Jerzy Żurkowski „Szczapa”
Jerzy Żurkowski, pseudonim okupacyjny „Szczapa”, urodzony 19 listopada 1923 roku w Zaleszczykach, województwo stanisławowskie, z ojca Antoniego, wówczas podkomisarza Straży Celnej od 1902 roku, który był porucznikiem i dowódcą kompanii w Pierwszym Korpusie generała Dowbor-Muśnickiego. Wiadomo z historii, zresztą ja stosunkowo późno się o tym dowiedziałem, że ten korpus został rozwiązany i poszczególni oficerowie wracali do Polski na własną rękę. Tu był w chyba w 66. Pułku przez dwa lata i potem został kierownikiem komisariatu Straży Celnej, właśnie w Zaleszczykach. Dwa lata później urodziła się siostra, młodsza o dwa lata moja siostra. Mama z domu Mierzejewska, rodowita warszawianka. Dosyć liczna jest [moja] rodzina. Pradziadek dorobił się jakiegoś majątku, podzielił na braci, na swoich synów i jednym był właśnie mój dziadek, który wykupił od jednego ze swoich współbraci kawałek ziemi, gdzie postawił w Choszczówce dom letniskowy. Oczywiście straż graniczna, policja, wojsko przed wojną, to się [uważa], że to są takie organizacje korupcjogenne i byli przenoszeni stale. Tam nie było tej sytuacji co jest teraz, że przypuśćmy jak ktoś siedzi w straży, to raczej stara się być w tej samej miejscowości, natomiast [wtedy] byli przenoszeni. Ojciec od tych Zaleszczyk, czyli od 1922 roku (ja się urodziłem w 1923 roku) przenoszony był tak, po kolei: Zaleszczyki, Sianki, Zagórz, Krosno, Jasło, Rychtal, to jest 1934 rok. Wszędzie był albo na stanowisku kierownika komisariatu, gdzie nadzór nad granicą spełniał bezpośrednio, przez swoich strażników, ewentualnie w inspektoratach. Właśnie do Wielkopolski, do poznańskiego, został przeniesiony w 1934 roku. Sytuacja jaką zastaliśmy… Właściwie ja wtedy miałem kilkanaście lat, byłem w szkole podstawowej, wychodzimy do miasteczka, bo komisariat się mieścił w pobliżu, pod tą miejscowością, wszędzie napisy na sklepach po niemiecku, poniżej po polsku. Idziemy do kościoła, ksiądz kazanie po niemiecku, dopiero potem po polsku. Wtedy jak zaczął po niemiecku, ojciec wstaje, wychodzi za nim mama, za mamą ja i potem siostra. Podobno myśmy tak szybko wyszli, że wołał: „Panie komisarzu, zaraz będzie po polsku!” Ojciec strasznie był zaszokowany tym, interweniował u kardynała Hlonda ówczesnego. Okazało się, że to był kolega szkolny tego księdza Skiby, nic nie pomogło. Wtedy ojciec zaczął taką akcję repolonizacyjną właśnie w tej miejscowości. To było miasteczko, tysiąc dwieście mieszkańców, całe murowane. Było wówczas na prawach wiejskich, ale i był rynek, i był ratusz na rynku, wszystkie domy murowane, jedna stodoła tylko była kryta słomą. Była sala teatralna, ale w ogóle nie było żadnych grup teatralnych, ojciec wprowadzał takie, jak to się wtedy mówiło, trupy teatralne, taka nazwa była. Kina, filmy sprowadzał, uroczystości rocznicowe, były od razu jakieś pochody na rynku. Wójtem tej miejscowości został legionista i wspólne uroczystości były robione. Również współpraca się dobrze układała z kierownictwem szkoły, wówczas nie było dyrektorów szkół podstawowych, Pietruszka się nazywał, też bardzo zaangażowany, w wydawanych książkach jest [podawany] jako biorący udział w akcji na Kopego z krakowskiego gestapo. Z tym że tego wyroku nie udało się wykonać, w każdym razie był zaangażowany. Również nauczyciele, okazuje się że w czasie wojny, po wojnie, byli zorganizowani, też byli w konspiracji. Tam skończyłem szkołę podstawową i ojciec właściwie starał się o przeniesienie, bo chodziło o gimnazjum. Trafiła się możliwość przeniesienia do Ostrowa w 1934 roku i został wtedy przeniesiony do Inspektoratu w Ostrowie Wielkopolskim. Tam było jakieś stanowisko, nie był kierownikiem, był na stanowisku adiutanta, takiego zastępcy. Tam do 1939 roku pracował i od 1 stycznia 1939 roku został przeniesiony do Wolsztyna na oficera wywiadu straży granicznej. Myśmy jeszcze zostali ze względu na szkołę, mama nie chciała tego zmienić i dwa dni przed wojną zadzwonił, mama odebrała telefon [i powiedział] do mamy: „Natychmiast wyjeżdżajcie, będzie wojna.” Mama mówi: „Trasa uspakaja, teraz wojny nie będzie.” Wtedy mnie do telefonu. „Natychmiast dzwonić na dworzec i pierwszym pociągiem wyjeżdżacie. Odpowiadasz za matkę i siostrę.” W szkole w Rychtalu powstało Harcerstwo, była drużyna, ja w tej drużynie byłem, legitymację mam do tej pory, jakoś cudownie ona ocalała, od 1937 roku w harcerstwie już [byłem] w Ostrowie Wielkopolskim. Tutaj chciałbym podkreślić przygotowanie nas w harcerstwie do ewentualnej [wojny], bo na temat wojny się mówiło dużo. Zresztą ja już tak nietypowo, ale w podstawówce czytałem normalnie gazety, normalnie codziennie musiałem prasę czytać, tak że byłem zorientowany w ogóle co się dzieje. W Ostrowie były ćwiczenia, na przykład 1 stycznia 1939 roku jesteśmy na ćwiczeniach, Gwiazdkę u nas zawsze się robiło wyjściem, to były śniegi, bo przed wojną każda zima była mocno śnieżna. Byliśmy w lesie, wracamy, drużynowy mówi: „A teraz przechodzimy, tylko to jest sprawa tylko dla was, tu jest prochownia. Tu te budynki to jest prochownia.” Po prostu już nam mówiono. Ćwiczenia były takie, że w mieście śledzenie ludzi, spisywanie raportów kogo się obserwowało, to było w Harcerstwie. Pamiętam, że jak taka akcja była nasilona, to wpadłem na pomysł żeby na dworcu… okazuje się, że pięć osób przyprowadziłem do hotelu, bo chodziłem na kilka pociągów. Wszyscy przyjechali do hotelu, więc tam tylko mogłem określić, że tak i tak ubrany, miał bagaż czy nie i do takiego hotelu poszedł. Obozy w 1939 roku, to jeszcze stwierdziłem teraz, kolega mi… już rozmawiałem z kilkunastoma, którzy byli w Gimnazjum Ostrowskich, Szkoła Ostrowskiej, żadna drużyna przed wojną w 1939 roku nie wyjechała na obóz poza okolice Ostrowa, albo w ogóle nie było. Natomiast myśmy byli, obóz mieliśmy na Pomorzu niedaleko Gdyni. Naszym [opiekunem] był ksiądz Lew Ziemski, prefekt z gimnazjum, wielki zasłużony działacz polonii amerykańskiej, kanadyjskiej, odznaczony wysokimi odznaczeniami, on był z nami również. Z tym że rodziców uprzedził, że: „Jedziemy.” „Mówi się wojna.” „Tak, mam z wojskiem załatwione, że w przypadku gdyby się wojna rozpoczęła, wojsko nam podstawi autokary żeby nas przywieźć z powrotem do Ostrowa.” Mieliśmy ćwiczenia, dosłownie całkowita likwidacja obozu. Też ćwiczenia, brat jednego z naszych kolegów harcerzy był lotnikiem, pamiętam nawet jego nazwisko – Leja, przyleciał i zrobił zrzut meldunku. Myśmy jako akcję mieli znaleźć ten meldunek. Pamiętam jak cała drużyna szukała, nie mogliśmy [znaleźć] i w ostatniej chwili, już odwołują, że nie ma niestety, ja gdzieś zajrzałem pod krzaki i znalazłem ten meldunek. Wróciliśmy do Ostrowa po tym obozie. To był sierpień 1939 roku. Normalnie zgłosiłem się, służbę drużyna pełniła w ostrowskim pułku piechoty, jako gońcy byliśmy przez pół miesiąca czyli do 1 września. Po tym telefonie, jak już wspomniałem, ojciec zadzwonił, że mamy wyjechać, zameldowałem się drużynowemu, że na polecenie ojca wyjeżdżamy, tą miejscowość musimy opuścić, powiedziałem o co chodzi. Oczywiście zostałem zwolniony i wyjechaliśmy, ja w harcerskim ubraniu, siostra w harcerskim, mama w letnim płaszczu, bagaż nadany, bo to jak wojna, jesień będzie, no to potrwa może dwa, trzy miesiące i to wszystko zostało. Wylądowaliśmy w Choszczówce, to jest koło Jabłonnej, Jabłonna – Legionowo. Ja nawet nie wiedziałem, mama nie mówiła o tym, że jest ten dom, tam już była ciotka, byli też z Pińska, wyjechali, bo też się mówiło o wojnie. Dom całkowicie nieprzygotowany, bo to był letniak murowany, ale bez elektryczności, bez wody, bez ubikacji, wszystko było na zewnątrz. Zima się rozpoczęła, straszne warunki, bo myśmy byli bez odzieży. Mama jeszcze napisała do sąsiadki, do Ostrowa, która rok przed wojną, czyli w 1938 roku, wyprowadziła się, mieszkała na tym samym piętrze co my, wyprowadziła się do innej dzielnicy Ostrowa. Ostrów był wtedy jako szybko rozwijające się miasto, był drugi po Gdyni. Mama napisała do niej: „Co z mieszkaniem?” Ona odpowiedziała… aha, i na szczęście adres zwrotny podali na ojca ciotkę, staruszkę, która mieszkała w Warszawie na ulicy Mokotowskiej. Pod koniec października ojciec z mamą pojechali do Warszawy żeby coś kupić, bo myśmy na letniaka byli, zaczął deszcz lać i ojciec mówi: „Przeczekamy ten deszcz w sklepie.” Jakieś pół godziny w tym sklepie, przychodzą do tej ciotki, a tam wszystko przewrócone do góry nogami. Akurat gestapo było u tej ciotki, pytali ją, a ona mówi: „Miałam w rodzinie jakiegoś wojskowego, ja go nie znam, nie pamiętam w ogóle gdzie mieszka.” Po prostu to pół godziny deszczu [nas] uratowało. Mnie uratowało z kolei jak w 1939 roku zajmowali [kraj] Niemcy, to myśmy akurat byli u rodziny, bo tam rodzina była, zaproponował wujek, że zabezpieczy piwnicę jak będzie front się zbliżał, a ja wtedy akurat miałem, przepraszam takie mało ważne, znaczki zbierałem i chciałem schować, bo mówiono, że Niemcy zabierają znaczki. W tej piwnicy wyciągałem, oni schowali się w tamtej zabezpieczonej, mama woła: „Chodź! Chodź! Chodź!” Weszła dosłownie za kark mnie wzięła, wciągnęła mnie do tej piwnicy zabezpieczonej, za chwilę jakieś po niemiecku głosy i wybuch, akurat tam gdzie leżałem, granat. Niemiec usłyszał, że myśmy się modlili i rzucił granat, w tym miejscu właśnie gdzie ja te znaczki, to było pierwsze, że po prostu uniknąłem śmierci. W pobliżu, dosłownie kilkanaście metrów, zginął żołnierz z poznańskiego, szukałem dokumentów, żadnych dokumentów, spisałem tylko z pieczątki. Miał na bieliźnie wojskowej, na koszuli tą pieczątkę, bez żadnych dokumentów. W pobliżu dwóch oficerów popełniło samobójstwo jak Niemcy chcieli ich wziąć do niewoli, jeden zginął przy karabinie maszynowym, też w pobliżu. No i rozpoczęła się okupacja. Wobec tego, że ojciec, jak 2 września przyjechał tam do nas odwiedzić, zobaczyć co z nami się dzieje, bo wiedział, że kazał wyjechać, przywiózł naręcze broni, ojciec był zapalonym myśliwym, wyładował, to tam widzieli. Rodzina to wiadomo, że nie sypnie, ale tam byli najemni pracownicy i pojechał na front. Z tym że ojciec wtedy miał kuzyna na Cytadeli, zmienił już nazwisko, bo nie stawił się na ten pobór co Niemcy ogłaszali, że oficerowie mają się stawić, bo Niemcy nie brali oficerów na miejscu tylko rejestrowali i powiedzieli, że będzie w prasie ogłoszenie i wtedy stawić się do niewoli trzeba. Oczywiście dużo się stawiło, ojciec natomiast dostał, skombinował autentyczne dokumenty na nazwisko Konstanty Begetow, tak że płacił nawet jakieś podatki za tego zmarłego. Tylko miał fotografię, legalizacja już załatwiła, ojciec w konspiracji był już od 1940 roku. Ja tu trochę też przyjeżdżałem, pomagałem, ale w styczniu 1940 roku zachorowałem na gościec stawowy, przed wojną już chorowałem na ten gościec. To było w styczniu, lekarz wyciągał mnie z tego i wtedy mama się dowiedziała przypadkowo, że jest tu w Warszawie taka przychodnia homeopatyczna. Tu na szczęście dostałem się w ręce lekarza, Kalinowski się nazywał, który był przed wojną lekarzem w ambasadzie polskiej w Berlinie i kilka przypadków wyleczyli homeopaci i zrobił studia. On mi właściwie powiedział, że drakońska kuracja była i właściwie leżeć miałem, nie wolno mi się było ruszać. Potem po jakichś dwóch miesiącach pozwolił mi czytać, potem siadać w ogóle. Do konspiracji [wstąpiłem] dopiero w 1942 roku, ciałkiem się nie nadawałem w ogóle, to znaczy wchodząc na piętro, to na każdym półpiętrze musiałem się zatrzymywać. Prywatnie, jakaś rodzina pomogła, przychodził nauczyciel i z tego zrobiłem trzecią klasę gimnazjalną, bo dwie klasy skończyłem w Gimnazjum imienia Józefa Piłsudskiego w Ostrowie… i potem na komplety tajne imienia Władysława IV. Komplety były dosyć kosztowne, bo byli płatni nauczyciele i tam zrobiłem trzecią klasę gimnazjalną, na Pradze. Byłem zameldowany, w sumie z uwagi na to, że szukało gestapo całej rodziny, natomiast następcę ojca w tym Rychtalu, komisarza Mroza, pamiętam nazwisko jego syna, tego komisarza gdzieś zatrzymali w łapance, do domu poszli, złapali syna i skończyli obaj w obozie, tych którzy w tej miejscowości, w tym Rychtalu, tą działalność repolonizacyjną tworzyli. Skończyłem tą małą maturę, ale wtedy było czynne na Chmielnej 88 Technikum Mechaniczno-Kolejowe Budowy Okrętów. Mało kto wie, bo jak mówię, to owszem technikum mechaniczne, ale o budowie okrętów nikt nie słyszał. Skończyłem pierwszy rok, to był 1942… 1943… aha, do konspiracji wstąpiłem właśnie na tych tajnych kompletach Władysława IV. Z tym że jak potem się przeniosłem do szkoły, tam oni kontynuowali, tam nie była płatna, to jakoś miasto finansowało, że to liceum nie było płatne. Ja, to znaczy myśmy bojkotowali niemiecki, nie chodziliśmy na niemiecki i automatycznie było już wiadomo, że niedostateczne. Ale ogłosili, że kto skończył tą pierwszą licealną bez niedostatecznej z innych przedmiotów, niemiecki nie był brany pod uwagę, ma prawo zapisać się na drugi rok. Ja się zapisałem na budowę okrętów. Oczywiście wtedy jeszcze nie było przecież to… to znaczy okazało się potem, że ci profesorzy, którzy tutaj na Chmielnej uczyli, potem w Politechnice Gdańskiej, w budowie okrętów kontynuowali swoją działalność szkolną. W międzyczasie, tam jeszcze byłem, to przysięgę składałem na tych tajnych kompletach, nazwisko tego porucznika Zaremba, albo Zaręba przez „ę”, przed nim składaliśmy, jeszcze były rozmowy, były szkolenia, że również będziemy mieli prawo zapisać się [...], to znaczy można było wstąpić do dywersji. Jak chodziłem do tej nowej szkoły, łączniczka przybiega kiedyś tam do Choszczówki: „Wsypa jest, nie wolno się kontaktować.” To był jeszcze 1942 rok, koniec 1942 roku. No więc jak nie wolno się kontaktować, to tutaj się… to znaczy ja miałem, jeszcze przed wojną dużo pamiętałem, tam zresztą u znajomych, tam rodzina trochę miała podręczników wojskowych, czytałem, przeglądałem to i wtedy… Kiedyś z kolegów jeden, takie towarzystwo mieliśmy, takie kolejkowe, bo myśmy dojeżdżali do Warszawy, jak na komplety jeździłem, to dojazdowa kolejka była, spod Mostu Kierbedzia do Jabłonnej chodziła. Nie wiem, panowie na pewno nie wiecie, bo to było potem zlikwidowane. Zresztą tam były takie przypadki. Ojciec mi na przykład dał taki klucz kolejowy i kiedyś uratowałem kawałek pociągu, bo Niemcy tutaj zaczęli wybierać, a ja tym kluczem otworzyłem z tyłu i części, która jechała w końcówce, udało się uciec. Wtedy ten właśnie mówi: „Słuchaj…” tam jakoś nawiązał, bo ja miałem sympatię, mnie to minęło i on był zainteresowany tą sympatią i proponował podchorążówkę w NSZ-cie. Tam jeszcze chyba chodziło o to, że nasz dom gdzie myśmy mieszkali w czasie okupacji, ten który mówiłem, był na uboczu, w dużej kępie drzew. Tam wokół rodzina w zasadzie mieszkała, oprócz tych najemnych pracowników, obcych ludzi właściwie nie było. Ta podchorążówka się odbywała właśnie u nas, większość wykładów była właśnie w tym domu. W miesiącu czerwcu 1944 roku egzamin był. Przyjechały władze, tu zresztą poprzednio już przyjeżdżały na kontrolę, przyjechał jakiś podpułkownik i major i potem ten dowódca, tam był rotmistrz, który kontrolował. Egzamin był i zdałem ten egzamin. Z tym że, taka dygresja, nie wiem czy o tym właściwie mówić, takie przyjęcie zrobiliśmy, to znaczy ja byłem harcerzem, nie piłem, tylko byli tata z mamą, nie rozmieszaliśmy i jak ten toast był, to ten się zakrztusił, oczy mu wyszły na wierzch. Potem powiedział, że gdyby nie to, że był w wojsku, to by normalnie nie przeżył tego i mówił: „Macie szczęście żeście zdali, bo tak to bym was oblał.” Mam zaświadczenie enezetowskie ukończenia podchorążówki z czerwca 1944 roku.
- Chciałem zapytać jeszcze czy do konspiracji trafił pan za pośrednictwem ojca? Wiedział pan, że ojciec też jest w konspiracji?
Nie, ojciec był tam, miał swoje, tylko z tym że, w ogóle taka zasada była wprowadzana przez ojca: „Nie rozmawiamy między sobą gdzie, kto, co i tak dalej.” Wiedzieliśmy, ja wiedziałem, że ojciec w konspiracji, bo w międzyczasie zmarł… to znaczy ojciec spotkał kuzynkę, mieszkali na Śląsku, uciekli przed wojną do Warszawy, mieli dwoje dzieci, trzecie się urodziło tu, to był inżynier i zmarł, jakieś zapalenie miał, nagle zmarł. Ona ojca ściągnęła do Pruszkowa, prowadził jej sklep, ona załatwiała towar i pomagał w wychowaniu tej trójki dzieci, bo ona została wdową. Tak że tutaj mam skończoną tą podchorążówkę, godzina „W”. W godzinę „W”… aha, jeszcze ściągnąłem do tej podchorążówki, bo jeszcze potrzeba było dwóch żeby było nas siedmiu, dlatego namówiłem jeszcze przyjaciela, którego siostra lekarka, studiowała wtedy medycynę, była łączniczką, nazwisko Krystyna Landskowska z miejscowości Buków, to jest niedaleko Choszczówki, sanitariuszką była, zresztą jedna z najniższych kobiet kawalerów Virtuti Militari za działalność swoją. Zresztą miałem do niej pretensje, że ona wiedząc, że jesteśmy w konspiracji z tym kolegą w NSZ-cie nam nie powiedziała o tym. Rozmawiała, zmarła trzy lata temu, pięć lat temu rozmawiałem dlaczego, to taka dygresja jest, ale dlaczego nie powiedziała, ja zawsze sobie tłumaczyłem, że tam były cztery siostry plus ona i młodszy brat, że oni chronili brata, okazuje się, że ona mówi, że uważali, że on jest niepoważny i dlatego go nie wciągnęli w to. […]Jeszcze z kolei w czasie okupacji, ta broń, którą ojciec [przyniósł], to była w zasadzie myśliwska, zakopana była, bo tam wymarzły drzewa, a potem nie mogłem tego znaleźć w ogóle. W sumie zakopałem to głęboko, ale człowiek miał szesnaście lat, w ogóle nie miał pojęcia jak to trzeba zrobić. Ciotka mi powiedziała, że tam w 1939 roku jak się nasi wycofywali, tam karabiny, takie grzęzawisko, dwa karabiny były schowane, pokazała mi, ja to gdzieś chyba w 1943 roku, pod koniec wygrzebałem w dzień. Benzyną wyczyściłem, tak że jak rozmawiałem z fachowcem od broni, to powiedział, że więcej nie można było wyczyścić. Do Powstania przyszedłem właśnie z tymi dwoma karabinami i miałem prywatny pistolet po wujku, który przed wojną zmarł na suchoty i mieszkał właśnie w Choszczówce. Jeszcze ten pistolet miał niepewną amunicję, bo był przechowywany i robiłem przestrzał w piwnicy. Do rodziny przyjeżdżała taka znajoma, młoda dziewczyna, Wewłujkin się nazywała, nazwisko wyjątkowo pamiętam i mówiłem, że mam kłopoty z amunicją i ona mi mówi, że ona mi może załatwić amunicję. Dałem jej te pięćset złotych, które z kolei trzymałem, ten wujek, u którego mieszkałem tutaj na Listopada, mówił zawsze mi, żeby pieniądze: „Jak cię złapią w łapance, to wtedy puszczą cię do telefonu i masz te pięćset złotych, na to żeby dać, żeby cię puścili do telefonu. Zadzwonią to postaram się ciebie wydostać.” A wobec tego, że już front się zbliżał, że to już jest koniec, tutaj pod Warszawę się zbliżają, ja jej dałem te pięćset złotych, miała kupić i się z nią umówiłem na 1 sierpnia, że odbiorę tu na Starym Mieście. 1 sierpnia rano pojechałem na to umówione spotkanie, to było na ulicy i kolejka została odwołana, coś było nie tak. Zawiadomienie było, że nie jedzie, stwierdziłem, że następna idzie tak, że nie zdążyłbym na to spotkanie i cofnąłem się. Gdzieś popołudniu przyszła łączniczka, tam już na miejscu z NSZ-u, że mamy koncentrację, z tym że to było później, nie tak jak tu o siedemnastej, bo to było tam przecież było ludnie, Niemcy byli, tak że myśmy się gdzieś… Już było ciemno i z tymi dwoma karabinami, z tym pistoletem przyszedłem. Zresztą mnie tam wygarnęła Służba Ochrony Powstania: „Stój! Kto idzie?!” Się ucieszyli, że karabiny. „Nie podali nam hasła!” Tylko ja mówię: „Ale tutaj kwaterujecie u mojej ciotki. Proszę ją poprosić i zaświadczy, że to są karabiny dzięki niej uzyskane.” Przywołali, oczywiście oddali mi z niechęcią te dwa karabiny. Poszedłem tam i przechodziłem przez całą miejscowość, to była taka długa droga i tam właśnie ten oddział NSZ-u się mieścił na końcówce. Musiałem przez całą [miejscowość] przejść. Jak poszedłem po amunicję, bo wtedy jak zgłosiłem, że mam tą broń, [to powiedziałem], że mam jeszcze skrzynkę amunicji z 1939 roku, którą zakopałem, karabinową amunicję, więc kazali mi pójść jeszcze raz, przeszedłem i jak wracałem z tą amunicją, to już była strzelanina. Ta grupa została ostrzelana, tam jakaś tankietka gdzieś kursowała, więc ja jeszcze podbiegłem, daję, a ten oddział NSZ-u, którego dowódcą był mecenas z Legionowa, ładował się i on mówi tak: „No a ty w takim razie, my tutaj się wycofujemy, bo jest strzelanina, masz zameldować do zgrupowania godziny „W”, że my się wycofujemy.” „A co ze mną?” „Według uznania.” Więc ja cofnąłem się tam, zameldowałem, że z polecenia tego dowódcy, że się wycofują. „A co mam robić?” „Według uznania.” Strzelanina była, bo puścili tankietki, tak że to zostało rozformowane. Tego 1 sierpnia spotkałem właśnie tą siostrę „Magdalenę”, siostrę mojego przyjaciela. Tym bardziej, że ja wstępując do NSZ-u mówiłem, że jestem żołnierzem Armii Krajowej w dalszym ciągu. Oni [to] wiedzieli i mówię: „Pani Krysiu…” wtedy jeszcze byliśmy na per pani, „…proszę z bratem.” Ona załatwiła, że już nas przerejestrowała wtedy, że razem już byliśmy w oddziale akowskim. Wtedy po tym rozformowaniu byłem wzywany na akcję, z tym że to był okręg Jabłonna – Legionowo, tam byli Niemcy przecież. Niemcy, w ogóle w czasie okupacji, w nocy tam nie wychodzili, tylko w dzień. Myśmy, wszyscy mężczyźni w takim młodym wieku, po krzakach się zbierali w dzień, bo oni chodzili po domach, wybierali. Ja też tak chodziłem i właśnie z tym kolegą, który mnie wciągnął do NSZ-u, który zresztą był projektantem tej naszej podchorążówki, też się spotykałem. Wtedy właściwie się tak zadurzyłem, wtedy miałem dwadzieścia jeden lat, była taka u sąsiadów, przyjechała w odwiedziny taka pani, no i zakochałem się, ona była starsza trochę. Wtedy nie chodziliśmy tak już tutaj z tymi kolegami, dlaczego podkreślam, to może jest ważne, tylko z nimi. Ona miała jeszcze siostrzeńca i myśmy w karty bardzo dużo grali, mama wiedziała gdzie ja zawsze przebywam, że gdyby łącznik przyszedł na akcję, to mnie wzywają. […]I potem te akcje, więc tutaj na miejscu od 1 sierpnia w kilkunastu brałem udział na wezwanie. Takie poważniejsze było przejście na Pelcowiznę przez Kanał Żerański, dwa oddziały… trzy nas poszły. Z tym że nie było akcji specjalnie, ale przeszliśmy głęboko, tak że nawet jeszcze kazali nam mówić po rusku
dawaj wpieriot i ludzie: „O ruscy! Słuchaj ruscy!” że ruski są już na Pradze, a myśmy weszli tylko… Potem była taka większa akcja, pięciu takich, prawdopodobnie dezerterów niemieckich, tam na miejscu rozstrzelali ich, rozbrajanie było, likwidacje, wykonanie wyroków z okresu okupacji, takich bandziorów. Ale takich większych operacji typu bojowego nie było i my stale chcieliśmy do Warszawy, stale tylko do Warszawy, jakiekolwiek były te akcje, „Kiedy nas do Warszawy.” Stale twierdzili, że się starają i Warszawa nie puszcza. Wtedy był już dawno ten zakaz, wszystkie oddziały, które szły na pomoc Warszawie, które były wezwane, zostały wstrzymane. Normalnie po kolei gdzieś tam, niektóre stopniowo jeszcze, nawet w Górach Świętokrzyskich i były wstrzymane. Nas tu tak stale zwodzili, że nie i w rezultacie 6 września łącznik przychodzi, jest zgoda, koncentracja, idziemy do Kampinosu. Wtedy już z tym moim przyjacielem poszliśmy, bo to w pobliżu było, to gdzieś na wysokości Tarchomina. Zresztą byłem w takiej, dostałem się, bo właśnie była sanitariuszką taka, zresztą jak już wspomniałem była kawalerem Virtuti Militari. Bardzo była czynna, bardzo była tam uznawana, ona mnie i swojego brata w zasadzie chyba tak dokooptowała do chyba najlepszej drużyny, bo oni przyjaźnili się tam wszyscy. Mieliśmy osłaniać przeprawę, przychodzimy nad Wisłę, nie ma, czekamy, tu zbiórka była… aha, jeszcze po drodze na cmentarz, było miejsce zbiórki. Broń, otwierają groby i „Brać broni i amunicji ile jesteście w stanie zabrać.” Ja wobec tego, że z uwagi na te stawy… mama jak wychodziłem, jak się żegnałem, to mama powiedziała: „Nie zatrzymuję cię, bo wiem, że cię nie zatrzymam.” Mama strasznie się bała jak jeździłem do Warszawy, bo przecież do szkoły, na komplety, stale się strasznie bała o to wszystko, natomiast tutaj, w tym przypadku nie było żadnych uwag na ten temat. Tam bierzemy broń, a mama zmusiła mnie żebym wziął coś ciepłego, bo to był już wrzesień, z uwagi na moje stawy pobrałem ciepłej bielizny, tak że ja włożyłem do plecaka gdzieś… miałem pół plecaka amunicji, bardzo ciężkie to było. Jeszcze potem tam wyfasowałem sidolówki, to są granaty z idolu. Miałem granaty niemieckie, jeden granat przeciwpancerny, zaczepny, bo te były obronne, czyli sobie naładowałem bardzo dużo. Idziemy nad Wisłę, czekamy, czekamy, nie ma łodzi. Okazuje się, że Niemcy rozbili łodzie, to znaczy nie przypuszczam żeby wiedzieli, tylko po prostu oni tam buszowali nad Wisłą i rozbili łodzie, a nas tu było ponad dwustu ludzi. Decyzja, jest dekonspiracja całkowita, bo wszyscy uzbrojeni wyszli, z tego cmentarza nabrali broni, każdy miał broń. Miałem jeden służbowy pistolet, wziąłem z grobu, jeden miałem prywatny pistolet plus karabin, plus amunicja, granaty i na takiej łasze wiślanej przeszliśmy, tam sanitariuszki były takie młode, małe dziewczyny, to dosłownie miały [potąd] wody jak myśmy przechodzili łachą wiślaną. Z tym że z godnie z przepisami jak są takie akcje, bierze się na dobę wyżywienia, picie i wyżywienie musi się na takie akcje brać zawsze. To nas uratowało, bo tam nie można się było ruszyć i myśmy całą dobę na tej łasze wiślanej, nie wolno było chodzić nic, tylko leżeć, żeby nie zobaczyli, bo przecież samolot, jedna bomba i by łacha spłynęła, przecież dwustu ludzi było. W następną noc znów idziemy nad Wisłę i przyszły łodzie. Myśmy osłaniali, ta drużyna gdzie ja byłem, V Kompanii, osłaniała tą przeprawę. W ostatnie łodzie, z tym że ja z uwagi na mój gościec stawowy, już przed wojną przecież to miałem, z kąpielą, ja nie pływałem. Tak że tam nas siadało, każdy miał tego [wszystkiego], ciężko było i dosłownie ta łódź była, to tak tylko chyba było wody i jakiś przechył czy coś, to po prostu… Nie zdejmowaliśmy broni, że łatwiej nawet jeszcze będzie utopić, prędzej będzie jeżeli się przewróci. Przepłynęliśmy Wisłę jako ci ostatni i tam znów jako pierwsi na taki marsz, morderczy marsz do Kampinosu. To było po północy, bo to dwustu ludzi. Tych łodzi nie pamiętam ile było, w każdym razie calutki czas była ta przeprawa, jeszcze szliśmy tam, jakaś linia telefoniczna była, tam chcieli przeciąć, ale tamci błagali, bo Niemcy postawili tam taką [straż], to znaczy z naszych, Polaków, ci błagali. Rzeczywiście nie przecięliśmy, zresztą słusznie, bo przecież oni by od razu, przerwanie linii, to od razu by się zainteresowali, mogli by… […] W każdym razie jeszcze też zwracam uwagę na to, że jak szliśmy mieliśmy… nieśliśmy karabin, taką wyrzutnię, ja odmówiłem, powiedziałem że nie mogę, „Chory jestem na serce.” Doszliśmy, tam już kawalerzyści się znaleźli „Doliny”, ten który tam przyszedł w końcu sierpnia z Nowogródka, z Wileńszczyzny. I piłem wodę, bo spragnieni byliśmy, razem z koniem, pił koń ułana i ja piłem z jednego całkiem tą wodę. Potem weszliśmy już, tutaj byli kawalerzyści. Oni też tam trochę nas osłaniali i potem już doszliśmy do Brzozówki, to było 7 września. W niedzielę msza święta, oczywiście ołtarz zrobiony ze spadochronów, przecież wtedy tam było dużo zrzutów na spadochronach. Ksiądz mowę do nas odstawił, „Boże coś Polskę”. No i z tym że dowództwo „Kampinosu” powiedziało, że Warszawa nie potrzebuje ludzi, oni potrzebują amunicji i broni tylko, a ludzi nie i oni chcą żebyśmy zdali broń i zostali w „Kampinosie”, a to pójdzie do Warszawy. My oczywiście, że nie, że chcemy… tym bardziej, że już były rozmowy, też to się potwierdziło, bo w książkach, które czytam znalazłem, że rzeczywiście w tych rozmowach, że właśnie początek września już były takie rozmowy odnośnie wycofywania się Kampinosu, coś na ten temat. Zostajemy w Kampinosie, tak jak powiedział dowódca: „Idziecie, na karkach Niemców będziemy szli na zachód.” Podkreślone jest właśnie to, że na karkach Niemców. Dostaliśmy się do Brzozówki, dwustu ludzi, nie było w czym gotować jedzenie, niesamowite historie były z utrzymaniem. Te pierwsze dni minęły, kotły były już, ale nie było żywności i potem myśmy się tak trochę mordowali z tym wszystkim, bardzo trudno było w ogóle. Były akcje sporadyczne tam, jakieś wypady, miałem służbę na przykład w nocy, bo normalnie były wachty wystawiane. Przychodzi 20 września, akcja się szykuje, oczywiście na ochotnika, wszystkie akcje były na ochotnika, nie ma, że się wyznacza ten zastęp, ta drużyna, Zawsze taka, a taka akcja, „Wystąp! Kto?!” Oczywiście wtedy cała kompania krok naprzód, „Nie, czterdziestu żołnierzy tylko idzie.” Taka eliminacja. Kto był w takiej akcji, to z powrotem już do szeregu. Bardzo duże zrzuty były chyba 18, 19 września. W rezultacie zostaje nas dwóch, jest wytypowanych, ma pójść czterdzieści osób, a jest czterdzieści dwóch chętnych i ja mam prawo zostać, a kolega, który został odwołany mówi: „Szczapa jest chory na serce.” Bo ja odmówiłem żeby nieść rusznicę przeciwpancerną. Ja mówię: „Nie, ale ja byłem wtedy obciążony amunicją i bagażem swoim, ale tu idziemy bez obciążenia. Ja nie mogę tej rusznicy nieść.” Ta akcja jest, właśnie to typowanie i w rezultacie my się dwaj kłócimy i wtedy ktoś już wytypowany, że ma pójść, wycofuje się, on rezygnuje, bo mu się buty rozlatują. Nie wspomniałem, że bardzo dużo ubrało się w kiepską odzież, bo idziemy do Warszawy, to będzie się gdzie ubrać. Te buty, tak że we dwójkę, właśnie ten osiemnastoletni, wytypowani razem idziemy. Wychodziliśmy to było chyba w południe, wieczorem jest kolacja, mamy taką obiadokolację, bo tam dwa razy czy raz nas karmili i wtedy była taka wioska naprzeciwko, Niemcy ograbili, w ogóle poszli i tam ludzie pouciekali, dużo się kręciło drobiu. Tam nasi poszli, trochę wyłapali tego i właśnie szykowali na ten posiłek. Tak rozmawiamy właśnie w tej drużynie gdzie byłem: „No tak, ale musimy już iść, bo to mamy daleko, gdzieś około dwudziestu kilometrów.” „No tak, ale nie jesteśmy…” Drużynowy, który zginął, mówi: „No tak, ale czy w ogóle przeżyjemy to, czy wrócimy?” Ja dopowiedziałem: „No właśnie.” Pamiętam jak dziś te słowa: „No właśnie.” Ktoś jeszcze to samo i poszliśmy. Jeszcze po drodze… tutaj chcę podkreślić, że ludzie w Kampinosie niesamowicie nam pomagali, przecież tyle ponosili strasznych strat, bo Niemcy przecież rzucali na Kampinos, bombardowali zresztą. Raz służyłem jako, też nie wspomniałem tego, akurat był nalot na Kampinos, kolega był z erkaemem i: „Słuchaj będę z tego.” Oparł mi. „Tylko nie patrz na mnie.” Stałem do niego twarzą, on położył się tutaj i strzelał. Mówił: „Boję się, że byś nie wytrzymał.” […]Po drodze nas też tak poczęstowali, to znaczy była przerwa, pamiętam jak myśmy tam szli, to było nad ranem, nas w jednej chałupie poczęstowali chlebem, razowym chlebem i zsiadłym mlekiem. Pamiętam jak żeśmy szli w szyku uzbrojonym, idziemy, dochodzimy do tej wsi, do tego miejsca gdzie ma być ta akcja. […] Zrobili wypady nasi, rozeznanie było tam poprzednio już i stwierdzili, że oni wychodzą często w przypadku jak są zerwane linie telefoniczne i powstał w dowództwie naszym projekt żeby przeciąć taką linię. Poszliśmy do miejscowości Nowe Polesie. We wszystkich książkach, wszędzie piszą Polesie Nowe, natomiast to jest Nowe Polesie, ja to mam udokumentowane mapami, wszyscy powtarzają ten sam błąd. Przychodzimy tam, przecinamy, była taka polna droga w lesie i było powiedziane, że tutaj oni będą musieli przyjść naprawić to i my zrobimy zasadzkę. Rozłożono nas takim półkolem, jeszcze tam był nierówny teren, okopaliśmy się lekko, bo mieliśmy saperki z sobą, zamaskowaliśmy się gałęźmi i czekamy. Drzemka, zresztą wszyscy piszą, że drzemaliśmy po kolei, w każdym razie w pewnym momencie, to już około południa, stale się budziliśmy i sobie uprzytamniam, że mam przy sobie zdjęcie tej właśnie mojej sympatii z okresu Powstania, zdjęcie od niej wycyganiłem, jak szedłem, to prosiłem żeby mi dała. Nie chciała powiedzieć: „Ale jak zginiesz?” Ja wiedziałem, że o to chodzi. Proszę, jesteście pierwsi, którym to mówię, tego nigdy nie było, nikomu nie opowiadałem o tym. Wyjąłem tą fotografię i wiecznym piórem napisałem: „Zdjęcie skradzione w sierpniu 1944, przebaczenie dla foto-maniaka.” Podpisałem się „21 wrzesień” i się zaczął ruch robić w tym momencie. Ludzie biegną, cywile, ludność, chłopi. Po prostu oni nie podjechali tak jak było założenie, że podjadą pod te przecięte linie puszczone na normalnych słupach telefonicznych, takie było założenie, a oni zatrzymali się dwa kilometry, gdzieś tam w miejscowości chyba Stare, bo tutaj jest Nowe Polesie, a tam jest Stare Polesie. Władowali się, szli przez las i ludzie uciekali, czyli myśmy musieli trochę front zmienić, trochę się odkryć automatycznie, bo oni nie przyszli tak jak myśmy mieli, tak jak oni by tutaj załóżmy… były przecięte druty i dukty jak biegną była świetna widoczność, a oni zaczęli z tej strony. Wtedy ja obserwuję… Aha, było polecenie, że kanonadę rozpoczynamy na sygnał, na strzał pistoletowy dowódcy naszego oddziału, i po prostu on spóźnił. Widzę, że oni przychodzą, siadają naprzeciwko dosłownie, to może było jakieś trzydzieści, czterdzieści metrów, może nawet mniej, spasiony Niemiec bez munduru, bez marynarki. Jeszcze mówię tak, jaka myśl mi przeszła: „No przecież, cholera, jak ja go zastrzelę, to nasi potrzebują w co się ubrać.” Szukam drugiego, w tym momencie strzał i daliśmy salwę. Zdążyłem wystrzelać dwa magazynki, trzeci ładowałem i wtedy oni… to znaczy poszedł ogień, bo myśmy byli rozłożeni, jest taki plan, ja mam zastrzeżenie do tego planu w książce, który opisuje współuczestnik tego, który nie był przy tym, w każdym razie cały ogień, nas z tej drużyny było dziewięciu, siedmiu zginęło od razu, dwóch rannych śmiertelnie, jeden umarł według mnie po akcji, a drugi był wywieziony. Potem dalej jak o szpitalu będę mówił i ja byłem ciężko ranny w nogę i jeden był ranny. Czyli właściwie dziewięciu nas było, siedmiu w zasadzie zginęło razem, biorąc pod uwagę, że jeszcze potem w szpitalu miesiąc później [jeden] umarł i [ja] byłem ranny. Pielęgniarka, sanitariuszka, ona miała pseudonim „Magdalena”, podbiegła do mnie, ona w ogóle według mnie tak zawsze czuła się trochę jakby zobligowana tym, że ona wciągnęła mnie, to znaczy umożliwiła mi to wszystko. O jednej nodze z kolegą i gdzieś skombinowali podwody i nas wywieźli do Brzozówki. Kolega, ten właśnie mój przyjaciel, na oklep, bo też zarekwirowany był, z tym że rekwizycje były w ten sposób, że pokwitowanie dawano jeżeli zabierano wozy, czy konie i on tak na oklep jechał zawiadomić szpital w Krogulcu, że wiozą rannych. Pierwszym wozem jechałem, następnym byli ranni następni i potem ci co zginęli. On jechał i ludzie znosili jabłka, ja dosłownie byłem zasypany jabłkami. Wiedzieli, że wiozą rannych, bo on mówił, że wiozą rannych, ja byłem na tym pierwszym wozie i tak wielokrotnie jak się o filmach mówi, to było coś wzruszającego. Ci ludzie szli, dosłownie koszami wrzucali te jabłka na [wozy], ja byłem, ja się ruszałem. Przywieźli nas do szpitala w Krogulcu, tam oczywiście wszystko się zrzuciło, bo wiedzieli już, migiem rozbroili nas koledzy, bo przecież dużo tam nie miało w ogóle broni w Kampinosie. Uratowałem ten prywatny pistolet, ten jeden dałem i kładą nas w szpitalu w Krogulcu. Położyli mnie obok partyzanta od „Doliny” z tego oddziału wileńskiego, on był ranny pod Pociechą, z początku Powstania, gdzieś w pierwszych dniach Powstania i on mówi: „Słuchaj, chcą nas ewakuować. Poprzedniej nocy chcieli wywieźć, pistolet, nie pozwoliłem się zabrać.” Ja mówię: „Dobrze, ja się też nie pozwolę, bo mam też pistolet.” Sobie wyobraźcie, że w nocy nam rąbnęli te pistolety, nie wiem czy nam dali coś na sen, w każdym razie szukamy, nie mamy. Podstawili podwody, ewakuowali przez kawalerzystów, wywieźli nas do miejscowości Gawartowa Wola Łuszczewo[...]. Przewieźli nas do szpitala, ja byłem czarny podobno, tak że w ogóle ktoś nawet mówił, że mulata przywieźli chyba. Jakoś to znosiłem, bo miałem opatrunek zrobiony, dostałem w lewą nogę, a ten kolega, który podają, że zmarł kilka dni później, to on chyba po miesiącu dopiero [zmarł]. On strasznie cierpiał, bo mu kula utkwiła w kości. Na pewno to było z ich strony straszne ryzyko, jechanie przez takie… tym bardziej, że wjeżdżaliśmy na tereny gdzie w zasadzie Niemcy [byli]. To było nocą, Niemcy zasadniczo w nocy się nie poruszali. Przywieźli tam, rozłożyli nas. Nie wolno było nam mówić, że jesteśmy z Kampinosu. Mamy mówić, że jesteśmy z Warszawy. […] Wtedy z dwudziestego ósmego na dziewiątego Kampinos zaczął się wycofywać. To co nam powiedziano było aktualne, dlatego właśnie nas wywieźli, bo byłem przywieziony tutaj chyba dwudziestego trzeciego, czwartego, natomiast cztery dni później, tam był ciężkie naloty i się wycofywali. Potem zaczęli przychodzić nowi ranni z tej akcji nawet, z Kampinosu. Tutaj po prostu był szpital, który organizował się, zresztą ciekawe, że jeden pokój gdzie myśmy leżeli, to było w jakimś pałacyku, dworze, coś w tym sensie, taka duża była sala, w sąsiednim była porodówka, było bardzo dużo kobiet, to znaczy to było dla kobiet. Może wspomnę o tym, bo rzeczywiście były przypadki, że wysiedlone, albo uciekinierki z Warszawy… Był taki przypadek, że jedna z nich przychodziła do szpitala, bo twierdziła, że już ma bóle porodowe, okazuje się, że stwierdzili, że nie, znowu ją na wieś, a ona chciała być tu jednak w szpitalu. W rezultacie wyszło, że kiedyś była uroczystość imieninowa, cała obsada była na wsi i tylko ja z kolegą chodzący, który był koło mnie, bo on już chodził, zaczęła rodzić, chcieli ją wypisać a okazuje się, że urodziła, tak że mieliśmy niemowlaka. Z tym że szpital był bardzo słabo wyposażony, bo środki opatrunkowe, to była właściwie [tylko] jodyna. Był doktor Kuźniecow, ja mu mówię jak mnie się to paprało, bo ropa mi leciała, miałem ten postrzał tutaj ciężki, więc przebił mi żeby lepiej spływało. Potem zaproponował, że mi dreny założy, to mi się strasznie szybko zarastało. Ja stale mówiłem: „No niech pan doktor zrobi operację.” Nazwisko jego pamiętam, doktor Kuźniecow, wyjątkowy człowiek. On mówił: „Ja bym zrobił tobie operację, gdybym ja sobie sam w tych warunkach pozwolił zrobić.” To jego była cała odpowiedź na to, zresztą inni też, nie było takich świeżo rannych. Jak się Kampinos wycofywał tego dwudziestego ósmego, dziewiątego, ruch był, siostry przychodzą, że właśnie dowódca Kampinosu i jego zastępca, czyli major „Okoń” i „Dolina”, przywieźli rannych. Wnieśli, na noszach zostawili rannego naprzeciwko mojego łóżka, że jest stan w ogóle beznadziejny, z bardzo ciężkim postrzałem, tylko przekazał nam pozdrowienia i wyszli. Rano… aha, jak wyszli, to strzelanina była, dosłownie kilka minut. Rano kierownikiem szpitala był doktor… mówiłem przedtem nazwisko… z rodziny żydowskiej, ale może potem mi się przypomni i on wchodzi rano, to znaczy po tym ich wyjściu, do pokoju, nas tam chyba ponad dwudziestu leżało i mówi: „Panowie, tutaj w nocy z Kampinosu podrzucono rannego.” Pokazuje na tego właśnie, on jest nieprzytomny, wobec tego, że była strzelanina on proponuje, jeżeli wyrazimy zgodę, zawiadomi Niemców, żeby ktoś nie doniósł, bo jak doniesie, to będzie koniec, natomiast jak doniesie, że… to ewentualnie przyjdą, sprawdzą i wszystko. Myśmy się zgodzili, nikt nie kwestionował. Rzeczywiście po tej wiadomości wpadli, wyrzucili pielęgniarki i lekarzy, one płakały, powiedzieli, że jak znajdą świeżą ranę, to spalą szpital. Ja wtedy miałem najdalej do okna i tak patrzyłem żeby lepiej być zastrzelonym niż spłonąć. Zaczynają właśnie od tego, słyszałem jak powiedział
fertig, to znaczy że już… i po kolei zrywali opatrunki, bo we wspomnieniach ktoś pisze, że one zrywały. Nieprawda, oni zrywali sami, przeszli wkoło i koło tego kolegi, który tam leżał ze mną, był przywieziony razem, bo tam jeszcze było nas więcej, świeża krew była, ja mówię: „Koszulę rozepnij.” Nawet oni coś usłyszeli, rozerwali, okazuje się, że był strasznie owrzodzony, zadrapane miał duże wrzody i wyszli po prostu, skończyło się na tym, że wyszli. Tutaj powiem kilka słów o pielęgniarkach, bo rzeczywiście te dziewczyny z Kampinosu potem dotarły, mam gdzieś zapisane, nie mogłem znaleźć kilka nazwisk. Dwie Getlówny, to były akurat z Poznania, bo mieszkały tam córki profesora znanego przed wojną, potem w Poznaniu spotkałem się z nim, rzeczywiście niesamowicie się nami zajmowały. Z wyżywieniem było kiepsko, tam na przykład potem przenosili, bo tam były szpitale Łuszczewo, Gawartowa Wola, Pawłowice, przenosili nas z tych szpitali, w jednym był majątek, Niemcy pozajmowali, w jednym córka właściciela, która mieszkała gdzieś tam jakby w czworakach, dosłownie kradła z kopców ziemniaki żeby gotować obiady nam. Tak że tutaj to dosyć było i ta pomoc… w rezultacie siostra „Magdalena”, ta sanitariuszka, też pod Jaktorowem, po rozbiciu, bo Kampinos został rozbity pod Jaktorowem, ona jeszcze przedtem się wycofała, wiedziała właśnie gdzie jest ten szpital i przyjechała do tego szpitala, też dotarła. Nie żyje, trzy lata temu zmarła w Poznaniu, utrzymywałem zawsze kontakt. Mnie się to stale paprało i potem nie było wiadomo co się dzieje z tą nogą. Oni jeździli do Milanówka, bo myśmy podlegali szpitalowi w Milanówku i jechała po opatrunki, po lekarstwa, więc ja mówię: „Zabierzcie mnie, może tam się uda gdzieś zrobić.” Jeszcze jednego kolegę [zabraliśmy] i pojechaliśmy razem do Milanówka. W Milanówku było dużo willi zajętych na szpitale, na noszach nas zanieśli na kolejkę elektryczną ludzie, to ludzie pomagali wszystko, tam wtedy zresztą niesamowicie na każdym kroku, gdziekolwiek cywili się spotkało, to pomagali. Nas wsunęli przez okna z noszami, do Grodziska i zdjęcia robią. Wiozą mnie furą, rozglądam się, patrzę, mama idzie. Okazuje się, że mama nie wiedziała co się działo, tam w Choszczówce jak front się zbliżył i przechodził, to pocisk ten dom zburzył, po prostu rąbnął w górę, całe piętro rozwalił. Mama z rodziną się wycofała i wróciła do Pruszkowa, gdzie ojciec pracował u tej kuzynki, prowadził sklep, z moją siostrą zresztą tam razem pomagali. Powiedziała, że siostra jako łączniczka była w Kampinosie i pytała się co się dzieje ze mną. Powiedziano siostrze mojej, że jest ranny i wywieziony do szpitala. „Gdzie?” Mama na ten adres szła, bo wtedy ani poczta nie chodziła, ani telefonów oczywiście nie było. Jak wyszedłem z domu 6 września, to już był październik, w ogóle żadnego kontaktu z rodziną nie miałem. Zresztą potwierdzenie znalazłem w jednej książce, w której szefowa łączniczek z Pruszkowa pisze, że właśnie łączniczka „Hala” była, chodziła do Warszawy, chodziła do Powstania jako łączniczka i do Kampinosu chyba dwudziestego czwartego, piątego. Czyli zgadza się, jest potwierdzenie, bo ja myślę sobie: „Jak oni się spotkają?” Znalazłem potwierdzenie, że była i dowiedziała się. Mama oczywiście wsiadła na tą furę, zawieźli nas, tam zapłaciła, bo za zdjęcie trzeba było zapłacić. Lekarz robi zdjęcie i mówię: „Proszę pana.” … aha, z tego miejsca doktor Kuźniecow wyciągnął mi ten pocisk. Kiedyś nic mi nie mówi, tylko tu się tak paprało, „Siostro pęsetę.” I wrzasnąłem, bo nie wiedziałem, wyciągnął płaszcz pocisku karabinowego spłaszczony, zgięty pod kątem prostym, ten który kość strzałkową rozwalił. Lekarz nie wiedział co tam zrobione było, jest w każdym razie ten pocisk wyjęty. Natomiast to zdjęcie wykazało, że pod kolanem jest drugi pocisk. Jeszcze on mówi tak: „Ale wie pan co, jakoś dziwnie ten pocisk wygląda. Ale miał pan szczęście, centymetr od tętnicy. W warunkach polowych, to by pan nie wyszedł, tu w tym miejscu zatrzymać krwotok w warunkach polowych jest niemożliwe.” To zdjęcie mama opłaciła, byłem jeszcze z kolegą, nie mieli też pieniędzy na to, ja bym też zresztą nie miał, bo nie miałem pieniędzy ze sobą. Zapłaciła, z tym że mama wróciła już potem kolejką z Milanówka do Pruszkowa i ja wtedy tam gdzie nas przywieźli po tym zdjęciu, rannych, ja mówię, że nas tutaj przywieźli na zdjęcie, mówi, że mam zostać żeby operację zrobić. Mówię: „Człowieku! Oszalałeś!? Przecież tutaj mrą jak… z zakażeń! Niesamowicie jest to wszystko zakażone tutaj.” Ci koledzy, którzy już leżeli, to samo, tacy podleczeni, więc ja do tej siostry „Magdaleny”, bo żeśmy wtedy mówili siostra „Magdalena”: „Proszę mnie zabrać, wracam z powrotem. Już wiadomo co jest, jest drugi pocisk w tej nodze.” Z powrotem i wtedy mama już wiedziała gdzie ja jestem, że wróciłem do szpitala. Ojciec w Pruszkowie miał kuzyna, który miał gospodarstwo rolne, przyjechał furmanką i zabrali mnie z początkiem grudnia do Pruszkowa, do szpitala powiatowego w Pruszkowie. Tutaj operacja, usunięcie tego pocisku, mam go, ale zapomniałem go zabrać zupełnie, przeciwpancerny pocisk, który lekko spłaszczony przebił, że rozerwał, bo ten szpic był rozerwany, wysunął się stalowy trzpień w środku tego. W każdym razie już był drugi usunięty w Pruszkowie, miałem te dwa i potem to leczenie. W Pruszkowie leżałem, z tym że tam było nas już… no to już w styczniu weszli Ruski do Pruszkowa. Koło szpitala przejeżdżali, jakiś tam Rusek spadł z czołgu, pojechali po nim, a my leżymy tam. Potem siostry bardzo nas lubiły, bo zawsze wesoło było u nas, była piątka jeszcze z Powstania Warszawskiego i nas do jednego pokoju wsadzili. Mama mówi, że… bo potem mama przychodziła, dożywiała mnie jeszcze, to mówi: „Nigdy w życiu się tyle nie naśmiała co u nas.” Ale z kolei znowu, kiedyś pamiętam, że asystowałem przy operacji jakiejś, bo jak Ruski wchodzili, to dużo amunicji zostało w Pruszkowie, w bunkrach i ta dzieciarnia po tych bunkrach i różne rakiety, race, pociski, palili to wszystko i dosłownie przywozili stale ranne dzieciaki. Kiedyś słyszę: „Ja już nie mogę, bo ja nie mam żadnej opieki, nie mam pomocy, nie mogę operacji robić.” Tyle ich przywieźli i ja wtedy się zgłaszam, chodziłem już wtedy o kulach, z tym że miałem tutaj jakieś uszkodzenie z węzłami, tak że z taką nogą wyciągniętą i mówię: „To ja pomogę panu doktorowi.” „To jeszcze pan mi zemdleje.” Ja mówię: „Nie zemdleję.” Pomagałem im podawać narzędzia. Kiedyś schodzimy i taki osiemnastoletni szczeniak: „A kiedy tych sikorszczaków stąd wywalą?!” O powstańcach, „Sikorszczaków stąd wywalą.” Dowiedziałem się od sanitariuszki jednej. Cztery, pięć lat temu, był podpułkownikiem oczywiście z Armii Ludowej, z AL-u, ale na nas mówił sikorszczaki. Dlatego nie jestem w Związku Powstańców Warszawskich, tylko jestem w grupie „Kampinos”, bo myślę sobie: „Na pewno ten łobuz tam jest też.” Ona twierdzi, że nie pamięta nazwiska, bo gdybym wiedział, to na pewno bym próbował go odszukać, podziękować mu za to. Po tej jego [wypowiedzi] podstawili otwarty samochód ciężarowy, wsadzili nas pięciu i zawieźli nas do Tworek. W pokojach już bez klamek, tam były straszne warunki, to znaczy aprowizacyjne, bo Niemcy ciężko chorych wystrzelali, zlikwidowali, byli tacy lżej [chorzy] i oni tam gotowali nam posiłki. Wyciągali kapustę, kroili na osiem razy, wrzucali do kotła, coś niesamowitego, pamiętam zapach tego, to się nie nadawało do jedzenia to wszystko. Ale w każdym razie już rodzinę miałem, mama przychodziła, już byłem pod jakąś bliższą opieką. Już wyczyszczone tutaj miałem, w dalszym ciągu była blizna, ale w sumie to tak nie było widoczne. W lutym ojciec pojechał do Ostrowa naszego mieszkania szukać, tego przedwojennego. Okazuje się, że w naszym mieszkaniu przedwojennym osiadł jakiś ewangelicki ksiądz z tych północnych, tych małych, tych krajów nadbałtyckich, ale był przeniesiony. W każdym razie odzyskaliśmy meble i ojciec wrócił, siostra została zresztą razem z tą koleżanką, tą swoją szefową łączniczek, Barbarą Zdanowską […].Ojciec przyjechał po mnie i po mamę do Pruszkowa, ze szpitala mnie odebrali i zawieźli na dworzec. [Mieliśmy] bagaż podręczny, dosyć dużo tam było, bo ojciec w Pruszkowie mieszkał. Na dworzec przyjeżdżamy w Pruszkowie. Mnie władowali przez okno, przyszedł pociąg, wszystko na Koluszki. Wtedy była taka trasa na Koluszki, wszystkie pociągi na zachód jechały przez Koluszki, tam były przesiadki na różne kierunki. Dzięki ludziom, wsadzili mnie dosłownie przez okno do środka, wpuścili mnie, [zrobili] miejsce, bagaż ładowali, pociąg zagwizdał i ruszył. Ja zostałem w tym przepełnionym pociągu, mama z ojcem została na peronie, tylko krzyknąłem: „Będę czekał na następny pociąg!” Po trzech, czterech godzinach, bo to nie było wtedy żadnego planu jazdy, czekałem na każdy pociąg z Warszawy i jak podjeżdżał pociąg, to ręce do góry i wołałem. Przyjechali następnym pociągiem i potem już do Ostrowa wróciliśmy. W Ostrowie zacząłem potem chodzić do [szkoły, żeby] maturę zrobić już pełną, bo ja tu miałem zrobioną taką właściwie, ale wobec tego, że na studia miałem się dostać, próbowałem się dostać, jeszcze maturę zdążyłem złożyć w tym swoim przedwojennym gimnazjum. […] Z tym że jeszcze wracając do tej rany, to w 1951 roku, czyli sześć lat po wojnie, zaczęła mi ropa płynąć. Zgłosiłem się, taki jest w Poznaniu szpital profesora Degi, znanego zresztą na całą Polskę ortopedy, do niego poszedłem i mówię: „To jest zbyt błacha sprawa, ale chciałbym żeby u pana w klinice.” Mówię, że mi leci ropa, to jest lato, bo to był marzec chyba. […] „Proszę pana…” pamiętam jego ruch, „… jestem dyrektorem, ja tu nic nie znaczę. Tu jest komisja społeczna przyjęć.” Wracam do biura, koledze mówię, [a on mówi]: „Ja mam tam znajomą pielęgniarkę.” Trzeciego dnia byłem w szpitalu, on przechodził: „A jak się pan dostał?” A to był kuzyn siostry Ireny. Przekazał mnie do lekarza, on sobie trochę zakpił sprawę, dwa razy mnie szykowali na operację żeby wyczyścić to wszystko, odwoływali, bo ktoś przyjechał z terenu, w rezultacie zrobili, uśpili mnie na pół godziny. On stale mówił, ten lekarz, który mnie tam leczył: „Taka operacja, pół godziny kozikiem na łące.” Pamiętam do tej pory: „Pół godziny kozikiem na łące.” Uśpili mnie wipalem, to jest takie na pół godziny, budzę się, niesamowicie wymiotuję, okazuje się jak rozkroili, zobaczyli co [jest], to postanowili resekcję kości strzałkowej zrobić i wyciąć. Operacja trwała ponad trzy godziny, usunęli, tak że tej kości nie mam, kości strzałkowej. […] Tyle jeżeli chodzi o moje same przeżycia. Oczywiście nie ujawniałem się, dopiero w 1978 roku jak tutaj dowódca „Kampinosu”, ten który był dowódcą jak przyszliśmy do „Kampinosu”, ale 2 sierpnia w ataku na Lotnisko Bielańskie został ciężko ranny i potem kierował obroną major „Okoń”, zresztą niesławnej pamięci. Kiepsko to wszystko prowadził w ogóle, pod Jaktorowem to już całkiem jego wina, oni wpadli potem między pociąg pancerny i tak dalej. Tak że w sumie uratowało nas to, że nas wywieźli, bo ewakuacja szpitala… gdyby nas nie ewakuowano to byśmy pod Jaktorowem zginęli, bo tam również wycofywali te resztki co w szpitalu zostały. Tak że w sumie to uratowało nas… W 1978 roku dopiero właśnie on tu powołał i stale coroczne były spotkania, uroczystości, przyjeżdżaliśmy tutaj, było spotkanie z nami, mówił, była msza za poległych. Potem spotkaliśmy się, każdy wyciągał coś do jedzenia, pół litra. On zawsze mówił: „No, teraz sobie porozmawiamy. Panowie wiadomego pochodzenia mogą słuchać co mówimy.” Do ubowców zawsze się zwracał. To było takie charakterystyczne, że oficjalnie mówił, że wśród nas przychodzą, bo po prostu słuchali co my tam rozmawiamy. Nie miałem żadnych [problemów], bo dopiero [później] chodziłem, jeździłem tutaj co roku dosłownie. […] W 1989 roku jak powstał Światowy Związek Armii Krajowej byłem członkiem założycielem, byłem wpierw w komisji rewizyjnej, potem byłem pierwszym zastępcą prezesa Okręgu Wielkopolska Armii Krajowej.
- Poproszę jakoś podsumować swój udział w Powstaniu i wypowiedzieć taki pogląd…
Mi się zdaje, że za dużo powiedziałem, jak mama mówi: „Nie zatrzymuję, bo wiem, że cię nie zatrzymam.” To było wychowanie, po prostu to było wychowanie. Myśmy obserwowali Warszawę i dla mnie to tym bardziej jak stale mówię, czy myślę o tym. […] Młodzież chodzi, ale jakoś tak nie widzę specjalnego zainteresowania. Po prostu kiedyś Warszawa płonęła, myśmy to widzieli, przecież do nas jak były wschodnie wiatry, to z bibliotek płonęły w powietrzu kawałki gazet, książek, to przecież można było czytać. To płonęło, to przecież się widziało i w ogóle pójście, tylko myśmy uważali, tak jak mówiłem tutaj, że liczyłem się… Ktoś mnie zapytał kiedyś, czy liczyłem, że mogę… Właśnie to jest co wam mówię, że napisałem na tej kartce: „Przebaczenie dla foto-maniaka.” Że jak zginę, no to ktoś przypuśćmy znajdzie, żeby kogoś nie kompromitować ewentualnie. Tak byliśmy wychowywani, z tym że ojciec był strasznym służbistą, przede wszystkim był niesamowicie uczciwy. W straży granicznej miał taki przypadek, ojciec o tym nie mówił, ja się dowiedziałem właściwie od siostry mojej matki, bo ojciec nie opowiadał o tym. Jak był w Siankach przyszedł taki Żydek i: „Panie komisarz, niech tam żeby na granicy nie było strażnika.” Ojciec mówił, że takich spraw nie załatwia, nic z tego, on się uparł, trącił go i ten zleciał z pierwszego piętra. Ojciec miał szczęście, że on się nie połamał nic, że po prostu odpowiedzialność urzędnika, że nie wytrzymał nerwowo, ale tak było. Myśmy przejęli to, myśmy wychowani byli w takiej bardzo wielkiej uczciwości. Ja się niczego nie dorobiłem pracując w budownictwie komunalnym, żona pracowała w budownictwie, możliwości mieszkania, mam mieszkanie trzydzieści dziewięć i pół metra, to były zakładowe, wykupiłem za darmo. […] Po prostu takie było wychowanie, tam nie było dyskusji, że… muszę iść. Mogłem nie iść, oczywiście nie musiałem, ochotnikiem [byłem], akcja każda była na ochotnika, nie można mówić tego. Aha, jeszcze wracając do tego, wyobraźcie sobie że ten kolega, który właśnie mi tak wypomniał to, że na serce choruję, zginął. Potem jeszcze był taki drugi. Myśmy mieli polecenie brać amunicji ile udźwigniemy, mamy krótki wypoczynek, on zdrzemnął się, wzywają wstawać, ja jego budzę i chcę mu podać plecak, podaję leciutki, a mówię: „A gdzie amunicja?” A on mówi: „No nie mam.” Ja mówię: „Dlaczego nie wziąłeś? Przecież było polecenie!” A on do mnie mówi tak: „A czy jak bym potrzebował, byś mi nie dał swojej?! Nie dał byś mi w akcji?!” Ja mówię: „Dałbym ci, no.” Też zginął, „Wyga”, przedwojenny podoficer, „Wyga” pseudonim, on potem tak mi tłumaczył: „No << Wyga>> jestem przecież.” Pseudonim taki miał. Wszystko to są ochotnicy, tam nie było to, że oddział idzie, bo to przecież jednak batalion był, cały batalion, ponad dwustu ludzi, nie było tego. A ja przez protekcję się dostałem. Ja nie jestem tam w książkach podany. Ten profesor co książkę też pisał, tam ja mu podawałem swoje dane. Ja w ogóle się stale wybijałem, stale mnie namawiają do pisania i pomogliście mi trochę, że ja chciałbym trochę też opisać, no bo jakieś przeżycie tam było, dopominają się przecież, że jestem współredaktorem takiego „Biuletynu Informacyjnego” w Warszawie.
- Nie żałował pan nigdy swojego udziału?
Ale nigdy, ale oczywiście, że nie, oczywiście. Przede wszystkim, całe studia mi się popieprzyły, bo tam budowa okrętów, jak bym się dostał… tym bardziej, że mama… aha, nie mówiłem tego, jak mówiłem o mamie, tylko podałem, że Maria Mierzejewska. Mama pracowała w Polskim Białym Krzyżu. Po wojnie był pierwszy Polski Biały Krzyż również, to była organizacja, która zajmowała się pomocą żołnierzom, przede wszystkim uciekinierom z Rosji. Mama zaprzyjaźniona była, szefową mamy była pani Śliwińska, jakoś dziwnie pamiętam nazwisko i ona prawdopodobnie ojcu tam pomogła, że ojciec się dostał do tej straży granicznej, bo to było w sumie dosyć dobrze płatne stanowisko, mama zresztą nie pracowała, mama mnie zawsze wychowywała. Mieliśmy zawsze służącą, bo przed wojną nie wypadało żeby oficer, żeby żona oficera prowadziła gospodarstwo domowe. Pewne były przepisy, to znaczy ojciec jako oficer nie mógł z prawej strony prowadzić mamy, tylko z lewej, bo prawą musi salutować, takie były przed wojną przepisy.
Warszawa, 28 września 2006 roku
Rozmowę prowadził Leszek Włochyński