Jerzy Wilgat „Antoni Marski”
Wilgat Jerzy, pseudonim „Antoni Marski”. Walczyłem w zgrupowaniu „Bartkiewicza”.
- Proszę opowiedzieć o czasach sprzed okupacji, co pan wtedy robił?
Może powinienem dać swój króciutki życiorys. Pochodzę z lubelskiego. W 1928 roku przeniosłem się z matką do Warszawy i zacząłem naukę w I Miejskim Gimnazjum imienia Sowińskiego na Woli na Młynarskiej 2. Gimnazjum przeszedłem od pierwszej do ósmej klasy, łącznie z maturą w 1936 roku. Bezpośrednio po maturze zgłosiłem się do odbycia służby wojskowej. Skierowano mnie do Szkoły Podchorążych Rezerwy Artylerii we Włodzimierzu Wołyńskim. Tam spędziłem pełen rok czasu z przydziałem do dziewiętnastego pułku artylerii lekkiej do Nowowilejki. Dlaczego od razu o tym mówię? Mimo, że mieszkałem na stałe w Warszawie, wtedy panował zwyczaj, że warszawiaków rozsyłano po wszystkich garnizonach po całej Polsce, nawet na granice polskie. Bezpośrednio po odbyciu służby wojskowej w podchorążówce wróciłem, że tak powiem, do cywila w Warszawie. Zdałem egzamin na Politechnikę Warszawską na Wydział Mechaniczny i zacząłem tam uczęszczać. W 1939 roku w sierpniu otrzymałem nakaz praktyki studenckiej w Łodzi w zakładach mechanicznych Drzewieckiego, gdzie w ostatnich dniach sierpnia otrzymałem od matki telegram, że przyniesiono kartę mobilizacyjną i mam natychmiast meldować się w pułku. Wróciłem do Warszawy. Tego samego dnia na noc [wsiadłem] do pociągu, rano byłem już w Nowowilejce. Niestety, mimo że tak szybko starałem się dotrzeć – szybciej nie było możliwości ze względu na korespondencję i na otrzymywanie wiadomości – spóźniłem się, bo mój pułk już był załadowany na transport kolejowy. Ale szczęśliwie dotarłem do niego. Transport [odbył się] przez Warszawę do Skierniewic, gdzie nastąpiło rozładowanie. Warszawa była wyjątkowo trudnym węzłem komunikacyjnym. Most nie wytrzymywał olbrzymiego natężenia ruchu kolejowego, ze względu na jednostki wojskowe, które musiały się przemieszczać. Korzystając z przerwy w możliwościach przejechania przez most przez Wisłę nasz transport zatrzymał się na Warszawie Wschodniej. Dowiedziałem się, jak długo będzie trwało przejeżdżanie, że następny postój będzie na torach Warszawy Zachodniej. Z wiadomością swojego dowódcy, jak to mówią, urwałem się na chwilę z transportu. Taksówką zajechałem do domu na Żoliborz, żeby się przebrać, zjeść coś, pożegnać z matką. Taksiarz, którzy mnie wiózł, nie chciał pieniędzy, tylko czekał na mnie, żeby mnie dowieźć tam gdzie potrzeba. Wyjątkowo miłe podejście. Na [Dworcu] Zachodnim dotarłem do swojego transportu i dojechaliśmy do Skierniewic. Wyładowanie w Skierniewicach i już dalej [jechałem] transportem konnym – przecież to był pułk artylerii lekkiej, a więc były zaprzęgi, trzy pary koni plus działo.
- To wszystko się działo w ostatnich dniach sierpnia?
To są ostanie dni sierpnia. Tam naszą baterię, nasz pułk skierowano pod Piotrkowem w lasy, wybrano odpowiednie miejsca, żeby się ustawić. Z 1 na 2 września w lesie [odbyła się] odprawa dowódców plutonów, oficerów. Tam usłyszałem brzmienie rozkazu, który mówił, że podchorążowie – a nim byłem po szkole podchorążych – zostają mianowani już oficerami. Tam stałem się oficerem podporucznikiem. Dostałem dyspozycje od swojego dowódcy baterii, że mam zabrać jeden z działonów i na szerokim trakcie pod Piotrkowem ustawić się tak, żeby ostrzelać jadące w kierunku Warszawy niemieckie pojazdy pancerne. Owszem, ustawiłem się, nawet zobaczyłem jak jadą poszczególne maszyny po polach i nas okrążają. Trochę do nich postrzelałem, tyle ile można było racjonalnie, bo przecież nie chodziło o zmarnowanie amunicji, tylko o zrobienie szkód. Tam dostałem dość szybko rozkaz od dowódców: wycofać działon. Wycofujemy się w kierunku na Warszawę. W momencie, kiedy zbierałem swój działon, żeby oderwać się do tyłu, wycofać się, już przez las przechodziły resztki oddziałów naszej piechoty rozbite przez wojska niemieckie. Po prostu w myśl otrzymywanych po drodze od funkcyjnych rozkazów wszyscy kierowali się w stronę Warszawy, a właściwie mówiło się o tym, że trzeba przemieścić się aż za Bug, dlatego, że dopiero za Bugiem oddziały będą z powrotem reorganizowane. Tam czeka uzbrojenie i stamtąd będziemy próbowali dalej walczyć. Niestety w czasie odwrotu na wchód spotykałem oddziały dowódców komórek, które likwidowały już oddziały, nawet natrafiłem na komórkę płatniczą tak, że jeden jedyny raz w czasie wojny dostałem swój żołd, zresztą to mi się bardzo przydało. Jednocześnie dostaliśmy rozkaz – każdy na własną rękę pchać się, jak tylko można za linię Bugu, tam będzie przegrupowanie. Jednocześnie w tym czasie, to już był wrzesień 1939 roku po wejściu wojsk radzieckich, kierując się jak najbardziej na wschód pomyślałem sobie: „Dobrze, jeśli nie uda się reorganizacja, mam na wschodzie rodzinę - ojciec mój był w Lublinie - mam w razie czego gdzie się schronić.” Rzeczywiście tak się stało. [Szedłem] na wschód w ten sposób, że z jednej strony w domach dowiadywałem się gdzie są oddziały radzieckie, [jak] blisko, to kierowałem się na prawo. Jak zapytałem [o Niemców], a tam byli, wobec tego szedłem na lewo. Obijając się o wojska radzieckie i niemieckie szedłem cały czas na wschód. Wreszcie dobrnąłem do Lublina. Ponieważ już był właściwie pełen rozkład, żadnej organizacji, nowych oddziałów nie było, w związku z tym zdjąłem mundur, przeistoczyłem się w cywila. Jednocześnie, już wtedy nie dawało to spokoju... Zresztą, [były już] rozmowy między żołnierzami, oficerami: „Dobrze ale przecież coś trzeba robić, nie można pogodzić się ze stanem faktycznym, że Niemcy zajęli i koniec. Walczyć trzeba.” Zawiązywały się pierwsze, nie to, że komórki, ale grupy do konspiracyjnego działania. Spotkani koledzy szkolni, czy koledzy z wojska, studenci, wszyscy o tym samym mówiliśmy, że trzeba próbować łączyć się w grupy, bronić swoich ludzi, próbować działać przeciwko Niemcom, którzy już zaczynali pokazywać swoją siłę, swoją moc – aresztowania i tak dalej. W lubelskim przetrwałem do 1940 roku do marca czy do końca lutego, na Wielkanoc zjechałem do Warszawy, gdzie była moja matka. Już w Warszawie wszedłem jeszcze bardziej w siatkę konspiracyjną, po prostu między tych, którzy chcieli coś działać przeciwko Niemcom.
- Jakie były wtedy grupy, organizacje?
Właściwie żadnych oficjalnych nazw nie było. Mówiło się o Związku Walki Zbrojnej – to już było jako następne, ale pierwsze oddziały w tej chwili wyleciały mi [z pamięci]. Później był Związek Walki Zbrojnej, który w 1942 roku, jak wiemy, rozkazem naczelnego wodza został przemianowany na Armię Krajową.
- Jak wyglądała pana działalność w okupowanej Warszawie?
Przede wszystkim kontakty, przekazywanie sobie wszelkich wiadomości o działalności, przede wszystkim wrogiej działalności Niemców, gdzie można by było im zaszkodzić, przeszkodzić. Jednocześnie [były] próby rozmaitych działań sabotażowych.
- Gdzie pan wtedy pracował?
Zacząłem pracę w tramwajach miejskich. Tak się złożyło, że naczelnikiem jednego z wydziałów był mój wuj, brat mojej mamy. On mnie skierował do takiej grupy, gdzie można było rozmawiać i jednocześnie działać.
- Czym się pan tam zajmował?
Wtedy skierowano mnie do robót drogowych, to znaczy torowych. Wtedy była używana inna szerokość torów tramwajowych, były przemontowywane wózki, na których tramwaje jeździły. Trzeba było jednocześnie torowisko zwężać czy poszerzać. Przede wszystkim byłem związany z robotami, poza tym ewentualnie wszystkie naprawy drogowe, torowe, nie sprzętu jeżdżącego, nie samych tramwajo-wozów tylko warstwy naziemnej.
- Czy w pracy brał pan udział w akcji sabotażowej?
Przede wszystkim sabotażem było to, co można było zrobić nie według zamysłu okupanta, tylko raczej tak, żeby komunikacja, która musiała być w Warszawie – ona była nie tylko dla Niemców, ale przede wszystkim dla ludności – żeby była odpowiednia dla ludności i jak najbardziej dla niej dogodna. Poszczególne przypadki – to należało zrobić, tutaj opóźnić roboty, tam znowu przyspieszyć, czy nawet zmienić sposób wykonania roboty troszkę, żeby było wygodniej, żeby było lepiej dla pasażerów dla mieszkańców, a nie zgodnie z zamiarami okupanta.
- Czy pracował pan tam aż do wybuchu Powstania?
Tak i nie tylko. W momencie, kiedy wybuchło Powstanie, tak jak wszyscy, przez łączników dostałem wiadomość o wyznaczonej godzinie „W”. Przy okazji dygresja – mieszkałem na Żoliborzu przy Placu Inwalidów, to jest budynek przy Placu Inwalidów i Mickiewicza, mieszkałem w części przy Mickiewicza, a mój bezpośredni dowódca z działań konspiracyjnych major „Pająk” mieszkał od strony Placu Inwalidów. Dostałem w przeddzień wiadomość, że następnego dnia będzie wyznaczona godzina „W”, że prawdopodobnie będzie to godzina siedemnasta, ale dopiero 1 sierpnia bezpośrednio doszła wiadomość przez łączników: „Jest wyznaczona godzina siedemnasta.” Musiałem jeszcze się skontaktować z dowódcą. W domu zastałem wiadomość jedną, drugą, trzecią. Łącznicy podrzucali wiadomości. Czym prędzej starałem się dostać do dowódcy. Niestety okazuje się, że on na Krochmalnej pracuje, jest w zakładzie pracy. Wobec tego [wsiadłem] na rower, bo to był jedyny dobry środek lokomocji, którym można było szybko się przedostać. Pojechałem na Krochmalną, uprzedziłem go, co i jak. Gdy wracałem, chciał mnie zatrzymać patrol niemiecki. Oceniłem, że co oni będą się mnie czepiali, jestem na rowerze, dodam gazu i ucieknę. Ruszyłem, zacząłem uciekać przed nimi. Posypało się parę serii po jezdni obok mnie, szczęśliwie mnie nie dostali. To był mój pierwszy chrzest bojowy w zetknięciu z nimi. Swój punkt zborny, swoje miejsce postoju miałem na ulicy Brackiej 22. Tam w mieszkaniu na pierwszym piętrze okna wychodziły na Bracką i jednocześnie prze uchylone okno widziałem całą ulicę Szpitalną aż do Placu Napoleona. Właśnie tam 1 sierpnia słyszę naraz strzelaninę i hurgot czołgu. Wyglądam przez okno, spojrzałem w Szpitalną, jest, jedzie w moim kierunku, tylko lufa chodzi i coraz to zatrzymuje się, puszcza pocisk, przesuwa się, znowu zatrzyma się, puści pocisk... Jednocześnie zobaczyłem, że ni stąd ni zowąd strzelanina się zrobiła i płomienie [buchają]. Okazuje się, że na rogu Szpitalnej, w tej chwili tam jest sklep wedlowski, z tego budynku samobieżny czołg obrzucono butelkami z benzyną, ostrzelano, Niemców wybili. Dlaczego o tym wspominam? Bo po kilku dniach, kiedy już dostałem swój przydział bezpośrednio do dyspozycji dowódcy Śródmieścia Północ, pułkownika „Radwana” i zacząłem u niego urzędować na Widok 6, okazało się, że od niego dostałem rozkaz remontu działa samobieżnego. Gdzie to jest? Na Poczcie Głównej. To właśnie działo, które zostało spalone butelkami, zostało później w ciągu dwóch, trzech dni przeciągnięte w bramę Poczty Głównej od strony Wareckiej i tam miałem je remontować. Wiadomo, było po pożarze, w środku wybuchały pociski, jak się paliło działo, w związku z tym trzeba było [je] wyremontować. Zameldował się jeden z kolegów ślusarz z przyrządami do spawania blach, do remontu samego motoru. Natomiast ja miałem się zająć remontem działa, bo zamek był uszkodzony i nie można było odpowiednio kierować lufą.
To był czołg samobieżny, nazwy nie pamiętam, w tej chwili podobno on jest w Muzeum Wojska. Motor został wyremontowany na tyle, że siedząc w nim jeździłem po placu do samej poczty. Po całkowitym wyremontowaniu mieliśmy wyjechać na Nowy Świat, Nowym Światem skręcić w stronę BGK i ostrzelać BGK, bo w nim była stosunkowo liczna obsada niemieckich wojsk.
- Który to był dzień, gdy naprawił pan czołg?
To już nie sklecę. W ciągu tygodnia, dziesięciu pierwszych dni. Jeździliśmy po podwórzu nawet z Woli, bo na Woli były zdobyte dwa czołgi z amunicją. Przyniesiono kilka pocisków – tak zwane siedemdziesiątki piątki, jak po artyleryjsku mówimy, na siedem i pół centymetra średnica pocisku. To uzbrojenie, amunicja i jednocześnie wymontowane części zamka zostały umieszczone w piwnicach od strony Placu Napoleona. Chyba koło 10, 11 sierpnia już bardzo szalały, latały „sztukasy” i burzyły. Idąc do działa, wychodząc z Wareckiej 11, żeby przejść na Pocztę Główną, słyszę lecą samoloty, „sztukasy”. Dwie „trójki” przyleciały, przypikowały i zaczęły rąbać bombami Pocztę Główną. Szczęśliwie na Warecką nie poleciały, ale na samą Pocztę Główną. Na moich oczach bomby poszły. To jest jeszcze rzadka historia, ale to fakt, bo sam widziałem – trzy bomby połączone łańcuchem, sam na własne oczy widziałem łańcuch między bombami. Bomby poszły w tę część, gdzie mieliśmy schowaną amunicję i części remontowanego działa. Wszystko diabli wzięli. Natomiast następnego dnia będąc na zabudowaniach Poczty Głównej, ale raczej przy Placu Napoleona, widziałem jak znowuż niemieckie pociski uderzyły w część nad bramą i zawaliły bramę, gdzie stał już wtedy wrak działa samobieżnego. Niestety nie użyto naszej pracy, mimo, że to zostało przygotowane, [czołg] już jeździł, ale nie można [go] było użyć i [z niego] strzelać.
- Co zrobiono z tym czołgiem?
On zostały zasypany gruzami, bo została zawalona brama, tak jak mówiłem, że widziałem sam jak poszły pociski, jak wszystko podskakiwało i cofało się na dół i zasypało działo. Później po działaniach to zostało odremontowane i podobno stoi w muzeum w Alejach Jerozolimskich. Nie byłem, nie oglądałem szczegółowo.
- Jakie pan dostał następne zadania?
Ponieważ byłem w dyspozycji pułkownika „Radwana” jako dowódcy Śródmieścia, chodziłem do Śródmieścia Północ i do Śródmieścia Południe z rozkazami, zbierałem rozkazy od poszczególnych dowódców, poszczególnych oddziałów, przynosiłem je do pułkownika. W pewnym momencie – ale którego to było dnia, to nie powiem – doszła do pułkownika wiadomość, że były zrzuty radzieckich żołnierzy, że na ulicy Widok, nie pamiętam numeru, jest zrzutek radziecki, oficer, który został zrzucony jako łącznik do kierowania ostrzałem artyleryjskim radzieckich dział na pozycje niemieckie na terenie Warszawy. Podjąłem go na ulicy Wareckiej, przeprowadziłem przez Aleje Jerozolimskie, przez jedyne przejście wykopem, oddałem w ręce dowództwa w „Palladium”. Niestety z przykrością muszę stwierdzić, że mimo, że był z radiostacją, kontaktował się, tak dziwnie był pokierowany ostrzał radziecki, że trzy czwarte pocisków padło na nasze pozycje. Ale trudno go oskarżać, bo niestety to jest wojna, bardzo rozmaite przypadki mogą być, są rozmaite odchylenia przy kierowaniu ogniem, dające takie niespodzianki, że się własnych ludzi ostrzeliwuje.
- Co się z nim stało później?
Nie wiem, on został [komuś] przekazany. Przyprowadziłem go do dowództwa do „Palladium”, stamtąd on kontaktował się z rosyjskimi oddziałami. Jak go przekazano dalej nie potrafię powiedzieć, bo już z nim nie miałem kontaktu.
Miałem tylko i wyłącznie jeden pistolet. Straszliwie żałowałem, bo miałem dość ciężki pistolet, nie „Waltera”, ale podobna nazwa, dziewiątka zresztą też. Niewiele użytku z niego robiłem, karabinu nie miałem. Owszem, pożyczałem czasami od żołnierzy karabin, żeby do wyniuchanego snajpera niemieckiego posłać parę kulek, ale własnego karabinu nie miałem.
- Czy z inną bronią miał pan kontakt?
Nie, już nie. Z bronią było tragicznie w czasie Powstania. Mnie zazdroszczono, że mam „Waltera” nie „Waltera”, coś takiego. Bezpośrednio strzelając, wykorzystałem część amunicji, część musiałem wystrzelać w momencie, kiedy została podpisana kapitulacja, żeby nie oddawać Niemcom. W piwnicy tłukło się amunicję, żeby ją zniszczyć. Później częściowe rozebranie pistoletu i oddanie wraka do kosza. Jak przechodziliśmy przy Akademiku na Placu Narutowicza do kosza wrzucało się amunicję, wrzucało się broń. Tam już rozmontowany [pistolet] wrzuciłem, niech mają, że jest.
- Proszę powiedzieć, jakie były akcje we w wrześniu czasie Powstania?
Tak, jak powiedziałem, zasadniczą moją działalnością było wypełnianie rozkazów pułkownika „Radwana”, bo byłem do jego dyspozycji, polegające na kontaktowaniu się, przekazywaniu raportów, zbieraniu raportów, przekazywanie rozkazów do poszczególnych oddziałów i do swojego oddziału na ulicę Królewską. Tam miał swoje miejsce działalności mój oddział majora „Bartkiewicza”. Tak samo [chodziłem] na południe, co prawda rzadziej, na Woli byłem dwa czy trzy razy, z tym że nie przechodziłem na Pragę ani razu.
- Pamięta pan moment szczególnego zagrożenia?
Najgorszy moment był bardzo nietypowy. Swoje miejsce postoju miałem na ulicy Widok i na początku na ulicy Górskiego. To był wysoki stary budynek, bardzo solidnej budowy, sześciopiętrowy, bodajże na trzecim piętrze miałem lokal, który użytkowałem wtedy częściowo, to znaczy od czasu do czasu tam byłem, zdrzemnąłem się, przebrałem, umyłem. Właśnie tam zaczął się nalot, już na tą część. Schodząc z trzeciego piętra, byłem między drugim a trzecim piętrem na klatce schodowej, jak gruchnęły bomby w nasz budynek, urwała się winda tuż obok mnie, bo ja stałem przy ścianie. Widna zjechała. Raz, że hurkot, bo to wszystko zatrzęsło się, a później gwizd straszliwy lecącej wind. Moment paskudny, bo prawie że czułem jakby ona miała we mnie uderzyć. A tak, to się właściwie nie zwracało na nic uwagi.
- Czy miał pan kontakt z prasą powstańczą?
W czasie samego Powstania chyba dwa czy trzy razy miałem coś do przeczytania.
- Pamięta pan, jakie to były tytuły?
Niestety nie, nie zwracało się na to uwagi co to jest, jak się nazywa, po prostu aby wyczytać pewne wiadomości, część przyjąć a resztę odrzucić, nie pamiętać i koniec.
- Czy miał pan możliwość posłuchania powstańczego radia?
Powstańczego radia nie, „Błyskawicy” nie słyszałem. Na początku Powstania były momenty, w których jeszcze łapano radio „Londyn” na zwykłych prywatnych odbiornikach. Czasem człowiek posłuchał i przyznam się szczerze, że się trochę wściekał, mówię całkiem szczerze, bo [słychać było]: „bum, bum, bum, trzymajcie się” i koniec.
- Jak wyglądała sprawa z żywnością? Skąd było zaopatrzenie?
Nie wiem, z tym prawie nie miałem do czynienia. Po prostu zawsze gdzieś ktoś dał coś do zjedzenia. Zasadniczo jedynym produktem – nawet trochę pomagałem przy zdobywaniu i przy przenoszeniu – był owies z Haberbuscha, który ludność nam roznosiła, jedyne ziarno, które można było ugotować i zjeść.
- Żywił się pan może w kuchniach powstańczych?
Nie zwracałem na to uwagi. Czasem gdzieś coś można było zjeść, a człowiek był głodny, to wtedy jak najbardziej się zjadało. Było sporo przypadków – z biegiem czasu coraz rzadsze – że ludność cywilna zapraszała: „Chodź zjedz, bo na pewno jesteś głodny, masz tutaj kromkę chleba.” Nawet była zupka „poplujka” jak to się mówiło, a „poplujka” dlatego, że skórki owsa trzeba było pluć.
- Jaki był stosunek ludności cywilnej do walczących żołnierzy?
Bardzo, bardzo rozmaity. Sam osobiście słyszałem wyklinanie nas, a z drugiej strony radość, że mogą z nami porozmawiać, okazywali dużą życzliwość: to są ci którzy walczą, którzy się narażają. Mniej się mówiło o walce, niż o narażaniu się. My może [narażaliśmy się] tak samo, jak ludność cywilna, bo tam gdzie włazili Niemcy, to było obojętne…
- Stosunek ludności cywilnej zmieniał się wraz z upływem dni?
Bo ja wiem, może za mało miałem do czynienia z ludnością cywilną, trudno mi było to zauważyć i zwrócić na to uwagę, nie bardzo miałem z nimi styczność.
- Jak wyglądał moment zakończenia Powstania? Gdzie pan się wtedy znajdował?
Dokładnie tego miejsca nie potrafię określić. Słyszało się, jeden do drugiego mówił: „Już koniec. Już podpisujemy. Niestety podpisujemy.” Osobiście, z jednej strony byłem straszliwie zły, bo nie było pełnego rezultatu, a z drugiej strony jednak wydawało się, że część wywalczyliśmy, że teraz resztę ludzi będzie można uratować dzięki temu, że podpisane jest porozumienie.
- Wyszedł pan z Warszawy jako żołnierz?
Tak. Jak zwykle przez obóz wywieziono nas do Sandbostel, Fallingbostel. To były dwa obozy obok siebie, przede wszystkim to były stalagi, to znaczy żołnierskie obozy, wszystko przechodziło tamtędy. Nas wydzielono po przywiezieniu do Sandbostel. W ogóle, sam transport – pięćdziesiąt dwie osoby liczone po łebku do [wsadzono] wagonu towarowego. Ledwo człowiek na stojąco się mieścił, drzwi zasunięte, zaplombowane, koniec, amen, otworek, jedno małe okienko, przez który trochę powietrza wchodziło. Czym prędzej zabraliśmy się do wiercenia dziury w podłodze. Przepraszam bardzo, ale człowiek jest człowiekiem, siusiu musi, kupkę musi. To było szalenie ważną sprawą. Wszystkie scyzoryki, wszystkie ostre narzędzia poszły w ruch, trzeba było bezwzględnie natychmiast robić dziurę. Poza tym zaczęliśmy się układać, bo parę dni trwał transport, jeden koło drugiego. Jak jeden wstawał, bo musiał zrobić siusiu, to wszyscy klęli jak na nieszczęście, bo było się zaklinowanym między innymi, jak ktoś wstał to nie mógł się później wcisnąć. Zawieziono nas do Sandbostel. Tam, po wypuszczeniu zaczęto segregować osobno oficerów. Oficerów wywieziono do Bergen-Belsen. To był stosunkowo duży niemiecki obóz koncentracyjny. Zamknięci ludzie z obozu koncentracyjnego częściowo go wybudowali i częściowo oddali tak, że zostało sześć pustych baraków do pomieszczenia nas w ramach ogrodzonego, odrutowanego obozu Bergen-Belsen. Oprócz tego, poza drutami, zaraz przy drutach, dodatkowo robiąc odrutowaną płaszczyznę, wybudowano jeszcze dwa baraki, do których skierowano kobiety, który wyszły z Powstania. Potem prawie pięćset osób do baraku wchodziło… Nie, źle mówię, nie pięćset osób, po sto osób do baraku.
- Jakie tam panowały warunki?
Prycze były piętrowe, jedna prycza i druga wyżej, słoma, czy coś takiego gdzieniegdzie była w siennikach, gdzieniegdzie czymś tam zakryta. Jeśli chodzi o jedzenie, to dziennie [dostawaliśmy] kromkę wojskowego prostokątnego chleba grubości jak palec, plus kawałek margaryny, do tego jeszcze można było [dostać] pół, do trzech czwartych menażki czarnej zbożowej kawy lury, ale troszkę osłodzonej, więc o tyle była smaczna. To było całodzienne wyżywienie. Poza barak wolno było wychodzić tylko na apele, a tak to wszystko działo się w baraku. Mniej więcej dwadzieścia osób było w jednej izbie. Po przewiezieniu nas do Bergen-Belsen okazało się, że jednak nasze bractwo potrafiło w częściach przewieść aparat radiowy i to nadawczo – odbiorczy. Stamtąd daliśmy znać do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, gdzie jesteśmy. Dzięki temu w przeciągu dosłownie tygodnia, sześć czy siedem dni po naszym zjawieniu się w Bergen-Belsen rozniosła się wiadomość – przyjechała międzynarodowa komisja, żeby zobaczyć w jakich warunkach żyjemy. To było coś fantastycznego. Dzięki temu mieliśmy tam stosunkowo możliwe bytowanie. Jedzenie raczej było, mało bo mało, ale było, skrupulatnie wydzielane. W ten sposób się uratowaliśmy. Tam byliśmy do stycznia. Na początku stycznia przewieziono nas pod Piłę, znowuż transportem kolejowym, znowuż wagonami towarowymi. Pod Piłą był duży jeniecki obóz Gross Born, właściwie międzynarodowy obóz z bardzo dużą częścią ruską, polską i częścią międzynarodową, bo byli Francuzi. Jak nas przerzucono do Gross Born, to po czterech czy pięciu dniach, dokładnie 25 stycznia, przyszedł rozkaz, że nie tylko my, ale też tak zwani „wrześniacy”, wszyscy mają spakować swoje manatki - każdy miał węzełek, torebkę czy małą walizeczkę - i zbiórka na szosie w kolumnie. 25 stycznia, dwadzieścia trzy stopnie mrozu i zawieja. Dwie godziny staliśmy na drodze, zanim ruszyliśmy. Ruszyliśmy stamtąd na piechotę w kierunku zachodnim na Niemcy, na Lubekę. Po przejściu mniej więcej trzydziestu kilometrów był pierwszy postój i pierwszy nocleg. Nasza część zatrzymała się przy tartaku. Po przecięciu drzew na deski, deski są układane w stosy, to znaczy deska i mała poprzeczka. Jeszcze nad stosami, bo to było kilka desek [ułożonych] podłużnie, układane były z desek daszki, troszkę wyżej, tak że był odstęp. Właśnie w odstępie między daszkiem i deskami kazano nam się umieścić. Mieściliśmy się tam tylko na siedząco z podkulonymi nogami, plecami po dwóch po trzech do siebie [przytuleni], żeby się trochę ogrzać. Tak musieliśmy przetrwać pierwszą noc. W nocy podobno doszło do trzydziestu stopni, ale jakoś przetrwaliśmy. Później, dalej marsz mniej więcej po dwadzieścia parę, po trzydzieści kilometrów dziennie, oczywiście wszystko na piechotkę, aż do Lubeki. W Lubece najpierw zakwaterowano nas w murowanych koszarach niemieckich. Były to cztero czy pięciopiętrowe budynki, oczywiście na klepkę drewnianą rzucony snopek słomy na cały pokój: „Tutaj macie spać.” Tak spaliśmy. Dwie, trzy słomki pod ucho i koniec, kropka. Tam już nas Niemcy wyznaczyli na tak zwany odpoczynek, na regenerację sił. Powsadzali nas do sąsiednich wiosek do gospodarzy. Trzeba przyznać, to było dobrze zorganizowane, bo gospodarze mieli w obowiązku nie tylko nam dać miejsce do spania z pościelą, coś w rodzaju pościeli, ale oprócz tego jedzenie i to dwa razy dziennie. Przeważały kartofelki, ale to nie szkodzi. Kartofelki to było cudo. My na tyle byliśmy głodni, że w ogóle to była fantazja, że je dostawaliśmy. Tam się troszkę odżywiliśmy. Byliśmy tam do momentu oswobodzenia, chyba przez Anglików. Też bardzo życiowy obrazek. Niemcy mieli bardzo rozbudowaną sieć, wszędzie gdzie tylko można, ogródków działkowych – małe powierzchnie podzielone między ludzi, zielony teren do uprawiania warzyw nie warzyw, małe drzewka, krzewy i tak dalej. Jak zjawili się Anglicy na szosie, to niemieccy wartownicy odstawili pod mur karabiny, plecaki, z rączkami do góry czekają, aż ich zgarną Anglicy. Nasi może mniej, natomiast wszyscy obcokrajowcy z Francuzami na czele, natychmiast [skoczyli] przez bramę, przez mur na zewnątrz i do ogródków. Wszystko to się rzuciło na zielone. Nie [macie] pojęcia, co z tym zrobili? Zostało klepisko, wszystko zostało zjedzone. Śmieszne obrazki.
- Jakie były pana losy po wyzwoleniu?
Po wyzwoleniu w poszczególnych miastach, a specjalnie w Lubece, gdzie było sporo ludności polskiej, ściągniętej przez Niemców oczywiście, było stosunkowo dużo młodzieży. Tam nasi obywatele, Polacy, zorganizowali szkoły. Jako student Politechniki Warszawskiej, prawie po pół – dyplomie, jak najbardziej zaangażowałem się w wykłady z rysunku, z geometrii, z matematyki. W ten sposób miałem też zajęcie. Bo co tam robić po oswobodzeniu? [Zostaje] tylko jedzenie i szukanie sobie rozrywki.
Szkołę organizowali Polacy i misja wojskowa pomagała jak najbardziej.
- Jak długo pan tam przebywał? Jak długo pan się uczył w tej szkole?
Co najmniej pół roku na pewno, ale musiałbym sobie bardzo spokojnie długo przypominać.
- Tylko się pan uczył czy jeszcze coś innego pan tam robił?
Przede wszystkim utrzymywało się kontakty z kolegami. Wtedy już byliśmy rozrzuceni po Niemczech, po okolicy Lubeki właśnie, po domach prywatnych niemieckich. Niemcy uważali, że muszą dalej świadczyć, wobec tego świadczyli naszym. Nasi, bardzo wiele osób, wyjeżdżało na zachód i częściowo wracało. Starałem się bardzo nawiązać kontakt z Polską, dowiedzieć się, co się dzieje z rodziną, czy żyją czy nie. Wtedy nawet miałem zamiar spróbować, jeśli będą chciały, ściągnąć do siebie do Niemiec matkę z Warszawy i ówczesną narzeczoną. Dałem im do wyboru kiedy, co i jak. Udało mi się dołączyć do rozmaitych prac komisji, która zajęła się repatriacją ludności cywilnej – jeszcze w mundurze jenieckim – jako pewnego rodzaju opiekun. Z Niemiec z Travemünde popłynąłem statkiem do Gdyni razem z kilkoma setkami repatriantów. Nawiązałem kontakt z rodziną i specjalnie drugi raz zgodziłem się na taką jazdę, na jeszcze jeden [transport], żeby z Polski zabrać matkę i ówczesną narzeczoną, ale nie zgodziły się, więc ich nie zabrałem, a możliwości były olbrzymie. Nas, opiekunów repatriantów było dziesięć, jedenaście osób i Niemcy nas doskonale znali, [oni stanowili] obsługę całego statku, oni stali przy drzwiach, sprawdzali kto wchodzi, wychodzi, nie wypuszczali cywilów, bo nie wolno było. Nas, jako tych, którzy opiekują się i mają prawo rozkazywać, bo w mundurze [nie kontrolowali], każdy chodził tam gdzie chciał, ile razy, tam i z powrotem. Raz byłem, dostałem wiadomości, co się dzieje, później drugi raz, nie chcieli wracać ze mną, to wobec tego sam jeszcze wróciłem. Dopiero w 1946 roku wróciłem na stałe do Polski.
- Dlaczego pan wtedy postanowił mimo wszystko wrócić?
Nie bardzo widziałem możliwości urządzania sobie życia tam, jednak tu ciągnęło mnie mimo, że nie byłem za tym, co się działo wtedy w Polsce, za tym kierunkiem. Wiadomo, co było, to był kierunek całkowicie pro-wschodni. Jednak uważałem, że tutaj więcej będę mógł zadziałać, więcej będę mógł zrobić, lepiej będzie mi tutaj między swoimi.
- Jeszcze wtedy jak matka i narzeczona nie zgodziły się pojechać do Niemiec, dlaczego pan jednak wrócił do Niemiec?
Przede wszystkim dlatego wróciłem do Niemiec, że nie zabrałem ze sobą tego, co tam jednak człowiek gromadził. Przecież dostawaliśmy pieniądze na to, żeby przeżyć, miało się [tam swoje] rzeczy. Jak bez tego wracać? To był mój majątek. Wiedziałem, że w Warszawie nie ma nic, Warszawa była zniszczona. Zresztą matka nie była w Warszawie, narzeczona tak samo, byli u rodziny, u znajomych w Polsce, też nie mieli nic. Wracać bez niczego, jako ciężar…
- Wrócił pan w 1946 roku do Polski?
Tak.
Tak, od razu do Warszawy.
- Gdzie pan wtedy zamieszkał?
W 1946 na Żoliborzu, ciągnęło mnie na Żoliborz ponieważ przed samą wojną, przed Powstaniem mieszkałem przy Placu Inwalidów. Później, przy Placu Wilsona znalazłem znajomych, wynająłem sobie pokoik, jakoś przetrwałem. Wtedy nie miałem własnego mieszkania.
- Kiedy pan się spotkał z rodziną?
Właściwe spotkałem się od razu po przyjeździe. Matka przyjechała do Warszawy, bo kuzyni byli w Warszawie, u nich matka się zatrzymała, ja mogłem się częściowo zatrzymać. Jak się tyle lat było w Warszawie, to człowiek zawsze [miał taką] możliwość.
- Jak zaczęło się układać pana życie po powrocie do Warszawy?
W 1947 ożeniłem się. Znowu poszedłem do pracy do tramwajów miejskich, znowuż wydział drogowy – wyspecjalizowałem się w tym wtedy. Cała przebudowa torowisk Pragi, to wszystko było pod moim nadzorem, częściowo Warszawa też. Tu było co robić i byłem zajęty od rana do wieczora.
- Czy był pan represjonowany?
Oprócz tego, że powiedziano mi prawdę w rozmowie w cztery oczy… Całkiem oficjalnie mi powiedziano, że ponieważ nie chcę zapisać się, mimo namowy do partii, to wobec tego mimo, że pełnię funkcję kierownika działu, to będę na niższej pensji. Tak było. Przez to zresztą później, jak szedłem na emeryturę dyrektor mi powiedział: „Widzi pan, nie opłacało się. Gdyby pan był w partii, to by miał pan co najmniej kilkaset więcej złoty emerytury, a tak to trudno.” To była szczęśliwie jedyna represja.
- Chciałby pan coś dodać na temat Powstania, końcowa refleksja o Powstaniu?
Nie żałuję, że przeżyłem, na pewno. Może wiele rzeczy było przykrych, przeżywało się je. To, że się przeżyło daje satysfakcję.
Warszawa, 12 maja 2006 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk