Jerzy Marian Broda „Jeleń”
Nazywam się Jerzy Marian Broda, urodziłem się w Warszawie 7 września 1929 roku. Mój pseudonim z Powstania „Jeleń”. Obecnie mieszkam w Warszawie na Grochowie.
- Proszę nam opowiedzieć o swoim domu rodzinnym.
Urodziłem się w rodzinie wojskowego, mój ojciec, majster wojskowy, rusznikarz, [pracował] w szkole uzbrojenia w Warszawie, w Cytadeli. Z początku mieszkałem na Ratuszowej, na Pradze. Później przenieśliśmy się w 1937 roku na ulicę Krajewskiego 2a mieszkania 50, koło Cytadeli, w której mój ojciec miał pracę w szkole uzbrojenia. Był rusznikarzem.
- Do jakiej szkoły pan chodził?
Do podstawowej.
To na Międzyparkowej, naprzeciwko, Warszawa. Na ulicy Międzyparkowej. Ale zaraz, w 1939 roku to… Do 1939 roku to była trzecia czy czwarta klasa, później wybuchła wojna. 1 września wybuchła wojna i do 7 września byliśmy w Warszawie. Później szkoła uzbrojenia ojca została wysłana, przeniesiona cała do Tarnopola.
- I państwo też się przenieśliście do Tarnopola?
Z rodzinami.
- Czyli w chwili wybuchu wojny, 1 września, gdzie pan był?
Jeszcze w Warszawie.
- Jak pan zapamiętał ten dzień?
W piwnicach się siedziało, maski się miało i czekało się, kiedy to przejdzie. Ale jakoś w innych stronach to było bombardowanie, a tam koło Dworca Gdańskiego był jeszcze spokój. I wyjechaliśmy z Warszawy.
7 [września], bo akurat kończyłem dziesięć lat, bo ja urodzony 7 września. Wtedy jechaliśmy, oj, już nie pamiętam którędy, ale dosyć długo, bo jechaliśmy do Tarnopola. W Tarnopolu zamieszkaliśmy w jakimś domku, dziesięć rodzin, to znaczy żony z dziećmi, a wojskowi po paru dniach wyjechali przez Węgry, Rumunię do Francji i zostaliśmy sami. Później od wschodniej granicy wojska radzieckie wstąpiły do Tarnopola. Pełno huku, strzelaniny było, a my już siedzieliśmy tam w krzakach. Przedtem jeszcze nim to było, [były] bombardowania niemieckich samolotów, to w kukurydzy siedzieliśmy, baliśmy się, że te [samoloty nas bombardują]. A w mieszkaniu tym były rozłożone snopki słomy, na to prześcieradło i tak pokotem wszystko spało.
- Proszę pana, i jak długo tam mieszkaliście? Do kiedy?
Byłem z mamą i z bratem młodszym o trzy lata. Jeszcze tam zachorowałem na zapalenie stawów, wyleczyłem się i gdzieś po dwóch, trzech miesiącach, czyli w styczniu, wyjechaliśmy do Przemyśla z zamiarem wrócenia do Warszawy. Tam w Przemyślu siedzieliśmy prawie aż do marca 1940 roku. Oczywiście, bez środków do życia, bez niczego. Co było, to się sprzedawało i latałem, biegałem, żeby kupić trochę chleba.
Dopiero ta grupa kobiet, dziesięć kobiet z dziećmi, załatwiła sprawę, że przez zieloną granicę przedostaliśmy się na stronę niemiecką, bo na Sanie była granica radziecko-niemiecka, ale nie było jak przepłynąć przez San, to pojechaliśmy na Rawę Ruską, pamiętam, a śnieg był taki [głęboki i twardy]. Kobiety [ledwo szły]. A to jeszcze wtedy kobiety przecież spodni nie nosiły, tylko pończochy, to aż po pas było [śniegu i one nogi poraniły o ten twardy śnieg].
Tak, i to taka skorupa, zakrwawione nogi [miały], a my, lżejsi, po śniegu biegliśmy jako dzieciaki. Za złoty zegarek jakiś Ukrainiec skierował nas do granicy i powiedział: „Tędy idźcie”. I dobrze, że przeszliśmy, ale w inną stronę poszliśmy, bo byśmy wyszli akurat na posterunek niemiecki. Tam jakiś gospodarz rolny, Polak, nas przytrzymał, na drugi dzień przewiózł nas do stacji, ale już to było po stronie, można powiedzieć, polskiej, pod okupacją i wróciliśmy w 1940 roku, gdzieś w kwietniu, do Warszawy.
- Na jakiej ulicy państwo zamieszkali?
W swoim mieszkaniu na Krajewskiego 2a, to koło Cytadeli. Nie wiedzieliśmy coś o ojcu. Dopiero później przyszedł list ze stalagu, że jest w niewoli niemieckiej we Francji. Jak Francja upadła, część wycofała się do Anglii, a ojca akurat [złapali] i był w stalagu niemieckim. To było zaraz na początku okupacji.
- I ojciec był do końca wojny w obozie?
Tak, dopiero rok po wojnie wrócił, po zakończeniu wrócił do Francji, bo jeńców wzięli do Francji, wywieźli z powrotem. Tam ojciec miał siostrę swoją we Francji i później jak był powrót, bo nie wszyscy chcieli wracać do Polski, ale ojciec przyjechał do nas i pracował. Ja już [tęskniłem za ojcem].
- Proszę pana, a proszę powiedzieć, co pan robił po wybuchu wojny i po powrocie do Warszawy? Czy chodził pan do szkoły?
Kończyłem szkołę podstawową, zdałem egzaminy do gimnazjum mechanicznego. Akurat w międzyczasie, żeby uzupełniać, to chodziłem na komplety na Zakroczymską, do pani Zofii Rościszewskiej, z kolegą, Stefanem Sokołowskim, i tam poznałem Grażynę Stapf i jej brata ciotecznego, Michała. Zaczęliśmy komplety, uzupełnienie pierwszej [klasy] licealnej, a przy okazji [była] nauka o broni, o opatrunkach i tak dalej. To przecież…
- Czyli to było pierwsze zetknięcie z konspiracją, tak?
Tak, bo to tylko pięć osób mogło się znać, nie więcej. W razie czego, żeby [nie było dużej wsypy]. I tak już powoli, powoli, powoli do samego wybuchu Powstania.
- Proszę pana, jeśli chodzi o okres do Powstania, to czy pan się spotkał z drastycznymi sytuacjami, które panu utkwiły w pamięci? Czy był pan świadkiem strasznych historii związanych z działalnością Niemców w Warszawie?
Tylko słyszałem o łapankach i o tym, że znajomych kolega był złapany i stracony. To tylko tyle.
- Ale świadkiem strasznych rzeczy pan nie był?
Nie.
- Teraz przechodzimy do wybuchu Powstania. Proszę nam opowiedzieć o tym dniu.
1 sierpnia gdzieś rano byłem wezwany na Rynek Starego Miasta, żeby dyżurować. Tam się siedziało i się wyglądało, czy ktoś niepotrzebny nie podchodzi. I tak siedzieliśmy, aż przyszedł rozkaz, że trzeba wyjść i iść na punkt zbiorczy. Przez park Krasińskich, potem także Żytnią, aż do Młynarskiej doszliśmy, w prawo naprzeciwko cmentarza ewangelickiego, tam był kościół ewangelicki, a po drugiej stronie był jakiś budynek i tam czekaliśmy na klatce schodowej. W pewnym momencie był rozkaz, żeby przeskoczyć i tam koło kościoła (akurat deszcz padał) stał samochód, [obok] dom grabarza, plebania i tam się gromadziliśmy, całe zgrupowanie „Czata 49”.
- Czy ktoś z wami przechodził tą trasę, ktoś z dorosłych czy sama młodzież?
Nie, to wszyscy, całe zgrupowanie, a my to tylko tak na przyczepkę. Byliśmy jako łącznicy, a to wszystko było przecież jako wojsko.
- Rozumiem, czyli przechodziliście całą dużą grupą.
Nasz pluton, gdzie był dowódca o pseudonimie „Pionek”, Marian Kamiński, nazywał się „Pionki”. I tak byliśmy „Pionki”. Wiem, że dowódcą kompanii był wtedy też porucznik „Ryś”, a całego batalionu major „Okoń”. Grażyna była przy „Siostrze Róży”, swojej ciotce, a ja, jej brat, Michał, i kolega Stefan byliśmy do pomocy dowódcy plutonu i dowódcy kompanii.
- I na czym ta pomoc polegała? Na czym polegała wasza działalność?
W razie czego trzeba było iść, powiadamiać, przynosić meldunki czy coś.
Nie. Zbierałem tylko [naboje], jak gdzieś znalazłem naboje, to przynosiłem starszym żołnierzom. A jeszcze na początek to była funkcja taka, że postawili beczkę z benzyną, pełno butelek i tak jak wino – trzeba było pociągnąć ustami, nalewać, kawałek bandaża, korek i to było na czołgi.
- Czy pan uczestniczył w takich akcjach?
W nabieraniu.
- Aha, natomiast [w akcjach] na czołgi pan nie uczestniczył.
Nie, nie wychodziłem poza teren cmentarza. To znaczy, obsadzony był parkan wzdłuż ulicy Młynarskiej, później dalej szedł kierkut, potem od strony Okopowej, to do Okopowej było dalej, znów mur i z prawej strony budynki, to będzie plebania i dom proboszcza.
I na tym terenie jeszcze jak się zaczęło, to konie biegały porzucone i budynki stały, to później Powstańcy spalili, bo za te budynki Niemcy się chowali i ostrzeliwali nas. I to tak trwało.
A później był grobowiec i w tym grobowcu [spaliśmy]. Niedaleko był grobowiec Wedla, akurat wychodził na kirkut, i tam patrzyliśmy, czy czasami z tamtej strony nie wedrą się Niemcy i nie będą atakować. To była obserwacja. Samoloty zaczęły bombardować cmentarz i kolega Stefan został ranny w nogę. To już prawie dziesięć dni, jak byliśmy tam. Nawet opisane tu jest w tych książkach, o tych dniach, kiedy to było, że Niemcy wdarli się na cmentarz, więc oddziały się wycofały. Między innymi Grażyna ze Stefanem wycofali się na Stare Miasto, a później był kontratak naszych oddziałów powstańczych i wyparło się Niemców z cmentarza. Całą noc siedziałem przy dowódcy, a brat Grażyny był w odwodzie. Rano poszedłem obierać ziemniaki, na tym też polegało Powstanie.
- Czyli jedzenie mieliście…
A brat Grażyny poszedł z dowódcą na barykadę.
- Pamięta pan nazwisko tego dowódcy?
To był porucznik „Ryś”, a dalej nie wiedziałem. Tam dostał w głowę, [był] ranny Michał, wielki ostrzał był. A w międzyczasie biegałem poza cmentarz, ale w stronę Karolkowej. Tam niedaleko było dowództwo, był pułkownik „Radosław” i tam biegałem do niego i z powrotem [z meldunkami].
Tak. Ale później właśnie, jak już zaznaczyłem, Michał był ranny, był wielki ostrzał. Akurat szczęście, że na Karolkowej czy Gibalskiego stał nasz zdobyczny czołg i ostrzeliwał naszą osłonę i się wtedy wszystko… To na drugi dzień, czyli to był 10 [sierpnia] chyba, po tym jak Grażyna wyszła ze Stefanem. I zaczęliśmy się wycofywać.
Sierpnia, sierpnia. Ja tak aż się wycofałem na Zakroczymską, a oddziały na Stawki. Między innymi trzeba zaznaczyć, że w czasie tych walk, dziesięciu dni, to magazyny na Stawkach zostały zdobyte przez Powstańców. Mieliśmy konserwy, pałatki niemieckie, że można było założyć. Założyłem ładownicę, gdzie mogłem zbierać amunicję potem do karabinów. Później na Starym Mieście w piwnicy zakopałem to wszystko, żeby… I mieliśmy legitymacje „PW” i legitymację [szkolną], którą później porwałem w Pruszkowie i wrzuciłem do kanału, żeby nie [znaleźli Niemcy]. Tam na Starym Mieście…
- Czyli też kanałami przeszliście, tak?
Nie, ja nie przeszedłem, bo akurat Michał był w piwnicy naprzeciw w oficynie. Poszliśmy ze Stefanem go odwiedzić, a na Zakroczymskiej 9 była matka Stefana w piwnicy. Zaczął się nalot, wracaliśmy do piwnicy i wtedy [bomba spadła na ten dom], posypał się gruz, tak że [było] ciemno, głucho, jęk. [Zostałem zasypany w tej piwnicy]. Dobrze, że po jakimś czasie usłyszałem, że ktoś stuka w ścianę piwniczną na korytarzu, pyta się, czy żyje ktoś. Odpowiedziałem, to zrobili dziurę, wejście, przejście. Jedna jeszcze babcia z wnuczką i ja wyszliśmy, kolegę Stefana wyciągnęli, ale już był zgnieciony, a ja jakoś, dzięki Bogu, [przeżyłem].
- Panu się nic nie stało, tak?
Widocznie Pan Bóg mnie jeszcze dał na poprawkę. Później właśnie na Mławską poszedłem, gdzie był nasz pluton „Pionków”, i gdzie właśnie ciotka Grażyny, „Siostra Róża”, tam była i mieliśmy przechodzić kanałami następnego dnia, ale znów tam bombka poprawiła na Mławskiej i pełno było rannych, zamieszanie. Poszedłem do kościoła Franciszkanów, bo to było niedaleko, a tam też miałem takie miejsce [do spania]. Pod wielkim ołtarzem było wejście z tyłu, pełno ludzi siedziało, zrobione specjalne były siedzenia, a ja byłem najwyżej, usiadłem pod żerdziami. Jak się grób Pana Jezusa przystrajało na Wielkanoc, to tam sobie usiadłem.
Akurat jak już było rano, obudziliśmy się, bombka stuknęła w kościół, zawalił się cały dach, wielki ołtarz, a mnie tylko przykryło nogi. Ale tam pod nawami w kościele też było pełno ludzi, od razu podskoczyli, podałem rękę, wyciągnęli mnie. I to już PWPW (Wytwórnia Papierów Wartościowych) upadła i już Niemcy w kościele byli i wszystkich wygarnęli do tej szkoły, gdzie chodziłem, na Międzyparkową.
- Czyli pana też, w tej grupie?
Tak.
Jako ludność cywilną, tak. Byłem w malutkich porteczkach harcerskich, bez tego. Przecież od razu by mnie… I tak jeszcze w szkole oddzielali na sali gimnastycznej. Ten jakoś z boku, nie wiem, gdzie to mieli iść, ale ci…
A ja się chciałem z powrotem [dostać] do kobiet jako dzieciak.
- Aha, bo pan miał wtedy ile lat?
Niecałe piętnaście. I do Pruszkowa [się udaliśmy]. W Pruszkowie przytuliłem się do państwa Słodkiewiczów, byli z córeczką i wzięli mnie jako syna, żeby nie osobno, tylko [razem]. Podobno, mówili, że rodziny wysyłają gdzie indziej. Legitymację powstańczą porwałem i wrzuciłem do kanału, bo tak, nie wiem, co by było, jakby zobaczyli mnie z [nią]. Wywieźli przez Halle do Dachau. Tam przeszliśmy kwarantannę, mycie, odwszawianie, ubranie od razu chyba sprawdzali, co w kieszeni, w ubraniach. Stamtąd byłem w Dachau, [w obozie] przejściowym parę dni.
- Nie pamięta pan dat, jakie to były? Kiedy pan najpierw wyszedł do Pruszkowa? Jaki to był dzień? Pamięta pan?
To teraz 1 września. 31 [sierpnia] wygarnęli nas do kościoła Świętego Wojciecha i stamtąd do Pruszkowa [pojechaliśmy] pociągiem i stamtąd do wagonów i do [Niemiec].
To był początek września.
- To był wrzesień 1944 roku?
Tak.
- Tak, początek września. Jak długo pan był w Dachau?
Nie wiem, bo tam zaganiali nas do wyrywania buraków cukrowych. Pamiętam, że w ręce zimno, ale jak do wody wkładaliśmy, to woda była ciepła. Potem w fabryce papierów [pracowaliśmy], aż tak zwani kupcy przyjeżdżali i wybierali sobie [do roboty] gdzie, kto, co i jak.
Tak. Byłem właśnie z rodziną Słodkiewiczów. Ojciec, pan Słodkiewicz był tramwajarzem. Wywieźli nas za Monachium aż do Schliersee, nazwa taka – Schliersee, to jeszcze pięć stacji i Alpy, góry, już dalej pociąg nie jeździł. Tam byliśmy w baraku kolejowym. Kobiety czyściły tory z zielska, a mężczyźni – wymiana torów, podkłady, szyny. Jak alianci zbombardowali Monachium, to wieźli nas, żeby tam wymieniać i reperować tory. Nie powiem, majster, który tam był, bo to akurat się zima [zbliżała], to nieraz kromkę chleba przyniósł, kanapkę dał, a jak się poszło do Schliersee, bo mogliśmy chodzić tam, tylko litera „P” musiała być, to Niemiec czy Niemka:
Du, Pole! Tylko głową pokazał, a tam kartka na chleb była czy na wędlinę. Tak że można…
Tak, pomagali, nie powiem, pomagali nam Niemcy też. Ojca rodzina z Krotoszyna jest, a Krotoszyn to, nie wiem, jak pani się orientuje, za Kaliszem, kiedyś niedaleko jeszcze to była normalna granica niemiecka i tam najpierw weszli Niemcy. Ojciec stamtąd pochodził, przyjechał do Warszawy, bo miał konflikty z Niemcami, bo jakiegoś pobił czy coś, nie wiem, i był w Warszawie i wojsko prowadził. Pamiętałem adres babci, moja mama [była wywieziona do Austrii do Badra. Napisałem list do babci, moja mama tez napisała do niej, a babcia napisała do nas i powiadomiła, że żyjemy i gdzie przebywamy].
[…]. A wcześniej matka była wywieziona do Austrii, koło Linzu, Mauthausenu, i tam była u chłopa na wsi. Gdzieś do lutego byłem w Schliersee. Tam jeden z bauerów został sam, a miał już prawie osiemdziesiąt lat, jego syna wzięli już jako ostatki do wojska, więc ktoś mu poradził, żeby wystąpił o pracownika do pomocy. Tu moja mama była wywieziona razem z sublokatorem, który znał niemiecki, on też jakiś przechrzta był, ale widocznie nie Żyd całkowicie, bo jak się przechodzi przez mykwę, wszystko było w porządku. Też był w obcym, następnym u chłopa i poradził, żeby ten „dajczel” [??], Austriak, bo to była w Austrii, wystąpił do Arbeitsamtu, żebym ja przeszedł tam do niego z Bawarii Górnej. I tak się stało, zgodził się Arbeitsamt i przyjechałem, byłem tam u „dajczla”. Ten chłop to jeszcze pamięta zabór austriacki, bo jeszcze parę słów po polsku potrafił, bo mówił: „Kobito, dajta mlika!”. Był żołnierzem w zaborze Krakowa i tak dalej, tak że [traktował mnie dość dobrze].
- Jak byliście tam traktowani?
W Austrii?
O, w Austrii pamiętali, że ich Sobieski uratował przed Turkami, historię znali. […] Ale u chłopa to czasami tam jeden się pyta: „A Georg,
Eier, gdzie jajka są?” – a Georg [robił] dziurkę i [wypijał].
- Proszę pana, do kiedy tam byliście?
Do wejścia wojsk, po jednej stronie amerykańskie, a po drugiej [radzieckie].
- Kiedy to było, pamięta pan?
Gdzieś maj przecież, początek maja 1945 roku. Wtedy poszliśmy stamtąd do Mauthausen, tam był komitet z wszystkich obozów, my się przylepiliśmy i nas Amerykanie samochodami zawozili do Czech i stamtąd do Polski przyjechaliśmy w 1945 roku.
- I gdzie przyjechaliście? Prosto do Warszawy?
Do Warszawy, do swojego mieszkania. Akurat ciotka moja z córkami zajęła mieszkanie, bo mieszkała na Nowogrodzkiej, a tam rozwalone było, a u nas jeszcze budynek stał na Krajewskiego. W jednym pokoju mieszkała, a w drugim pokoju Rosjanie zrobili… Czy Rosjanie, czy nasze wojska, nie wiem, jak zajęły Warszawę, kuchnię wielką, tak że meble wszystkie spalone. Ojca nie było, musiałem to wszystko z bratem robić. Brat na nieszczęście znalazł pocisk, chciał go rozebrać i się zabił. Mama musiała gdzieś też starać się, żeby coś było do jedzenia. Jeszcze w Warszawie rodzina matki była, siostry, matka, ojca brat, stryj też był, też pomagali nam. I tak powoli, powoli...
- Proszę pana, czyli kapitulację Niemiec przeżył pan jeszcze poza Warszawą, tak?
Tak, tak, w Austrii. Nie tam też była kapitulacja Niemiec. Wojska… Jeszcze chciałem zaznaczyć, że jak to jest, że z nami u chłopów był jeniec, Jugosłowianin, i wjeżdżał czołg amerykański, on z radości wyszedł na drogę i chciał witać i dostał serię z karabinu maszynowego i… To straszne było dla mnie. Chciał ich przywitać, ale nie wiedzieli, czy rzuci granat, czy coś pod gąsienice. Tak że do końca nie wiadomo kto [przeżyje] i jak ten [nie przeżył].
- Proszę pana, po powrocie tutaj, do Warszawy, jak potoczyły się pana losy? Czy był pan represjonowany za udział w Powstaniu i za ojca?
Nie wiem, ja… Żeby się, jak to się nazywa? Bo jeszcze mam tą kartę, żeby się ujawnić i… Chyba pułkownik „Radosław” to załatwiał.
I koniec.
- Ujawnił się pan, tak? A potem jak było ze szkołą, z pracą?
Nic, przedtem zdałem do gimnazjum mechanicznego. Akurat ta szkoła na Konopczyńskiego była wypalona, nie było, tylko dopiero na Ożarowskiej, to jest uliczka od Obozowej i tam była ta szkoła. Pierwszą klasę tam zrobiłem, potem drugą klasę to już na Konopczyńskiego. Zrobiłem gimnazjum mechaniczne jako ślusarz-wzorcarz. Potem [poszedłem] na przyspieszony kurs na wyższą uczelnię, dwuletnie USP, nie wiem jak to było, jak się nazywało, nie pamiętam. Takie przygotowawcze. Rok u Wawelberga byłem. Troszkę mi nie poszło z całkami, nie mogłem zrozumieć całek, różniczek, przyszło powołanie do wojska, poszło się do wojska. Byłem w artylerii przeciwlotniczej, wyszedłem po dwóch latach w stopniu chorążego. Praca w „Zelmocie”. Nie, jeszcze przedtem, przedtem, przedtem była Fabryka Łożysk Tocznych. Jeszcze przedtem spotkałem się z powrotem z Grażyną, zobaczyłem, że żyje, byłem w Zalesiu Górnym, spodobała mi się, ale nie chciała mnie jeszcze wtedy. Dopiero w wojsku dostałem list i przyjęła moje oświadczyny i pobraliśmy się po wyjściu z wojska w 1954 roku. Mamy dwoje dzieci, czworo wnuków, wnuczkę i troje prawnuków.
- Proszę pana, wracając jeszcze do Powstania – jakie jest pana zdanie na temat Powstania? Uczestniczył pan w tych wydarzeniach.
To był zapał i walka z Niemcami była dla nas, młodych, na pierwszym miejscu i nikt nie patrzył, co będzie, jak będzie. Z dalszego punktu patrzenia, troszkę to było przeszarżowane, za dużo młodzieży zginęło, za dużo młodzieży. Nie było przygotowania, nie było broni, nie było porozumienia u góry. Rząd polski w Anglii, Anglia, Ameryka, Związek Radziecki nie był ,według mnie, dogadany co do…
- Ale wy, jako młodzi ludzie czuliście się…
Zapał był młodzieńczy i każdy nie patrzył, co będzie, i szedł. To był zryw, za dużo Niemcy nas gnębili w czasie okupacji. Za dużo było łapanek, za dużo było rozstrzeliwań masowych, dlatego każdy już czekał na godzinę „W”. I tyle.
Warszawa, 25 maja 2010 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna