Józef Przewłocki „Placek”
Józef Przewłocki, urodziłem się 24 sierpnia 1928 roku w Brudzewie pod Kaliszem.
- Bardzo proszę, żeby pan powiedział troszeczkę o swoim domu rodzinnym, o latach dzieciństwa, czym się zajmowali rodzice?
Do jedenastego roku [mieszkałem] na wsi w majątku w Brudzewie, do 1939 roku. Czwórka rodzeństwa, rodzice, polowania, sielanka. Chociaż ziemiaństwo w latach trzydziestych źle się miało, ale nikt nie narzekał, bo coraz było lepiej i tak do wojny. A podczas wojny Niemcy przyszli, wyrzucili z dwoma walizkami, [przyjechaliśmy] pociągiem do Warszawy, zamieszkaliśmy na Noakowskiego w Warszawie koło politechniki.
- Jak wyglądał dzień, w którym zostaliście wypędzeni ze swojego domu?
To trochę trwało, bo kilka miesięcy. Z domu przenieśliśmy się do oficyny administratora. Stamtąd mama, która bardzo dobrze prowadziła majątek (ojciec zasadniczo tylko strzelał do zwierzyny i bardzo lubił polowania, zajmował się tartakiem, mama się zajmowała wszystkim innym), pomagała administratorowi Niemcowi wejść we wszystkie szczegóły prowadzenia majątku, to był spory majątek. Wyglądało, że tam może nawet zostaniemy, ale przyszła wiadomość –
notabene administrator był całkiem porządny człowiek, tak jak nie każdy Niemiec był gestapowcem – że jeżeli nie wyjedziemy, to mój brat i ja pójdziemy do Hitlerjugend, bo to już Warthegau, to już były Niemcy. Wtedy mama się zdecydowała (ojciec w ogóle był za granicą od 1939 roku, przez Litwę do Francji, później do Anglii się dostał), musieliśmy wyjechać. Ale dali nam tylko osobiste rzeczy, wszystko inne zostało. Specjalnego uczucia, że człowiek porzuca ognisko domowe i wspaniałą posiadłość, nie miałem, to już była wojna. Uciekaliśmy na wschód, wpierw aż pod Siedlce, później z powrotem. Ojca nie było, to już właściwie kwestia posiadłości, kwestia materialnych względów, okoliczności nie grała roli, grało rolę tylko poczucie, że się żyło, że się było wśród swoich, nic innego.
- Miał pan rodzeństwo, brata bliźniaka, prawda?
Brata i dwie siostry.
- One były młodsze czy starsze od pana?
Sporo starsze, sześć i cztery lata.
- Pod ich opieką i mamy trafiliście do Warszawy, na Noakowskiego.
Tak.
Jakimś sposobem matka znalazła mieszkanie. Oczywiście środków do życia bardzo było mało, zaczęła pracować z początku jako kasjerka, później zaczęła prowadzić restaurację na Brackiej, która się nazywała „To-Tu”, spotkała właściciela, to już był 1942 rok, czyli dwa i pół roku po wyjechaniu. Wtedy się zaczęło lepiej nam dziać, jeśli chodzi o jedzenie, w ogóle o środki do życia.
- Jak wyglądało życie w okupowanej Warszawie, jak pan oczami dwunastoletniego chłopca zapamiętał lata okupacji, od 1939 roku do wybuchu Powstania Warszawskiego? Były przecież łapanki, rozstrzeliwania, prześladowania ludności żydowskiej.
Kompletnie się do tego młoda natura przyzwyczaiła. Widziałem łapanki, widziałem rozstrzeliwania na ulicy, widziałem korowody Żydów prowadzonych przez Niemców po ulicach na roboty i z powrotem. Właściwie, jak dzisiaj się na to patrzy, to by było coś bardzo dramatycznego, a to nie było tak. Myślę, że natura człowieka jest taka, że w bardzo ciężkich, bardzo trudnych chwilach człowiek się nie orientuje, że jest w takiej sytuacji. Łapanki były z tramwai, jak się wychodziło z tramwai, stał Niemiec i starszych zabierał, a młodzież wyrzucał na drugą stronę, to było na porządku dziennym.
- Można powiedzieć, że pan musiał bardzo szybko dorosnąć?
Tak, na pewno, chyba od jedenastego roku życia, jak żeśmy wylądowali w Warszawie, to nie było domu rodzinnego, bo nie mogło być, matki nie było, była powszechna szkoła, później przyszło harcerstwo.
- Jak pan trafił do harcerstwa?
To było przez znajomych, mój przyjaciel nazywał się Szebeko.
- Pański rówieśnik czy był trochę starszy?
Chyba młodszy trochę. Od razu były zbiórki, od razu były zajęcia, były rozmowy.
- Jak wyglądały zajęcia, gdzie one się odbywały, wszystko było zakonspirowane?
Oczywiście. Zajęcia dzieliły się chyba na dwie części, jedna [część], to od razu się mówiło o Powstaniu gdzieś w przyszłości. Na przykład asekurowaliśmy transporty broni po ulicach, jak przenosili broń z jednego miejsca na drugie; później były zajęcia o samej broni, rozkładanie pistoletów mniejszych, większych.
- Gdzie się odbywały spotkania, w jakichś prywatnych mieszkaniach?
Zawsze, tak. Podczas lata, jesieni, jak była dobra pogoda, to były zajęcia za Warszawą. Przygotowywanie map, czytanie map, tak zwany mały wywiad, wtedy wysyłali, żeby obserwować transporty niemieckie (to już było bliżej Powstania), notować, składać raporty. Ale z tymi notatkami to było tak, że nie wolno było pisać, Niemcy mogli złapać, tylko trzeba było pamiętać, robić potem zapiski.
- Znał pan swoich przełożonych?
Tak, byli zastępowi i był drużynowy, a przed samym Powstaniem poznałem Mirowskiego, który wtedy był szefem Chorągwi Warszawskiej i nie wyżej. Z „szesnastki” było dwóch − cztery osoby.
- Bał się pan jakieś wsypy, aresztowania, w ogóle pan myślał o strachu?
Myślałem, że mogą złapać, ale…
- To nie było coś, co by sparaliżowało?
Chyba nie.
- Jak wyglądały tajne komplety, bo pan dalej kontynuował naukę?
Przed samym Powstaniem dostałem małą maturę, to było tajne gimnazjum Staszica.
- Gimnazjum działało pod przykrywką jakiejś szkoły?
Nie, wtedy nie mogło być żadnej wyższej szkoły, poza powszechną nie było, ale byli profesorzy sprzed wojny z gimnazjum Staszica, była historia, język polski, matematyka, geografia, literatura. Nawet wystawiliśmy III część „Dziadów”, tajna szkoła, był nauczyciel, który to reżyserował, była III część „Dziadów”, na którą wiozłem z ulicy Wilczej Solskiego, dorożką, to był wielki zaszczyt.
- Czy pański brat bliźniak od początku działał w harcerstwie?
Tak samo.
Zawsze razem.
- „Jacek” i „Placek” – takie były wasze stosunki?
Tak, zawsze razem.
- Czy pańskie siostry, mama też działały w konspiracji, coś pan o tym wie?
Mama nie, mama w Powstaniu się dołączyła i pomagała, a siostry nie.
- Miał pan jakiś kontakt z ojcem, który cały czas był za granicą, w Anglii?
Przysyłał wiadomości przez przyjaciół w Szwecji, którzy donosili, przesyłali paczki, czasami jakieś konserwy z sardynkami, jeszcze przechodziły. Wtedy trudno było paczki przesyłać, nie wiem, jak oni to robili. Przesyłał nam wiadomość, że jest w Anglii, później wyjechał do Rosji z misją Sikorskiego wyciągać z łagrów rodaków, tak że wiedzieliśmy, że żyje, ale kontaktu bezpośredniego nie było.
- Wiedział pan, że Powstanie się zbliża?
Tak, oczywiście.
- Była taka atmosfera czy z wyższego szczebla docierały jakieś konkretne wiadomości?
Przez drużynowego, który był jednocześnie w jednej z grup szturmowych batalionów. Informował, że Powstanie się zbliża. Musiał drużynę zostawić, to było jakichś czterdziestu chłopaków, mnie zrobili pełniącym obowiązki drużynowego na czas Powstania, tak że oczywiście się wiedziało, że Powstanie będzie.
- Ile osób miał pan pod sobą, to wszystko byli młodsi chłopcy?
Do godziny „W” była cała drużyna, koło czterdziestu, ale godzina „W” była odwołana i potem była następna. Potem na Noakowskiego, tam był jeden z naszych punktów zbornych, na początku siedmiu czy ośmiu tylko dołączyło, potem dołączyli z innych drużyn, do których nie mogli dołączyć, tak że po kilku dniach Powstania było z piętnastu chłopaków, z oryginalnej szesnastki było jakieś siedmiu, ośmiu, coś takiego.
- Gdzie znajdowało się główne dowództwo waszej drużyny?
To była Prochownia na Wilczej, tam był Broniewski, to był wtedy chyba główny komendant „Szarych Szeregów” na Polskę. Było szereg mieszkań, przychodziło się na zbiórki, po rozkazy, to był główny taki ośrodek „Szarych Szeregów” podczas Powstania.
- Funkcja drużynowego to była dla pana nobilitacja, czuł pan jakieś brzemię, obowiązek na sobie?
Tak, oczywiście. Do tego czasu byłem zastępowym, zastęp sześciu czy siedmiu chłopaków, a później już była cała drużyna.
- Gdzie wyznaczono miejsce zbiórki na 1 sierpnia na godzinę siedemnastą?
Na ulicy Noakowskiego u nas w mieszkaniu. Zaraz drugiego dnia czy trzeciego, już nie skleję, przyszedł rozkaz, żeby nawiązać kontakt z oddziałem „Szarych Szeregów” i AK na placu Narutowicza w bocznej ulicy. Od Filtrów do placu Narutowicza byli Niemcy, oczywiście nikt [nie walczył] z wyjątkiem Ochoty, gdzie pierwsze dwa dni były walki duże, popalili domy, mordowali ludzi, w ogóle tam po dwóch dniach wygasło Powstanie, cały czas byli Niemcy. Zastanawiałem się, jak to zrobić, żeby nawiązać kontakt za frontem i za liniami niemieckimi. Powiedziałem: „Chłopaki, idę”. Ubrałem się w krótkie spodnie, zawinąłem rękawy do góry, żeby jak najmłodziej wyglądać, poszedłem Nowogrodzką do placu Narutowicza. Co jakiś czas Niemcy wyskakiwali na mnie − co jest, udawałem, że beczę czy coś, po niemiecku mówiłem, że idę do mamy, puśćcie mnie. Oni mówią: „Głupi, idiota, ciebie zastrzelą, przecież widzisz”, czasami tak [mówiłem], czasami się uśmiechałem, puszczali mnie. Doszedłem do palcu Narutowicza, doszedłem do tego oddziału, oddałem meldunki, nie chcieli mnie puścić, powiedzieli: „To teraz nie wracaj tą samą drogą”. – „Nie będę wracał tą samą drogą, bo teraz mnie zastrzelą, że w obie strony chodzę”. Wszedłem w Filtrową, z drugiej strony Filtrów, przez Ochotę, już bardzo źle to wyglądało, mnóstwo trupów, ślady dużych starć, walk. Koło szpitala na Piłsudskiego cały czas szedłem środkiem ulicy, żeby nie wzbudzać jakichkolwiek [podejrzeń], że się kryje czy coś. Jak doszedłem do placu koło politechniki, Noakowskiego, to już była linia frontu, myślę sobie − teraz, jak będę szedł w tamtą stronę to mnie ustrzelą, muszę coś [wymyślić]. Tak w biały dzień szedłem bardzo powoli, nie oglądając się, doszedłem właśnie do bramy gimnazjum Staszica, była przymknięta, jakieś byłem dwa kroki od drzwi, to wtedy − buch do tych drzwi szybko, żeby się schować. Nikt nie strzelił, nie było żadnego problemu z tym.
- Jakie obowiązki przeważnie powierzano panu i pańskim kolegom z oddziału?
Na początku to jeszcze była linia Noakowskiego, pierwsze dziesięć dni to nie była poczta polowa ani nie była służba, nie byliśmy na barykadach, to przyszło pod koniec Powstania, to było tak zwane między innymi chodzenie po piwnicach i podtrzymywanie morale ludności. Mówiliśmy im, co się dzieje, że Powstanie się udaje, że wygonimy Niemców, przyjdzie pomoc − propaganda.
- Jak ludność cywilna na to reagowała?
Różnie. Często odwiedzaliśmy te same grupy ludzi, wtedy w większości ludzie mieszkali po piwnicach. Albo [podchodzili] sceptycznie, albo nas przyjmowali, często nam dawali coś jeść, bo były takie
ad hoc kuchnie czy coś przygotowywali, żeśmy przynosili im gazetę, wiadomości z Powstania, były gazetki. To było między 1 a 16 sierpnia, bo 16 sierpnia wybyliśmy do lasów chojnowskich. Zasadniczo w Śródmieściu sytuacja była dość statyczna. Strzelali, jak się przechodziło przez ulicę, to byli „gołębiarze”, trzeba było bardzo uważać, ale to nie było to, co było później w końcu sierpnia i wrzesień. Naloty sztukasów codziennie, przecież bombardowali dom po domu na ulicach, tak że ten okres pamiętam mało, zadania były bardzo takie nieskomplikowane.
- Jak miał na imię pański brat bliźniak?
Zygmunt.
- Pseudonim „Jacek”. Cały czas był z panem w czasie Powstania?
Tak.
- A siostry? Miał pan w ogóle kontakt z rodziną w czasie Powstania?
Matki… Nie, byliśmy sami w mieszkaniu, siostry…
- Rozdzieliło was Powstanie?
Tak. Nie skleję [w pamięci], bo potem musiały być na Mokotowskiej z moją matką, były w innym mieszkaniu. Potem, jak wróciliśmy z lasów chojnowskich, tośmy jeszcze byli na Noakowskiego, wtedy był atak na… Niemcy co chwila chcieli zająć, ale nigdy nie zajęli ulicy Noakowskiego, po drugiej stronie palili domy, owszem, próbowali.
- Proszę powiedzieć o wyprawie do lasów chojnowskich, w jakim celu zostało zorganizowane, czy pan sam brał udział?
Okręg AK Śródmieście chciał nawiązać kontakt z oddziałami partyzanckimi. Wtedy przyszedł rozkaz od „Bora” Komorowskiego, żeby oddziały partyzanckie się koncentrowały i przychodziły na pomoc Warszawie. Nie będę komentował, z punktu wojskowego jaki to miało sens, nie mało żadnego, nie mogło mieć możliwości żadnego powodzenia, bo to już było niemożliwe, niemożliwa sytuacja dla tych oddziałów. Zresztą w lasach chojnowskich było bardzo duże skoncentrowanie AK, było kilka tysięcy wojska, mieli broń, byli dobrze uzbrojeni, ale dowódca, wiem potem, że zdecydował, że nie ma żadnej szansy powodzenia tak zwany marsz na Warszawę. W każdym razie przyszedł rozkaz z Okręgu AK Śródmieście, żeby nawiązać kontakt.
- Który to był dzień Powstania?
Szesnasty, bo 19 sierpnia mój brat zginął, 15 albo 16 sierpnia, coś takiego, bo nam zabrało dwa dni tam i z powrotem. Wybrali szereg kierunków, dali nam do decyzji, w którym kierunku chcemy iść. Myśmy znali [Konstancin] Jeziorną, bośmy jeździliśmy na wczasy, Piaseczno, to wybraliśmy to. Inni wybrali Pragę, przez Wisłę się przeprowadzali, naokoło Warszawy. [Razem] było jakieś dwanaście patroli. Dali nam zaszyfrowane meldunki, jakieś listy, które żeśmy zaszyli sobie w spodnie, dali nam hasła na trzy dni tam i z powrotem, poszliśmy.
- Z kim pan brał udział w misji?
Z bratem, we dwójkę. Zastanawialiśmy się, pierwsza próba to był Mokotów, doszliśmy chyba do połowy Polnej, oddziały AK, my się meldujemy, powiedzieli: „Absolutnie, mowy nie ma, żebyście tędy przeszli, bo jak, którędy? Wyjdziecie na ulicę, to jak kaczki was zastrzelą”. Wróciliśmy, poszliśmy na plac Trzech Krzyży. Potem powiedzieliśmy: „Dobrze, to spróbujemy wzdłuż Wisły albo przez Wisłę na drugą stronę”, tamtędy po wschodnim brzegu taki był pomysł. Przyszliśmy na plac Trzech Krzyży, na Książęcej zaczęli do nas walić z mostu Poniatowskiego, myśmy się schowali. Wzdłuż Czerniakowskiej żeśmy doszli do końca, do zbiegu Czerniakowskiej i Solca. Tam była ostatnia nasza pozycja, był taki kapitan „Sęp”, z którym żeśmy rozmawiali, on mówi: „Tutaj chłopaki nie przejdziecie”. Wziął nas na barykadę, patrzymy na przedpole, a to był czas, kiedy Niemcy ogłosili, że jak się wyjdzie z białą chustą czy czymś, to ludność może wychodzić. Jakaś babinka, starsza osoba akurat wychodziła z chustką, którą machała, uszła trzydzieści kroków, zastrzelili ją. Mówi: „Widzicie, nawet to się nie udaje, jak koniecznie chcecie, to idźcie, ale ja was nie puszczam, odmawiam pozwolenia, żebyście tędy szli”.
Zastanawialiśmy się [jak przejść]. Trafem spotkaliśmy pracownika kanalizacji z zakładów miejskich, zaczynamy rozmawiać, powiedział nam o kanałach. Zaraz przy barykadzie na Solcu był właz. „A ten kanał jak idzie?”. – „Kanał idzie wzdłuż Czerniakowskiej do Wilanowa, mogę wam narysować, jest takie odgałęzienie, takie odgałęzienie, szesnasty właz jest na Chełmskiej. Te włazy od czasu do czasu są lżejsze, bo ciężkiego od dołu nie można otworzyć, jest możliwość, że szesnasty kanał jest właśnie taki lekki, że sobie możecie go otworzyć”. Jak już jest Chełmska, to w połowie drogi do Wilanowa prawie, to już się wydawało, że może tej linii frontu nie będzie. Otworzyli kanał, zastanawiali się, to było ciekawe, bo jeszcze wtedy nikt nie myślał o podróży kanałami, w każdym razie nie w tej części Warszawy, chociaż Starówka jeszcze się broniła, oczywiście kanały przyszły dopiero później. Zdecydowaliśmy się iść kanałami, dwóch dużo starszych od nas takich chłopaków pyta, czy mogą z nami pójść. –
Okay. Zygmunt szedł pierwszy, tych dwóch w środku, a ja zamykałem, tylko żeśmy im powiedzieli: „Broń Boże, żadnego hałasu, bo będziemy szli pod [terenem wroga] − tam była szkoła szwoleżerów, byli Niemcy, to były oddziały SS − broń Boże, nie wolno żadnego hałasu, nic”. Tyle było tego błota w środku, tego ciekawego błota.
Tak jak ja jestem mały, to się plecami ocierałem, mieliśmy takie ciepłe kurtki.
Latarkę miałem, ale się okazało, że tych dwóch starszych zaczęło wpadać w panikę. Trzeba było iść bardzo delikatnie, tak wchodzić [od palców] nie tak [od pięty], bo to robiło hałas, tylko żeby o tak [cichutko sunąć], bo słychać było Niemców. Stanęliśmy, byłem z tyłu, mówię: „Wracajcie, to niemożliwe z wami iść, wracajcie, tam jest kanał otwarty, z powrotem”. Żeśmy ich wyrzucili, poszliśmy we dwójkę, było fajnie, bo nic się właściwie nie działo. Niemców przestaliśmy słyszeć, tylko teraz szesnasty wyłaz, był, przeszedł, nie można było otworzyć, idziemy dalej, już nie pamiętam, dwa czy trzy następne, widzimy światełko, był otwarty. To było za Chełmską, już nie skleję. W 1963 roku, jak przyjechałem, to znalazłem, trafiłbym, bo jest ten dom z lewej strony, dalej stoi. Zygmunt wchodzi po drabinie, wystawia głowę i mówi do mnie: „Nikogo nie ma”. To był dzień, słońce, szeroka droga, Czerniakowska, rozwalony dom po prawej stronie, naokoło gruzy, tylko tutaj [blisko] taki domek. Wychodzimy z kanału, buch w gruzy, bo nie wiemy, co w tym domu jest. W kilka minut po wyjściu z kanału słyszymy turkot samochodu, zza rogu wyjeżdża – myśmy to nazywali wanna – niemiecki samochód opancerzony z boku, wzdłuż siedziało może po dwunastu żołnierzy czy dziesięciu z karabinami, w środku był karabin maszynowy, jechali. Wyjechali zza węgła, myśmy ścierpli, bo ścieżka z kanału z tego błota po tym kurzu, jasne słońce, to było tak widać, ale Niemcy byli tak zajęci patrzeniem, co się dzieje, w ogóle nie zauważyli, pojechali.
Jak pojechali, to my buch do domu, do drzwi, drzwi były otwarte, takie duże wrota, weszliśmy, byli ludzie. Patrzymy, a na małym podwórku stoi pompa ręczna, jeden zaczyna pompować, zaczyna woda lecieć, zaczynamy się myć; człowiek umazany, można sobie wyobrazić, jak żeśmy wyglądali, chociaż twarz, ręce, trochę nogi, buty. Po jakimś czasie idzie starsza pani, dobrze starsza, na tacy niesie dwa talerze kapuśniaku. Myśmy w tym kanale byli jakieś sześć godzin, po tych sześciu godzinach w tym kanale śmierdzącym można sobie wyobrazić, jak smakował kapuśniak. Żeśmy podziękowali, ale oczywiście czas było iść, żeśmy się tylko trochę umyli. Wychodzimy, patrzymy, a są pola pomiędzy tam, gdzie byliśmy, i Wilanowem. Stoi z boku fura z sianem, dwa konie, my pędem do wozu, okazało się, że to była córka Branickich, zresztą napisała książkę potem, nie pamiętam imienia. Mówimy: „Czy możemy się schować w sianie, czy może nas przewieźć do Wilanowa”, ona tak spojrzała, oczywiście się zorientowała, o co chodzi, przewiozła nas do Wilanowa.
W gminie mieliśmy pierwszy nasz kontakt AK, to był zresztą wójt, który, jak żeśmy dali hasło, zaraz nas zamknął do innego pokoju, bo Niemcy wszędzie byli, ale to były stosunkowo normalne warunki, tylko chodzili Niemcy uzbrojeni, jeździli samochodami. Żeśmy się umyli troszeczkę jeszcze więcej, jeszcze lepiej, już stamtąd przerzucali nas przez swoich kurierów do lasów chojnowskich, od jednego do drugiego. Jak doszliśmy do pierwszej placówki partyzanckiej AK, tylko powiedzieli: „Idźcie tędy, to tam dojdziecie”. Jak powiedzieliśmy, że idziemy z Wilczej, z punktu nas zamknęli, że albo chorzy, albo nieprzytomni.
Tak, żeśmy awanturę zrobili, komendantem był jakiś pułkownik „Grzegorz”, zdaje się. Jak zobaczył meldunki, to nas zaraz pod gorący prysznic, umyliśmy się, zrobił konferencję ze swoimi oficerami, nas posadził, musieliśmy opowiadać, jak jest w Warszawie. Myśmy byli niecierpliwi, bo chcieliśmy wracać.
- Pan wie, co było w tych meldunkach, które pan przeniósł?
Nie wiem, to było zapieczętowane. W każdym razie dostaliśmy meldunki z powrotem, to trwało godzinę. Tego dnia jeszcze doszliśmy z powrotem do Wilanowa już umyci, czyści, już się wieczór robił. Idziemy do wójta, a wójt mówi: „Koledzy, zła nowina, bo Niemcy odkryli kanał, że ktoś kanałem chodzi, wrzucają karbid, trują, radzę nie iść”. Patrzymy na siebie, mówimy: „Nie mamy innego sposobu dojścia z powrotem, to pójdziemy”. Przeszliśmy, nie było karbidu, przeprowadziliśmy, młoda panna Branicka z nami przeszła, bardzo dzielna dziewczyna. Ale tym razem szedłem pierwszy, idziemy, poziom tego błota coraz wyższy, jak już był tak prawie do pasa… Acha, w jednym miejscu, o tym żeśmy wiedzieli, bo w tamtą stronę jak żeśmy szli, było przewężenie w kanale jakieś dwadzieścia metrów, może jak taki długi pokój, to trzeba było na czworakach iść, a miałem plecak, nie mogłem się zmieścić, plecak przywiązałem do nogi, ciągnąłem go nogą za sobą, tak żeśmy przeszli. Teraz idziemy, poziom wzrasta, myślimy sobie: „Zasypali kanał, zobaczymy”. Okazało się, że ktoś tym kanałem szedł i zostawił płaszcz w tym przewężeniu, bo to płynęło w stronę Wisły, dlatego poziom z tej strony się zwiększał. Żeśmy płaszcz wyciągnęli, przeszli przez to przewężenie, chyba to była już jedenasta czy dwunasta w nocy, jak doszliśmy do naszej barykady na Solcu. Też otwarty był kanał, mało nam [ktoś] nie ustrzelił głowy, wychodzimy, nie strzelać, to nasi. W nocy to już było łatwo przejść ulicami do Wilczej, do tego pułkownika, o którym wspomniałem.
Gratulacje, tak to się skończyło. Potem 19 września Niemcy zaczęli bombardować z Pola Mokotowskiego ulicę Noakowskiego, ten kawałek, który widać. Zapalili szereg domów, ale najgorzej zapalili numer 12, myśmy byli wtedy pod numerem 18, to nie mogli do nas strzelać, bo politechnika była po drodze. Jakiś podporucznik przybiegł, mówi: „Chłopaki, trzeba zgasić, uratować „dwunastkę”, bo inaczej to się wszystko zapali. Myśmy pobiegli pod numer 12, podzieliliśmy się, wziąłem jedno skrzydło, Zygmunt wziął drugie, zorganizowaliśmy łańcuch ludzi, żeby nam podawali wodę z dołu, to sześć pięter. Ciekawe, jak szybko to się działo, jak ludność wspaniale reagowała. Stałem, schowałem się za komin, bo strzelali do nas, widzieli nas z Pola Mokotowskiego. Śmiałem się z nich, bo przecież karabin maszynowy z Pola Mokotowskiego przez komin nic nie zrobi, tylko słyszałem, że walą, żeśmy zgasili. Wtedy już pod sam koniec był pożar zgaszony, strzelili z czołgu na to drugie skrzydło, gdzie był mój brat i trzech innych. Zabiło ich na miejscu. Moje skrzydło było chyba w cieniu politechniki, tak że oni nie mogli – teraz tak mi się wydaje – w moje skrzydło też łupnąć. To był taki typowy dom, gdzie się wychodziło na sam dach, już dachu nie było, bo już się spaliło, tylko chodziło o to, żeby zgasić resztę.
- Jak pan sobie poradził ze śmiercią brata?
To już było w czasie, kiedy się tyle widziało poległych, nie wiem, jak powiedzieć, tyle śmierci dookoła… Jak zobaczyłem, co jest, wpadłem na dół, na Wilczej znałem lekarza, wpadłem do niego: „Proszę, czy mógłby pan przyjść, może jakąś pomoc dać”. On przyszedł, mówi: „Nic nie możemy zrobić, to jest już koniec”. Znieśliśmy chłopaków w nocy, rano był pogrzeb na Mokotowskiej. Ale może to brzmi, że człowiek był bez uczucia, nie, to nie było to. To było po prostu, to była normalna rzecz, że jest śmierć, to było zupełnie normalne.
- Musiał pan sobie już potem radzić bez swojego brata. Jak wyglądały kolejne dni Powstania?
To już 21 sierpnia, przyszliśmy do kwatery na Mokotowskiej, stamtąd przez następny. Najwięcej roboty było z odkopywaniem zasypanych ludzi, bo wtedy sztukasy waliły w domy, zasypywali. Pamiętam bardzo odkopywanie tych biedaków żywych, to było chyba najwięcej roboty z tym. A jak było trzeba, jak na przykład Niemcy się starali, chcieli przebić i kilku się przebiło, resztę myśmy wystrzelali, to była Koszykowa chyba, mała PAST-a tak zwana, naprzeciwko gimnazjum Emilii Plater.
- Po tym jak brat zginął, pan zaczął brać bezpośredni udział w walkach. Czy wcześniej brał pan udział w walkach, miał pan broń?
Miałem broń cały czas. W walkach to jest ciężko powiedzieć, w nocy człowiek stał na barykadzie i patrzał, gdzie był Niemiec, walił w to, tak było kilka razy, ale Niemcy nie atakowali z Parku Ujazdowskiego, tylko się przebijali.
- Jaką bronią pan dysponował?
Vis.
- Od początku Powstania vis był z panem?
Nie, dopiero po lasach chojnowskich dostałem, wyfasowałem sobie.
- Jak wyglądało życie codzienne w czasie Powstania, na przykład wyżywienie?
Moja mama, bardzo zaradna, kombinowała, ale oczywiście, pamiętam, przychodziła. Nie wiem, czy to była pszenica, czy owies, przynosili. Później czytałem, na plecach przynosili worki z browaru „Haberbusch”, zapasy od ludzi, którzy wynosili, to była jakaś zupa, jakieś placki okropne, myśmy to nazywali „plujka” z otrębami. Ale to nie przedstawiało żadnego problemu, że człowiek był oczywiście głodny.
Zaraz powiem, jak to wyjście z Warszawy wyglądało w tym względzie. Najważniejszą rzeczą było nie to, że człowiek żył, naokoło gruzy, śmierć, to wszystko, to właściwie nie było problemem. Chodziło o to, żeby przeżyć. Jak się szło, się słyszało, że „krowy” leciały z parku Ujazdowskiego [Ogrodu Saskiego], to buch na ziemię, żeby przeżyć. To była atmosfera przeżycia. Oczywiście jak przyszedł rozkaz, żeby gdzieś pójść, [na przykład] na Powiśle chodziliśmy wspomagać, nosiliśmy broń, jeszcze amunicję, pomagaliśmy, też żeśmy siedzieli z tymi żołnierzami na barykadzie, ale to było bardzo naturalne, nie było strachu. Człowiek taki młodzian wtedy… Jak tu byłem z młodzieżą, rozmawialiśmy, [ktoś] pyta się mnie: „Czy się bałem”. Mówię: „Oczywiście, że się bałem”. Jak bomby lecą i do ciebie strzelają, ktoś ci powie, że się nie bał, to albo kłamie, albo jest nienormalny. Ale to nie chodziło o to, to był lęk, który był z tyłu za tobą, a w pierwszej świadomości było to, że trzeba było zrobić to, co kazali zrobić − czy przejść, czy przynieść, czy uratować, coś takiego. Tak że kwestia strachu była, ale była drugorzędna.
- Czy bał pan udział w przyjmowaniu alianckich zrzutów?
Nie. Ale byłem na placu Napoleona, jak sowieckie samoloty rzucały bardzo perfidnie – raz był zrzut z żywnością, a raz z granatami, które wybuchały, jak się dotknęło. To były takie różne kawały. Zrzuty alianckie – jeden procent doszedł w nasze ręce. Pierwsze zrzuty to był chyba koniec sierpnia czy trzeci tydzień, coś takiego, to przecież wszystko do Niemców trafiło, większość.
- Czy spotkał pan niemieckich żołnierzy czy jeńców niemieckich?
Jeńców niemieckich widziałem, tak, mieliśmy właśnie z PAST-y na Koszykowej, sympatyczni, normalni.
- Jak byli przez was traktowani?
Bardzo dobrze. Dawaliśmy im jeść, znaczy ja nie, ale byli karmieni, nie było żadnego oczywistego znaku nienawiści.
- Czy w okresie Powstania był pan świadkiem zbrodni popełnionej przez Niemców na ludności cywilnej?
Nie. Wola, tamte dzielnice, zaraz w pierwszych dniach Powstania, tam działy się okropności. Ale później, jak przyszło uznanie AK za armię aliancką i kombatantów alianckich, to Niemcy zaczęli się zachowywać bardzo porządnie. Potem czytałem, że wycofali oddziały „własowców” i karne oddziały, co właściwie mordowały ludzi na lewo, na prawo.
- Czy przy pańskiej drużynie harcerskiej działał kapelan czy jakaś osoba duchowna?
Nie, ale byliśmy na kilku mszach ogólnych.
- Czy był czas na zajęcia poza obowiązkami, które panu powierzono – gazetka, radio?
Radio było, bardzo żeśmy się denerwowali, bo Londyn puszczał „Z dymem pożarów”. „Z dymem pożarów” to już nie potrzebowaliśmy mieć tej muzyki, tego chóru, bo mieliśmy dosyć dymów, dosyć pożarów, to nie było [potrzeby], ale była muzyka, były wiadomości. Szczególnie ważne były wiadomości o froncie zachodnim, ale informowaliśmy się i mieliśmy informacje, że mowy nie było, żeby doszli na czas, to był 1944 rok, nie pamiętam, kiedy była Normandia, ale to było plus minus wtedy akurat w lecie.
- Miał pan możliwość spotkania się z mamą, ze swoimi siostrami?
Tak, siostry mało, siostry były gdzie indziej, to już były sanitariuszki w późniejszej fazie Powstania, a mama cały czas aprowizowała nas w jakiś sposób.
- Wasza służba trwała dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jak to było zorganizowane?
Spaliśmy na kocach, na siennikach na podłodze. Nie wspomniałem tylko, że po wycieczce kanałami, dwa dni po powrocie przyszedł rozkaz, żeby znowu nawiązać kontakt z oddziałami w lasach chojnowskich, tylko powiedzieli: „Jeden ma iść, bo jest za niebezpiecznie, dwóch nie będziemy narażać, już znacie drogę”. Myśmy wtedy wzięli monetę, który z nas idzie, albo Zygmunt, albo ja, Zygmunt wygrał w każdym razie. On poszedł, przeszedł, wrócił, też dwa dni szedł sam. Dla mnie było wtedy przeżycie, bo ja chciałem iść, to jest raz, a po drugie wiedziałem, że to jest niebezpieczne. Tak że sam poszedł, bo absolutnie się nie zgodzili, żeby dwóch poszło.
- Jakie jeszcze pańskie zadania wryły się panu w pamięć?
Więcej grzechów nie pamiętam.
- Jak wyglądało Powstanie w tych ostatnich tygodniach, bo przecież cały wrzesień jeszcze trwało? Przechodził pan między Śródmieściem jednym i drugim przejściem w Alejach Jerozolimskich?
Tak.
- To było dość niebezpieczne.
Tak, właściwie człowiek się orientował, że to już się kończy, że to już nie może, że nic się z tym nie zrobi. Przychodziły wiadomości, że zaczynają się rokowania, rokowania o kapitulacji, zdaje się, trwały tydzień, coś takiego, to wiedzieliśmy, że to już koniec.
- Jak pan przyjmował wiadomości, że Powstanie się zbliża ku końcowi z jakąś ulgą, rozpaczą?
Z ulgą, tak, bo to było beznadziejne, to wiadomo – już nie było broni, nie było amunicji, szpitale były przepełnione, jedzenia nie było.
- Odniósł pan jakieś rany fizyczne w czasie Powstania?
Malutki odłamek dostałem, opatrzyli mnie.
- A pańscy koledzy z drużyny? mówił pan, że drużyna liczyła czterdziestu.
Było czternastu czy piętnastu na początku Powstania, szereg zginęło, dwóch podczas nocy, jak się Niemcy przedzierali.
- Skąd Niemcy się przedzierali, co to było za wydarzenie?
Z gmachu poczty na Koszykowej, to się nazywało mała PAST-a, bo PAST-a duża była tam [na Zielnej], a to była mała PAST-a.
- Brali udział w walce ci pańscy koledzy, którzy wtedy zginęli?
Byli ze mną, tylko się rozdzielili, ustawili wzdłuż barykady, nie byłem na barykadzie akurat, ale Niemcy byli zdezorientowani, przede wszystkim wystraszeni, oni nie wiedzieli, co ich spotka, a musieli wyjść, bośmy zapalili dom, żeby ich wykurzyć. Nasi wyłamali mur, żeby wejść, tak że oni wiedzieli, że to, też pewno nie mieli już jedzenia ani nic. Właściwie jedyne wyjście to było się przebić, ale żadnej specjalnej broni nie mieli, te bergmanny, szmajsery, żadnych karabinów maszynowych, nic takiego, poza tym pieszo szli w bardzo opłakanym stanie, niektórzy bez butów, nie chcieli hałasu robić.
- Jak pan przyjął wiadomość o tym, że Powstanie kapituluje, że koniec już jest?
Spodziewaliśmy się, już wiedzieliśmy, że będzie koniec. Myślę, że świadomość była dość otępiona, jeśli chodzi o reakcję na tego rodzaju wiadomości: czy to była śmierć, czy zbombardowanie, czy stracenie dachu nad głową. Te rzeczy to nie [wzbudzały już większych emocji]. Jedyna rzecz, co grała rolę, nie to, żeby uniknąć śmierci, ale człowiek był zadowolony, że żył. Nigdy świadomie nie uciekłem od tego, że może mnie śmierć trafić, nie istniała w ogóle taka rzecz, natomiast człowiek był zadowolony, że żyje. To było bardzo ważne.
- Wyszedł pan z ludnością cywilną z Warszawy?
Tak.
- Mama, siostry były przy panu wtedy?
Spotkaliśmy się w Ursusie, wyszliśmy osobno, pieszo.
- Zostaliście wygnani do Ursusa?
Warszawa Zachodnia, pieszo przez pola, okolica działek warzywnych, oczywiście zaniedbanych, bo to było Powstanie, nikt nic nie robił. Pamiętam, jak wydłubywałem buraki surowe z ziemi, cebulę, nic mi tak w życiu nie smakowało i nie będzie smakować jak wtedy. Po tym człowiek był tak spragniony jarzyn. Niemcy w obozie, Ursus to była fabryka traktorów, hale były puste, bo wywieźli wszystkie maszyny, były betonowe podłogi, to się kładło na podłodze, ludność przywiozła (to było zorganizowane) zupę jarzynową, znowu nic mi tak nie smakowało jak to. Następnego dnia, mnie się nie chciało, zimno było, to był początek października, nie miałem [ciepłych ubrań], tylko para spodni, koszula, nawet chyba marynarki nie miałem żadnej porządnej. Chodziłem po fabryce szukać jakiegoś miejsca, gdzie bym mógł głowę złożyć. Znalazłem czyściutki piasek w odlewni, nikogo tam nie było, takie niewielkie pomieszczenie, świetnie się spało na tym piasku. Następnego dnia wielkie zamieszanie, ustawiają ludzi, żeby wychodzić. Nie w ciemię bity poszedłem wpierw zobaczyć, co się dzieje, zanim się ustawię i będę wychodził jak świnka na rzeź. Idę, patrzę, a tu stoi takich dwóch Niemców rozkraczonych, na nich przy bramie ludzi wypychają, patrzę – dorosłych, zdrowych i młodych na prawo, kobiety też na prawo, starsze towarzystwo, małe dzieci na lewo. Myślę sobie, to już rozumiem, o co chodzi. Wracam, mówię: „Mama, chustkę na głowę”, znowu podwinąłem rękawy, chustką się trochę zakryłem, mamę pod rękę, udając, że kuleję, mama też, dwie inwalidy (nic nam nie było), tak idziemy na tego Niemca. Zaraz mówię: „Mama, na lewo”. On tak się zawahał, podniósł rękę, nic, na lewo – puścił nas. Siostry poszły na prawo, wywieźli je, później stamtąd uciekły.
- W Ursusie mamę spotkał pan przypadkowo, czy ktoś pomógł zorganizować wasze spotkanie?
Nie, jeszcze przed Ursusem już podstawili wagony towarowe na Dworcu Zachodnim, tam żeśmy się spotkali.
- Gdzie zostaliście wywiezieni?
Wyrzucili nas w Kielcach, wszystkich tych, co byli niezdolni do pracy, chodziło o wywózkę do Niemiec na pracę. Stamtąd z Kielc, to mały majątek Michałowskich, to była siostra mamy, tam żeśmy dwa tygodnie byli, a potem w Krakowie, tam mama zaczęła robić pasztety. Siostry uciekły zaraz z Niemiec. Fenomenalne szczęście – przekupiły strażników, wsiadły w pociąg i przyjechały do Łodzi. Łódź już była po stronie Guberni, przyjechały do nas do Krakowa, wiedziały, że tam będziemy. Później w czwórkę żeśmy wybyli z Polski we wrześniu 1945 roku.
- W Krakowie zastało was wejście Sowietów?
Tak.
- Jak pan zapamiętał ten moment, był to koniec wojny faktyczny?
Nie, to jeszcze nie, to był 18 stycznia, a wojna się skończyła w maju.
- Dla pana, dla rodziny to był koniec wojny?
Tak, wiedzieliśmy, że wojna się skończyła, ale okupacja się zaczęła. Wróciliśmy do Warszawy. To już było bardzo nierozsądne, człowiek zaczął się znowu bawić w konspirację. Chciałem… Nie wiem, czy to w ogóle mówić o takiej nierozsądności. Postawili pomnik bohaterów Armii Czerwonej w Krakowie na Plantach. Zdobyłem materiał wybuchowy, chciałem wysadzić pomnik, na szczęście wyjechaliśmy z Krakowa, bo wtedy dopiero jakby mnie złapali to… Ale się dowiedziałem, że wystarczy powiesić na zewnątrz, pomnik pójdzie, bo myślałem, że trzeba wiercić dziurę, cegiełki montować, nic podobnego.
Wróciliśmy, zorganizowałem znowu „szesnastkę” na gruzach, mieszkaliśmy na Wspólnej przez lato 1945 roku. Wojna się skończyła, przed Mikołajczykiem żeśmy defilowali na Krakowskim Przedmieściu, z moim zastępem, to był jeden zastęp wtedy. Obóz harcerski mieliśmy niedaleko Pilicy, pod Belwederem, Eisenhower przyjechał do Warszawy i mieszkał w Belwederze. Skądś żeśmy mundury wyfasowali, zamiast lasek tośmy przerobili nogi od karabinów maszynowych, aluminiowe, wypolerowane – taka prezentacja dobra była, żeśmy przed Mikołajczykiem defilowali. Potem staliśmy – z jednej strony byli żołnierze wojska, z drugiej strony my, patrol harcerzy ośmiu czy dziewięciu, Eisenhower wyszedł i podawał nam ręce. Zapytałem się kogoś, jak się mówi „czuwaj” po angielsku, mi powiedzieli:
be prepared. – teraz
be prepared to jest „bądź gotów”. Wtedy nie wiedziałem, jak to jest,
be prepared wszystkich nauczyłem, to zaczęli wołać:
Be prepared! przy tym Belwederze. Myślałem, że ich wszystkich zamkną, ale jakoś się udało. Braliśmy udział w zlocie harcerskim koło Radzymina, po drugiej stronie Wisły, „szesnastka” wzięła pierwsze miejsce wtedy; to były gry, były ćwiczenia, gawędy, takie harcerskie zajęcia.
- Ekshumacja zwłok pańskiego brata odbyła się jeszcze przed wyjazdem z Polski?
Nie, to załatwił nasz przyjaciel, nie skleję kiedy, ale dużo później, 1946, 1947 rok, coś takiego.
- Za granicę ściągnął was ojciec czy ktoś inny?
Sami żeśmy pojechali, ojciec był wtedy w I Dywizji Pancernej w Maczkowie w Niemczech, w brytyjskiej zonie okupowanych Niemiec. Żeśmy dołączyli do niego, stamtąd do Anglii.
- Jak pan po przeszło sześćdziesięciu latach patrzy na Powstanie Warszawskie, na to wszystko, co się wydarzyło? Jak to wpłynęło na pańską osobowość? Pan był młodym chłopcem wtedy, kształtował się pański charakter, jak pan po latach na to wszystko patrzy?
Trudne pytanie.
- Gdyby miał pan znowu szesnaście lat, cofnąłby się pan w czasie, znowu poszedłby pan do Powstania?
Tak. Tak jak wtedy poszedłbym dzisiaj też, ale jak wpłynęło… Przeciwności, trudności, zmaganie się − jeżeli człowieka nie złamią, to zawsze są dobre.
Warszawa, 21 października 2010 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon