Nazywam się Krystyna Kapisz. Jak wybuchło Powstanie Warszawskie, miałam siedemnaście lat.
Mieszkałam na ulicy Dzielnej i chodziłam do szkoły też na ulicę Dzielną.
Ojciec nie miał ładnego zawodu, bo był woźnicą, a mama pracowała u Żyda (Kirschenblatt się nazywał) i pudełka wyrabiali, ekstra płaskie, egipskie…
Do papierosów, do tego Noblesse’a.
Pamiętam, no bardzo pamiętam, płakały… Mama moja rozpaczała, bo to były takie słupy, na tych słupach były te obwieszczenia, że mobilizacja, no i wszyscy prawie płakali, że niedobrze się dzieje.
Nie, ojciec nie poszedł, brat cioteczny poszedł. A ojciec nie poszedł, nie dostał tej karty, bo to jakaś karta miała być.
Było bombardowanie, owszem, i nasz dom się spalił. Ja mieszkałam Dzielna 50. Myśmy uciekli do ciotki, ciotka mieszkała Dzielna 46, no a tu się spaliło wszystko, to pamiętam. I w ogóle bombardowania…
Nie, bo to było tak 13–14 września.
Nie, nie wszystko. Trochę tam uratowali, bo jak się paliło czwarte piętro, to trochę ojciec wyniósł pościelowego. No i wszyscy byliśmy u mojej ciotki – tam było dwadzieścia siedem osób w jednym pokoju z kuchnią.
Nic się prawie nie jadło, bo nic nie było, a właśnie mama moja z ojcem poszli tutaj pod Warszawę, chcieli chociaż trochę tej żywności czy ziemniaków… Nie było co jeść w ogóle. Mama mówi, że taka była strzelanina, że musieli uciekać i przyszli tak samo bez niczego, jak poszli. Nic nie było jedzenia, bo wszystkie sklepy pozamykane. Bardzo bieda. Wody nie było, światła nie było przecież.
Ten nasz dom jak się palił, to było okropnie – wszyscy ludzie krzyczeli, ratowali, każdy co mógł, żeby coś tam uratować z tego domu.
Ten dzień no to znów… Też nikt się specjalnie nie cieszył. Dużo tam Żydów było, to bardzo, bardzo byli podenerwowani. No a Niemcy na placu… to była Hala Mirowska wtedy, to taki kocioł wielki był zupy, grochówkę, chleby rzucali i zdjęcia robili, jak ludzie lecieli.
To było wszystko dla ludzi.
Byłam, ale nic tam nie brałam, absolutnie, tylko tyle… Tłum ludzi tam był, bardzo dużo ludzi. Byłam.
Myśmy z bratem spali u babci, a ojciec z mamą u tej cioci. A później, no to jak ojciec poszedł do pracy i mama… Trochę jeszcze pracowali z początku. Nie wiem, jak to było, że jeszcze kilka dni pracowali.
W tych samych miejscach, tak. No i Żydzi wyjeżdżali do Rosji. [Rodzice] kupili mieszkanie, Dzielna 52, pokój jeden, taki duży pokój, no i tam żeśmy się sprowadzili, tam mieszkaliśmy do tej pory, jak się z Żydami zamieniliśmy.
Jak już Niemcy zrobili takie… takie kolczaste druty były, już dzielnica nasza była żydowska, ja do szkoły już nie mogłam iść, bo było z tej… Obszar zagrożony tyfusem.
Tak, Grzybowska…
To był trzydziesty dziewiąty, od razu do szkoły już się nie poszło. Szkoła była piękna, wybudowana, nowa, ale już żadne dziecko nie poszło do szkoły w wojnę.
Tak, obszar zagrożony tyfusem i nie wolno było. I ja już nie poszłam do szkoły, no i tak byłam w domu z rodzicami. Mama jeszcze kilka dni pracowała, ojciec to w ogóle już pracował po tym wszystkim, a mama już… Żydom nie dali przecież tej pracy i mama siedziała w domu. I jak już powiedzieli, że mamy wyprowadzać… Jeszcze ojciec do tego Żyda mówi, żeby się jakoś okupili, a Żyd mówi: „Okupimy się i tak nic z tego nie będzie, i tak. I tak nas zniszczą”.
Tak, żeby dali tam, bo mieli złoto, to… No i zamieniliśmy się. Oni do nas przychodzili patrzeć mieszkanie, my do nich, no i zgodzili się rodzice na to mieszkanie na Grzybowskiej, bo ojciec pracował na tam Towarowej. I tam żeśmy zamieszkali. Matka moja biedna, w czterdziestym czwartym roku… A wcześniej umarła mnie siostrzyczka. Bardzo kochali to dziecko. No i matka jeździła na cmentarz. Wracała z cmentarza, czterdzieści lat miała i została zabita. Wysiadła z tramwaju, była strzelanina i postrzelili ją w brzuch, upadła, jechał taki pan dorożkarz, który mamę zabrał na Płocką do szpitala. Ja jeszcze ją żywą widziałam, bo tam ktoś dał znać, taka dziewczyna przyleciała, mówi: „Mama ranna”. To ja poleciałam na Płocką, z krzykiem całą drogę. Poleciałam, zachodzę, a ona mówi: „Krysiu, weź tę teczkę. Brat mój dwa tygodnie temu zginął”. Bo wujek też zginął w getcie. Rozbierali te mury i belka leciała z góry, krzyczą: „Uciekaj!”, a on nie tam, gdzie potrzeba, i ta belka go zabiła. I babcia moja dwoje dzieci straciła w ciągu dwóch tygodni. No i ta mama zmarła. Tak, bardzo przeżyliśmy.
Nie wróciłam do szkoły, bo już moja mama mówi: „Już to, co umiesz, to ci starczy” i do szkoły nie. Ale później poszłam, niedługo przed Powstaniem ojca kolega otworzył taką fabrykę wytwórni wód, to tam trochę popracowałam, a tak to nie było…
Na Ceglanej.
Bardzo blisko, tak widziałam, te getto było okropne, okropne. Ciocia pracowała u Noblesse’a właśnie, na ulicy Dzielnej i raz mówi: „Chodź ze mną do tego getta”.
Bo ona miała przepustkę, bo ona pracowała u tego Noblesse’a, to była fabryka tytoniowa. Weszłam nawet do kościoła, do Świętego Augustyna i tyle było tych ludzi – bo przechrzty też szli do getta przecież, opaski na rękach miały panie, dzieci, no dużo ludzi było bardzo. A te Żydóweczki, co ja mieszkałam w tym domu, w tym mieszkaniu – okropne rzeczy – tam była nędza okropna, okropna. Głodne, chleba nie było, nic nie było… Bardzo. No i widziałam, jak przychodzili z getta i [szli] do nas, na Grzybowską, prosili o chleb.
Do mieszkań. Wychodzili, tak. Przez ten parkan przechodzili i takie dziury były w parkanie i oni wychodzili, tak.
Nic nie było złego, naprawdę nic złego. I do nas tylko też przyszła Żydówka z naszego korytarza, z Dzielnej i też prosiła, żeby jej… Ale myśmy mieli jedno mieszkanie, to człowiek się bał. Mama mówi: „Pani Rajmanowa, żebyśmy mieli większe, gdzieś tak, a tutaj tyle ludzi mieszka na jednym piętrze, po pięć, po sześć lokatorów. Zobaczą”. Mógł ktoś oskarżyć.
Żeby te jej dziewczynki [ukryć]. Ona miała trzy córki. No ale to nie było mowy, bo było… Jakby coś spotkali, to by całą klatkę spalili i nas by rozstrzelali. Ale jak przychodzili do nas, do domu, to matka zawsze nakarmiła. Zawsze. I chłopcy, takie młode chłopaczki, bardzo przychodziło wszystko, bo nas znali. Bo też myśmy jedni mieszkali w tym domu i dozorca chrześcijanie, a tak to sami Żydzi byli – Dzielna 50.
Tak.
No nigdy… Tak, dobre były. Nigdy żeśmy się nie kłócili ani nic, kolegowałyśmy się. Ja chodziłam do szkoły z Żydóweczkami przecież też.
Wydarzeń to nie powiem, że… Owszem, raz szłam na… Mój wujek mieszkał na Żoliborzu, tam były takie baraki, raz szłam i tam właśnie stał pociąg załadowany Żydami i wołali: „Wody, wody”. Widziałam, słowo honoru, widziałam to. A oni [Niemcy] stali tak z karabinami, obstawiony cały pociąg był, a [Żydzi] tak wołali: „Wody, wody”. Bo stali parę dni przecież tam w tym… To widziałam. A jak walczyli? No mówili wszyscy, no ale to… Było małe getto i duże getto. Tu, gdzie ja mieszkałam, na Grzybowskiej, to było to małe getto. Później ich tam do… To zlikwidowali, a ich do dużego getto wzięli, no to już te duże getto było, Gęsia, Smocza, to już tam nie chodziło się.
Nie, nie. Później, to jak już później tych wisielców powiesili, na Lesznie ci wisielcy wisieli, no to już, jeszcze też…
W ogóle nie było muru, tylko ulica była i ludzie szli. Tu sądy były, a tu naprzeciwko sądów ci panowie wisieli. Okropne rzeczy. To ludzie płakali, przechodzili – tłumy ludzi tam chodziło, bardzo dużo.
No, zmieniły się, nie było też tak jak… Jedzenia nie było, kartofle dawali na kartki – bieda była bardzo. Mama nieraz jechała tam też po kartofle, bo to zmrożone kartofle dawali; chleb był okropny za Niemca, bardzo niedobry. Marmeladę się jadło, sacharynę, bo nie było ani cukru… Bieda była, była bieda.
Nie, bałam się, bałam się. Ale ojciec to widział, jak na Towarowej rozstrzelili ludzi, to przyszedł do domu… Leżał w jakimś rynsztoku, bo się bał wstać, i mówi: „Krew płynęła rynsztokiem”. Okropne rzeczy co się działy. Na Łuckiej, przy Łuckiej na Towarowej.
Słyszałam, tak, dużo. Na Grzybowskiej na przykład taka była drukarnia, to tam też przyszli, zabili i tego pana… do tego drukarza i rozwalili całą tę drukarnię. Dużo się słyszało, bardzo dużo tych różnych… I te rozstrzelania okropne były przecież.
Nigdy nie byłam, uciekałam po prostu. Jak widziałam, że idą tą stroną, to wchodziłam do bramy, bo się bałam, bałam się po prostu, miałam czternaście, piętnaście lat.
Wiedziałam, że była, ale z mojej rodziny nikt. Ojciec, nie było takiej [możliwości], brat też nie.
Starszy był dwa lata, ale on później, w Powstaniu, to poszedł i też walczył, był w Powstaniu.
A to już później, przed samym Powstaniem, to już ci chłopcy tak rozmawiali, że coś się szykuje.
Nie, nie.
Nie, jak wybijanie nie, tylko na murach pisali, że Polska zwycięży, te różne takie – to widziałam. Flagi też wieszali. A na Grzybowskiej to było tak spokojnie, nie można powiedzieć, żeby tam coś takiego się działo. Tu jeden, co na Grzybowskiej właśnie tę drukarnię rozbili, no to tak.
Tak, ci młodzi chłopcy to już mówili o tym, że coś wybuchnie, coś… W pracy na przykład co dzień nam on wypłacał, bo już czuli. No, zresztą Rosja… Już tak mówili (ja nie jestem polityczka), Rosja że podchodzi, że już blisko jest, a później się wycofali. Ci, co tam przyjeżdżali do pracy, to mówili, że Rosjanie już są blisko Warszawy, że już się coś szykuje. Mówili ludzie bardzo o tym.
Na Grzybowskiej.
Nie, akurat wyszłam i taki chłopak jechał… Ale to było po czwartej, to wcześniej u nas było. Ja byłam na podwórku, jechał na takiej rykszy on, bo tak pracował, i krzyczy: „Powstanie! Powstanie!”. No i już później, jak już to Powstanie wybuchło, chodzili, szukali jedzenia dla tych Powstańców, bo nie było co jeść, chleba nie było i pić. No, tak było.
Bałam się, bałam się, nie powiem. A ojciec mój to miał czterdzieści cztery lata i 4 sierpnia, pamiętam, wyszedł przed klatkę (trochę tak zaczęła mżawka [lecieć]), przed bramę i ja też tam byłam. Jechali na czołgach tam chłopaki – nawet czołg zdobyli – biało-czerwony sztandar, no i jechali. Ojciec mówi: „No, nie wiadomo, co to będzie, bo to mucha na lwa się porwała”. Tak powiedział ojciec. Ale jakoś tam wszystko to… Z początku radość była okropna, tego Haberbuscha otworzyli, tam było tyle żywności i ci Powstańcy wynosili tę żywność dla ludzi, rozdawali to wszystko.
No, boczek taki wędzony, boczek, taki kawał tego boczku.
Nie, nie chodziłam. Ja byłam tchórzliwa bardzo.
1 sierpnia, od razu jak już widziałam. Chłopaki wszystko poprzebierane, opaski biało-czerwone i nawet z takim chłopakiem chodziłam, co on też do tej akcji należał i na tym czołgu jechał. Znałam go.
Nie, nie. On do nas przychodził, to właściwie był mojego brata kolega, ale przychodził tam do nas, tak. I na tym czołgu… I on mnie ten boczek właśnie przyniósł z Haberbuscha. Bo było… Mąkę, mój brat na przykład mąkę też na podwórko woził, bo by nie było nic przecież. To była okupacja, 1 sierpnia, nic nie było. Ani chleba, za chlebem trzeba było całą noc stać, bochenek chleba. Jeść nie mieliśmy co w Powstaniu. No i później zaczęli nas tam nachodzić, były barykady róg Wroniej i Grzybowskiej. Później to już oni przeszli, [to znaczy] Niemcy. Podobnież wieszali – tego też nie widziałam, ale [mówiono] – i na trzepakach kobiety „ukraińcy” wieszali, mordowali ludzi bardzo. A w ogóle tam na Woli no to coś okropnego, co się działo.
Słyszałam, bardzo słyszałam, opowiadali przecież wszyscy.
Kto uciekł stamtąd. Na przykład u nas taka była… To jak myśmy już poszli na Śliską, bo na Pańskiej trochę byliśmy, później poszliśmy na Śliską i mój ojciec poszedł do innego schronu. Spaliśmy wszyscy na podłodze, jeden koło drugiego. Okropne rzeczy. On poszedł do takiego schronu i tam była dziewczynka, sześć lat, nie było nikogo, była z siostrą, uciekła z Górczewskiej. I ona właśnie… Ojciec przyszedł, mówi: „Krysia, tam jest taka dziewczynka, może byśmy ją wzięli”. Ja mówię: „Tatuś przyprowadzi”. No i przyprowadził ją do nas do schronu i ona opowiadała, to dziecko, że było ich sześcioro dzieci, matka i czwórka została, a siostra ją zabrała, uciekły po prostu tam z Górczewskiej. Siostra później poszła gdzieś czy zginęła, czy co, a to dziecko zostało. No i myśmy ją wzięli do siebie.
No bo podchodzili Niemcy coraz bliżej i trzeba było…
Pięćdziesiąt siedem. I później poszliśmy na Pańską.
Wypychali, tak, wypychali.
Sami żeśmy musieli uciekać, bo tu podpalali coraz bliżej i uciekliśmy. No, później…
Po prostu nic. Zakopało się, ale ludzie przyszli po Powstaniu i to powykopywali. Myśmy do dołu zakopali trochę rzeczy, ale co z tego, jak się wróciło po Powstaniu, nic nie było, doły puste.
Na Pańską.
W piwnicy, wszyscy w piwnicy, nie było gdzie mieszkać, bo nie mieliśmy nikogo znajomego i też rzędem tak się spało w tej piwnicy. Później, nie wiem dlaczego, ojciec jeszcze tam poszedł na tę Śliską i na Śliskiej byliśmy już do końca.
Też w piwnicy.
Po prostu nic, chleb. Nie było co jeść, nie było… Nic nie było. Ojciec, jak tam koń leżał zabity, to obcinali i nieraz przyniósł takie uduszone, ktoś tam zrobił. Trzeba było zapłacić. To to kilka razy. Nie było co jeść, nie było… Za chlebem się stało całą noc, żeby…
Stałam.
No tam właśnie na Śliskiej. Na Śliskiej była piekarnia i myśmy tam stali całą noc, żeby [dostać] bochenek chleba. To tylko ten chleb jeden się jadło, nic nie było do jedzenia, nic.
Woda tam gdzieś leciała, ale w kranach w ogóle nie było. Ale bardzo mało.
Nie. Ani się nie myło, ani się nic nie… Naprawdę, nic nie było. Nie było wody.
Wszyscy się martwili, że co z nami będzie, wszyscy się martwili. No i później jak oni ogłosili, żeby wychodzili ludzie, no to dużo wychodziło z tej Warszawy.
Bardzo, na Grzybowskiej, bardzo. Ołtarze były prawie w każdym domu, w każdym pięknie poubierane i kwiaty. Modliliśmy się bardzo, pieśni śpiewane były, wszyscy ludzie się modlili. Prosiliśmy Boga… Później było właśnie tego 6 sierpnia, to mówią: „Może Pan Bóg nam odmieni”, to jeszcze mieszkałam na Grzybowskiej. Ale nic nie odmienił i coraz gorzej było.
Nie, jeszcze byłam w domu. Ale później pocisk uderzył do nas w okna, no to już u ludzi się mieszkało, bo to nie było… już tam mieszkali ludzie. No to żeśmy schodzili do sąsiadów po prostu, bo oni… Tam były mieszkania, takie mieszkania normalne, piwnice.
Nie było tego, bo nie było co gotować. Jak jeszcze w domu byłam, no to (ja nie umiałam gotować, mogę się przyznać) raz ojciec przyniósł kartofle, włożyłam do garnka, wsypałam barszcz biały i mówię do ojca: „Ale tatuś kupił kartofle, jakie twarde”. A to był barszcz biały, no. Ojciec mówi: „No, trudno”. To tylko wtedy trochę gotowałam, ale nie bardzo. A jak już się tam poszło, to nie było gdzie gotować. Ludzie niby stawiali cegły jakoś tam, ale myśmy tego nie robili. Jadło się chleb – po prostu jak się stało, chleba się wzięło kawał i się jadło, i to starczyło.
No wyszliśmy, tak. Brat wtedy przyszedł rozbity…
Tak, tak, tylko nie wiem… Ale walczył, on też walczył w Powstaniu Warszawskim i go gdzieś tam przysypało. I przyszedł do domu, i mówi: „Tato, tam do tego schronu”. On mówi: „Nie ma… Musimy iść, też mnie przysypało”, poharatany, buzię miał taką.
No bo myśmy… On wiedział, że jesteśmy na Śliskiej, to on nas tam odwiedzał nieraz, przychodził.
Miał opaskę, no ale jak wychodziliśmy z tego Powstania, to on gdzieś tam płaszcz zdobył, taki kolejarski płaszcz, no bo ani się nie było czym przykryć, ani nic przecież. No, on walczył i przyszedł do ojca, i mówi: „No tato, nie ma rady, jak już… to musimy wychodzić”. No i tak się stało.
Nie, myśmy sami wyszli. Chyba do Towarowej aż się szło. A później to już oni nas prowadzili do kościoła Świętego Wojciecha.
Nie, a skąd?! Nie było mowy. Patefony były, grali sobie, dywany piękne porozkładane oni mieli i się śmieli z nas, jak myśmy wychodzili.
Nie, już wtedy jak prowadzili, to już nie było mowy.
Z psami i z pistoletami, jeden koło drugiego. Już później prowadzili nas do tego kościoła, a w kościele no to było: mężczyźni na lewo, kobiety na prawo i do kościoła, tak nas prowadzili.
Cały czas, cały czas była z nami. No i ojciec nawet włosy jej ogolił, bo wszy biedna miała, bo to opuszczone… Ładna taka dziewczyneczka… Mówi: „Idź do fryzjera, te włosy…”, bo to przecież jedno koło drugiego się spało. No i z nami poszła, ze mną poszła właściwie.
Do fryzjera też, ale później z nami poszła w tym szeregu tam, no bo nie było z nią…
Był, tak, jeszcze jak ja ją zaprowadziłam, mówię: „Pan jej ostrzyże te włoski”. A on nie ostrzygł, tylko aż ja przyszłam, pieniądze takie o…
No, zapłacić, to dopiero ostrzygł jej te włosy. No, tacy podli też ludzie byli.
W ławkach, na podłodze, bo dużo ludzi było tam, bardzo dużo ludzi. No i w niedługim czasie znów jak ja wychodziłam, to już mężczyzn nie było, tylko myśmy wychodzili […]. Myśmy wychodzili, no to już mężczyzn w ogóle nie było, tylko nas znów pędzili do wagonów.
Tłum ludzi, tłum ludzi.
Wszyscy. Tak, też znałam, znałam z naszego bloku też, bo dużo ludzi znajomych. Tak samo i do tego obozu też dużo poszło z naszego tego bloku, co ja mieszkałam na Grzybowskiej. Nas prowadzili do Dworca Zachodniego i tam…
Ładna pogoda była, pamiętam, 7 września wychodziłam.
7 września dopiero myśmy wyszli. No i później tam był… Jak zawieźli nas do Pruszkowa, tam okropnie dużo ludzi, okropnie. I też tak samo ja szłam z tą dziewczynką, to nie pojechałam do Niemiec, bo gdybym była sama, to wszystkie moje koleżanki pojechały do Niemiec. A ja z tym dzieckiem na Gubernię.
Nie byłam długo, bo jak poszłam, od razu był transport na Gubernię i od razu do tego transportu.
Nie, nic nie jadłam. Była kawa podobnież i tam dawali coś, ale ja nic nie jadłam. Z tą dziewczynką wsiadłyśmy do pociągu, no to był tłum ludzi znów, bo dużo ludzi pojechało, nawet moi znajomi, z mojego bloku też, jechali z całą rodziną. No i wieźli nas… Jak nas zabrali, może była godzina druga, trzecia, to całą noc i dopiero nad ranem myśmy byli w Szymanowie.
Nie, wozili nas naokoło, wozili nas. Jak się okazało, byliśmy blisko Warszawy, w Szymanowie.
W Szymanowie nas wszystkich z [pociągu] wysadzili do tych ojców, no i przyjeżdżały furmanki z pobliskich wiosek i nas na te furmanki zabierały, każdy sobie wybierał, kogo chciał: ten dwie osoby, ten trzy osoby. No i byłam u gospodarza od września do stycznia. I z tą dziewczynką, ale ona nie była ze mną do końca. Butów nie miałam. Poszłam do ojców, dali takie kamaszki, a to dziecko było nago i boso, nie miała nic. I ta gospodyni, nawet dosyć bogata była, ale powiedziała, żeby ją oddać do tych ojców. Ja poszłam tam, powiedziałam, że to nie jest moja siostra, ale ona prosiła, mówiła: „Niech pani mnie zabierze stąd”. Ja mówię: „Jak mój ojciec wróci, to cię na pewno zabiorę”. Ale ojciec nie wrócił, a ja sama byłam biedna bardzo, no i nie zabrałam jej.
Nie, nie odwiedzałam. Poszłam, spotkałam, jak wracaliśmy już, jak tylko weszli ci Rosjanie i wojska polskie, no to myśmy przyszli do Warszawy. I ci sąsiedzi moi pieszo wszystko szło z tego… Bo ten Ludwików to jest Błonie, blisko tutaj. No to myśmy szli do Warszawy. Wróciliśmy, nie ma nic.
Dobrze, dobrze. Nie do wszystkich, bo chcieli, żeby robili warszawiacy. Była taka warszawianka jedna, co nie bardzo chciała i miała dwie córki, to się kłócili, chodziła na skargi. Ale moja gospodyni…
No tam do RGO czy jak to się nazywało. To wtedy oni szli do nich, ci przychodzili i mówili: „No przecież jeść musicie dać, jak wzięliście”. No a ja to chodziłam, buraki żeśmy okopywali, no tam, nie powiem… ziemniaki też czasem trochę wykopałam, pomagałam tam… I świniom się tak siekało tym… Ale była dobra moja gospodyni, była dobra. Nawet mnie zapraszali po Powstaniu, bo pracowałam w MON-ie i panie były z tej wioski, i mówią: „Zapraszają cię tam, ten Młynarski”, no ale ja już nie poszłam.
Nie, skąd, wszyscy na stojący, jeden koło drugiego.
No brali siłę. Stali wszyscy, nikt nie zmarł, nie powiem, ale i dzieci, i dorośli, wszystko stało jedno przy drugim, a mężczyźni tak przez szpary patrzyli, gdzie my jesteśmy. Przecież wozili nas naprawdę od jakiej drugiej po południu, całe popołudnie, całą noc. Nad ranem: „Gdzie jesteśmy?”, mówią mężczyźni. Ja to tam się nie znałam, bo nigdy z Warszawy nie wyjeżdżałam. Mówią: „Jesteśmy w Szymanowie, blisko Warszawy”. A warunki były okropne. No ale później ojcowie to już dawali chleb i kawę roznosili.
Nie miałam.
Tak.
No, ona mnie kupiła. A jeszcze wcześniej to jak taki z ojcem kolega był, to żeśmy wychodzili z Warszawy i miał kurtkę na takim futerku i on mnie tę kurtkę dał, mówi: „Masz, weź tę kurtkę, bo ci się może przydać”. I ja wzięłam tę kurtkę, miałam. A gospodyni… Miałam tylko… Bo mama moja przecież zmarła, to miałam czarną sukieneczkę i jeszcze sobie przypaliłam przy piecu na kolanach. I ta gospodyni mnie kupiła dwie spódniczki. A tak to nie było w czym, bardzo bieda była, bardzo.
Wróciłam do Warszawy, na Grzybowskiej wszystko spalone, nie było mowy, wracamy na wieś. I oni też, ci – Polak się nazywali, Polacy, nazwisko. No i wracamy z powrotem. Wracamy z powrotem, a moja ciocia szła, wujek i kuzynka. „Gdzie ty idziesz?” Ja mówię: „No na wieś idę, bo wszystko spalone, nie ma…”. – „Chodź z nami”. No i oni mieszkali na Marymoncie, a córka ich na Targówku miała sklep. No i mnie zabrali tam, tam żeśmy przenocowali, później po lodzie żeśmy przeszli przez Wisłę.
Nie, też nie, też wszystko zniszczone, spalone wszystko, tej ciotki. I oni też nie mieli gdzie [mieszkać]. Idziemy do Honorki, do tej córki. Poszliśmy do niej, a ona akurat była w ciąży i mnie prosiła, mówi: „Ja ciebie też wychowywałam, zostań u mnie, zostań”. No i zostałam tam u niej. To też za jedzenie pracowałam, trochę w sklepie, trochę się tymi dziećmi opiekowałam. I tak było do maja, a w maju to mojego ojca kolega znów otworzył tę wytwórnię wód gazowych, no i tam taki pan przychodził, mówi: „Gadkowski chce, żebyś tam do niego przyszła”. Poszłam do tych Gadkowskich, to mieli czworo dzieci sami, ale byli bardzo dobrzy ludzie i oni mnie [traktowali] jak córkę. No i byłam tam u nich trochę, u nich mieszkałam, to z tymi dziewczynkami spałyśmy razem. Na Żelaznej stał taki dom, to oni sobie sklep taki zrobili i tam mieszkanie było, jak on widocznie miał pieniądze. No i tam trochę u nich byłam, a później sobie wyszykowałam taką kawalerkę, też na Grzybowskiej 47 (stoją te dwa domy). Ale woda leciała, deszcz padał, bo na trzecim piętrze, no i nie było warunków do spania.
No tak. Okno wstawiło się, drzwi mnie tam wstawił, już pracowałam, parę groszy zarabiałam, no i tam mieszkałam. A później…
No tak, tak. No jak padał deszcz, śnieg topniał, to wtedy leciało. To była kuchnia i była taka jak antresola i tu był jeszcze jeden, to pod tym się spało. No a później on wyjeżdżał do Szczecina, ten pan, z tą fabryką swoją całą lemoniady, no i zabrał mnie też ze sobą i wyjechałam do Szczecina. I dlatego nie pojechałam do tych… Ale sama biedna byłam, proszę pani, bardzo.
Bardzo zburzona. Poburzone, popalone, wszystko domy popalone. Przecież oni rzucali zapalające jakieś tam coś i wszystko się paliło. Ten dom, co ja mieszkałam, to samo, spalony wszystko. Popalone, same gruzy były, jak żeśmy wychodzili.
To wszystko stały te gruzy, te gruzy stały, popalone wszystko, cała Grzybowska była spalona przecież. Te dwa domy jakoś ocalały na Grzybowskiej.
Szukałam brata, ojca. Ale wrócił właśnie ten jeden z tego obozu, to już mieszkałam na Grzybowskiej, i mówi do mnie… Ja mówię: „Gdzieś ty był?”. – „No, byłem w Dachau z ojcem twoim, ze Staśkiem…”. I z tym, i z tym, opowiada mnie. „A Staśka waszego – mówi – to jak stał w szeregu i do niego doszedł, mówi, żeby dowód [pokazał] i on ten dowód wyjął, dowód był jakoś przerwany, no i go zabrał od razu za kościół”. To on mnie to jeden powiedział.
Tak, tak. To jego zabrali za kościół. I mówi: „Już Staśka nie widzieliśmy, już nie wrócił. No, z ojcem byłem w Dachau, byłem w innym obozie. I drugi był też – mówi – chciałem jego zabrać, tego młodego chłopaka, a on mówi, nie ja z Czyżmikiem zostaję”. A mój ojciec w tym obozie to oddawał chleb za papierosy, bo był… No, on był taki przygnębiony – matka zabita, z dziećmi rozłączony… Zginął.
Tak, przeżyło się bardzo.
No to ta matka zabita, no i w ogóle jak nas tak rozłączyli, to wszystko było smutne. I w ogóle nie było jedzenia, nie było… No, ciężkie, straszne życie było, bardzo ciężkie.
Nie było radosnych wcale, nie było. Widziało się tych trupów, te domy pozwalane, nie było komu ratować. Jak na przykład na Śliskiej taki dom wielki rozwalili, gruzów pełno, nie było komu ratować. Słychać było jeszcze, jak te ludzie jęczą. Okropne rzeczy, co było w Powstanie. A na przykład na Wolskiej to coś strasznego, co było, okropne, opowiadali. I ta dziewczyneczka opowiadała przecież, sześć lat miała, ale mówi: „Wszystkich zabili – mówi – karabin taki maszynowy – mówi – był i wszystkich rozstrzeliwali”.
Robi wrażenie. Nieraz ile popłaczę sobie – wspominam, to się płacze.
Wracają, wracają.
No nic, ja już… trudno. Z jednej to słyszałam, jak opowiadali, że oni chcieli tylko jedną noc na Warszawę – tak opowiadali, to też by nas tam dużo, ale może by tyle nie zginęło. No, ja jestem taka… nie mam pojęcia, ale strasznie dużo ludzi zginęło, zabijali. Na przykład na Marymoncie to też babcia moja mieszkała, to na Marymoncie to wszystkich tych mężczyzn zabijali, wszystkich. Straszne rzeczy się działy, okropne.
No, ja wiem… Nie miało żadnego, przeżyło się to wszystko okropnie, ale specjalnie nie miało, nie, już później człowiek… Jak już wyjechałam, później ciotka poszukiwała brata i… Bo ja nie poszukiwałam, tylko ciotka tego brata mojego poszukiwała i ojca. No, przysłali mnie, że ojciec zginął w obozie. „Staśka to nie ma… – mówi. No to ja wiedziałam i mówiłam im, że Stasiek prawdopodobnie… „Powiedział chłopak, Tadek Kłos – mówię – że Staśka zabrali za kościół. No to jak go już zabrali za kościół, to już nie ma mowy, żeby wrócił”.
W pięćdziesiątym roku wróciłam.
Nie, wyszłam za mąż i tu wróciłam do męża, na Starówce mieszkaliśmy.
Tak, znałam go już wcześniej trochę, ale tam służył w wojsku i później tutaj żeśmy się spotkali, no i chciałam przyjechać do Warszawy. Nie powiem, że nie chciałam, bo chciałam.
Szczecin nie był bardzo zniszczony, Starówka była bardziej zniszczona, ale jak ja mieszkałam na Jagiellońskiej, przy Wojska Polskiego, to był bardzo ładny, ładne bloki, ładne wszystko było.
No ten właśnie Gadkowski, bo ja z nimi byłam i z nimi mieszkałam… Później sobie też kawalerkę taką znalazłam, to ludzie dali łóżko, szafę, stół – miałam ładne, dobre meble całkiem. Bo było dużo, było dużo tego wszystkiego. A on to miał trzy pokoje, umeblowane, piękne. Nie wiem, czy on to kupił, czy jak, nie mam pojęcia.
Dużo było, dużo.
Dużo, dużo Polaków. On otworzył tę wytwórnię i tam pracowałam jakiś czas u niego.
Warszawa, 1 września 2015 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek