczny sposób. Bo moja mama zażyczyła sobie, żeby zdawać maturę w taki sposób jak chłopcy. A w Łańcucie było tylko gimnazjum męskie. Tak się uparła, że nie chce pójść do żadnego instytutu, w którym uczą tylko francuskiego, tańca i gry na fortepianie (zresztą grała pięknie na fortepianie), że w końcu dziadek, bo mama była najmłodsza z ośmiorga, udał się do tego gimnazjum i powiedział, że ma taki kłopot z najmłodszą córką: „Uparła się i już! Nie pójdzie do instytutu Sacre-Coeur we Lwowie, tylko tak się uparła!” Oni powiedzieli: „My tu mamy takiego doktora, który często bywa w Łańcucie, bo ma chorego ojca, niezaradnego, któremu trzeba pomóc i parę braci i sióstr, którzy są bardzo mali. A on jeden był najstarszy, który mógł pomóc, i często bywał. On będzie mógł udzielać lekcji pana córce”. Dziadek powiedział: „Wszystko w porządku, ale ja będę go wpuszczał kuchennym wejściem, bo wiadomo: jak chłop, to chłop”. Dziadek miał niedemokratyczne poglądy. Ale z tych niedemokratycznych poglądów wynikło to, że moja mama zakochała się beznadziejnie w moim ojcu i mimo sprzeciwu rodziny, uciekli do Przemyśla, wzięli ślub (znaleźli jednak życzliwych świadków). I odtąd było to bardzo piękne, wzniosłe małżeństwo. Niestety mój ojciec, mimo że zrobił dużą karierę (wkrótce zaangażował go pan premier Sławoj Składkowski, jako dyrektora spraw administracyjnych w Departamencie administracyjnym), to ciągle dojeżdżając do [swego] ojca, by mu pomóc w żniwach, pracując w ministerstwie miał wiele wyjazdów zagranicznych. Znał wspaniale obce języki – był bardzo utalentowany w tym zakresie. Zmarł na gruźlicę w Otwocku. I moja mama została sama.
- Ile miała pani wtedy lat?
Dziewięć.
- Czyli już chodziła pani wtedy do szkoły?
Tak, chodziłam do szkoły i miałam ukochaną nianię (nazywała się Marianna Wigier), bez której nie wyobrażałam sobie życia. Niania odprowadzała mnie do szkoły. Niania wszystko koło mnie robiła i w ogóle ją uwielbiałam i do dzisiaj się za nią stale modlę. […] Chodziłam do liceum imienia Słowackiego, które wtedy było liceum żeńskim, bo przed wojną nie było szkół koedukacyjnych. Byłam w liceum Słowackiego, a koło Politechniki było męskie gimnazjum „Przyszłość” i obie te szkoły współpracowały ze sobą pedagogicznie. Taki program naprawdę godny jest powielenia. Chłopcy byli zapraszani przez nasze panie profesorki razem z profesorami na różne potańcówki, tak że musiałyśmy się uczyć tańczyć, żeby to jakoś wychodziło. Przychodziły też [wtedy] mamy tych chłopców, bo one też chciały coś zrobić z konsumpcji. I chciałam powiedzieć, jak to wtedy nas cnotliwie wychowywano, konsumpcja w szkole (już nie mówiąc, że bez alkoholu!) [była taka, że], młodzież miała kakao i ciastka a profesorowie mieli do wyboru: kawę- uważaliśmy, że to byłoby wielkie wyróżnienie, gdybyśmy dostali kawę, ale dla nas było to zakazane - lub herbatę i jakieś dodatki. I następowała prezentacja. Tego nas uczono – dobrych manier. Profesorowie podchodzili, przedstawiali się, oczywiście młodsze panie prosili do tańca – te starsze z góry mówiły, że nie tańczą. A potem podchodzili do nas, a my siedziałyśmy pod ścianą przerażone, że nikt nas nie poprosi, i przedstawiali się nam, a my chłopcom. Potem było bardzo miło: wszyscy tańczyli, bawili się. Pamiętam tylko incydent, że jeden z profesorów podszedł do tańczącego i powiedział: „Pan nie jest od nas! Nie jest pan naszym uczniem.” A on mówi: „Nie jestem”. - „To jak się pan tu dostał?” Bo widział: stare chłopisko, a tu młode dziewczęta. „Wślizgnąłem się”. - „To ja poproszę, żeby się pan łaskawie wyślizgnął!” W każdym razie wspaniale nas uczono. Specjalnością naszej szkoły były języki obce. A więc goście zza granicy przyjeżdżali wizytować naszych profesorów. Do końca życia będę pamiętała wspaniałe lekcje języka francuskiego z panią Janette Chouqchton, która oprócz merytorycznych treści przedmiotu potrafiła nam na zakończenie, żeby był jakiś „słodki cukierek”, podać jakąś anegdotę z życia królów i ich metres. To inne profesorki się trochę gorszyły, że takim panienkom się o metresach nie mówi. I wspaniała była nauczycielka angielskiego, Amerykanka z pochodzenia Klara Yastroch. Była też znakomita germanistka, ale mnie nie uczyła niemieckiego.
- Czy pamięta pani, czy była pani członkiem jakiejś organizacji w liceum?
Byłam w harcerstwie. Ale moja mama zaczęła mnie sprawdzać (a mama była mocna w językach), że nie umiałam jakichś słówek, to się strasznie zdenerwowała, bo była bardzo wybuchowa. Pytała, dlaczego się nie nauczyłam. Ja tłumaczyłam, że miałam zbiórkę. „To od jutra nie będziesz miała żadnych zbiórek!” Tak, że to był bardzo miły okres, ale mama mnie zdyscyplinowała. Moja mama nie była czystej krwi Polką – jej mama, a moja babcia była austriacką Niemką. Można powiedzieć, że mamy pewien kontakt z tą rodziną. Ile razy tam pojechałyśmy z mamą, moja babcia była dla mnie bardzo życzliwa, zajmowała się mną. Babcia zresztą świetnie mówiła po polsku – niezależnie od tego, że niemiecki był jej pierwszym językiem.
- Jak pani pamięta ostatnie miesiące niepodległej Polski? Późną wiosnę, lato…
Pamiętam to bardzo wzniośle, bo miałam nadzieję, że wygramy.
- Czuło się wojnę? Czy ludzie o tym mówili?
Oczywiście. Wtedy zdawaliśmy sobie sprawę, że będzie wojna z Niemcami, ale jakoś nie mogliśmy wierzyć w to, że moglibyśmy przegrać! Cały czas mieliśmy nadzieję, że coś się stanie, że świat ruszy… Atak na Czechosłowację był pierwszy, więc że coś się ruszy… No niestety stało się źle.
- Jak wyglądał 1 września 1939 roku? Gdzie pani wtedy była?
Nie pamiętam, gdzie wtedy byłam. Chyba był początek roku szkolnego… Chyba tak… Ale to był dziwny początek roku szkolnego, prawda? I co się stało potem… To też jest bardzo ważne i tu również muszę oddać hołd moim nauczycielom. Jak tylko Niemcy zabronili polskiego szkolnictwa, od razu zaczęło się tajne nauczanie po prywatnych domach. I te same profesorki, bez wyjątku, żadna nie odmówiła, przychodziły do prywatnych mieszkań i tam były wykłady, klasówki. Tam nas egzaminowały. Do tego stopnia, że jak zdałam maturę, to mi tylko powiedziano, że dobrze, bardzo pozytywnie, ale świadectwo dostanę po końcu wojny. To były sprawy tajne. A nazwiska tych, którzy zdali są odnotowane w kilku egzemplarzach w różnych tajnych miejscach, więc nie ma się, czego obawiać, że wysiłek naukowy pójdzie na marne. I rzeczywiście, jak zgłosiłam się po wojnie, to od razu mi powiedziano, że jutro dostanę świadectwo.
- Pani ojciec bardzo wcześnie zmarł, pani została sama z matką. Z czego żyła wówczas pani rodzina?
Premier, który zorganizował pogrzeb ojca, od razu zorganizował też grupę opiekunów, bo moja mama była życiowo niezaradna. Poza wspaniałą znajomością języków obcych, niemieckiego przede wszystkim, to nie umiała się obrócić nijak. I była wyznaczona grupa panów, którzy mieli decydować o moim losie. Ale jak oni zadecydowali, że córka wdowy ma pójść do ekonomicznej szkoły zawodowej, handlowej, bo wtedy dostanie szybko pracę, to powiedziałam: „To nie pójdę do żadnej szkoły!” - „Dlaczego?” - „Dlatego, że ja lubię języki obce, literaturę, polski, historię. To, co ja będę robiła w takiej szkole?” Nawiasem mówiąc, z matematyki byłam tępa! [...] No trudno. Uparłam się i zostało na tym, że jednak będę się uczyła w kierunku humanistycznym. To zaowocowało w przyszłości.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądała sytuacja materialna w czasie okupacji?
Bardzo źle. Była taka sytuacja, że jak ludzie przychodzili do kogoś na imieniny i chcieli zrobić prezent, to przynosili ćwierć kilo schabu, albo ćwierć kilo smalcu, czy jakiś tłuszcz. Ludzie nie mieli tłuszczu. Gotowali przeważnie kapustę, nawet nieokraszoną. To była bardzo zła [dieta]. Oczywiście moja mama po śmierci ojca, z pomocą moich opiekunów przeniosła się do mniejszego mieszkania na Starym Mieście. Mieliśmy piękne czteropokojowe mieszkanie na dzisiejszej ulicy Słonimskiego, ale mama przecież nie mogła za to płacić. [Przeprowadziłyśmy się] do mniejszego [mieszkania] razem z moją nianią.
- Czy uczęszczała pani na jakieś zbiórki harcerskie w czasie okupacji?
Nie, bo mama mnie szybko z harcerstwa wykluczyła.
- A jak się pani zetknęła z konspiracją w czasie okupacji?
Właściwie, to wszystkie nasze uczennice miały ochotę wstąpić do konspiracji, ale mnie znalazła córka przyjaciółki mojej mamy, która już była bardzo czynna w konspiracji i powiedziała: „Słuchaj, czy chcesz należeć do Związku Walki Zbrojnej?” Ja mówię: „Jak najbardziej, tylko nikogo nie znam”. „No to mnie znasz!” – i mówi: „Wobec tego przyjdziesz… Na Żoliborzu będzie zebranie dla chętnych kandydatek już przez kogoś poleconych i zobaczymy, co z tego będzie.” No i poszłam na to zebranie. Poszła też moja przyjaciółka z tej samej klasy i wiele innych dziewcząt. Tam nas ustawiono w szereg, tłumaczono wiele mądrych rzeczy, a między innymi rzecz zasadniczą, która mi bardzo do serca przypadła, że każdy żołnierz Armii Krajowej ma bronić życia każdego obywatela byłej Rzeczpospolitej, bez względu na to, czy jest Polakiem, czy innej nacji, a był obywatelem Rzeczpospolitej. „Oznacza to, moje panny, że bronimy życia Żydów, wszystkich innych nacji, wszystkich innych wyznań, które mogą być z jakiegoś powody prześladowane”. Mnie to bardzo odpowiadało, bo ja nienawidzę rasizmu, szowinizmu i tym podobnych rzeczy, które się wywodzą z nienawiści, która rodzi się, niewiadomo, dlaczego, w sercach ludzkich. I tam pani pułkownik Agnieszka, bo używałyśmy głównie imion i pseudonimów, ustawiła nas w rzędzie, wzięła kalendarz i wybierała pseudonimy dla nas. Jak już złożyłyśmy przysięgę, że będziemy posłuszne tym zasadom etycznym i jak do mnie doszła, to powiedziała, że będę się nazywać „Klementyna”. A ja, zapominając, że żołnierz ma być subordynowany, powiedziałam: „O nie! To niemożliwe! To jest straszne imię!” A ona mówi: „Co? Czy ja się przesłyszałam? Czy żołnierz się buntuje już na samym starcie?” Jeszcze powiem [później] o tej Agnieszce. Ona zginęła przechodząc przez kanał z Mokotowa do centrum Warszawy. Wspaniały człowiek, dzielny pułkownik. Jeszcze chciałam opowiedzieć o mojej nauczycielce łaciny. Aresztowali ją Niemcy, bo ją przyłapali, chodziła na tajne komplety.
Tak. Przecież, co im ta łacina przeszkadzała? Dali ją do Oświęcimia. Nazywała się Wanda Moraczewska. Zginęła w Oświęcimiu. A nasza historyczka – pani Bujalska i polonistka – pani Michalska, która była wyznania luterańskiego, były aresztowane i wysłane do Ravensbruck i tam je uratował szwedzki Czerwony Krzyż. Chciałam jeszcze powiedzieć, że moja mama trafiła tam razem z naszą nianią i miały pecha. Obie tam zginęły. W Ravensbruck. [...] Proszę sobie wyobrazić, że mojej mamie nie przyszło do głowy, żeby powiedzieć: „Ja jestem półkrwi Niemką”, bo to przecież byłoby sprzeczne z jej honorem i w ten sposób zdradziłaby swego ojca. Krystyna, z domu Wrona, po mężu Kucharzyk, pseudonim konspiracyjny: „Klementyna”. Nadano mi nazwisko w fałszywej karcie wyborczej, kenkarcie tak zwanej, dowodzie osobistym, wtedy kiedy kazano mi się skryć w Klarysewie. Była wielka wsypa w naszym pułku i po aresztowaniu szeregu osób powiedzieli, że łączniczki znają wszystkie adresy, więc przede wszystkim trzeba było upłynnić łączniczki, żeby nie wpadły w ręce Niemców. Przyszło dwóch panów do mojej mamy i do mnie i powiedzieli, żebym się pakowała, że załatwili mi miejsce nauczycielki języka angielskiego dla sześcioletniej dziewczynki u niejakich państwa Bonnerów w Klarysewie pod Warszawą. Tam mnie zawiozą, mam tam cicho siedzieć, uczyć to dziecko i być uprzejma. Tak też było. Dopiero po jakimś czasie ci sami panowie przybyli i powiedzieli, że jest mobilizacja. To było jakieś dwa dni przed godziną W. Jest mobilizacja, proszę się zbierać, trzeba wracać do Warszawy. Powiedzieli mi, że 31 lipca, 1 sierpnia mam być nie na Żoliborzu – bo tam mieliśmy najwięcej spotkań – tylko mam udać się na Mokotów. Nawet nie uzasadnili, dlaczego.
Na Żoliborzu działała już jedna, silna placówka wojskowa: „Żywiciel”. Pułk „Daniela” był drugi, a Mokotów nie miał nikogo. Wobec tego zdecydowano, że pułk „Daniela” zostanie przeniesiony z całą swoją akcją na Mokotów. Pułk „Daniela” otrzymał wtedy nazwę „Baszta”. Posłusznie, grubo wcześniej, szłam Marszałkowską na południe. Okazało się, że nie ma przejścia. Wszędzie obstawione przez Niemców, czyli nie mogę się dostać na Mokotów zgodnie z rozkazem wojskowym. Ale w południowym Śródmieściu już wcześniej ruszyło działanie, już nasi chłopcy opanowali dużą część południowego Śródmieścia i przede wszystkim megafony. Przez megafony ogłaszali: „Wszyscy żołnierze, którzy idą na południe, na Mokotów albo na Ochotę, a nie mają dojścia ze względu na obstawienie ulic przez wroga, mają obowiązek zgłosić się na ulicę Poznańską 12. Tam otrzymają rozkazy wojskowe, gdzie będą walczyli.” W ten sposób zamiast pójść do „Baszty”, czyli do mojego dawnego pułku „Daniela”, wylądowałam na Poznańskiej 12. Tam dowódcą był Zaremba - to było zgrupowanie „Zaremba” - bardzo miły, dzielny człowiek, major, ale szybko mu urwano rękę. Ja, jako nie mająca przygotowania wojskowego, nie mogę zrozumieć dlaczego, [choć tylu tam było oficerów z wyższymi stopniami, z wielkim doświadczeniem partyzanckim w lasach najbliższych, dlaczego musieli na miejsce Zaremby sprowadzać Cichociemnego z Anglii. Przybył do nas drogą lotniczą cichociemny, Franciszek Malik-Maszkiewicz, pseudonim „Piorun”. On odtąd był naszym dowódcą. Potem to już się nazywało zgrupowanie „Zaremba-Piorun”.
- Pani dotarła na Poznańską jeszcze przed 1 sierpnia?
Pierwszego. Wtedy nie doszłam i poszłam tak, jak kazano. Tam się udałam. To właśnie punkt graniczny, bo nie mogliśmy się dostać gdzie indziej i wtedy stworzyła się nowa grupa bojowa. Tam już mieliśmy znajomości: kolegów, dowódców, a tutaj trzeba było nowych ludzi poznać i pokochać. Chcę jeszcze wrócić do „Baszty”, nie mogę ominąć ludzi wartościowych, którzy mi imponowali. Otóż, oprócz „Daniela”, który był głównym szefem całej „Baszty”, i jego łączniczki, pułkownik „Agnieszki”, która przyjmowała od nas zaprzysiężenie, [było wielu innych]. Szefem całej grupy łączności był Jerzy Stawiński, znakomity scenarzysta wszystkich prawie wojennych filmów, w tym „Kanału” Wajdy. On dla Wajdy pisał wojenne scenariusze. Był głównym szefem, jemu podlegał mój szef, Kazimierz Borowski, pseudonim „Gerard’. Ale najwięcej sentymentu miałam do jednego z jego zastępców, Michała Strzemeckiego, pseudonim „Jerzy”, który naprawdę przy każdym spotkaniu, jak jeszcze w czasie partyzantki przynosiłam mu różne rzeczy, zawsze okazywał mi dużo serca: „Może byś coś, dziecko, zjadła? Tak się zmęczyłaś.” Jeszcze było urocze małżeństwo w „Baszcie”, małżeństwo Kowalewskich, oboje dzielnie walczący.
W nowym zespole, na Poznańskiej, nikogo przecież nie znałam. Wreszcie poznałam Zarembę, któremu ręka szybko upłynniła się w niebyt, potem poznałam wielu bardzo wartościowych dowódców. Dlatego, będąc zupełną ignorantką wojskową, zastanawiałam się, w jakim celu sprowadzili lotniczo Cichociemnego, kiedy ci wszyscy ludzie są na najwyższym poziomie. Ale przecież ja się na tym nie znam i nie mogę decydować. Widocznie wiedziano, że on ma największe kwalifikacje wojskowe.
- Proszę powiedzieć, jak upłynął pani 1 sierpnia. Co się działo w momencie, gdy wybuchło Powstanie?
Co my robiliśmy? Przede wszystkim wyrywaliśmy płyty chodnikowe, jedną na drugą się układało i się budowało barykady, bo wiadomo było, z której strony Niemcy będą strzelać. Do tego zaciągnęli dziewczęta też, nie tylko kawalerów. Kawalerowie raczej stali z bronią, by w razie czego, jak ktoś do nas będzie strzelał, do niego też strzelić. Drogą odwetu. Tak to było. Był dom narożny na Poznańskiej, z balkonem, gdzie świetnie się widziało wszystkie przejścia, wszystkie rogi. Tam nasi chłopcy kierowali ruchem ludzi, bo przecież ludzie musieli pójść do wodociągów, nabrać sobie wody do picia. Kazali każdemu, kto chciał przejść, żeby szedł pod barykadą na czworakach, żeby nie podniósł głowy. Pamiętam śmieszne wydarzenie, że jeden pan – cały czas mu mówią: „Panie kochany, na czworakach! Nie pokazuj tej swojej makówki!” – a on jeszcze wyżej tę makówkę trzymał. Wobec czego ludzie się aż denerwowali, ale na szczęście nic mu się nie stało. To było dyrygowanie nami. Poza tym, ze śmiesznych sytuacji: Moja koleżanka (już nie żyje, po wojnie zginęła w wypadku samochodowym) pseudonim „Anna”, kazali jej odprowadzić niemiecką grupę jeńców, bo Niemcy niektórzy się nam poddawali. Było kilkunastu jeńców, którzy się nam poddali, szli z białą chorągwią. Ona przeprowadzała ich podziemiami, piwnicami, gdzie ludność cywilna się chowała, kobiety z dziećmi. Dali jej broń nie pytając, czy wie, co to jest za broń i w ogóle czy to się je, czy się tym miesza herbatę. Poszła. Przeszła z Niemcami przez ciemne zupełnie piwnice, wreszcie wyszła na Poznańską 12. Żołnierze oczywiście pełni podziwu, że ona przyprowadziła Niemców: „Krysiu, bardzo się bałaś?” - „Bałam się, ale wiecie czego? Że ta cholera mi wystrzeli, a ja nie wiem, jak to zatrzymać.” Były różne zabawne wydarzenia.
Najgroźniejsze było przejście przez Aleje Jerozolimskie w kierunku północnego centrum, tam był największy ostrzał Niemców. Tam często była wysyłana moja koleżanka, z którą byłam zawsze i jestem w serdecznej przyjaźni, Halina z Oszymowskich Zwierzańska, pseudonim „Rafaela”. Ona stale kursowała na tej trasie. Ostrzał był okropny, ale jakoś przeżyła. U mnie były też komiczne sytuacje. Mieszkałyśmy z mamą i z nianią moją w bardzo małym mieszkanku. Pan premier Sławoj Składkowski widząc, że została wdowa z dzieckiem, od razu, jeszcze przed wojną, postarał się, żeby zamienić luksusowe, wielkie mieszkanie na małe, dwupokojowe. To było na ulicy Nowomiejskiej, naprzeciwko kościoła Paulinów, a więc niedaleko kościoła garnizonowego. Wracałam, niosłam granaty, ale na wierzchu koszyka z granatami niosłam jabłka. Widzę: grupa jedna Niemców stoi i rewiduje ludzi, grupa druga Niemców rewiduje ludzi, a jedna grupa jest wolna. Mnie ciarki ze strachu przeszły, już wiedziałam, że to moja ostatnia godzina. Byłam czasami bezczelna. Podeszłam do trzeciej grupy (nawiasem mówiąc, mówię biegle po niemiecku) i mówię: „Proszę pana, niech mi pan pomoże, moja mama mieszka tu niedaleko, niepokoi się bardzo. Czy mógłby pan mnie podprowadzić?” On zasalutował, myślał, że poderwał panienkę i chciał wziąć koszyk, żeby mi nieść, a ja mówię: „Nie, my lubimy jabłka, moja mama, moja niania i ja. Ale pan dostanie.” Dałam mu jabłko i zaprowadził mnie pod dom. Potem się szykuje do wejścia na piętro. Znowu mu tłumaczę, że moja mama byłaby zgorszona, że taki pan przystojny wieczorem mnie odprowadza. On mówi: „To ja przyjdę, proszę pani, wieczorem, kiedy nie będzie mamy.” A ja wiedziałam, że mama stale jest. Poszedł. Tyle było całej historii. Nie miałam przygód atrakcyjnych bardzo, jak na przykład Sas-Nalewajko, która prowadziła grupę Niemców i bała się, że wystrzeli. Ale my naprawdę nie byłyśmy przygotowane. Pielęgniarki to co innego, one miały przeszkolenie. My nie byłyśmy przygotowane.
- Pani zadaniem było przenoszenie meldunków?
Żeby tylko! Jak się przenosiło aparat podsłuchowy, to on tak rzępolił, że z daleka było słychać.
- Czy mogłaby pani opowiedzieć podobne historie przepraw w inne części miasta?
Stale kursowałam. Na przykład była łapanka Niemców. Miałam aparat podsłuchowy i szereg innych rzeczy. Przed budynkiem, gdzie jest Res Sacra Miser Niemcy kontrolują. Doszłam do wniosku i mówię, starałam się najlepiej jak mogę po niemiecku powiedzieć:
Entschuldigung Sie mir, aber ich habe keine Zeit – „Proszę mi wybaczyć, nie mam czasu”. Przemknęłam szybko koło nich, a oni po pierwsze zdumieni, że mówiła babka po niemiecku, po drugie, że taka bezczelna, że od razu ich mija i leci. Jakoś wyszłam obronną ręką. W ogóle bezczelność czasami się zdarza.
Tak.
- O Powstaniu proszę opowiedzieć.
Cóż o Powstaniu… Stale coś nosiłam, załatwiałam. Straszne przeżycie miałyśmy. Niemcy opuszczając pewną placówkę, gdzie nasi żołnierze wyrzucili Niemców, zostawili butelki z alkoholem. Nasi panowie, żeby opić zwycięstwo, otworzyli i zaczęli pić. Jedna z łączniczek tylko powąchała, trochę wzięła na usta i powiedziała: „Nie pijcie tego, to trucizna.” Taka była różnica, że ich dostarczono na Poznańską 12 umierających, zaraz skonali u nas, a ona się męczyła jeszcze dwie doby, tylko dlatego, że umoczyła wargi. To były związki arsenowe wpuszczone przez zastrzyk do butelki. Nie jest to honorowy sposób walki z drugim żołnierzem, ale Niemcom się tak zdarzało.
- Czy wielu żołnierzy wypiło te truciznę?
Czterech żołnierzy wypiło i trupem padło, a łączniczka, miała pseudonim „Simona”, męczyła się dwa dni i umarła na rękach moich i koleżanki mojej „Rafaeli”. Obie byłyśmy przy jej śmierci. W czasie Powstania bez przerwy coś się nosiło, coś załatwiało. W podziemiach mieliśmy łóżka, prycze, tam się spało i tam była centralka telefoniczna, którą nawet ja jakiś czas musiałam obsługiwać, kiedy została zabita koleżanka. My się domyśliliśmy, że to ta koleżanka, bo po niej została tylko ręka, ale ona miała pierścionek z rubinem, w kształcie kwiatka. Tę rękę pochowaliśmy.
- Z kim się pani kontaktowała przez centralę telefoniczną?
Po prostu był szyfr do kontaktowania się. Nabrałam trochę wprawy, wszystkie zresztą, które tam siadały musiały nabrać wprawy. Żołnierze, którzy na terenie odbierali albo nadawali wiadomości, to byli nasi telefoniści.
- Czy to były wiadomości o tym, co się dzieje na państwa obszarze?
Wiedzieliśmy dość dużo, co się dzieje.
- Pani też nadawała informacje, jak wyglądają walki w okolicach?
Tak, wiedzieliśmy. My po prostu przeżywaliśmy to wszystko. Na Poznańskiej 12 zorganizowano stołówkę. Nędzne było jedzenie, ale zawsze jakaś zupa była. Potem, jak było coraz gorzej, ludzie łapali psy i na nich gotowali rosoły, a my nawet o tym nie wiedzieliśmy. To straszne, prawda? To się nie mieści w głowie.
- Wspominała pani o zupach. Co jeszcze się znajdowało na stołówce?
Trochę cukru w kostkach można było dostać. Marnie było. Nie można powiedzieć, żeby ktokolwiek mógł utuczyć się na tym jedzeniu.
- Czy ludność cywilna mieszkająca w tej okolicy pomagała?
Ludność cywilna?! My musieliśmy im pomagać, oni byli w strasznej sytuacji. Był zacny pan, Aleksander Rembalski, miał stopień majora bodajże, był magazynierem i jak mógł, nie tylko nam, ale i ludności cywilnej pomagał.
- Na czym ta pomoc polegała?
Coś niecoś komuś mógł dać. Kawałek smalcu czy czegoś…
- Jaki pani miała kontakt z ludnością cywilną? Czy rozmawiała pani, czy miała pani okazję dowiedzieć się, jak oni to wszystko odbierają, jak się czują?
Ludzie byli przerażeni tym, co się dzieje i po prostu mieli za złe, że Powstanie powstało i wskutek tego tyle nieszczęścia. Nie zdawali sobie sprawy, że przecież po Żydach, których wyniszczyli w getcie Niemcy, kolej przyszła na Słowian. Prędzej czy później Europa Wschodnia byłaby całkowicie zniwelowana po to, by dać przestrzeń niemieckiemu Lebensraum.
- Proszę powiedzieć, jak został pani przyznany stopień kaprala. Jak to się odbyło?
To Zaremba, jak jeszcze miał rękę. Akurat jechały czołgi przez ulicę i ja miałam polecenie zanieść coś w kierunku Politechniki. Uważałam, że jak jest rozkaz wojskowy, to muszę iść. On mnie wtedy zatrzymał: „Głupia dziewczyno, gdzie ty lecisz?!” Mówię: „Kazali mi przecież tam iść." On mówi: „Czekaj, to ja cię postawię do karnego raportu za głupotę i za niesubordynację." Przeraziłam się okropnie, bo to straszny wstyd dla żołnierza: i za głupotę i za niesubordynację. A za dwa dni, jak było odczytanie różnych rozkazów, on mnie awansował.
- Czy ma pani przyjemne wspomnienia z czasów Powstania?
Przyjemne… Wszystko było wspaniałe. Może dzisiejsza młodzież nie bardzo rozumie, ale my bezgranicznie kochaliśmy Polskę i nasze miasto. Bezgranicznie. Każdy miał wiarę, że jeżeli wierzy w Boga, to go Bóg jakoś wybroni.
- Czy były takie momenty, że nie mała pani żadnych zadań, tylko mogła pani trochę odpocząć, spędzić czas na czymś przyjemnym?
Każdy miał momenty, kiedy miał tak zwany luz, [kiedy mu] powiedzieli, że może się położyć spać, że teraz nie ma dyżuru. Łączniczki miały wyznaczone dyżury i wtedy, kiedy dostawała dyżur, to czy jest najostrzejszy ostrzał czy nie, musiała iść. A jeżeli nie miała dyżuru, mogła się położyć i przespać się, ale to takie było spanie, że jeżeli akurat Niemcy bombardowali, to przecież niezbyt przyjemnie było spać, a nawet niemożliwe.
- Czy pani przeżyła jakieś bombardowanie?
No jak to?! Przecież bez przerwy nas bombardowali!
- Tak, ale mam na myśli bezpośrednie zagrożenie: w budynku, w którym się pani znajdowała, obok…
Z kilku stron bloki, ostatnie piętra były zwalone! Chociaż w Śródmieściu nie było tak wielkich zniszczeń, bo największych zniszczeń Niemcy po Powstaniu dokonali. Po prostu zrównali z ziemią niepokorne miasto. Teraz chciałabym powiedzieć, bo to nie wszystko, że nam potem, jak była kapitulacja, kazano wyjść do najbliższego obozu. Wszystkich nas ciurkiem zaprowadzili i tam przybyliśmy.
- Pani wyszła z ludnością cywilną czy jako żołnierz?
Powiedziano, że kobiety łączniczki i sanitariuszki wychodzą jako cywile, z wyjątkiem kobiet o wyższych stopniach wojskowych, które muszą być odtransportowane do niemieckich obozów wojskowych. My wyszliśmy jako cywile i tam przybyliśmy.
Do Pruszkowa. Jak nas prowadzono - bo powiedzieli, że nas niedługo wywiozą do Niemiec, jesteśmy zdrowi, silni i przydamy się w fabrykach niemieckich - to sobie pomyślałam, że będę szła ostatnia z rzędu i wskoczę do toalety. Zobaczyłam barak chorych. Wskoczyłam do toalety, cała grupa przeszła i wskoczyłam do baraku chorych. Tu muszę oddać Rosjanom sprawiedliwość. Nie każdy Rosjanin jest wróg Polski i nie każdy jest okropny. Otóż tam był felczer Alosza Baturow. Wynosił zupę, rozdawał wszystkim chorym w pryczach i wołał:
Sup połuczać, sup połuczać! , to znaczy: „Odbierać zupę!” Stanęłam w kącie jak sierota biedna i czekam. On mówi: „Coś ty za jedna?” On po rosyjsku, ja prawie rosyjskiego nie znam, ale się dogadaliśmy. Tylko tyle powiedziałam, jakoś mnie odwaga wzięła, że to musi być dobry człowiek: „Ja z Powstania.
Pomagi mienia” (Pomóż mi.) On mówi: „Dobrze. Siedź na pryczy, ja coś załatwię z moim doktorem.” - „A kto to jest wasz doktor?” – tak się jego pytałam. Ale, jak mówię, prawie nie znam rosyjskiego i wypadł taki kociokwik językowy, że szkoda gadać. On mówi: „On pracuje z niemieckim doktorem Kenigiem, ale to jest porządny człowiek i dla ciebie coś wymyśli.” Potem przyszedł, mówi: „Mój doktor powiedział, że masz powiedzieć, że strasznie plujesz krwią. Trzymaj chusteczkę, a on resztę załatwi.” Zaprowadził mnie felczer do doktora. Wysoki, postawny blondyn ten doktor. Mówi: „Doktorze” – po niemiecku się do tego Niemca odezwał, tu jeż lepiej rozumiałam – „mam chorą, badałem ją, ona się nadaje do wypuszczenia z obozu, bo jeszcze wszystkich pozaraża. Krwią pluje, to niewątpliwie TBC pneumonis” (gruźlica płuc). Więc Niemiec machnął ręką i napisali mi: Wyjście - wtedy, kiedy będzie wypuszczana grupa. Potem wypuszczano tę grupę, prawie wszystko młodych ludzi, dorodnych. Wtedy doktor Kenig się zdenerwował, że został podprowadzony w maliny. Wyskoczył do bramy i powiedział: „Jeszcze raz ich zbadam!” Wtedy rosyjski lekarz powiedział: „To ja podziękuję za pracę. Wolę iść na front, niż by mi ktoś powiedział, że się nie znam na medycynie.” Ten machnął ręką i nas wszystkich wypuszczono.
Pojechałam do mojej rodziny w Krakowie. Tam mnie Niemcy dopadli. Wujek, nie wiem dlaczego, zażyczył sobie, żebym się zaraz zameldowała, bo inaczej Niemcy zrobią im nieprzyjemność. Zameldowałam się zaraz i za dwa dni kolbami walili w drzwi: „Czy tu jest taka a taka?! Pakować się!” Wujek zaczął mieć prawie atak serca, ciocia wachlowała się przerażona, kuzynki przerażone, a ja mówię: „Nie bójcie się! Ja z niejednej opresji wyszłam. Spokoju trochę, spokoju!”
Wujek dowiedział się, że nas odwożą do Płaszowa, to był obóz dla
niebłagonadiożnych. Stamtąd zostaliśmy wywiezieni do Niemiec, do śmiesznego obozu, gdzie była zbuntowana młodzież całej Europy. Partyzanci lombardzcy, którzy byli przeciwko Mussoliniemu, partyzanci flamandzcy, partyzanci walońscy, partyzanci francuscy i oczywiście my, którym od razu powiedziano, że jesteśmy bandytami z Warszawy, chociaż nie chcemy się przyznać, bo nas złapano w Krakowie. W każdym razie nas wywieziono. Tam wkrótce się przekonałam, że Europa żyje. Była tam fabryka broni, granatów. Było tak, że Niemcy podzielili stanowiska pracy: Niemka, koło niej cudzoziemka, Niemiec, koło niego cudzoziemiec. Kobiety przeważnie albo czyściły granaty szczoteczką w środku, albo oliwiły granaty. Potem szło to do ostatniego stanowiska, do mężczyzny, który miał załadować. Tak nasi panowie różnych narodowości między sobą uzgodnili, że zawsze na tym stanowisku siedział nie Niemiec, a cudzoziemiec. W każdym razie wkrótce była taka sytuacja, że Niemcy się dziwili, że znajdowano granaty porozrzucane w różnych częściach Niemiec, które nie eksplodowały. Jak się zainteresowali, co jest w środku, to w środku była po niemiecku ulotka: „Ten granat nie eksplodował, bo był ładowany przez żołnierza wojującej Europy.”
Potem nas wysłano z Johanngeorgenstadt do Karlsbadu, a Karlsbad to były Karlove Vary i dawniej należały do Czechosłowacji. Tam najpierw wkroczyli Francuzi i Amerykanie. Trochę byłam zgorszona, że Murzyn amerykański brał niemieckie dzieci na kolana i dawał im czekoladę, a polskie dzieci na pewno czekolady dawno nie widziały. W każdym razie wreszcie ludzie, którzy tam byli z nami i widzieli, że ja się dogaduję w różnych językach, mówią: „Niech pani idzie i się ich zapyta, dlaczego oni nie robią wymarszu do miasta, tylko tak sobie przyjechali dwoma czy trzema jeepami”. Podeszłam, pytam się Amerykanów: „Dlaczego nie wchodzicie do miasta?” - „A co, nie jesteśmy? My nie Niemcy albo Rosjanie, żeby robić paradę wojskową przy trybunach.” Znowu pytam się Francuza: „Dlaczego nie wchodzicie do miasta?” - „Przecież jesteśmy, nie widzi panienka?” Więc już widać było, że się nie dogadamy.
W każdym razie oni poszli do ratusza i ogłosili, że wszyscy jeńcy, którzy byli przywiezieni do Niemiec, mają zagwarantowane przez nich wyżywienie i spanie bezpłatne w Hotelu Schitzen Haus. To był jeden z luksusowych hoteli w Karlsbadzie. Bardzo się ucieszyliśmy, bo byliśmy głodni jak nieboskie stworzenia. Koleżanki moje bardzo się ucieszyły, jak tam przyszłyśmy. Oczywiście nas dyrekcja hotelu przyjęła i wiedziała, że jako jeńcy mamy tam wszystko zagwarantowane. Koleżanki mówią: „Wiecie, najlepiej będzie tutaj, bo tu blisko restauracja. Na parterze, albo pierwszym piętrze.” Ja mówię: „Nie, moje drogie. Pójdziemy na jedenaste piętro, najwyżej.” - „Dlaczego?” - „Bo trzeba dmuchać i chuchać, trzeba dokładnie zbadać, co jest. Tam będziemy zawsze bezpieczniejsze.” Dobrze wypowiedziałam. Rano, jak zeszłyśmy, to znalazłyśmy trupa Francuza, zastrzelonego przez Rosjan, który bronił swojej rodaczki, ponieważ chcieli ją zgwałcić. Zastrzelili go i dopiero potem ją zgwałcili.
Okazało się, że w nocy wojska francuskie i amerykańskie opuściły Karlsbad w związku z tym, że to jest teren dawnej Czechosłowacji i wkroczyli Rosjanie. Tak podzielili między sobą strefy wpływów. Co się wtedy działo! Ogłosili, że która rodzina niemiecka nie wywiesi czerwonej chorągwi, to będzie odpowiadała karnie. Więc wisiały pierzyny, całe jeszcze, pełne pierza na balkonach niemieckich, żeby tylko się ratować. Rosjanie wchodzili do mieszkań, gwałcili córki na oczach ojców i matek. Były straszne rzeczy. Teraz Rosjanie mają dobre zegarki najróżniejszej marki, a wtedy kradli zegarki od wszystkich ludzi i mieli po sześć, osiem na rękach ponakładane.
- Do kiedy pani przebywała w Karlsbadzie?
Doszliśmy do wniosku, że musimy uciekać przez Rudawy czeskie, przez Erzgebirge, bo nie wiadomo, kiedy nas Rosjanie pomordują. Szliśmy wspólnie przez Rudawy, doszliśmy do miasteczka Most, po niemiecku to się nazywało Brücks, tam wsiedliśmy w pociąg i dojechaliśmy do Pragi. W Pradze było powstanie przeciwko esesmanom, bo esesmani chcieli opanować całą Pragę, a ludność czeska się zbuntowała i Czesi zaczęli wszystkie osoby podejrzane o wymowę niemiecką przepytywać. Moją koleżankę, poznaniankę, która miała wybitnie niemiecki akcent, przesłuchiwali ciężko i musieliśmy wszyscy przysięgać, że to jest naprawdę Polka i w dodatku żołnierz Armii Krajowej.
Wreszcie dojechaliśmy: przybyliśmy do Ołomuńca na wagonach z węglem, usmarowani w węglu, żeby jak najszybciej do granicy polskiej. I tu rozkosz! Na granicy polskiej witają nas rodacy! Jak jakąś delegację zagraniczną ukochaną. Rozrywają nas między siebie. Jakaś pani łapie mnie za rękę i mówi: „Ja panienkę biorę do siebie.” Ja mówię: „Uwaga, ja mam wszy, proszę pani.” Ona mówi; „Nic nie szkodzi, mam ocet sabadylowy. Umyjemy głowę, zabezpieczymy Sabadylium i wszystko będzie w porządku.” Parę dni byłam u niej, potem pojechałam do ruin Warszawy.
- Kiedy to miało miejsce? Który to był miesiąc?
To było już po wojnie, w 1945 roku. Pojechałam do Warszawy, żeby się dowiedzieć, co się stało z moją mamą i moją nianią, do ruin tego domu, w którym one były. Zetknęłam się z kobietami, które wróciły z Ravensbrück i powiedziały, że moja mama zmarła w Ravensbrück, czyli Bernatotk już jej nie uratował. Miała żylaki, żylaki pękły, powstało zakażenie, tężec i mama zmarła z tężca. A moją nianię wzięli Niemcy do komory gazowej. Czyli straciłam jedyne osoby, które miałam. I mam za to wszystko wybaczyć Niemcom. Ale Polak nie umie nienawidzić. Nawiasem mówiąc moja mama była pół krwi austriacką Niemką, ale nie skorzystała z łaski, żeby podać to i zdradzić swojego ojca, herbowego szlachcica. Tak, że zmarła jak Polka, chociaż miała połowę krwi niemieckiej w żyłach.
Tak to się mniej więcej skończyło, że ja u tych pań się dowiedziałam, co z moimi bliskimi było i zostawiłam notatkę na naszym bloku, że udaję się do stryjka w Rzeszowszczyźnie. Podałam tam dokładny adres. Proszę sobie wyobrazić, że mój nieoceniony kolega, który teraz dochodzi do stu lat życia, pan Aleksander Rembalski, był tam na miejscu, odnotował mój adres i pierwsze, co zażyczył sobie – napisał od razu polecony list do mnie: „Klementynko, moja żona i ja zafasonowaliśmy wielką willę poniemiecką w Sopocie. Zarezerwowany jest dla ciebie pokój. Za pokój nie płacisz. Córkę naszą uczysz angielskiego, a jej kuzyna francuskiego. Wracaj jak najszybciej do nas. Czekamy wszyscy.” Jak mogłam nie skorzystać? Pojechałam. Tak się skończyła moja opowieść. Potem pracowałam przez trzydzieści lat w handlu zagranicznym wykorzystując znajomość języków.
- Jak pani teraz myśli o Powstaniu?
Myślę, że to mimo wszystko było jedyne wyjście, bo i tak by nas wszystkich zniszczyli Niemcy. To już był przygotowany teren na niemiecki
Lebensraum.
Warszawa, 27 kwietnia 2007 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Weber, Anna Kowalczyk