Jerzy Karol Malewicz „Jan Kowalski”, „Janek”

Archiwum Historii Mówionej

Jerzy Malewicz. Mój pseudonim w czasie Powstania „Jan Kowalski”, ale ogólnie nazywali mnie „Janek”.

  • Kiedy się pan urodził i gdzie?

Urodziłem się w 1928 roku w Sierpcu, to jest na północ od Warszawy.

  • To jest dość blisko Warszawy?

No, około 120 kilometrów, 100 kilometrów, tak.

  • Proszę opowiedzieć coś o swoich rodzicach, kim był pana tata?

Mój ojciec był lekarzem, który miał długą wojskową historię, bo zaraz po skończeniu studiów został wcielony do armii rosyjskiej i był w gwardii rosyjskiej przez całą wojnę, a później był w 1920 roku w armii polskiej. Po zwolnieniu do cywila osiedlił się w Sierpcu i tam ożenił się z córką doktora Łazarowicza, która też była sanitariuszką w czasie wojny bolszewickiej. Jeździła pociągiem sanitarnym, zwoziła z frontu rannych. Matka opowiadała, że było dużo, dużo więcej chorych niż rannych.

  • Czy poznali się właśnie wtedy?

Dziadek Łazarowicz, który był doktorem wojewódzkim, budował szpital w Sierpcu i prawdopodobnie przyjeżdżał z córką i tam poznali się z moim ojcem.

  • Jaką funkcję objął potem w Sierpcu pana ojciec?

No, ojciec miał prywatną praktykę, jak w owym czasie [było przyjęte]. Miał prywatną praktykę, plus był w szpitalu jakimś (nie wiem, jakieś funkcje były), no i był jeszcze lekarzem więziennym. Raz na tydzień czy raz na dwa tygodnie – czy dwa razy w tygodniu – przyjeżdżał do więzienia i tam przyjmował chorych. Tak że…

  • Czy miał pan rodzeństwo?

Tak, miałem troje. Starszą siostrę, która brała udział w Powstaniu, i młodszego brata. Obydwoje nie żyją.

  • Czy mama też była czynna zawodowo?

Matka po wojnie była czynna… Matka miała uniwersyteckie wykształcenie, skończyła historię, i matka po wojnie pracowała we Wrocławiu jako adiunkt archiwum państwowego.

  • Czy w Sierpcu poszedł pan do szkoły? To była pana pierwsza szkoła?

Tak. W Sierpcu chodziłem do czterech klas, do 1939 roku, a po 1939 roku no to już była Warszawa.

  • Jeszcze jesteśmy przed 1939 rokiem, zbliża się wojna. Co się dzieje z pana tatą?

No, nastroje były, że wojna, naturalnie… Jeszcze, jak wspominałem wcześniej, w Sierpcu stacjonowała Wileńska Brygada Kawalerii. Jakoś ją przenieśli, czasowo chyba z trzydziestego roku, no i… a wszyscy, że tak powiem, generalicja z Andersem i z tym tam… z ojcem w karty grali, i przyjmowali, i… Nie mogę sobie ciągle przypomnieć nazwiska tego słynnego [oficera], takiego ulubieńca Piłsudskiego… [Wieniawa-Długoszowski? – red.] I właśnie mamy nawet fotografię z nimi, tak.

  • Mówimy o Wasilewskim?

Nie. Ten, który popełnił samobójstwo w tym… był odsunięty taki od… przypomni mi się. Tak że znaliśmy… No i do trzydziestego dziewiątego roku życie płynęło spokojnie, ale trzy dni przed wojną ojca zmobilizowano do wojska, tymczasem do Warszawy…

  • Przepraszam bardzo, ale zatrzymajmy się jeszcze, bo podczas tych kontaktów, między innymi z generałem Andersem, ojciec miał informacje troszeczkę inne niż inni, dostawał drogą nieoficjalną tajne informacje. Co to były…

Więc złapano szpiega niemieckiego (zresztą tam było pełno Niemców, takich osadników w okolicy), który szedł do Prus Wschodnich i miał listę tych Polaków, których należy – jakby to [powiedzieć] – wyeliminować. I między innymi nasza rodzina [to znaczy] ojciec figurował na tym i ci wojskowi mu powiedzieli, że w czasie wojny, jakby Niemcy weszli, to: „Musicie stąd zwiewać”. No więc mieliśmy tę wiadomość i jak wybuchła wojna, koleje były od razu zbombardowane, ale autobusy jeszcze chodziły między Warszawą i Sierpcem i matka załadowała nas w autobus i przyjechaliśmy do Warszawy. I przyjechaliśmy…

  • A chwileczkę jeszcze… A co dzieje się z tatą?

Tato jest zmobilizowany i tymczasem jest w Warszawie, w szpitalu Ujazdowskim.

  • A kiedy został zmobilizowany?

No, trzy dni przed wojną, no to znaczy…

  • 28–29 sierpnia?

Tak, coś takiego. Tak, zawsze tak pamiętamy, że trzy dni przed wojną. No i przyjechaliśmy do Warszawy i wtedy poszliśmy odwiedzić ojca w szpitalu Ujazdowskim, jak już jacyś ranni byli, tam opatrywał i przyjmował. I wtedy przyszła wiadomość, że Francja i Anglia przystąpiła do wojny po naszej stronie, więc olbrzymia demonstracja w Warszawie. Patrzymy – prawda – okrzyki: „Zwycięstwo!” i tak dalej. No, ale zaczęto przez megafony ogłaszać, żeby jednak się rozejść, bo w wypadku nalotu to jednak mogą być straszne straty, żeby się rozejść. Chyba tego samego dnia dziadek, to znaczy doktór Łazarowicz, już wtedy emerytowany, zabrał nas w kolejkę wąskotorową do Góry Kalwarii i tam podjechaliśmy do stacji Baniocha, przy której parę kilometrów [dalej] był mająteczek mojego wuja, to znaczy matki brata.

  • A jeszcze, przepraszam bardzo, wróćmy na chwileczkę do Warszawy. Był pan kilka dni w Warszawie…

Chyba nawet ze dwa dni, tak.

  • Czy widział pan bombardowanie?

Nie, tego nie widziałem.

  • Dobrze. Dojeżdża pan do Baniochy, tam jest majątek rodzinny…

Tak. No i teraz idziemy z tej stacyjki, idziemy przejść przez lasek, ale [przez] ten skrót nas nie puszczają. Stoi żołnierz na warcie, no i mówimy: „Panie, tam dziadek mój, przecież musimy nadkładać, iść dookoła”. I patrzymy, że tam stoją takie ciągniki gąsienicowe i takie olbrzymie armaty. To były (później się dowiedziałem) moździerze. No ale dziadek coś do tego wartownika mówi: „Panie, przecież Anglia i Francja przystąpiła do wojny [razem] z nami”.

  • To były moździerze czy haubice?

Słucham? To chyba były… Nie, to były… Oni to nazywają… Właściwie to ja po wojnie się dowiedziałem. Bo to był pułk z Góry Kalwarii, który ukryto właśnie pod tą Baniochą, w lasku. I to były chyba takie olbrzymie… No, to chyba były haubice, tak, ale kaliber był olbrzymi. No i do tego żołnierza… I ten wartownik jakoś zaalarmował dowódcę. Przyszedł jakiś porucznik czy kapitan i mówi: „Co pan mówi? Anglia i Francja przystąpiła do wojny?”. To znaczy, określam, że jakieś dziesięć godzin po przystąpieniu do wojny jednostka – bądź co bądź bardzo silna jednostka – nie wiedziała o tym. W każdym razie jakoś to właśnie tak było. No i tam przeszliśmy i myśmy… No a matka została… Myśmy przez całe oblężenie Warszawy siedzieli w tym mająteczku w Sierzchowie, mająteczku wuja, i tylko oglądaliśmy, tylko było widać dymy i takie dudnienie – łoł, łoł, łoł – Warszawy. A matka została, matka została z ojcem, który się dowiedzieliśmy, że siódmego dnia ojciec został mianowany komendantem szpitala wojskowego w Równym i jakoś tam pojechał. A matka całe oblężenie była w Warszawie u dziadków. No i jeszcze…

  • A pamięta pan moment kapitulacji?

Myśmy tego nie widzieli.

  • Ale jak się pan dowiedział o tym, że jest kapitulacja?

Nie bardzo wiem, nie umiem odpowiedzieć. No jakoś, jakoś… Aha! Niemcy kazali – ale w Sierzchowie, tak się ten mająteczek nazywał, było ciągle radio. Tak że myśmy jeszcze mieli wiadomość, jeszcze Niemcy nie odebrali radia.

  • I z radia się dowiedzieliście?

Z radia się dowiedzieliśmy, tak.

  • No i co dalej?

No jak pan chce, żeby powiedzieć więcej… Otóż w Sierzchowie zatrzymała się jakaś jednostka kawalerii w tym mająteczku. Oficerowie byli w tym dworze, kilku oficerów, no a ci ułani tam w oborach… przykra rzecz. I jak się dowiedzieli, gdzieś Niemcy się pokazali, jak ta brygada się rzuciła do ucieczki, z tymi oficerami, zostawili wszystkie walizki ci oficerowie w tym [dworze] ze wszystkim, porzucali karabiny i uciekali przez ogród – gdzieś uciekli. Później ciotka z ogrodnikiem kopali, zakopywali te karabiny.

  • Co się dzieje z wami dalej? Czy zostajecie w tym mająteczku?

Nie, nie. Już jak po oblężeniu to kolejka znowu chodzi, matka przyjechała, zabrała nas do Warszawy. No i wracamy do Sierpca, bo przecież jest dom, ogród, wszystko.

  • Czyli znowu przez Warszawę. Dociera pan do Warszawy, jak Warszawa wtedy wyglądała?

No więc wtedy dziadek nas oprowadził po tym [terenie], po Świętokrzyskiej. Właśnie tą Świętokrzyską pamiętam, [tak że] spalone domy – jeszcze się żarzyły, jeszcze było czerwone, jeszcze się taki ten [zapach unosił], jak zwiedzaliśmy Warszawę, te ruiny w kilku miejscach. No ale jakiś tydzień, dwa w tej Warszawie mieszkaliśmy, wszystko niby już zaczynało wracać do normy…

  • A gdzie mieszkaliście w Warszawie? Gdzie dziadek miał mieszkanie?

Mieszkał na Wspólnej 31 mieszkanie 11 i tam mieszkaliśmy. No więc ojca nie ma i matka postanowiła wracać do Sierpca. Kolej nie chodzi, autobusy wszystkie wywieźli za [miasto], nic nie chodzi, więc u wujka, który miał odlewnię metali kolorowych, zostawili jakiś wóz i konia. No i ten wóz i konia wujek nam dał i jechaliśmy jakoś przez Kutno, dlatego że mosty w Modlinie były zburzone, więc już nie pamiętam dlaczego, ale jechaliśmy przez te pobojowisko, chyba te nad Bzurą… Już trupy były pozbierane, ale zdechłych koni pełno było, [to znaczy] zabitych koni, broń, masa różnych [rzeczy], wszystko leżało przy tej drodze, jak jechaliśmy.

  • I dotarliście do Sierpca?

No, przyjechaliśmy do Sierpca. Przyjechaliśmy do naszego domu i przespaliśmy jedną noc. Rano przyszli Niemcy i nas wyrzucili z tego domu. Już dom był trochę okradziony, dlatego że i polskie wojsko tam stało, oficerowie, i niemieckie, w każdym razie każdy tam coś ubrał. No i Niemcy raniusieńko przyjechali, przywieźli takie podwody chłopskie i nas przewozili. Ale jeszcze dom, willa dziadków była. Przewieźli nam to wszystko do willi dziadków na ulicy Piastowskiej 24. No i trochę mieszkaliśmy w tym Sierpcu.
  • Poszedł pan tam do szkoły?

Nie, szkoły były już zamknięte. Ja cztery klasy skończyłem przed wojną, [a wtedy już] szkół nie było, bo to był Reich. To już Niemcy przyłączyli do Rzeszy. No, matka, mając takie pewne medyczne przygotowanie… W Sierpcu prawie nikt nie mówił po niemiecku, więc matka zaczęła pracować w szpitalu. Przyszedł do szpitala tylko jeden niemiecki lekarz i matka pracowała z tym lekarzem jako tłumacz. Pomieszkaliśmy trochę w tym Sierpcu, znowu wyrzucili nas z tej willi, z tej wilii dziadków, bo to była przyzwoita willa. No i tam gdzieś wynajęliśmy mieszkanie u Pilkiewiczów i mieszkaliśmy u [nich]. I któregoś dnia, ja byłem w domu, matka gdzieś była na mieście. Przyszło dwóch oficerów, koniecznie chcą rozmawiać z matką. „Nie ma, ale będzie za godzinę”. Wrócili i jeden z tych oficerów powiedział: „Słuchaj, ja piłem z szefem gestapo i on pokazał mi listę [ludzi], którzy będą aresztowani za tydzień, przygotowują listę, i – mówi – ty jesteś na tej liście. Uciekaj!”. No więc matka szybciutko się zapakowała i znowu tam gdzieś przez Kutno, jakoś przez Kutno, przez Wisłę jechaliśmy znowu do tej Warszawy. Przez Płock, przez Kutno, nie wiem dlaczego. No, przyjechaliśmy do Kutna… Aha, bo zdaje się, że pociąg chodził z Sierpca do Płocka, w Płocku jakoś przeprawiliśmy się przez Wisłę… Tam było tak, że nawet już Wisła ruszała, już lody ruszały na Wiśle, tak że rybacy nie chcieli przewieźć, ale pod ryzykiem przewieźli nas na tą drugą stronę Oksywia – Rozywie [właściwie Radziwie] się chyba nazywa druga strona – no i tam jakoś pociągiem przyjechaliśmy do Kutna. No i w Kutnie z walizami, tego… Niemcy Kutno przyjęli już jako Reich, to już był Reich. I matka: no jak tutaj do Warszawy, żeby bez tych dokumentów… Więc kolejarze mówią tak: „Niech pani siada – kolejarze byli nadzwyczaj pomocni, cały czas, w całej tej okupacji – niech pani siada, tylko bez żadnych bagaży, z dziećmi, a my bagaże damy na ekspres berliński, jak będzie leciał ekspres berliński Berlin-Warszawa”. No i matka zostawiła wszystkie bagaże. Przyjechaliśmy do Warszawy, dorożką do dziadka, i matka wróciła na dworzec, bo powiedzieli, o której ten ekspres przychodzi. Otwierają – wszystkie walizki, co do jednej, wszystko wróciło, wszystko w porządku. No i tak zaczęło się nasze życie w Warszawie.

  • Znowu u dziadka, tak? W tym mieszkaniu…

Tak, u dziadka. Mieszkamy u dziadków, poszliśmy do szkoły publicznej.

  • Gdzie była ta szkoła?

Gdzieś chyba była na Wilczej… Nie, na Hożej, na Wilczej, coś takiego, tak gdzieś blisko placu Trzech Krzyży. No i tam chodziliśmy, ale w tej szkole to było bardzo pospólstwo, więc od następnego roku, to znaczy od roku szkolnego czterdziestego pierwszego matka oddała nas do szkoły prywatnej, ta szkoła była na Hożej. Szkoła nazywała się prywatna [szkoła] pani Szadebergowej, tam chodziliśmy. No naturalnie ta szkoła długo nie [funkcjonowała], znowu ją Niemcy wyrzucili i przeniesiono ją na Aleje Ujazdowskie, tam, koło takiej… to się chyba Agrykola… Nie, Agrykola to gdzie indziej. I tam obok było lodowisko. Bo jakoś [tak pamiętam], że w zimie nas wyrzucili. I tam chodziliśmy do tej szkoły. I tu była jedna bardzo ciekawa sprawa. Dużo tych dzieci, no więc jednych ojciec był w Niemczech, w niewoli, jeden tutaj, drugi, no a myśmy mówili, że jest w rosyjskiej niewoli. I otóż, to musiało być gdzieś pod koniec 1940 roku, jedna z pań nauczycielek, która była kuzynką dyrektorki, jakąś powinowatą, ona mnie zawołała i mówi: „Malewicz, a gdzie twój ojciec?”. – „A w Rosji. W Rosji, w niewoli”. A ona powiedziała: „Oni ich wszystkich zamordowali”. [Wiedziała to] w czterdziestym roku. Ja powiedziałem matce, matka poszła z pretensjami: „Co pani opowiada, przecież tam jest kilka tysięcy, to niemożliwe, żeby ich zabili”. A ta tylko powiedziała: „Proszę pani, ich wszystkich zamordowali”. W czterdziestym roku. Pod koniec czterdziestego roku. Skąd ta nauczycielka wiedziała, co wiedziała, nigdy nie wiedziałem. Chyba się nazywała pani Mieszałowa.
No dobrze, jeszcze chodziliśmy, znowu Niemcy zamknęli tę szkołę, to matka nas zapisała do szkoły Ziemi Mazowieckiej, która była też już wyrzucona z Klonowej na plac Unii Lubelskiej. Tam zawsze przez okno patrzyliśmy, jak straż te drabiny próbowała [ustawiać], przyglądaliśmy się. Też ta szkoła długo nie była i Niemcy ją zamknęli. No więc jakiś tam rok na jakichś kompletach dociągnęliśmy, a później matka zapisała nas do szkoły na Śniadeckich. Aha, stryj nam… Już dostaliśmy mieszkanie, stryj dał mamie mieszkanie na ulicy Śniadeckich 18 – to był dom stryja, to znaczy brata mojego ojca. Dał nam mieszkanie i myśmy się tam przenieśli, na Śniadeckich 18 mieszkania 37. Matka zapisała [nas] o parę domów [dalej], na Śniadeckich 8 – teraz jest tam jakiś instytut naukowy – do szkoły. To niby była szkoła mechaniczna, ale w szkole normalne gimnazjum się odbywało, tylko inaczej się przedmioty [nazywały]. Nie trzeba było notować i nie wolno było nosić do szkoły książek. Tutaj zrobię dygresję. Takich szkół było masa w Warszawie. Niby się nazywała mechaniczna, bo Niemcy pozwolili [prowadzić] szkoły średnie zawodowe. Pozwolili. Do technika uważali, że… Więc to niemożliwe, jak była szkoła… W naszej klasie na pewno było czterdziestu chłopaków, a tych klas tam było, ja nie wiem ile… Żeby gestapo nie wiedziało, co się dzieje w tych szkołach, to jest niemożliwe. Zamykało oczy. I tutaj zrobię następną dygresję. O czym się nigdy nie mówi. Otóż Niemcy w czterdziestym drugim – chyba – roku otworzyli politechnikę i ona się nazywała szkoła techniczna, no, technikum. Otworzyli medycynę – nazywała się szkoła sanitarna Zaorskiego i to się nazywało… No w każdym razie mój kuzyn chodził do tej [szkoły], na politechnikę w czasie wojny. I tak się… Niemcy na to zamykali oczy. Ten mój kuzyn, który brał udział w Powstaniu, mieszka w Szwajcarii, jest inżynierem, naturalnie on jest trochę starszy ode mnie, starszy o 6 lat, Janusz Jemielewski. I chodził na politechnikę w czasie wojny. Właśnie politechnika jest tuż koło Śniadeckich, tak że on tam często… Aha, i rodzice jego mieszkali przed wojną jakiś czas na ulicy Matejki. Też Niemcy ich wyrzucili i przenieśli się na Pragę. A Januszek często zostawał na Śniadeckich, bo po prostu daleko było jechać, a tutaj było przecież ile, dwieście metrów do politechniki.

  • A troszeczkę od innej strony teraz zapytam: w Warszawie na pewno panował terror, były łapanki, pojawiło się getto.

Więc jeszcze jak myśmy przyjechali, w 1939 roku, to na przykład tutaj, na tej górnej Świętokrzyskiej, Żydzi mieli sklepy. To był chyba… No, to był 1940 rok. Ja miałem już od dzieciństwa zdolności majsterkowania, jak to się po angielsku mówi, handyman, to ja jeszcze tam różne rzeczy kupowałem u tych Żydów. Jeszcze getto… Już Żydzi musieli nosić gwiazdę Syjonu, ale jeszcze takiego śmiertelnego terroru nie było. Później dopiero, później stworzono dzielnicę żydowską, która nie była jeszcze ogrodzona, ale już wszyscy musieli się… No a później zaczęli ją ogradzać i ograniczać wyjście.

  • Widział pan, co tam się dzieje? Mówiło się o tym?

Początkowo przejeżdżał tramwaj, chyba Nalewkami chyba przejeżdżał. Ja przejeżdżałem tym tramwajem. Zdaje się, że policjant wsiadał, żeby nikt nie wskakiwał czy nie wyskakiwał. Ale polskie tramwaje chodziły przez te Nalewki. No a później to przykręcali śrubę coraz [mocniej], powiedzmy. No więc w owym czasie był – zaczynał być – głód. No i Niemcy się obchodzili, no tak właśnie z tymi Żydami… Ale mordów na mieście ja osobiście nie widziałem.

  • Przychodzi 1943 rok. Jest likwidacja getta, czyli wywożenie…

A to jest druga sprawa. Jak się zaczęła likwidacja… Więc najpierw były dwa getta: małe i duże. Więc jakoś tam powywozili z tego małego. Już to małe zlikwidowali później, to duże było. I jak się zaczęła likwidacja getta, no to wszyscy wiedzieli, prawda, że jest likwidacja getta, więc polecieliśmy oglądać. Więc ja gdzieś od ulicy Bonifraterskiej sam pojechałem tam tramwajem, no i patrzę: stoi armatka, Niemcy stoją i kupa gapiów. I wcale Niemcy ich nie odpędzali. Ta armatka stoi w tej bramie, Niemcy nie odpędzali. Więc tam popatrzyliśmy, tam gdzieś jakiś strzał był jeden, drugi. Nic tak specjalnie nie było widać. No więc poszedłem do domu. No i wiedzieliśmy, że to likwidują to getto, ale – wiecie kochani – to ludność Warszawy… nikt się tym nie przejmował. Nikt się tym nie przejmował, mówiło się tak: „A, żydków palą, tak, żydków palą”. No, tak to było. I jeszcze drugi raz byłem pod gettem, za parę dni. To gdzieś tutaj od strony, od drugiej strony, od tego kościoła… jak on tam się nazywa…. Tak było. I byłem przy tej karuzeli. Tak, tak.

  • Niemcy rozstawili karuzelę…

Nie, to nie Niemcy, tylko Polacy. Przecież tam wszystko było polskie.

  • Ale to Niemcy rozstawili tę karuzelę?

Nie. Nie. To jakiś przedsiębiorca polski miał karuzelę. Ja nie wiem, czy on miał przed powstaniem w getcie, nie wiem, kiedy on ją postawił. Moim zdaniem ona tam stała jako rozrywkowa, bo takie karuzele były [na przykład] w parku Ujazdowskim, bo tylko park Ujazdowski był dla Polaków dostępny. Kto ją postawił? Ale jestem przekonany, że ona stała dużo wcześniej, niż getto zaczęto likwidować. No i co? Patrzyliśmy tam, [była tam] jakaś polska straż pożarna. [Jak] Niemcy kazali, ten budynek się ma spalić, tamten nie, to oni polewali wodą ten, co im Niemcy nie kazali spalić. Tylko tyle widziałem. I też gdzieś tam był jeden strzał, ze dwa strzały, ale takiej strzelaniny, walki to ja tam nie słyszałem. Pojedynczy [strzał] gdzieś tam: pach, pach, o, tyle. No i później to getto zlikwidowali.

  • Kiedy pierwszy raz zetknął się pan z konspiracją?

A, z konspiracją zetknąłem się chyba już w Warszawie. Była tak zwana – nie wiem, czy pan wie –Konfederacja Narodu Piaseckiego. To takie narodowe [ugrupowanie], Piasecki był. Więc wtedy już się zetknąłem i to bardzo wcześnie. Trudno mi powiedzieć [kiedy], gdzieś, powiedzmy, w 1941 roku. Ale to było takie polityczne, że Polska od morza do morza. No a co myśmy robili? Czasami raniusieńko z pędzlem i farbą jakieś tam napisy robiliśmy albo jakieś tam ulotki, albo czasami gdzieś ktoś niósł broń. Ale nam broni nie dawali. To byli, to się „Iskry” nazywały, ci najmłodsi. Czasami ja szedłem na przodzie, prawda, i jak ręce założyłem na tył, to znaczy, że patrol niemiecki idzie. Żeby ci, którzy niosą broń, żeby uważali, do bramy się schowali.

  • Czyli zajmował się pan małym sabotażem?

Tak, tak. Ale to mi się… Poza tym tam jakieś roboty dochodowe oni prowadzili. No wiem, że oni na Hożej, że tam była ta [komórka konspiracyjna] – bo kilkakrotnie tam gdzieś po jakiejś zbiórce tam ktoś szedł na tą Hożą – to też taka konspiracja. Ja nie wchodziłem do tej bramy, ale tam zdaje się Piasecki, Kurzyna urzędowali. Ale później moi koledzy zaczęli się do… I to nam się nie podobało, bo to tej broni nie było, a wszystkie chłopaki by sobie postrzelali, prawda, więc… Później, gdzieś chyba w czterdziestym trzecim roku, moi koledzy powiedzieli, że AK, takie zbrojne, przyjmuje, tylko trzeba mieć 16 lat. No więc gdzieś tam mnie zaprowadzili koledzy, ci sprawdzali. Musiałem jakąś legitymację szkolną pokazywać, rok urodzenia. „No dobrze”, no to mnie przyjęli. No i tu się zaczęło. Ale jeszcze… Tylko teraz ja już nie wiem, czy to w KN, w Konfederacji Narody, czy to już w tej [AK], amunicję czyściliśmy, wykopaną z trzydziestego dziewiątego roku, porzuconą amunicję, i ona taka była zardzewiała. I ja dostarczałem… Ja właśnie taki byłem oblatany w różnych rzeczach, więc dostarczało się kwasy do czyszczenia tej amunicji. To jest mieszanka kwasu azotowego i solnego i soli jeszcze się dosypywało. To było strasznie żrące, tak że…

  • A technicznie jak to wyglądało? To się tym wycierało, to się maczało?

To się wrzucało do tego, wyciągało i ona już w zasadzie była czysta. To ślicznie czyściło. I teraz jak ona trochę wyschła – to było żrące jak cholera – to się brało i potrząsało się, [by sprawdzić], czy się proch sypie, czy nie zamokła. Ale przy pierwszej [partii], to o mało co się nie podusiliśmy. Bo jak się zrobiło te kwasy, to wydzielał się jakiś gaz, który… Ja nie wiem, co to był za gaz, ale w każdym razie jakby tam dłużej posiedzieć, to by nas podusiło wszystko. Tak że myśmy zaczęli kasłać strasznie, rzuciliśmy to wszystko i poszliśmy na ulicę. No i jakoś, po paru godzinach, jakoś to przeszło.

  • Oprócz czyszczenia amunicji co jeszcze robiliście?

No w zasadzie to tak raz gdzieś tam wyjechaliśmy kolejką, niby tam ćwiczenia na kompas, na tego, no i cały czas zbiórki, [na które na przykład] przynieśli pistolet, prawda, rozbierali, czy tam jakiś zamek karabinu, a tak, to właściwie… no tam jakieś [fragmenty] z regulaminu piechoty czytali i tyle.

  • Czyli sobie nie postrzelaliście, panowie?

Nie, przed Powstaniem… Ale ja umiałem strzelać, bo ojciec polował, miał flower, więc od czasu do czasu sobie strzelaliśmy, znaczy ojciec, nie sami, ale strzelaliśmy. Tak że ja byłem obyty z bronią.

  • Czy tam pan składał przysięgę i dostał pseudonim?

Tak, składałem. Jak właśnie z Konfederacji Narodu przeszedłem do tego AK, które sprawdzało mój wiek, to wtedy jakąś tam przysięgę kilku nas składało.

  • I tam dostał pan pseudonim?

Pseudonim to ja wybrałem chyba sam. Myśmy wybierali wszyscy sami. A ja już taki, żeby taki był, żeby nikt, że tak powiem, nie [miał takiego], to „Jan Kowalski”, bo to takie wspólne nazwisko.

  • I tak do Powstania?

Przed Powstaniem zostaliśmy… Raz była…

  • Mobilizacja?

Mobilizacja. I chyba w ciągu dnia oczekiwaliśmy, dwa, trzy dni oczekiwaliśmy. Później nas rozpuścili, ja wróciłem do domu. I później drugi raz. I siedzieliśmy na tym punkcie, i to siedzieliśmy na Grzybowskiej. Siedzieliśmy i przyszła łączniczka i powiedziała: „Koncentracja, jechać na ulicę Płocką – Płocka 63”. No i myśmy tramwajami pojechali. Ale żadnej broni, nic nie mieliśmy, nic. Na przykład ja w domu miałem… To wszystko było dostępne, plan miasta miałem, lornetkę jakąś miałem, ale kazali nie brać, bo to [ryzykowne]. Ja tylko w krótkich spodenkach, w sandałkach, pojechałem na tą koncentrację. No i tam przyjeżdżamy, tam się zebrał, tam już jest dużo ludzi…
  • To było jeszcze przed godziną „W”?

Przed godziną „W”, tak. To gdzieś tak koło dwunastej, trzynastej. Już nam mówią, że Powstanie się zaczyna, zaraz dostaniemy broń. I my, nasza kompania, mamy tutaj zadanie – obrona całej Płockiej. Już tak koło czwartej, już zbiórka na jakimś podwórzu, całych [grup]. Mają butelki zapalające (dostaliśmy butelki zapalające) i kilku było, co mieli prywatną broń. Jakiś karabin był, zdaje się, dwa karabiny i siedem pistoletów i rewolwerów. No ale tutaj zaraz dostaniemy broń i my mamy zadanie utrzymać, tak jak nas tam rozstawili. No ale wieczór przychodzi, noc przychodzi – słychać walki na mieście, u nas cisza, a broni nie ma. No, łączniczka nie doszła.
No więc rano, dowódcy nas, chłopaków, wzdłuż tej Płockiej rozesłali po prywatnych domach i wszędzie chodzimy i pukamy, że tu ma być magazyn broni dla nas. Naturalnie magazynu broni nie było. No a tam, to trzeba… Trochę dalej to jest ta linia obwodowa, kolejowa – to Niemcy już sobie przejeżdżali jakimś pociągiem pancernym i tak sobie [strzelali] po tych domach z karabinów maszynowych. Ale nikogo właściwie [nie trafili], nikogo z naszej kompanii, nikogo absolutnie, ale widziałem jednego, chyba cywila, trochę dalej, co mu tutaj rękę rozwalili i nieśli go do szpitala Wolskiego. Wolski jest na początku Płockiej, tak. Więc chyba trzeciego dnia, jak nie dostaliśmy tej broni, oficerowie [oburzają się, że] tak nie może być, bo ci już zaczynają grzać po tych domach, a my nic nie mamy. Więc wycofali nas na ulicę Długosza. Długosza jest prostopadła do Płockiej. I tam zajęliśmy w domach. No i porucznik…

  • Kto był pana dowódcą wtedy?

Proszę pana, to było dwóch: „Komar” (ja muszę znaleźć w książce, jak oni się nazywali, bo ja ich zawsze [pamiętam] po pseudonimie) i „Szczerba”. „Szczerba” była asystentem… „Szczerba” miał – o tutaj – gdzieś jakieś [blizny], zdaje się, w trzydziestym dziewiątym roku gdzieś odłamkiem uszkodzone, dlatego nazywał się „Szczerba”. I „Szczerba”, i „Komar” byli dowódcami, ale jakie to było zgrupowanie, [nie wiem].
Ale teraz muszę [powiedzieć] ciekawą rzecz: jak przenieśliśmy się na Długosza, to któryś z poruczników mówi: „Słuchaj, »Janek«, weź ty, leć do sztabu i zamelduj – tak osobiście czuję, że on sam się nie chciał pokazać – że musieliśmy się wycofać z Płockiej, bo nie mamy uzbrojenia”. Tak powiedział… Myśmy byli przy Młynarskiej, jeżeli pan się orientuje, przy Młynarskiej i przy tych cmentarzach ewangelickich, i ja… Więc najpierw mnie naturalnie przećwiczył, jak mam tam salutować, jak tego, więc ja lecę truchcikiem wzdłuż tej Młynarskiej, gdzieś aż pod Wolską, no i [dotarłem] do tego sztabu i tam, naturalnie, strasznie zwraca się uwagę [na zasady, trzeba] salutować, tego, więc ja salutuję i mówię, że oddział porucznika „Komara” i porucznika „Szczerby” wycofał się z ulicy Płockiej. A on się pyta: „A gdzie wyście się przenieśli?”. A ja, cholera, nie wiedziałem, jak się ta ulica nazywa – Długosza – bo dopiero stanęliśmy, a ja nie znałem Woli. A ja mówię: „Ja nie patrzyłem… Pokażcie mi, panowie, plan – panie kapitanie czy jakiś – pokażcie plan, ja wiem, ja mam dobrą orientację, ja pokażę”. A on mi mówi tak: „A my nie mamy planu Warszawy”. Dobra… No ale był jakiś miejscowy i tak mnie wypytał – nie, to musi być Długosza. To mówi tak: „Teraz biegaj z powrotem i tu się oficerowie mają stawić”. No dobrze. To się skończyło.
I na tej Długosza siedzieliśmy parę dni. Czwartego dnia w nocy (i to tak w trepkach) stoję na warcie przed domem z butelką [zapalającą], bo broni nie było, i patrzę, noc księżycowa, leci czteromotorowy samolot. Przeleciał. Cisza. Za chwilę leci drugi albo ten sam zakrążył, leci i teraz leci i trzeci. I trzeci… Aha, jak ja zobaczyłem ten czteromotorowiec, to mimo że na warcie trzeba było stać, to ja wpadłem na górę i mówię: „Samoloty angielskie”. No i cała kompania się zerwała, wszyscy [poruszeni]. I przylatuje trzeci i zaczyna [wypuszczać] spadochrony – nisko leciał, nisko, w księżycową noc – zaczyna rzucać te zasobniki na spadochronach. I Niemcy zaczynają strzelać z tych [działek] przeciwlotniczych (z tych dwóch nic nie strzelali) i nawet widziałem, jak jednemu świetlny pocisk wpadł w skrzydło, tak szybko leciał, a później wylatywał tak wolniutko z tego skrzydła. No dobra. No i wtedy nasza kompania rzuciła się zbierać te zasobniki. I rzucili się… na cmentarzu ewangelickim stały oddziały – no widzi pan, tak na zawołanie mi nie przychodzi – na „r” się nazywał. I wszyscy rzucili się te zasobniki zbierać. No więc myśmy złapali kilka zasobników. No i tak dumnie…

  • Jak wyglądały te zasobniki? Co było w środku?

To były takie mniej więcej grubości, takie beczki, takie jakby rury duże. No więc złapaliśmy kilka, ale już się pokazali ci oficerowie ze sztabu i oddawać, oddawać. Bo to do sztabu. No więc jeden zasobnik schowaliśmy, nasza kompania, a resztę nam zabrali wszystko.

  • Co było w tym zasobniku co schowaliście?

I w tym zasobniku było może dziesięć, może piętnaście rewolwerów [marki] Smith & Wesson. No, to było czwartego dnia.

  • Dostał pan swój rewolwer?

Ja nie dostałem. Ja nie dostałem, bo mi zrobił się wrzód na ręce i prawa ręka była nieużyteczna. Ale to jeszcze też ważne, to też ma pewne znaczenie. Więc schowaliśmy, ci poszli, no to otworzyliśmy zasobnik i tam były te rewolwery, więc rozdaliśmy w oddziale. No a rano przyjechały sztukasy i zaczęły bombardować te miejsce, gdzie były zrzuty. Zabili jednego, właśnie na tej Długosza. On się przyglądał, jak te bomby padają, i odłamek z tej bomby, dosyć daleko, trafił go gdzieś w szyję i trup na miejscu. Tak, to był jeden zabity na Długosza. A chyba...

  • Jeszcze jedno pytanie: czy budowaliście jakąś barykadę?

Nie, myśmy nie budowali barykady. Natomiast naprzeciw Długosza, właśnie ci z… ojej, cholerne nazwiska… ci, którzy byli na cmentarzu, to z płyt zrobili taki bunkier. Bunkier, prawda, ze strzelnicą złożyli z płyt. I chyba piątego dnia przyszła wiadomość, że na Stawkach jest umundurowanie. Czwartego czy piątego dnia. Ja osobiście nie poszedłem, mnie nie posłali, ale posłali całą gromadę, wszyscy wrócili umundurowani i przynieśli dla nas umundurowanie. Całe niemieckie umundurowanie, ze wszystkim, z plecakiem, z szelkami wojskowymi – wszystko.

  • Czyli dostał pan własną panterkę, tak?

I panterki, i takie ciepłe, odwracane… I taki kubraczek piechoty. No już w każdym razie dobrali dla mnie niewielkiego wzrostu, tak że zupełnie pasowało. No i wtedy straszny nastrój bojowy nastąpił, prawda, [czuliśmy się jak] bardzo silne wojsko. I z tej okolicy Długosza wstąpiło, zaczęło się rejestrować do naszego oddziału, ja wiem, co najmniej dwudziestu ochotników. No i znowu poszli tam po te mundury, umundurowali się, prawda, wszystko, czapki mieliśmy, wszystko, wszystko pięknie. Ale piątego dnia Niemcy zaczęli podchodzić na Długosza. Aha, jeszcze muszę zrobić dygresję. Ponieważ mnie się [zrobił] tutaj taki wrzód, przebiłem sobie rękę, już mi raz operowali, później drugi, to tak było trzeciego, czwartego dnia, więc strasznie ręka spuchła i poszedłem na punkt sanitarny, który się mieścił właśnie w kaplicy cmentarnej, troszkę dalej w kierunku Wolskiej. Przyszedłem tam, na ten punkt, siedziały z trzy sanitariuszki, ze cztery i doktór. Nikogo, ani jednego, rannego. No ten doktór zobaczył, przeciął, [wyczyścił] i bardzo szybko się zgoiło. Tylko o tym mówię, że chyba trzeciego czy czwartego [dnia] tam nie było ani jednego rannego. Bo byłem na tym punkcie. Ale byłem z tym.
No i Niemcy zaczęli… Aha, jeszcze jeden szczegół. Na tej właśnie Długosza – to jest właściwie w jednym miejscu, gdzie rozmawialiśmy – tam nie mieliśmy co robić, to tacy starzy mężczyźni wychodzili, tacy byli żołnierze czy to z pierwszej wojny, czy z trzydziestego dziewiątego roku, i mówią: „Chłopaki, przecież oni was wyrżną. Czym wy… Z tymi butelkami na nich? Przecież oni czołgi, artylerię mają, samoloty. Co wy robicie? Przecież dla was to się źle skończy”. – „No nie…”, my tam tego, wie pan. No, dobra. Jak [Niemcy] zaczęli podchodzić… To był „Radosław” na tym cmentarzu. „Radosław” raz nie strzelił. No dobra. Myśmy byli przed „Radosławem”. No więc szóstego dnia nasi oficerowie się… Nie ma broni, a Niemcy już podchodzą, już inspektami tutaj szli. Nie ma się czym bronić. „Radosław” wcale nie myśli nas bronić, więc ci dowódcy się zorientowali i cała kompania – to już wtedy było ze stu dwudziestu ludzi – na Stare Miasto. Tam był jeden chłopak, któryś z tych lokalnych, robił fotografie, masę fotografii porobił. Miał aparat jakiś, bo nikt nie miał. Ale jak myśmy zaczęli iść przez getto na te Stare Miasto, to ci wszyscy ochotnicy – jak jeden – wszyscy razem z tymi mundurami, które dostali, zostali tam.
No, przyszliśmy na Stare Miasto i akurat idziemy przez to getto, a tu nalot heinkli (bardzo wysoko latają). I rzucały chyba bomby zapalające, nie wybuchające – akurat właśnie tego dnia. No i przychodzimy na ulicę Długą, tam gdzieś [w okolicy] placu Krasińskich, i patrzymy, a tutaj defilada zwycięstwa, prawda, na Starym Mieście. I któryś z tych oficerów wyższych się przyczepił do naszego oddziału. „A co wy za jedni?” No to ci porucznicy mówią, że oni z Woli. „No to wy dezerterzy z Woli, tak?” – „Nie, my nie mamy broni, to my…” To nas zamknęli do żandarmerii, Długa 7. I tam tak ze dwa, trzy dni byliśmy [uwięzieni], a porucznicy gdzieś znikli, przesłuchiwali ich. No w każdym razie po tych trzech dniach włączyli nas właśnie do tej „Gozdawy”, do tego „Łukasińskiego”. No i pierwsze zadanie, to poszliśmy bronić, to znaczy ja, bo z tych… ja wiem… siedemdziesięciu ludzi, to zrobili z nas kompanię wypadową czy uderzeniową, już nie wiem [dokładnie, chyba] wypadową. I ja z kilkoma – bo tu paru wzięli, tu paru wzięli – na placu Teatralnym [nas] umieścili. Tam obok placu Teatralnego był pałac Blanka, a za nim był taki żelbetowy budynek – teraz już go w ogóle nie ma.

  • Pasaż Simonsa?

Nie, nie, nie. Jest ratusz, pałac Blanka, a za pałacem Blanka był należący do ratusza nowoczesny budynek, taki żelbetowy. I ja tam dostałem stanowisko. I jakiś oddział, który… I tak było zorganizowane, że oddział jeden odchodził, zostawiał broń i myśmy dostawali tę broń. To był dłuższy proceder, bo porucznicy musieli sobie pokwitować tą broń. No ja dostałem karabin (jakiś taki stary, francuski karabin) i mieliśmy pilnować tego, tego po drugiej stronie teatru, gdzie byli Niemcy. Więc ja tak patrzyłem. Człowiek się nudził, nie było…

  • To był mniej więcej który moment Powstania? To była połowa sierpnia?

Nie, to był… To musiał być tak ósmy, dziesiąty, jak zacząłem obsadzać – myśmy nazywali to pałac Blanka, ale to nie był pałac, bo pałac Blanka był zburzony przed nami – to moje stanowisko. A tam koledzy gdzieś dalej. No i tak patrzyłem na ten teatr. Jak tam coś się gdzieś w oknie ruszyło, no to ja z korytarza bach – z tego karabinu strzelałem. A ten karabin był taki dobry, że zdaje się, że dali amunicję rosyjską i on miał ten pazur wyciągu, więc jak strzeliłem, to musiałem wycior wyciąć i wybić tę łuskę i [załadować] drugą. I tak sobie w ciągu dnia parę razy postrzelałem. Właściwie się tam nic nie działo, ale któregoś dnia patrzymy, Niemcy puścili zasłonę dymną. I tam stał tramwaj i co oni robili, to ja nie wiem, ale oni jakoś ten tramwaj czołgiem popychali, gdzieś go tam przesuwali. Po co oni to robili, nie wiem. Ale wiem, że ile zdążyłem, tyle strzelałem w tą mgłę. Nie mogłem dużo, bo… [Ale] wtedy jakoś amunicji nie owało do tego karabinu. W każdym razie kilka razy strzeliłem w tą mgłę, naturalnie nikomu się nic prawdopodobnie nie stało, no i to tyle. No i wiem, że dwunastego też jeszcze obsadzałem – przyszła nam zmiana nocna.
I tej nocy były znowu zrzuty. Zrzuty, samoloty, [więc] artyleria przeciwlotnicza niemiecka prała jak wściekła tej nocy. Strasznie. Myśmy powiedzieli: „No dobra”. Jak wracałem już na kwaterę, kwaterę mieliśmy na Długiej 16, to zobaczyliśmy samolot strącony leżał na Miodowej. A ci… Bo jak mówię, to była kompania, która była na zatykanie dziur, więc część kolegów nie była zajęta tej nocy, więc tam z tego samolotu powyciągali karabin maszynowy (bo on nie był spalony, tam się może trochę paliło, ale [był sprawny]) i radiostację wyjęli. I tą radiostację – bo ja już się radiami wtedy zajmowałem – tą radiostację dali mnie i miałem radiostację z samolotu na takich lampach. I w tym czasie myśmy mieli…

  • To była sprawna radiostacja?

Słucham?

  • To była sprawna radiostacja?

Nie, no gdzie to… Trzeba było połączyć i tego, a ja ani anten nie miałem, ani niczego, ale z samolotu ją wyciągnęli. I wiem, że wyciągnęli dwa czy trzy karabiny maszynowe, ciężkie karabiny maszynowe, z taśmami amunicji. To było w tym.
Tylko tam było to, że jak myśmy mieli [służbę] dzienną w tym ratuszu, to w nocy nas dawali na wartę w ruinach getta, tam za tymi sądami, co był taki przejazd. I, cholera, stałem oparty o mur, jakiś tam dawali karabin, i, cholera, zasypiałem – spałem na stojąco. I właśnie w tym okresie to też do getta, tutaj na tyłach, to był ogród Krasińskich, i za tym murem – to tam parę razy byłem cały dzień, w tych ruinach, ale tam się specjalnie nic nie działo…

  • A pamięta pan może wybuch czołgu-pułapki?

Ja już [wtedy] byłem gdzie indziej. No, co tam się stało. No więc to jeszcze obstawiałem… […] Później obstawialiśmy też jeden czy dwa dni, ze dwa dni, przy placu Zamkowym ulica… to jest chyba Senatorska… Na Senatorskiej tam były gruzy, myśmy w tych gruzach tam siedzieli. Też nikt nie strzelił, nikt nie strzelił. To były gruzy z trzydziestego dziewiątego roku, a po drugiej stronie były domy. To tak siedzieliśmy, Niemca nie było widać, to kamieniami rzucaliśmy w drugą stronę. To tam znowu było [zdarzenie], że czołg strzelał. Strzelał wzdłuż Senatorskiej, ale to wybuchało równolegle, tak że nam to nic nie robiło. Tak że wiem, że dostałem… że miałem hełm, tylko że to wszystko nosiło o, tak, te hełmy, to tutaj w czoło kawałkiem cegły dostałem dosyć dobrze. Takim kawałkiem, jak wybuchło to… Nie odłamkiem, tylko [kawałkiem] cegły w tym właśnie [miejscu], jak [byliśmy] na Senatorskiej. No i tak, między tym…

  • A jeszcze zapytam o jedną rzecz. W wolnych chwilach, z kolegami – siadaliście, rozmawialiście, czytaliście może jakąś prasę powstańczą?

No, coś tam przychodziła ta prasa, tak.
  • Msze może były?

Ja to nie bardzo uczęszczałem na te msze, ale to [pamiętam] właściwie tylko jeden raz, jak przyszliśmy na Stare Miasto, jak właśnie zastaliśmy defiladę zwycięstwa. Wtedy była taka msza z tym – jak to się nazywa? – z takim odpuszczeniem grzechów wszystkim tak – to tylko raz byłem w kościele, tego szóstego dnia.

  • In articulo mortis to było…

Tak, tak, tak. In articulo mortis, tak. To tylko… A tak to ja nie…

  • Co dalej?

No więc ponieważ to była kompania wypadowa, to myśmy w zasadzie nie mieli stałego [miejsca], choć część z naszych była na przykład w Banku Polskim, ale ja tam nigdy nie byłem. Byłem natomiast chyba raz w katedrze, ale wtedy kiedy ja tam byłem, to nie było walk. Jeszcze muszę powiedzieć, że jak przyszliśmy na Stare Miasto, to jeszcze była łaźnia czynna i wszyscy się umyliśmy i wszyscy… To tylko raz, właśnie w tym.

  • A co jedliście?

Słucham?

  • Co jedliście?

O, jedzenie mieliśmy świetne. Przynieśliśmy konserwy… O nawet też przypomniał mi pan. Więc myśmy chodzili – ja byłem tylko raz – na Stawki. Tam były olbrzymie magazyny i świetna żywność była – ozory, pasztety. Tak że myśmy właściwie do końca [opierali się] na tej niemieckiej żywności, bardzo dobrej żywności. Dopiero może w ostatnich dniach było trochę gorzej, ale tak to wszystko było ze Stawek.

  • Jak długo byliście panowie na Senatorskiej?

Na Senatorskiej to byłem chyba tylko dwa dni.

  • I gdzie później?

Później wiem, że osiemnastego… Tak między Senatorską i w getcie, i w tych wartach, i tak… Ciągle broni nie było, ciągle myśmy mieli bardzo mało broni, nikt nam nie dawał. Chyba siedemnastego nas przenieśli ze wszystkim z Długiej 16 na ten czworokąt, to będzie Długa, Przejazd i… tam na tyłach, co była ta synagoga… Tam nas przenieśli, bronić tego, naprzeciwko centrali telefonicznej. I tam przyszliśmy w nocy, też bardzo słabo uzbrojeni, ale już mieliśmy piata, już dostaliśmy piata. I ja niby byłem… Tak było ugodzone, że był jeden taki silniejszy, zresztą on był sanitariuszem, ale on silniejszy, ten piat był ciężki do noszenia, więc ja niby byłem amunicyjnym, ale ugoda będzie taka, że ja będę strzelał. Więc jesteśmy już na tym [nowym punkcie] (Tłomackie jest chyba ta druga [ulica]) i tam jesteśmy rano (przyszliśmy w nocy) na tym podwórku i Niemcy puścili gaz łzawiący. Tak [puścili], że wszystko… kasłało się tylko i nic się nie widziało. No okropnie. I przyszła wiadomość, że gdzieś tam jest czołg, troszkę dalej. Ja przychodzę z tym strzelcem, ale my nic nie widzimy! No łzy się walą, kichamy, więc ja tylko wyjrzałem, ledwo widzę – tam czołg zupełnie blisko stoi. I jeden z tych chłopaków, który tam stał, mówi: „To ja strzelę”. No więc ja mu nabiłem tego piata, on się wychylił i bach w ten czołg. To było działo szturmowe, takie z otwartym tym… Efekt był taki, że te działo jednak zaraz uciekło, ale coś dostało, uszkodzone było. I my tak tam siedzimy, patrzymy, a całe, wszyscy, wszystko ucieka z tego [punktu], z kierunku od Przejazdu wszyscy uciekają. Wszyscy tacy zapłakani, tacy za tego… no bo tak tym [gazem]… Masek gazowych nie [noszono]. Były maski, leżały, ale nikt nie brał, nikt tego nie nosił, nie było [w użyciu] ani jednej maski. I ja chcę wrócić się tam. Wracamy tam, a już wszystko, już mój plecak rzucony – ktoś rzucił – i ci wszyscy… I żeby się wycofać, to trzeba było przejść przez gruzy z trzydziestego dziewiątego roku, gdzie był przekop. I my patrzymy – cała kompania nasza zwiewa przez ten przekop. Trzeba było wejść na drabinę, przez ten przekop i w kierunku Bielańskiej. Nim się zacząłem tego, to Niemcy już zaczęli strzelać, tak że myśmy nie mogli wejść na tą drabinę. Nie! Aha! Niemcy zaczęli strzelać, to ja granat i butelkę rzuciłem w tym [miejscu], gdzie oni byli, no i się uspokoili. Wtedy myśmy weszli na tą drabinę – to znaczy było nas dwóch z obsługi piata i trzech lokalnych z karabinem maszynowym, tam, tak że nas było pięciu. I my wleźliśmy na tę drabinę, na te gruzy, a Niemcy z moździerza piorą w ten przekop. I my teraz nie możemy się wycofać. I stoimy naprzeciwko, naprzeciwko Arsenału, ale przebiec do Arsenału nie możemy, bo brama jest zabarykadowana. Więc tam się krzyczy: „Otwórzcie!”, tego, więc wreszcie mówią: „Otworzona brama, możecie przebiegać”. I tak jeden przebiegł, nic, drugi przebiegł i leci ten z tym… No ale właśnie, tutaj jest wyszkolenia, bo gdybyśmy się wszyscy pięciu rzucili, to Niemcy by nie zdążyli strzelać, ale tak pojedynczo, to jak jeden i drugi przeleciał, to oni zobaczyli, że przelatują, to już [strzelali]. Ja chyba przelatywałem trzeci. Do mnie strzelali, ale nie trafili mnie. Ten, który niósł piata – zabili go. I chyba jeszcze jednego zabili i jednego ranili, ale ja przeleciałem. I ten piat został przed Arsenałem.
No i teraz zaczyna się sytuacja… Jeszcze tam resztki naszego oddziału, jeszcze też paru wpadło do tego Arsenału, choć większość już poszła, chyba ze trzech było czy z pięciu, i stanęli tak pod tymi arkadami, pomiędzy Nalewki i Długą. I ja tam stoję i tak właśnie rozmawiamy i ja – raz w życiu, co miałem przeczucie. I tak mnie coś tknęło, że ja tu stać nie mogę. Wyszedłem. Idę i mijam kobietę-żołnierza, [która] niesie taki granat – [wielki] granat – i słyszę, jak ona opowiada: „Ten granat to tak trzeba rzucić o ziemię, a później na czołg. I – mówi – to jest bardzo silny granat”. Ja wyszedłem, zrobiłem dwadzieścia kroków na podwórzu Arsenału, wracam – wszyscy, co tam byli, leżą. Tam było… Jak to się stało? Ja uważam, osobiście, że ta kobieta zademonstrowała. Ona była pocięta, bo ja tych trupów wynosiłem. Tam zginął mój kolega, taki bardzo bliski kolega, dostał odłamek w oko. [Myślę], że ona zademonstrowała, jak ten granat działa, bo niemożliwe, żeby tam Niemcy strzelili. A później ja tam zbierałem broń. Bo tam jeszcze nie tylko od nas zginęli. Wiem, że pięć osób, trupów wynieśliśmy na podwórze Arsenału.
No i teraz tam jeszcze jeden i drugi z naszego oddziału – nie ranni – wrócili, a ja czuję się obowiązany jakoś odzyskać tego piata, który leży przed bramą, pod obstrzałem niemieckim. No więc, ten który tego piata niósł, to miał prywatny pistolet. No i tam się ugodziliśmy z miejscowymi w Arsenale – to znaczy ja się ugodziłem – że: „Jak pójdziesz i przyniesiesz tego piata, to ty sobie weźmiesz ten pistolet”. No więc się tam znaleźli tacy. Noc była dosyć jasna, no więc tam wylazł któryś i rzeczywiście wyciągnął tego piata – to już było późno w nocy – no i pistolet zabrał. I ja teraz tak, plecak mam, odzyskałem wszystkie swoje rzeczy. Jakoś późna noc, więc się gdzieś na schodach przespałem, z piatem, to w tym czasie mi ten plecak ukradli ze wszystkim.

  • Pistolet pan dostał?

Nie, pistolet to ten, który tam poszedł.

  • Zabrał?

Tak, bo taka była umowa. Aha, bo oni mnie dali też broń. Ja zebrałem broń z tych zabitych, to przyszedł porucznik jakiś i: „Ja ci rozkazuje oddać tą broń”. No ja głupi byłem, głupi, młody, to oddałem. Oddałem i znowu broni nie miałem. „Bo to nie twoja”. Żebym ja jemu kazał spisać albo bym się postawił… Bo później mnie uczyli, jak ktoś ci broń chce zabrać, to tylko odciągaj zamek i tego… W każdym razie zabrali tę broń i ja teraz przespałem się na tych [schodach] i rano – nie ma, plecak zginął, ze wszystkim, z całym zapasowym umundurowaniem, ze wszystkim, z tą radiostacją. Siedzę więc.
Obsługa tego Arsenału nie widziała piata. Myśmy tylko, kompania wypadowa, dostała. No więc jemy śniadanie i ci każą mi demonstrować, jak to ten piat działa, ja demonstruję, tam się… To było dosyć chytre urządzenie, w każdym razie taka wielka iglica wchodziła do tego i jak był niewypał, trzeba się było położyć i nogami odciągnąć – było tak ciężko i to tak strasznie kopało, że nie wiem. No i ja tam demonstruję tej obsłudze – już nie pamiętam tych poruczników i kapitan jakiś tam siedzi – demonstruję i przychodzi łącznik, mówi, że czołg stoi. No to tam kapitan: „Skończ, skończ, »Janek«, to objaśnienie”. No dobrze, to ja skończyłem. I teraz idziemy – ten czołg. Okna są założone workami. Są kraty i okna są założone workami z piaskiem. Jest tylko na górze, o, taki świetlik. Ja tak z tym piatem – no jak ja tam strzelę z tego? No to mówią: „Z drabiny”. Ja mówię: „Przecież jak kopnie – a on strasznie kopał – jak kopnie, to ja zlecę przecież”. – „A, to my cię złapiemy”. No ja tak się trochę waham. To czołg pojechał. Czołg pojechał. Ja wychodzę na podwórze, a tam już nikogo nie ma, wszyscy uciekli. Ci, co tak właśnie… wszyscy uciekli. A ja tego piata tam trzymam tak na rogu, na rogu Arsenału, między Długą a Przejazdem. I tam mam… Wyszedłem, nikogo nie ma. Ale jest tam, jeszcze tak ze dwóch takich, co się kręciło ze mną przy tym piacie. I ja wchodzę tam, tego piata mam zamiar zabrać, a tu Niemcy już strzelają do tego pokoju. No ale nic. Ja lecę po tego piata, a ten porucznik za mną rzucił granat. Ja wbiegam, a on granat mi rzucił. No to ja zdążyłem uciec. Ten granat wybuchł, a Niemcy jak zaczęli prać w to… No i ten piat tam został. I wszyscy… I wreszcie ja stoję, jeszcze raz mam iść po tego piata – nikogo nie ma. Cały Arsenał się opróżnił, wszyscy uciekli, co do jednego. No więc ja jeszcze wróciłem w kierunku Nalewek, pod te arkady, a Niemcy już są w Arsenale i piorą… Tam były dwa wejścia. Pomiędzy tym dziedzińcem i tymi arkadami, przedtem były arkady było jedno takie przejście, chyba bez drzwi, tylko po prostu takie było, i drugie było koło Pasażu Simonsa.

  • Przepraszam bardzo, przerwę. Czy był pan świadkiem bombardowania? Bo Pasaż Simonsa był obok…

Nie, nie, tego – jak ja tam… Ja już wtedy nie byłem. No więc dobra. W każdym razie wszedłem tam i tak się kręcę, mówię, żeby ktoś… Ale już nie można, już Niemcy wpadli, nie można się cofnąć. Więc ja jeszcze pod tymi arkadami, tam był przekop do Pasażu Simonsa, wpadłem do tego i mówię tam jakiemuś porucznikowi – to nie byli nasi, tylko z Pasażu, z tego… – mówię, że piat został. Akurat – on mówi – nam dali nowego, to ty będziesz strzelcem tutaj, zostań. I ja zostałem w Pasażu Simonsa. Zostałem z tym nowym piatem, bo tam się nikt nie chciał za to brać, no a ja już umiałem.
No i w tym Pasażu byłem pięć czy sześć dni. Tam raz i drugi lecieliśmy, że niby czołg stoi. Wreszcie miałem osobność, karabin maszynowy niemiecki strzelał – ta ulica nazywała się Wyjazd chyba – i ja z tego piata… [Niemcy] takie mieli [stanowisko]. Jak ja rąbnąłem z tego piata, jak rąbnąłem, strzeliłem, to przestali strzelać. A co tam się stało, to ja nie wiem, kto to wie. Strzeliłem do nich, uspokoili się. Już więcej, stamtąd nie strzelali. No i w tym Pasażu byłem z pięć dni i wtedy ja nie znałem Kurdwanowskiego, tylko jak się spotkaliśmy, to Kurdwanowski chodził – bo to wszyscy, prawda, mundur był ważniejszy niż broń – Kurdwanowski gdzieś tam zdobył mundur lotnika niemieckiego. Ja pamiętałem tego, tego i właśnie mówię. „Ano tak, tak”. I co się stało? No więc ja tak trochę się bałem wrócić do tej swojej kompanii, ale znowu [gdzieś] tam był miotacz ognia, przestrzelili Niemcy, a ja wiedziałem (bo ja też już to próbowałem, ten miotacz ognia), kto naprawia te miotacze ognia. I ja poszedłem z kimś tam, wróciłem do swojej kompanii…

  • A gdzie kompania stała?

Wróciła na Długa 16. No i tego: „Wrócili…”, no mówię: „Ten zabity, piat został”. – „No trudno, co się stało…” I znowu już byłem w naszej kompanii. I wtedy zaczęliśmy obsadzać tak zwaną Redutę Matki Boskiej – to jest Długa 29, Hotel Polski. I tam byłem do końca Powstania.

  • Do końca Starówki?

No tak, do końca Starówki chciałem powiedzieć. I stamtąd właśnie atakowaliśmy. Tam była.. Bo to zwykle tę samą pozycję to parę dni miałem. Ja miałem tak jak gdyby widok na drogę samochodową, bo tam były… Aha! Tyły tego, tyły Hotelu Polskiego to była fabryka Koloryt. Ona już tam [była] trochę zburzona, trochę tego, ale no ja [byłem] w tym Kolorycie. I taką miałem strzelnicę i jak tam się Niemiec ruszył, to ja strzelałem. Przeważnie na pewno nie trafiłem. No, raz jednego to prawdopodobnie tak, dlatego że… Aha, bo najpierw na dachu siedziałem, w pierwszych dniach, siedziałem jako obserwator na dachu Hotelu Polskiego i patrzyłem na Przejazd, a tam Niemcy od czasu do czasu przejeżdżali. To ja postawiłem, tylko nie zdążyłem strzelić, to pozbierałem cegły i tak ustawiłem ten karabin, wycelowałem i go tak trzymałem. I jak się tam coś ruszyło, to ja za spust. Raz tak mi się wydawało, że motocykl, który przejeżdżał, że tak się zawahał. Ale czy ja kogo trafiłem, to nie wiem, bo to była dosyć duża odległość. I wtedy na przykład widziałem jak te samoloty – tam bardzo dobrze widziałem – jak samoloty bombardowały gdzieś tam okolice tego parku Krasińskich.
  • I Pasaż Simonsa…

Nie. Nie. Pasażu Simonsa ja nie widziałem, bo wtedy już miałem pozycję w Kolorycie. Tylko tyle było, w Kolorycie… No jeszcze po tym ataku do Śródmieścia… Jak chcecie drastyczne szczegóły, to ja mogę wam opowiedzieć… Więc najpierw byłem parę dni na tym dachu, tam strzelałem sobie. Niemcy się nie zorientowali, bo dach był pokryty dachówkami, ceramicznymi, one spadły i tylko były takie beleczki. Tak że ja byłem bardzo dobrze ukryty i tam miałem obserwować. A później mnie przenieśli naprzeciw tego pałacyku… pałacyku… zapomniałem. I tam byłem parę dni – też właśnie w strzelnicy. Jak tam się gdzieś Niemiec ruszył, widziałem, no to usiłowałem strzelić. Ale oni mi strzelali w tą strzelnicę, to ja miałem takie lusterko na kiju ustawione. Nie wyglądałem cały czas, tylko tak patrzyłem – jak się tam coś ruszyło w lusterku, no to wtedy strzelałem.
Później, w ten dzień ataku – zdaje się, nasza zmiana miała być o dziesiątej godzinie – siedzę w tym swoim [punkcie] i przychodzą „Parasole” i mówią tak: „My tu będziemy atakować do Śródmieścia”. – „Aha, no dobrze”. „Ale – pytają się – noc ciemna i – pytają – jak to wygląda tam?” Ja im opisuję, jak to wygląda, że tak tego, tak wyglądają. Nic, cholera, nie widać. No to mówią: „A może byś z nami poszedł?”. A ja mówię: „A dobrze”. A ja już miałem stena, bo tam już jednego poranili, który miał stena, i ja już miałem swoją broń, te ostatnie pięć dni. „No dobra, no to idziemy”. A ja ten teren znałem, bo się patrzyłem. I wyleciałem z tymi „Parasolami”. Nikt nie strzelał. I nie poprowadziłem ich prosto, bo wiedziałem, że tam [Niemcy] siedzą, tylko poprowadziłem ich w bok, tak w bok i później takim przejściem do Bielańskiej. A później im mówię: „Słuchaj, ja dalej to nie wiem gdzie [jest niebezpiecznie], bo ja tam dalej nie widziałem. Ja to to wiem”. Dobrze. I oni polecieli, a ja sobie wróciłem. Nikt nie strzelał. Jak ja wróciłem, to już ta moja kompania, która była zluzowana przez „Parasoli”, szykowała się do [akcji]. Sznurek zrobili i będziemy teraz atakować. Ale już Niemcy piorą. Tam jest taka dziura wybita i Niemcy przez tą dziurę walą jak nie wiem. No i wreszcie jakiś porucznik, nie nasz porucznik, krzyczy: „Broń maszynowa, naprzód”. No, ja z tym stenem się wychyliłem i widziałem tam takie ogniki, takie: „bzy, bzy, bzy”. To ja [strzelałem] po tych ognikach – noc, ani celować [nie można], ani nic – tak mniej więcej. Cholera, cały magazyn wystrzeliłem, się uspokoili. Może którego trafiłem albo się schowali. I ja sobie wybiegłem, no, nikt do mnie nie strzelał. I teraz się zaczęła… Teraz wam opowiem, jak to było. Dobrze, teraz ja stoję, kilku nas, tam jest taki załom muru, tak że my zupełnie bezpiecznie stoimy. I słyszę taką… Porucznik „Komar”, taki stary sierżant przedwojenny, mówi: „To ty tak… To teraz prowadź, jak żeś taki mądry był, to prowadź”. A ten nie chciał iść. A ten mówi: „To ja cię zastrzelę, jak nie pójdziesz. Ty masz prowadzić”. I ten „Komar”, pod pistoletem, wyszedł przede mnie. I żona jego za nim. Jak to się stało… I tego „Komara”, i tę żonę zabili. Wiecie co, to jest… Zastrzelił ich ten sierżant. My stoimy. Dowództwa nie ma, ja mam trzynaście naboi w stenie, prawie nikt nie ma amunicji i Niemcy strzelili prawdopodobnie z garłacza. A tutaj przede mną to taka smuga ognia. Tak lecą, tak walą z karabinu maszynowego. No nie można nic [zrobić]. No i tak stoimy jak głupi. Tam ten „Komar” leży, jego żona leży. I [Niemcy] czymś strzelili na mur. Tak że coś wybuchło tu, a ja stałem tu. I odłamki od tego mnie tu przebiły nogę, tu przebiły, i [przebiły] rękę. I wtedy ja sobie pomyślałem: „Albo ja tu zostanę i mnie zabiją, albo ja wrócę”. I wtedy ja, nie patrząc na ten ogień karabinu maszynowego, przeleciałem przez tę dziurę i wpadłem tam z powrotem. Wpadłem z powrotem. No dobra. Jeszcze wtedy mogłem iść. I tam już na tym podwórzu drugi porucznik, który był, „Szczerba”, udaje rannego i pomaga sanitariuszkom opatrywać. No i mnie tam opatrzyli. Jeszcze mogłem… Stena oddałem temu… Zdejmuję hełm, a ten jakiś, tam jakiś przychodzi i krzyczy: „Ty masz hełm, a ty już nie potrzebujesz”. Ja zdejmuję ten hełm, a on mówi: „Pełno krwi”. Cholera jasna. Ja tylko tak się pomacałem po tej głowie i tu patrzę, jest coś, ale tak macam: twarde. „Aha, a czaszki nie przestrzelili, to nic”. To wtedy jak ja wybiegałem, to oni mnie sięgnęli, tylko tak po tym hełmie.
No i jeszcze wtedy doszedłem do… znaczy opatrzyli. But miałem [zdjęty], ponieważ tutaj dostałem, aż do pięty. Jak ten but zdjęli, później ja… Nie wiem, tam się kręciło tych opatrujących kupa – but zginął. Jeszcze się dociągnąłem do, doszedłem do [kwatery]. Myśmy tam pod Hotelem Polskim, że tak powiem, kwaterowali. Poszedłem tam, na ten swój barłóg, położyłem się, nie mogłem zasnąć. Poszedłem do tych sanitariuszek, że nie mogę zasnąć, no to one mnie dają węgiel. A ja już się trochę znam i mówię: „Przecież to węgiel, to nie jest na sen”. – „A my nic innego nie mamy”. No jakoś tam, jak się troszkę przespałem, to ja już w ogóle – nogi zesztywniały – już zupełnie chodzić nie mogłem. To wszystko puchło, ja nie mogłem. Chyba ja przeleżałem jedną albo dwie noce na tej pozycji naszej i wtedy przy mnie się ta cała nasza kompania zbierała do wyjścia do Śródmieścia. I właśnie wtedy chcieli mnie zabrać do Śródmieścia, ale ja trochę z medycyną [miałem do czynienia], wiem, że w tych kanałach jest przecież [brud] – no jak ja [przejdę], tu dziura, tu dziura. No jeszcze tutaj, to może, no ale tu jak tego, jak ja wlizę w te – za przeproszeniem – no to przecież gangrena. Sto procent, tak. To mówię: „Ja zostaję”. Mówią: „To my cię poniesiemy”, to to. Ja mówię: „Nie, już ja zostaję”. I wtedy te resztki, już nie naszego oddziału, tylko jakiś inny, wzięli Żydów, tych oswobodzonych z Gęsiówki, zawołali dwóch, i oni mnie przenieśli do szpitala na Długą 23. To tam jakaś była drukarnia, jakieś coś, i ja tylko przeleżałem tam jedną noc.
Raniusieńko, już świt, wszystkie sanitariuszki latają, wszystkie mundury, wszystko, wszystkie legitymacje, wszystko zabierają, palą. To jest szpital cywilny. Ja miałem wtedy kenkartę, miałem szkolną legitymację, bo przecież chodziłem. No dobrze, no i zostałem w kalesonach. O, tutaj leżą, to są pamiątkowe. W tych kalesonach i w kocu. Nic nie mam. No i dobra. Ja tam leżę. Mam być cywilny, to cywilny. Cholera, może ósma godzina czy coś – nalot niemiecki, sztukasów. I sztukas rzucił bombę, prawdopodobnie zapalającą, bo słyszę, albo wybuchową, i ja słyszę, jak ta bomba wpadła. Bo te bomby były opóźnione, bo sztukasy leciały tak blisko, że jakby rzucił, to wybuch tej bomby mógłby jego chwycić. One miały, ja wiem, trzy, cztery, pięć sekund opóźnienia. I ja słyszę, jak ona wpada, jak ona tam łamie, ale nie wybucha. Więc ja myślę sobie… Ja się rzuciłem i wiem, że najbezpieczniejszy jest zawsze róg piwnicy, bo prawda, dwie ściany. Więc ja jeszcze tak ostatnimi siłami pod ten róg. Trzasnęło, wybuchło, zaczęło się palić, tam wszystko… Ta ściana nie runęła, ale zaczęło się palić i ja jeszcze pod tym [poduszką?] miałem swój portfel z legitymacją szkolną i kenkartą – to zostało. I ja już nie mogę iść, więc – a ta ręka jeszcze zdrowa – tak się przeczołgałem do schodów i tą ręką się wyciągnąłem, a już mnie grzało, już się paliło za mną, tak że już mnie dobrze w plecy grzało. Wypadłem na zewnątrz, tam jakoś mi ludzie pomogli, cywile jacyś, bo już wszyscy akowcy uciekli.
No i niedługo przyszli jacyś mówiący po rosyjsku. Nie wiem, czy Ukraińcy, czy Niemcy – ja tam ich nie rozpoznaję. Przyszli, wszystkich posegregowali, posadzili tak: ludność cywilną po jednej stronie. Kazali nas wynieść do ogrodu biskupiego. Ogród arcybiskupa na końcu ma (na pewno do dzisiejszego dnia) ołtarz. Więc tak, rannych wszystkich pod ołtarz, zdrowych, po drugiej stronie, Żydów jeszcze tam gdzieś indziej. Jedna kobieta zwariowała. Zwariowała i do tych Niemców: „Kochani Niemcy, wreszcie żeście przyszli, już koniec tego piekła”. I tam się rzuca go całować po nogach. Niemiec wziął ją, zastrzelił. No i tak teraz leżymy i spokój, leżymy pod tą… nie wiem, z pięćdziesięciu, z siedemdziesiu. No ja żadnego nie znam, bo to z innych oddziałów. Leżymy no i tak mówimy… Aha, [Niemcy] postawili karabin maszynowy i nas pilnują. Oni często granaty rzucali, [więc nasi] mówią: „No to jak granat, to próbujcie – kto tam ma rękę zdrową – odrzucić ten granat”. No dobra. Wreszcie przyszli Niemcy, żołnierze, i tak sobie chodzą… A ja wtedy to jeszcze po niemiecku się rozmówiłem. I tak chodzą i tak mówią: Du bist polnische Bandit, bo oni poznawali buty wojskowe. Wszystko było rzucone, tylko nie buty. Nawet ja jeden miałem wojskowy but, prawda, bo miałem na zdrowej nodze, co mi nie ukradli. Ale takie żarciki sobie robili: „E… My wiemy, że wy jesteście polscy bandyci”. No i później, za pół godziny tych Żydów pozbierali i tych rannych każą przenosić… Ja dokładnie nie wiem gdzie, ale to musiało być gdzieś koło placu Bankowego. W każdym razie ta brama musi istnieć, chyba koło tego kościoła tam. Taka żelazna, szeroka brama, nie ta Żelazna Brama, tylko brama ogrodzeniowa. I za nią stał czołg. Więc dlaczego nas przenosili – bo tam już teren oczyszczony i można było jeździć. Tych wszystkich rannych tam przenieśli. Ci co mogli chodzić, co mieli [ranne] ręce, to szli sami, a ci, co nie mogli, to ich tam nieśli czy ciągnęli. I ci Niemcy przynieśli kubeł wody, przynieśli worek takich herbatników, sucharów. No i już od tych – bo nie byłem pierwszy – już od tych [którzy byli wcześniej], się dowiaduję, co się tutaj dzieje. Więc oni mówią: „Tu jest ciężarówka, wozi nas do szpitala Wolskiego”. No dobra. Jeszcze właśnie – to też zawsze opowiadam – jeszcze się jakiś ruski przyplątał czy Ukrainiec, diabli go wiedzą kto, i jednego z tych Żydów, co to nosił nas – Niemcy mieli takie granaty pałkowe – i on ta pałką tego Żyda po plecach. A Niemiec zobaczył [to] i go wyrzucił, mówi: „Oni potrzebni są, zostaw”. I wyrzucił tych ruskich. Przyjechała ciężarówka, naładowali tam jak śledzi. Ja się jeszcze zmieściłem. Pojechała przez gruzy, przez Wolską i do szpitala Wolskiego. Wyładowali nas przed szpitalem Wolskim, pojechali po następnych. No i jeszcze co tam… W szpitalu Wolskim opatrzyli znowu. Tam byłem miesiąc.

  • W szpitalu Wolskim, tak?

W Wolskim, tak.

  • Miesiąc pan tam spędził, tak?

Tak, tak.

  • Do końca Powstania?

Do końca Powstania. Chyba to tak było. […] W tym szpitalu tam nikomu krzywdy nie robili, ale przychodziło dwóch, zawsze ze dwa razy w tygodniu, takich Rosjan czy Ukraińców, i tym starym, co umieli po rosyjsku rozmawiać, z nimi sobie pogadywali i przynosili im żywność. Tak, w szpitalu Wolskim. Nie było śmiertelnego głodu, ale był głód. Bo jednak właściwie to tylko pomidorami nas żywili, bo [mieli] z tych ogródków działkowych, tak. No a po miesiącu, nawet już się zadomowiłem…

  • Podkurował się pan trochę?

Już trochę tak. Już lepiej, no ale jeszcze, jeszcze… No, z chodzeniem już [było lepiej], już mogłem troszkę. No ale doktór tam… Ja powiedziałem, że jestem synem lekarza, żeby tam tego… Mówi: „Zabieraj się stąd. Tu nigdy nic nie wiadomo, co będzie”. Myślę, że to już był właśnie koniec Powstania. Załadowali… aha, RGO, ta Rada przywoziła furmanką, przywozili tam trochę chleba, trochę żywności. I jak [furmanka] wracała, to tam kilku nas [wzięto] na tą furmankę, [zawieziono] do stacji kolejki EKD, i tam mnie przewieźli do Milanówka kolejką, tam mnie też już odebrali. I dyrektor kolejki wilanowskiej odstąpił swoją willę na szpital. Oni sami się przenieśli gdzieś tam, do suteryny.
I ja tam w tym Milanówku jeszcze byłem tydzień – tydzień, dziesięć dni. Już matka wyszła i zaczęła szukać mnie. I po tych dziesięciu dniach oni, RGO, przewiozło nas znowu trochę koleją… Taki był ośrodek, to się Olszówka, Olszanka nazywała, pod Radziwiłowem. I tam nas przewieźli i tam był taki następny szpital, już ozdrowieńców. Już zaczynaliśmy chodzić, już [było lepiej]. I matka mnie tam znalazła – 13 października. Ale ponieważ ja żadnego ubrania nie miałem, tam mi ktoś jakieś podarte spodnie dał i tak [leżałem] w kocu, więc matka kupiła jakieś ubrania, przyjechała. I tak chyba piętnastego czy siedemnastego zabrała do Częstochowy. Do Częstochowy, bo tam byli rodzice.

  • Już do końca wojny był pan w Częstochowie?

Nie, w Częstochowie ten dziadek, matki ojciec, też z Warszawy, się zatrzymał w Częstochowie. Ale matka jakieś tam miała connection [znajomości] z weterynarzem, który był w Żarkach pod Częstochową. Takie są Żarki. I tam nas zawiozła, tam mnie zawiozła. Siostra też była ranna. Zawiozła nas, no i tam żeśmy byli do przyjścia Rosjan w tych Żarkach.
I co jeszcze mogę o tych Żarkach opowiedzieć… Tam był spokój, ja jeszcze… No w każdym razie to chyba gdzieś tak do stycznia, przełomu lutego, tam przyszli Rosjanie. Więc przyszli Rosjanie. Już myśmy wiedzieli, że [zbliża] się front, ale matka mówiła po niemiecku. Poczta jeszcze czynna była do ostatniego dnia. Matka poszła na pocztę i oficerowie niemieccy tam sobie rozmawiali po niemiecku, że pewno dziś w nocy to już my tutaj stąd musimy tego. Matka się nie przyznawała. Tam nikt nie umiał po niemiecku. Matka mówi, że już oni [będą odchodzić]. I jeszcze chyba tej przedostatniej nocy przyszedł patrol niemiecki do naszego [domku]. Taki wynajmowaliśmy kuchenkę taką malutką, taka chałupinka u szewca Bojanka, chałupinka i pokoik. W tym pokoiku był schowek, za piecem, podłogę się podnosiło i tam się [chowało] wszystkie walizki. Dlaczego o tym mówię – do tego dojdę. W nocy słyszymy: strzelanina jak nie wiem. Strzelanina, więc [schylamy się, by być] poniżej okien, żeby tego, ale jakoś nie strzelili w nasze [okno]. Wreszcie się uspokoiło. Wyglądamy przez okno i pierwsze co widzimy: Niemiec zabity leży, a ruski mu buty ściąga. Pierwszy raz zobaczyliśmy Rosjan – buty zdejmowali. Ale w tych Żarkach było tak. Na tych kurkach Niemcy mieli… bo Żarki to są w dole, a tam dookoła są takie pagórki, górki. Niemcy mieli tam bunkry. I jak oni zaczęli, jak już weszli Rosjanie, to oni z tych górek sobie z artylerii strzelali do tych Żarek. A to chałupina… gdzie toto, jakby tam pocisk [wpadł], to cała się rozleci. Więc ludność schowała się do plebanii. Stara plebania, mury takie po metrze. Tam okna założyli tymi… Straszny tłok, siedzimy tam w tej plebanii. I ten szewc – bo myśmy od szewca wynajmowali – tak chwalił, tak mówił : „Pani, te ruskie to takie wojsko – tak do matki opowiada – to jest potęga, to jest potęga”.
No, uspokoiło się strzelanie, wracamy do domu. Wszystko okradzione! Nawet ten schowek co był za piecem, to też ruski go wyniuchali i też wyciągnęli wszystko. Bojankowi wszystkie buty ukradli, skórę. I teraz Bojanek mówi: „Pani, Niemcy pięć lat byli, nic mi nie ukradli, a to banda złodziei”. A jeszcze dzień wcześniej mówił, jaka to potęga, jaka to armia, a tu, jak okradli… A matka jeszcze po rosyjsku mówiła tak samo. I przychodzimy – a Bojanek miał kozę – i patrzymy, a ruski tę kozę wyciąga. Matka coś tam do niego, on tam się stawia, a matka do oficera rosyjskiego mówi, że tam żulik (po rosyjsku do niego) kradnie kozę. To ten oficer na niego krzyknął i tę kozę odprowadził z powrotem. To tak z ruskim, tak Rosjan poznaliśmy. Ale rzeczywiście przez te Żarki szli, szli, szli – taka masa. Głównie amerykańskie samochody, trochę tych ruskich, ale to ciągnęli. To wszystko zrabowane ciągnęli. Z matką rozmawiali, tylko się pytali, gdzie to jest granica niemiecka. A matka się pyta: A paciemu? – „A bo – mówi – my tutaj to musimy być w porządku, a tam, w Niemczech, to my możemy sobie pohulać”. Tak, w Niemczech. Więc tutaj niby się zachowywali – ja nie słyszałem o gwałtach – ale kradli, wszystko kradli. Tam o gwałtach czy kogoś zabili, to nie, to tego nie słyszałem nigdy. Ale właśnie kraść, kradli niesamowicie, wszystko kradli.
  • I w tych Żarkach zastał was koniec wojny?

No nie, w Żarkach no to jak już przyszli, bardzo szybko uruchomili pociągi do Częstochowy. Przyjechaliśmy do Częstochowy no i wracamy teraz do tego Sierpca. Aha, jeszcze po Powstaniu matka uzyskała przepustkę i pojechała na Śniadeckich z żołnierzem niemieckim, też wozem. I nasz dom już był spalony. To znaczy stryja dom, a nasze [rzeczy] – to właściwie było moje mieszkanie, bo on mi dał je, bo to był mój chrzestny. No, do Warszawy nie było gdzie wracać, więc matka się zdecydowała do Sierpca wracać. Bo, prawda, jest dom, jest to…
No więc znowu zaczyna się podobna historia, jak poprzednio, że jakoś [jechaliśmy] autostopem. Rosjanie brali, brali tam za butelkę wódki, za coś, i przewozili. Takie było to ciekawe, jak się te rosyjskie samochody zatrzymywało, oni się zatrzymywali, tak bo oni… się pytało: „Dokąd jedziesz?”. Nigdy nie powiedział. Tylko się pyta: „Gdzie ty chcesz jechać?”. No jak się mówiło, tu i tu. To oni tak myśleli, gdzieś tam patrzyli: „No to siadaj”. I tak dojechaliśmy. I wtedy znowu jakoś przez Kutno jechaliśmy, przez Kutno, i po zamarzniętym lodzie przeszliśmy na stronę – Rozewie tam to się chyba nazywa – na stronę Płocka i tam, zdaje się, nas jakiś chłop odwiózł do Sierpca. Teraz przyjeżdżamy do Sierpca, dom nasz zajęty przez NKWD, dom dziadków zajęty przez jakiś ruskich. Tam gdzieś u znajomych żeśmy jakiś czas pomieszkali. Rosjanie się wynieśli z tego domu dziadków, no to myśmy się tam wprowadzili i tam trochę mieszkaliśmy. No ale to już nie było dla nas [miejsca], w Sierpcu. Tak że, tam mieszkaliśmy. Tam się…

  • A gdzie was zastał koniec wojny?

W Żarkach. A nie, nie…

  • W Sierpcu?

W Sierpcu.

  • Jak pan zapamiętał ten dzień? Jak się pan dowiedział?

Nie, jak to było… Ja jakoś jechałem pociągiem – nie wiem – z Sierpca do Warszawy. Jak to było… I gdzieś pod Warszawą no cała taka, jak by to powiedzieć, strzelanina. I co jest? A to koniec wojny – to było wiwatowanie na koniec wojny. Ja osobiście [byłem] w pociągu pod Warszawą, jak ta przyszła wiadomość.

  • I dojechał pan do Warszawy…

Ja chyba jechałem z Warszawy. Bo już myśmy, już tam siedzieliśmy w tym Sierpcu. Więc zdaje się, że ja przyjechałem pociągiem do Warszawy – bo już chodziły pociągi – i chyba wracałem do Sierpca. Tak mi się zdaje. Bo jeszcze mieliśmy wszystko powiązania z Warszawy, ale nie było gdzie mieszkać. Później ja, za jakiś, ja wiem, za rok chciałem do Warszawy wrócić, to wtedy nie meldowali, Warszawa było miasto zamknięte. Jakbyśmy od razu gdzieś [zamieszkali], ale nie było gdzie mieszkać.

  • I co dalej? Trzeba życie organizować, trzeba zacząć żyć…

No tak. Ja tam pracowałem w radiowęźle, matka też tam trochę. Tam jeszcze ogród był, jakoś tam się utrzymywaliśmy.

  • Podjął pan jakąś naukę?

No nie, no na tę naukę to matka pchała. Od razu małą maturę w Sierpcu zrobiłem, no a później ruszyłem w świat. Też takie były… Chodziłem do tego gimnazjum, później już zrobiłem małą maturę… Chodziłem do tego gimnazjum i była zabawa szkolna, no to już miałem chyba 17 lat, tak. Kierowniczka przyszła… Dużo było znacznie starszych, bo oni się nie uczyli, a ja się w Generalnej Guberni uczyłem. Przyszła kierowniczka i: „Młodzież szkolna po dziesiątej do domu”. Na tej zabawie. Chodziła po zabawach. Ci inni to się ukryli, a ja mówię: „Proszę pani, ja…”… Tylko ja się nie przyznawałem, że byłem w Powstaniu…
A jeszcze! Jeszcze opuściłem wam jeden szczegół, co jest ciekawy. Otóż w tych Żarkach, wracam do Żarek, były magazyny zbożowe. Zresztą moja siostra tam gdzieś pracowała. I jak Niemcy… Tam jeszcze kilka jest szczegółów, moim zdaniem ciekawych… Może jeszcze skoczę trochę dalej. Więc w tych Żarkach, ponieważ mieliśmy jakąś znajomość z tym weterynarzem, a Niemcy ciągle używali do tych robót konie, takie perszerony. Jak koń złamał nogę, to jego się dostrzeliwało, bo noga u konia się nie zrośnie. I otóż ten weterynarz jakieś tam porządne kawały mięsa wycinał czy ktoś mu tam wycinał i on nam to dawał. To taka była „bieda”, że nikt w Żarkach mięsa końskiego nie ruszył. Tylko myśmy jedli i weterynarz. A ludność nie jadła, ale właśnie tak opowiadają, jak było w okupacji – to jest przykład. Nie, Polacy mięsa nie… I dalej w tych Żarkach… wracam do tych magazynów zbożowych. Ponieważ przez Żarki przeszli tylko Rosjanie, a w Częstochowie czy gdzieś tam obok było wojsko polskie, ktoś zawiadomił wojsko polskie, że są duże magazyny zbożowe tutaj, żeby to wojsko, żeby Polacy sobie wzięli. Przyjechał oficer łazikiem z szoferem. No i oficer poszedł spisywać te [magazyny], a szofer siedzi w tym łaziku i matka podeszła i mówi do niego: „A, widzi pan, to i syn brał udział w Powstaniu, i córka brała…”. A też żołnierz mówi: „Pani, ja nic nie słyszałem. Jakby się ruskie dowiedzieli, to albo ich zaraz zastrzelą, albo ich na Sybir wywiozą. Niech pani słowa nigdzie nie piśnie i – mówi – ja nic nie słyszałem. Niech pani odejdzie, ja nic nie słyszałem”. Tak żeśmy swobody otrzymali.

  • Wróćmy do Sierpca… Kontynuuje pan szkołę, robi małą maturę i jednocześnie pracuje pan…

Tak, trochę w radiowęźle pracuję, matka tam ogród… No, ale ja się w WiN zacząłem tam zabawiać. Właściwie to była, trochę to jest tego… Szef gestapo, nie gestapo, tylko UB, który w naszym domu, w ojca domu to się wszystko było… Były takie trzy domy i oni sobie wzięli – [najpierw] Niemcy, a później NKWD, a później UB. I szefem tego UB był Żółtogórski, tak się nazywał, Żyd, ze Wschodu. I do tego ciągle gromady Żydów…

  • Wróćmy do momentu, kiedy jest pan w Sierpcu, jest już po wojnie, UB stacjonuje w majątku pana wuja…

No nie, w Sierpcu to w naszym domu urzęduje UB. Ale w tym [UB] komendantem jest Żyd ze Wschodu i tam całe gromady Żydów cały czas do tego UB chodzą. Ci z WiN-u mówią, że ich trzeba tam pognać trochę, bo to… Myśmy myśleli, że to są agenci UB, a to jednak byli ewakuujący się Żydzi. No więc tam [padały hasła], że trzeba ich przepłoszyć, no więc wzięliśmy pistolety maszynowe i pogroziliśmy jednym i drugim. Ale po latach to myślę, że to byli uchodźcy, którzy – jakby to powiedzieć – [trzymali] z krajanem. Że oni nie zajmowali się UB, choć władze WiN-u uważały, że to są ubowcy. No i później, po iluś tam latach, doszli, to znaczy ja zaprzestałem tej działalności. Zaprzestałem, wyniosłem się i po iluś tam latach doszli, że ja do tego WiN-u należałem.

  • A gdzie się pan wyniósł w tym czasie?

No już do Wrocławia. Już byłem wtedy we Wrocławiu.

  • Jakie nieprzyjemności pana spotkały w związku z tym?

Aresztowali mnie. Proszę pana, aresztowali mnie, przywieźli do Sierpca. Nawet wie pan, no nie było… Wydali wszystko już ci wcześniej, wydali, jak było, to nie było co dodawać. A ja już dawno zaprzestałem działalności. Wtedy byłem na politechnice, pierwszy raz. No i tu trzeba następną dygresję zrobić. Ten dziadek, doktór Łazarowicz, miał służącą, mieli służącą. Ta służąca miała dziecko jako panna, chłopca, mam jego zdjęcie. Dziadkowie opiekowali się tą [służącą], a nawet moja matka zaprosiła tą służącą z dzieckiem, tylko nam nie powiedziała, z tym chłopcem, do Sierpca. I on u nas był na wakacje, myśmy się z nim bawili. I ten człowiek był sekretarzem komitetu wojewódzkiego w Warszawie.

  • Jak się nazywał?

Ja sobie przypomnę.

  • Dobrze, zostawmy na razie. Proszę opowiadać.

I matka pojechała do niego i powiedziała: „Ratuj mi syna”. A on powiedział: „Słuchaj, ja go [uratuję], tylko pod jednym warunkiem. Niech oni udają działalność nie polityczną, tylko bandycką”. Ja tego nie wiedziałem. Jakoś mnie dali znać, ja już nie pamiętam, ktoś gdzieś mi dał znać, że to ma [nie mieć nic wspólnego] z WiN-em, nic nie z tego… No i przyszło. No i w każdym razie… Nie mogę powiedzieć – we własnym domu siedziałem, we własnym domu, bo to UB tam było. Właściwie w takim, w budynku gospodarczym, bo to, bo Niemcy, gestapo, zrobiło tam więzienie, areszt i ja tam [potem] siedziałem. Przewieźli mnie do Warszawy, była sprawa. I ze mną jakoś się – nie wiadomo dlaczego – jakoś się wyjątkowo obchodzili delikatnie w UB. No nie wiedziałem dlaczego. Czy dlatego, że we własnym domu siedzę, czy coś. Była sprawa, no i po sprawie na podstawie amnestii mnie zwolnili i niby tylko [zarzucali], że broń przechowywałem w domu. Ale jak wyszedłem, to matka powiedziała: „Ja pojechałam do niego i mu powiedziałam: »Ty masz mi go uratować«. I on załatwił”.

  • Wrócił pan potem do Wrocławia?

No i wróciłem do Wrocławia. Ale już z politechniki mnie wyrzucili.

  • Ale rozumiem, że nie przerwał pan nauki?

Później się nie mogłem dostać przez parę lat, przez parę lat. Później jeszcze zrobiłem technikum radiowe, a później… później oni, cholery, gdzieś mnie mieli w ewidencji i nie przyjmowali. Pracowałem wtedy w Polskim Radio. I taki sekretarz partii, był taki pijaczyna, więc tam dobrze, że tak powiem… Więc kilka lat mnie nie przyjmowali, kilka lat nie przyjmowali. No ale w tym czasie już technikum zrobiłem, maturę już miałem, no i tam go przekupiłem i on wystawił dobrą opinię i przyjęli mnie. No i tak to się skończyło.

  • Ile lat pan studiował na politechnice?

Cztery lata, ale dyplomu… Później miałem absolutorium, to już się nie spieszyłem z tym. To jeszcze… Dyplom dopiero dostałem po sześciu latach, bo już pracowałem jako inżynier. Z dyplomem już się nie spieszyłem, bo tylko [musiałem] zrobić pracę dyplomową. Zresztą bardzo trudną miałem, taką sobie wybrałem. I tak to szło.

  • No i w pewnym momencie postanowił pan pojechać do Ameryki. Skąd ta decyzja, skąd ten pomysł się wziął?

Mój stryj – ten, który mi dał to mieszkanie, ten który był…

  • Ojciec chrzestny pana…

[Który był] ojcem chrzestnym, musiał się ukrywać, bo miał cukrownię. On już w czasie okupacji sobie załatwił inne nazwisko. I też za wielkie pieniądze, jak się zluźniło (to już nie wiem, za którego [sekretarza partii]), to on wyjechał. To był milioner. Przekupili żonę Cyrankiewicza. Ona się nazywała, pani… No jak ta aktorka się nazywała? No widzi pan, ja tak te nazwiska… Nina Andrycz, tak? Przekupili Ninę Andrycz, stryj przekupił. Dostali paszporty i wyjechali do Ameryki. Tak to było. Za jakieś grube tysiące dolarów.

  • A skąd pana pomysł, żeby tam…

No, proszę pana – ja wtedy chciałem pojechać na Zachód. Stryj był na Zachodzie. Matka napisała, że [chciałbym wyjechać] i stryj wysłał zaproszenie. No i przyjechałem. No i wie pan – szok z tej biedy…

  • Zatrzymajmy się jeszcze. Bo tak – miał już pan rodzinę.

Tak jest. Miałem dom i wszystko, dorobiliśmy się – żona zawsze pracowała – dorobiliśmy się na telewizji. Dlatego że jak ta telewizja nastała – jakby to powiedzieć – to ludzie oszaleli. To wszystko trzeba było naprawiać. To się psuło wszystko, bo to tandeta była. Trzeba było naprawiać, to się zarabiało, no ja nie wiem cztero-pięciokrotnie więcej niż na inżynierskiej posadzie. No to ja się za te telewizory wziąłem. I za te telewizory – że tak powiem – kupiliśmy dom spółdzielczy i kupiliśmy samochód. No ale to się już takie zaczynało… Takie trochę szykany, bieda straszna przecież. Rozumieliśmy, co to jest, więc [stąd pomysł] – pojechać do Ameryki. Ja jechałem – naprawdę nie byłem zdecydowany, żeby zostać. Jedno, czego się bałem, to jeżeli ja nie odrobię, to za co ja kupię drugi samochód. Bo myśmy musieli sprzedać samochód, żeby zapłacić za bilet.

  • Za bilet? A jak pan się tam dostał do Ameryki?

Do Ameryki… Więc wtedy, to samoloty może latały. Nie, chyba nie latały w 1965 roku, ale były statki. Batory nie miał prawa wpływać do Nowego Jorku, za to, że kapitan ukrył jakichś uciekinierów, rosyjskich szpiegów. Jego złapali na tym. Ale frachtowce przypływały. I frachtowiec według prawa morskiego może mieć do dwunastu pasażerów. Ma eleganckie, normalne kabiny. I ja kupiłem bilet na frachtowiec, bo frachtowiec przyjeżdżał do Brooklynu. Stryj mieszkał w Brooklynie, to przyjechał samochodem i zabrał mnie do Kanady.

  • A co jeszcze się po drodze wydarzyło?

No proszę pana. Ten frachtowiec stawał, pamiętam, w Hamburgu, w Le Havre, jeszcze gdzieś tam stawał, jeszcze gdzieś ze wschodnich Niemiec. A ponieważ ładowało się te statki siecią taką, wie pan, i to [kapitan] siedział, wszystko spisywał, to one stały w każdym porcie po trzy dni, po cztery dni, a myśmy, pasażerowie wychodzili, wypuszczali was. Więc, proszę pana, ten szok był niesamowity. Jak ja zobaczyłem te puste sklepy, to znaczy jak pamiętałem te puste sklepy, jak tu przyjechałem, ja piszę list do żony i nie wiem, co jej napisać, że wszystkiego jest – i mąki, i cukru, i mięsa. I tak myślę, co by jej tu napisać. I napisałem: „Ty wiesz, że papieru klozetowego, to w tym sklepie – chyba w Le Havre albo w Hamburgu – to było pięć rodzajów”. Samego papieru klozetowego tu jest w sklepach pięć rodzajów, a w Polsce żadnego. No przyjechałem tutaj, stryj mnie odebrał. U stryja się zatrzymałem.

  • Proszę opowiedzieć to pierwsze wrażenie.

Proszę pana, pierwsze wrażenie to było w Niemczech. W Niemczech i we Francji. A już później, tak człowiek troszkę…

  • Przyzwyczaił się pan do tego, że może być inaczej.

Tak. Już nie był ten szok Ameryki, tylko szok był w Europie.

  • No to chyba nie bezpośrednio pan płynął…

No tak, tak.
  • Ale jeszcze po drodze coś się wydarzyło? Jak płynął pan przez Atlantyk.

No więc, [kiedy płynąłem] przez Atlantyk, jakaś była mgła, ja zdaje się, że 25 września dopłynąłem do Ameryki. Była jakaś taka sztormowa pogoda i jemu zepsuł się… Jeszcze wrócę, więc we frachtowcu to kapitan, oficer i [pasażerowie] – jest tych 12 stolików i osobno marynarze jedzą gdzie indziej, a tu jest [reszta], więc tak rozmawiają i kapitan mówi do nas: „Słuchajcie, nie przyjedziemy planowego, bo jest radar zepsuty i ja nie mogę jechać tak szybko. Ja mówię do niego: „Panie kapitanie, ja jestem bardzo oblatany w tych rzeczach, ja może zobaczę”. Zobaczyłem i ten radar naprawiłem. No więc już miałem, że tak powiem, chody na całym statku. No i dopłynęliśmy tutaj. Właściwie jeden… Aha. Tam jest taka świetlica, taki patefon, no więc ja, ja umiałem trochę po angielsku, umiałem. Ale jeszcze miałem płyty i tak cały dzień – tam nie było co robić – i te płyty tak sobie [puszczałem], tego angielskiego się uczyłem. A tych jedenastu pasażerów… Jeszcze taka była pani, młoda pani, to tak: „No panie, co pan traci. Polacy to jest taki zdolny naród, że w dwa miesiące, trzy miesiące to my będziemy po angielsku mówić”. – „No – mówię – może wy tak, ale ja to nie”. W każdym razie się uczyłem i jak już przyszło do przyjścia, to przyszedł z tego emigration na statek, ochmistrz tłumaczył, przybił pieczątki, nic się nie czepiał. Nic się nie pytał: „Co ty przywozisz?”, czy tego. Zdaje się, że o adres się pytał, nie wiem. No w każdym razie ja sam się jeszcze zdołałem rozmówić.
Przyjechałem, no i ciotka, żona stryja, mówi: „Co ty – mówi – to trzeba się było za robotę…”. Tam się wszyscy wtedy za robotę brali. Mówi: „Ty umiesz telewizory?”. A ja mówię: „Umiem, umiem – dobrze umiem naprawiać”. I był taki sklep, wielki taki serwis, ze trzydzieści osób. I ona poszła do niego i mówi: „Słuchaj, ja mam tutaj takiego, ty byś go nie przyjął?”. A on mówi: „A niech przyjdzie na jeden dzień, a zobaczę, co on umie”. Przyszedłem, posiedziałem jeden dzień. „A to ja cię przyjmę”. Aha, jeszcze przyszedłem ze szwagrem. „No, to ile płacisz?” A on mówi: „Dziewięćdziesiąt pięć dolarów”. [Płacił] na tydzień, tylko wtedy dolar był dziesięć razy droższy. On płacił mnie połowę, co płacił Amerykanom, ale to było i tak dużo, że ja mogłem zapłacić za mieszkanie, ja mogłem zapłacić i jeszcze wysyłałem paczki, takie small paczki… Przychodziły i żona się dobrze z tego utrzymywała. I ja jeszcze miałem oszczędności z tych pieniędzy.

  • A jak pan załatwił formalności na pobytu tutaj?

No więc mnie powiedzieli… Mnie coś stryj powiedział: „Ty – mówi tak – jak będziesz jechał do Ameryki, to tak, weź dyplom, weź świadectwo małżeństwa, świadectwo urodzenia, świadectwa dzieci – przywieź ze sobą”. Ja nie wiedziałem, nie powiedział mi. Jak przyjechałem, to oni mi powiedzieli: „Słuchaj, tu wyszło prawo, że od Nowego Roku Ameryka potrzebuje specjalistów. I od nowego roku możesz ubiegać się o stały pobyt”. No więc ja tak popracowałem, już tutaj się – że tak powiem – już się swobodnie poruszałem po tych dwóch miesiącach. Poszedłem do tego emigration. Wtedy nie było tam [problemów], poczekałem godzinę, dali mi druki, wypełniłem. No a tutaj mnie wszyscy mówią: „Idź do adwokata, idź do tego, bo przecież ty nie załatwisz sam…”. No ale złożyłem, no i wezwali mnie raz, drugi na przesłuchanie do tego emigration i na wiosnę dostałem zieloną kartę. A był drugi inżynier, który starał się przez adwokatów, to ja już wyjeżdżałem po półtora roku, a on jeszcze nie dostał. A ja już miałem.

  • Pan po półtora roku wrócił do Polski. Dlaczego?

Żona napisała: „Słuchaj. Mnie mówią tak: »Jak pani wróci…«”. Nadmieniam, że żona pochodziła z rodziny tak zwanych Amerykanów. Otóż jej ojciec jako taki emigrant wyjechał tutaj i miał czworo dzieci, żona zmarła i on wrócił do Polski. Tam taką młodą… No, bogaty Amerykanin, młodą tam dziewczynę złapał, ożenił się i znowu miał czworo dzieci. I moja żona była właśnie z tego pół-amerykańskiego „miotu”. Tak że ona tu miała półbraci, przyrodnich (half brothers po angielsku) miała. No i ona też reflektowała – no przynajmniej zobaczyć. Ale nie było mowy o otrzymaniu [paszportu]. Powiedzieli jej: „Jak mąż wróci, to pani dostanie paszport”. I rzeczywiście tak się stało. Jak ja wróciłem, to ona dostała paszport. Tam któryś z tych przyrodnich braci zaprosił ją – bo to wszystko musiały być zaproszenia. Ona napisała: „Słuchaj, ja sama żyć nie będę, a trzeba się [zdecydować] albo tak, albo tak”.

  • W tamtą stronę jak pan płynął, troszeczkę pana przygotował Hamburg i inne miasta do tego dobrobytu zachodniego. Natomiast jak pan wrócił do Polski, jakie odniósł pan wrażenie?

Jak się wyjeżdżało z Polski, [to był] warunek, trzeba było [mieć bilet] w obydwie strony. Wie pan, amerykański bilet, więc ja bilet miałem na frachtowiec. No, już płynąłem już zupełnie… Już jak się [wracało], to w tych Hamburgach się okazało, że to nie jest takie bogate jak Ameryka. Chodziłem po tych tych… W Hamburgu dosłownie cztery czy pięć dni stałem, szczególnie w Hamburgu. To się okazało, że to nie jest tak [dobrze], że to jednak jest „uboższa rodzina”, nawet te Niemcy. To wtedy ja widziałem – nawet te różne urządzenia techniczne, byłem oblatany w tym, nie było tego.
Wróciłem, ale szykany zaczęły się właśnie dopiero przy tej odprawie celnej. Celnicy przylecieli, wszystko przetrząsają. „Tyle pan przywozi tego. A to te by mi się przydały, a to…”. Bo jeszcze nakupiłem różnych, bo to wiadomo było… Tu była [w Gdyni], proszę pana, ulica Olcza się nazywała, co sami polscy Żydzi mieli tylko towary, które szły do Polski i do Rosji. Wszyscy marynarze jak przyjeżdżali, to tu się obkupywali i przywozili do Polski. I ci celnicy przyleźli i niby grzecznie, ale tak no… „Tyle rzeczy pan przywiózł! To by mi się płaszcz ortalionowy przydał i dla żony pończochy”. Bo ja wiedziałem, co trzeba przywieźć. „No to bierz pan, bierz pan”. Ale na końcu mówi: „Panie, no wie pan, ja tego, ale ja muszę coś spisać, przecież taki mamy rozkaz. Musimy coś panu oclić”. No i tam coś mi oclili jeszcze. No i wychodzę, żona czeka. Nie wiem, zdaje się, że z Elą, tak? Żona czeka. I tak wychodzimy, na wieczór i tak patrzę: ciemno, tynki z tych domów… To w Gdyni chyba. Tynki z domów poodpadane, dziury w jezdniach – straszne, drugi szok. Nawet szwagier przyjechał, bo tyle miałem tych walizek, tego wszystkiego, że szwagier samochodem przyjechał i on ten samochód załadował, a myśmy z żoną wracali pociągiem.

  • Do Wrocławia?

Do Wrocławia, tak. Tam mieliśmy spółdzielczy domek. No, a jak zaczęliśmy rozmawiać, to wie pan… No ale później nawet dostałem i dobrą posadę, i to, ale to już wie pan…

  • A żona dostała w końcu paszport?

Żona już była w Ameryce. Żona dostała paszport i… aha, no dobrze. Wróciłem. Teraz tak. Żona teraz dostała paszport, przyjechała. A ja mam reentry permit, to znaczy prawo powrotu, i ono jest ważne jeden rok. Ja z zieloną kartą mogę być tylko jeden rok poza granicą. Więc ja idę do ambasady. Chodzenie do ambasady amerykańskiej to nie było takie [proste], wszystkich zapisywali. To był sześćdziesiąty szósty, sześćdziesiąty siódmy, tak. I mówię: „Przedłużcie mi, bo ja staram się, ale nie mogę dostać paszportu”. Więc konsulat wziął i powiedzieli tak: „Proszę pana, przedłużamy panu na rok, ale to jest wyjątkowo i na trzeci rok panu nie przedłużymy. Jeżeli pan nie wyjedzie, przykro nam, ale jak pan nie pokaże się w Ameryce, to pan straci prawo pobytu]”. I teraz, proszę pana, pracuję, mam wysoką posadę, jestem we Wrocławiu, znam angielski, jestem w tym… Elpo głównym technologiem. Mija rok, mam prawo. I ja teraz myślę: „Jak tutaj wyjechać?”. Mam wuja adwokata, mam stryja adwokata i z nimi rozmawiam. Mówią: „No nic ci nie możemy pomóc”. Jedno ci mówią, że według prawa polskiego, jeżeli przekroczysz granicę legalnie, na świstek, na najmniejszy ważny papier, to co zrobisz za granicą, nie może być ścigane. To wiedziałem. I teraz tak kombinuję. Jest chyba październik, już chłodnawo, należą mi się wakacje, bo już rok pracuję… Biorę wakacje i kupuję sobie bilet taki lotniczy, kupiłem sobie. Jadę do Czechosłowacji, za parę dni – tak bilet kupuję – chyba do Węgier, do Bułgarii i do Jugosławii. Składam podanie o taką wkładkę paszportową. No przyjęli… Aha, jeszcze tak. Ja się ciągle staram o paszport. I przyszło [zawiadomienie] z poczty, że odmawiają paszportu. Tego samego dnia – zdaje się, że z pracy dzwonię, że później przyjdę – poleciałem i wypełniłem [podanie] o tą wkładkę paszportową. I tam się pytają: „Czy pan się stara o jakiś wyjazd zagraniczny?”. Tam jest taki… Nie. No bo już odmówili. [Odpowiedziałem] zgodnie z prawdą. Złożyłem o to i złożyłem o Jugosławię. Za parę dni kazali się zgłosić, zgłaszam się. Biorę tak od niechcenia tą wkładkę, jest tam wszystko zapisane, na kraje, za wyjątkiem Jugosławii. A ja tak mówię: „Proszę pani, a ja tak chciałem i do Jugosławii pojechać”. A ona mówi, coś patrzy: „Ale pan dewiz nie ma”. – „Ja mam dewizy”. – „A to niech pan przyniesie zaświadczenie”. To ja we Wrocławiu biegiem z tego UB czy z tej milicji – do banku. A ja przywiozłem i zgłosiłem trochę dolarów, jak przyjechałem z Ameryki, to zgłosiłem trochę dolarów. Poleciałem do tego banku (zdaje się 300 dolarów zgłosiłem) i bank mi zaświadczenie dał, że mam walutę. Ja wracam do niej, mówię: „Proszę pani, o tu, mam”. – „A, to dobrze”. Tam gdzieś poleciała, to skreśliła, druga pieczątkę przybiła: „Ważne na Jugosławię”. No to dobrze. To ja kupiłem bilet, taki lotniczy dookoła.
No i od razu siadam, lecę tam, do tej [Jugosławii]. Jeden przelot, a reszta open, to znaczy otwarte. No to ja przyjeżdżam do tych Czech. Zdaje się, od Czech zaczynałem, więc tylko przyjeżdżałem, tam gdzieś jakiś tani hotelik i już lecę do następnego. Wreszcie doleciałem do Bułgarii. Przyleciałem w nocy, nie ma żadnego… Ale mnie powiedzieli w hotelu: „Słuchaj, tam gdzieś, za miastem jest hotel. On ma miejsce”. Wziąłem taksówkę, jadę do tego hotelu. Oni mówią: „Jest jedno miejsce, ale to jest dwułóżkowy pokój, ruski wziął. I jeżeli ruski się zgodzi, to ci odstąpimy to jedno łóżko”. No, ruski się zgodził, więc ja tam spałem z ruskim. Później, już w ciągu dnia, to znalazłem takie turystyczne mieszkanie i się tam do niego przeniosłem. I teraz latam o bilet do Jugosławii. A tam do tego ich LOT-u, jakkolwiek tam się nazywał, chodzę, [że chcę bilet] do Belgradu. Nie ma, nie ma, nie ma miejsc. Wreszcie jakaś kobieta przyczepiła się do mnie. Ale ja tak myślę sobie, czy, cholera, ich nie podstawili. No, ale jak tam pogadałem, to… Wreszcie jest miejsce na któryś lot do tego Belgradu. Przychodzę na lotnisko, a w tym… Oddaję walizkę na tym lotnisku. A w tej walizce jeszcze też trefne rzeczy były, jakieś dokumenty, co to, jakby kto tam zajrzał, to mogło być… No i przychodzę na tą odprawę paszportową, proszę pana, ten patrzy na tą wkładkę, ten Bułgar, i mówi: „To przecież fałszywa pieczątka, przybiłeś sam”. A była prawdziwa. Ja mówię: „Słuchaj, ty dzwoń do polskiego konsulatu i ty się dowiedz”. Mnie zatrzymali – a to było wtedy czterdziesty ósmy, nie czterdziesty ósmy – jak to w Czechach były te rozruchy.
  • Sześćdziesiąty ósmy.

Tak. Mnie zatrzymali i Czeszkę. A ja siedzę i myślę sobie: „Walizka jest oddana w samolocie. Ja nic trefnego nie mam, tylko mam dwadzieścia dolarów, zwinięte”, nie powinienem mieć. Dwadzieścia dolarów gdzieś schowane. Ale myślę sobie: „Jak mnie zaczną rewidować, to połknę i już”. I trzymają, trzymają. I wreszcie wzięli – ten samolot czeka – wzięli samochód i mnie i Czeszkę zawieźli na ten samolot. No dobra. A jeszcze w samolocie… Jadę, ale oszczędzałem pieniądze, więc nie kupiłem kolacji, a wiem, że w samolocie będą dawać jeść. W samolocie ta stewardessa, ta Bułgarska mówi: „No wiesz, was nie było, to myśmy nie zamówili jedzenia i nie ma dla ciebie jedzenia i dla tej Czeszki”. Mówię do niej: „Słuchaj, ja jestem głodny. No przecież nie jadłem, jeszcze mnie tam trzymali”. To ona mi dała swój chleb. Podzieliła swój chleb, miała duży i dała.
Przyjechałem do Jugosławii, to już się poczułem… Ale ja tak myślę, że tak – choć Jugosławia wtedy – nawet były napisy: „Jedź za granicę. On ich wszystkich, Tito, wysyłał za granicę i oni przywozili pieniądze do Jugosławii. I były takie napisy: „Jedź za granicę”, takie propagandowe. Ale ja już tak sobie zaplanowałem, myślę sobie: „Będąc w tym Belgradzie, to ja – i teraz z Belgradu mam bilet do Warszawy, lotniczy – idę na lotnisko, kupuję bilet do Wiednia”. Kupuję, za resztę, za te pieniądze, co mam, legalne. Kupuję. Dobra. A w Wiedniu pracował mój kuzyn i miałem na sto procent adres. Jan Malewicz pracował. I ja sobie przyjeżdżam do Wiednia, jadę sobie pod ten adres. Otwiera mi drzwi i mówię: „Do pana Malewicza”. A ta kobieta, Polka, mówi: „Panie, ja tych złodziei, Polaków, to ja już tutaj więcej widzieć nie chcę”. Ja mówię: „Co się stało?”. Mówi: „Był pański kuzyn i był jakiś inny, już nie wiem, jakiś Kowalski. Okradł mnie, okradł – ten drugi. – Okradł pańskiego kuzyna i uciekł. Ja tych złodziei, Polaków, przyjmować więcej nie będę”. No ja mówię: „Pani, przecież ja mam umówione…”. A ona mówi: „Panie, ja więcej Polaków tu nie przyjmuję, koniec. Ja złodziei nie potrzebuję”. No dobrze. No to mówię: „To niech pani mi powie, gdzie tu tanio przenocować, bo ja mam ograniczone środki”. No to ona podała, otóż… Właśnie na przykład gospodarka. Wrocław miał pełno schronów podziemnych. Dlaczego [o tym] mówię – w Wiedniu, w tych schronach podziemnych niemieckich porobili tanie hoteliki. Ja tam przychodzę do jednego, do drugiego. Mówią: „Panie, ani jednego miejsca, ani jednego, nie mam”. To wyszedłem. Wieczór się zbliża, walizkę oddałem na przechowalni, na dworzec. Jestem legalnie w Austrii, więc się pytam policjantów, gdzie by tu tani hotel znaleźć. Oni mnie podają: jest taki ośrodek dla takich jakichś emigrantów, na jakimś kampusie, na jakimś uniwersyteckim. „Niech pan tam idzie”. Ja tam pojechałem. Ani jednego miejsca, powiadają, nie mają. No więc wreszcie wziąłem jakiś tani hotel. Śpię noc.
Rano wstaję, a już czekał na mnie agent. Z policji. Po polsku mówi. No i – że tak powiem – grzecznie, ale przesłuchanie, co i jak. Pokazuję dokumenty i mówię, że tu właśnie miałem tutaj wszystko umówione, ale ta pani wyrzuciła tego mojego kuzyna. Więc ja mam ograniczone środki. To oni mówią: no dobrze. Przesłuchał, grzecznie. „To niech pan jedzie na ten tani kampus – tam jeszcze śniadanie dawali – oni pana przyjmą”. Niby nic. Dali polecenie, przyjechałem, przyjęli. List z czekiem – bo nie miałem [pieniędzy] – już żona przysłała na ten adres, gdzie mieszka mój kuzyn. Tak że ja miałem przyjechać i miałem [mieć] pieniądze i już robię, co chcę. A ta kobieta mówi: „Tak, do pana Jasia był list polecony, ale ja go nie przyjęłam, bo powiedziałam, że on już wyjechał”. Listu nie ma. To już był wieczór. Na drugi dzień ja lecę do poczty głównej i mówię: „Tu był list”. Mówię, jaka sprawa, a oni coś kręcą. „No co się z tym listem stało? Odesłany?” No tego, tego. No dobrze, nie ma tego listu. Zginął. No jak to? Macie ewidencję, przecież list był podpisywany. To był polecony list. Nie ma. Ja mieszkam, chodzę, coś tego, codziennie. Dosłownie, no, nie mam pieniędzy… Okazało się, że można było sprzedać złotówki polskie w Wiedniu, więc jeszcze sprzedałem, jeszcze tam ciągnę. Wreszcie po tygodniu czy coś ten list się znalazł – na poczcie. Więc jak ja przypuszczam, że jak ta [kobieta] odrzuciła ten list, to list pewnie poszedł na policję austriacką. Oni go pewno przeczytali, zobaczyli i oddali. I wtedy poczta mi go oddała, z czekiem. I znowu – to jeszcze nie koniec. Więc ja już mam czek, trzysta dolarów, a wtedy przelot do [USA] kosztował dwieście siedemdziesiąt dolarów. Ja idę do biura podróży i mówię: „Proszę bilet do Nowego Jorku”. A ta mówi: „Dokumenty”. No ja pokazuję. „Panie, na taki dokument to pan nie pojedzie”. „Jak to – mówię – przecież to jest ważny dokument”. – „Nie, niech pan jedzie do konsulatu amerykańskiego”. Jadę do konsulatu amerykańskiego, pokazuję mu, a ten mówi: „O, stupid women…”, gdzie i tego. Zadzwonił tam, ja przychodzę: „A, no tak, tak, dobrze”. No i kupiłem bilet, wsiadłem w samolot i przyjechałem. Wsiadłem w subway i przyjechałem tam, gdzie żona mieszkała.
Pan myśli, że koniec? To nie koniec. Trzeciego dnia przychodzi dwóch panów. FBI. „Jak pan wyjechał z Polski?” Bo po polsku jeden [mówił], z sekcji polskiej. „Jak pan wyjechał z Polski?” No ja mu mówię. „To jest nieprawdopodobne. Tak nikt nie wyjechał”. Proszę pana, musiałem tam chodzić, musiałem spisać od dnia, godziny, gdzie, kiedy, jak i co, jak ja wyjeżdżałem. FBI.

  • Ale w końcu dali panu spokój?

Później… No tam jeździłem… No i wreszcie dali spokój, ale mówi: „Jak pan ma jakiekolwiek kłopoty czy coś, to – tam podał mnie [kontakt] ten z sekcji polskiej – to proszę się do mnie zgłosić”. I otóż jesteśmy tu z żoną. Żona ma paszport polski. Ja nie, prawda, ja nie wiadomo gdzie jestem. Przychodzi list do żony, że ma zgłosić się w konsulacie (a konsulat był wtedy tylko w Waszyngtonie) z zapytaniem, gdzie to pani mąż jest. Tak dosłownie. „Proszę się zgłosić”. No więc ja idę do tego FBI i się pytam: „Proszę pana, widzi pan, co ja dostałem. Czy ja mam z żoną jechać? Czy panowie nic nie maja przeciwko temu? Czy to jest bezpiecznie?”. A ten powiedział, tej z sekcji polskiej: „Panie, pan może jechać do konsulatu. Z polskiego konsulatu kto wszedł, to i wyszedł. Ale nie z rosyjskiego”. Tak mi powiedział. „Niech pan jedzie z żoną. Nic się panu nie stanie”. Więc pojechaliśmy z żoną. Żona weszła do tego polskiego konsulatu, a ten się od razu pyta: „Gdzie pani mąż?” A ona mówi: „A tam, na ławeczce siedzi”. – „To niech on tu przyjdzie”. No to ja przychodzę i tak: przedstawił się konsul (ja tu mam te papiery jeszcze gdzieś), sadza nas w miejsce, taki jakby tarasik. Puszcza air condition, to ja już sobie tak [myślę], że on puszcza, żeby zagłuszał, co my mówimy. No i: „Proszę pana, co pan tu robi, pan uciekł z Polski”. A ja już mam opinię od wujów, że jak ja wyjechałem na wkładkę, to nie jego biznes. „To co? Pan uciekł z Polski”. Co on powie: „Pan uciekł z Polski”, to ja mówię: „Panie, ja nie uciekłem, ja wyjechałem. A ja jestem wolny człowiek i ja mam prawo zadecydować, co chcę”. – „Musi pan zapłacić za studia, musi pan… Nigdy pan dzieci pan nie zobaczy” Ja mówię: „Panie, do kogo pan to mówi? Ja będę tutaj za dwa lata obywatelem amerykańskim, to nie ja przyjdę, tylko przyjdzie mój reprezentant do pana, o moje dzieci” – „O…”, tego… Aha, i mówi tak: „To ja panu zabieram wkładkę paszportową i dowód osobisty”. Ja mówię: „Panie, pan mi nie zabiera, bo jak pan chce, to ja mogę zdać, ale ja panu…”. No i tak trochę na siłę. On mi już zabiera ten [dowód], bo miałem dowód osobisty (ten dowód mam jeszcze), zabiera tak na siłę, ja na siłę nie daję. No i tak wyszło, że ja zabrałem swoje dokumenty.
Tam składamy znowu podanie o te dzieci, prawda, że dzieci… „Nie, nigdy nie dostaniecie”. To chyba było później, ja wiem, za pół roku – znowu wzywają nas od tego konsulatu. Przyjeżdżamy. I tu zaczyna się jakaś dziwna rozmowa. „No, wie pan, no pan już dziesięć lat w Polsce pracował, to już my panu za studia nie policzymy”. Tam jeszcze za coś mi mieli policzyć, ale też mi nie policzą. Ale mówi: „Ten dom…” To był spółdzielczy dom, wie pan, to była wielka okazja wtedy. „Ten dom, no to nie możecie tego… Jak tego domu nie zdacie, to my dzieci nigdy… Musicie zdać ten dom”. A żona mówi: „A bierzcie w cholerę ten dom, tylko wypuśćcie dzieci. Ja na dwóch stołkach siedzieć nie będę”. (Notabene moja żona zmarła na Alzheimera kilka, z 10 lat temu, ao jest moja przyjaciółka). No i tak myśmy wykombinowali, że jakiś tam bonzo partyjny się starał o ten dom, więc oni uzależnili to – jeżeli ja podpisze… I myśmy podpisali, podpisaliśmy w konsulacie, że jeżeli dzieci wypuszczą, to my ten dom zdamy – to się nazywało – spółdzielni. I tak się stało. I nagle dzieci wzywają i dzieci dostają paszporty.

  • W którym roku połączyliście się z powrotem z dziećmi?

Basiu? Sześćdziesiąty dziewiąty. Dostają paszporty. Ale ja pracuję – widzi pan, to tak wszystko… Ameryka wolna. Ja pracuję właśnie w tej telewizji, w serwisie telewizyjnym.

  • W jakiej telewizji?

Nie, nie, w telewizji to później. Wtedy jeszcze w serwisie telewizyjnym pracowałem, naprawiałem telewizory. Wtedy jeszcze telewizor to było coś, wie pan, to jeszcze kosztowało, to naprawa to nie było byle co. I boss mnie woła, szef: „Tu panowie przyszli i chcą z panem porozmawiać – po angielsku, naturalnie – to ja was zostawię w moim biurze”. Ja przychodzę, a oni mówią: FBI. I prosta sprawa, mówią: „Co pan obiecał komunistom, że dzieci wypuścili?”. Ja mówię: „Proszę pana, nic. Daliśmy, oddaliśmy dom”. No pogadali, pogadali i poszli. Proszę pana, na drugi czy na trzeci dzień przychodzi depesza: „Rodzice, dostaliśmy paszporty”. Czyli FBI przetrzymało tą depeszę, wysłało agentów do mnie i [potem] dzieci przyjechały.
Niech pan sobie wyobrazi: byliśmy rok tutaj z żoną, pracowaliśmy i myśmy po roku byli w stanie kupić elegancki samochód. I ja złośliwie napisałem później komuś, że: „Wasz minister takiego nie ma”. Po roku kupiliśmy. Dwoje. I zapłaciliśmy bilety dzieciom. Taka stopa życiowa była. I jeszcze ja zarabiałem prawdopodobnie połowę tego, co Amerykanie. Taka stopa życiowa. No, dzieci przyjechały. Wtedy dzieci dostały wizę emigracyjną. No i jeszcze bym mógł jedną dygresję à propos tego wyjazdu zrobić. Więc, wrócę… Jak żona dostała paszport polski, że może wyjechać, to poszła po wizę amerykańską. A oni mówią: „Pani ma przecież zieloną kartę”. Bo jak ja załatwiłem, to żona dostała i dzieci dostały. „I pani nie dostanie turystycznej wizy. Pani dostanie kopertę zalakowaną. My jej pani nie damy”. I teraz ja odwożę żonę pociągiem i my jedziemy do tego – ona też frachtowcem jechała – i my jedziemy do tego Gdańska czy Gdyni pod strachem – co to będzie, jak oni zobaczą, że tu jest paszport turystyczny, a tu wiza emigracyjna, to oni przecież cię nie puszczą. No, przychodzimy do tej odprawy i paszport jest czysty, nic nie wbite, tylko jest koperta. A oni popatrzyli: „A to pani na emigrację?”. „A tak, na emigrację”. – „To niech pani idzie”. Żadnego kłopotu nie było. No, przyjechała. No ale à propos właśnie tego – jeżeli pan chce skończyć – to ja jak się starałem o obywatelstwo, to jeszcze mi przypomnieli, jeszcze musiałem pisać, jak wyjechałem z Polski.

  • Dobrze, a teraz mam jeszcze kilka pytań. Był pan świadomy tego, co się dzieje w Polsce?

No byłem, no.

  • Czyli powstaje „Solidarność”, mamy stan wojenny?

No, ale to było dużo później. Proszę pana, wie pan, to się zaczęło nawet od tego domu. Że moja żona powiedziała: „Ja na dwóch stołkach nie będę żyć”. Żadnych drugich domów w Polsce, żadnych tych – tak się zdecydowaliśmy. I to właśnie ona, że tak powiem, to powiedziała w konsulacie polskim, że na dwóch stołkach ona nie będzie.
  • To mam jeszcze jedno takie pytanie do pana. Odwiedzał pan już Polskę po 1989 roku? Czy coś się zmieniło? Czy czuł pan, że jest to inny kraj?

Och, absolutnie. Proszę pana, odwiedzałem. Moja siostra zmarła w osiemdziesiątym roku i ja dostałem telegram i chciałem pojechać na pogrzeb. Już był konsulat tutaj, w Nowym Jorku, więc ja poszedłem do konsulatu i pokazuję depeszę, że proszę o wizę, a już jestem obywatelem amerykańskim. Oni tam popatrzyli w papiery: „Pan uciekł”. – „Panie, ja nie uciekłem, tylko ja wyjechałem, a ja jestem wolny człowiek”. To samo. „Pan wizy nie dostanie”. Nie, mówią: No, tak, wiza – to musi być potwierdzone przez milicję”. Ja mówię: „Panie, czy pan kpisz? Jak ja potwierdzę przez milicję? Jeżeli to odeślę do Polski i to będzie trwało tydzień, to już ją pogrzebią. Ja się stąd nie ruszę”. To po godzinach mi dali wizę na tydzień, na sześć dni, zdaje się. Na sześć dni. Pojechałem na pogrzeb. Chce pan dalej słuchać, jak wracam do Polski?

  • W skrócie proszę nam opowiedzieć.

Wsiadam do samolotu, ale muszę się przesiadać we Frankfurcie czy coś. Siadam, czekam na samolot. Tu siedzę, a tam za mną – widocznie nie wyglądałem na Polaka – proszę pana, siedzą dwie stewardessy, tylko opowiadają, z którym tam kapitanem gdzie spały i co przewożą. No i tak ja sobie siedzę i słucham… No dobra. Przyjechałem do Warszawy, wszystko w porządku, biorę taksówkę na Dworzec Główny. „Proszę na Dworzec Centralny”. On coś wszedł: „Oj, cholera, nie mogę zapalić tego samochodu. W bagażniku mam akumulator”. Wyszedł, tam coś tego, zapalił, pojechał. Ja myślę sobie: „Cholero, ty już powiedziałeś, gdzie ja jadę”. Przyjeżdżam, siadam. To jest osiemdziesiąty rok. I siadam – chyba pierwszą klasę wziąłem – wsiadam do pociągu, a tutaj chodzi jakiś pan: „Ojej, jej, jej. Poszedłem – tam gdzieś koło Łodzi chodzi i mówi – poszedłem z wagonu restauracyjnego i zapomniałem, gdzie teczkę zostawiłem, gdzie jest mój przedział”. Poszedł: „Ach, to jest mój przedział”. No, myślę sobie: „To już, cholera, jedziesz ze mną, za mną”. To jeszcze nie koniec. No poszedłem, już myślę, że pilnują, więc poszedłem sobie zjeść do wagonu restauracyjnego. Miejsc nie było, kelner tam – wtedy nie było miejsc, teraz to puste są – kelner mnie usadza przy stoliku. I przy stoliku siedzą dwaj, którzy rozmawiają… Rozumiem, że po arabsku, ale oni się źle rozumieją i sobie pomagają angielskim. Jeszcze się przysiada jeden do nich, który mówi po polsku, i też właśnie tak mówią, że ja zaczynam rozumieć, co oni mówią. A ja tak się zapytałem ich po polsku: „A co to panowie tutaj robią?”. – „A, my studenci jesteśmy”. Takie byki po trzydzieści pięć lat, myślę sobie: „Wy studenci”. To byli z Iranu – wtedy Ameryka była w przyjaźni. I ja posłuchałem – oni przyjechali po broń do Polski, kupić broń, i rozmawiali o tej broni. I wtedy ja powiedziałem, że ja jestem Amerykanin, a wtedy Ameryka była z tym Iranem w dobrych stosunkach. No i tak się dowiedziałem. No przyjechałem do Wrocławia, a temu temu co ze mną jechał, co to szukał teczki, to mu powiedziałem: „Panie, no dziękuję za opiekę”. „A co, co – mówi – panie, ja nie tego – się wypierał – jechałem tu…” A jeszcze ci ludzie w przedziale mówią – w osiemdziesiątym roku: „Panie, u nas się nikogo już nie śledzi. Już tu jest tego, wolność”. No a ja mówię: „A ten co jechał ze mną?”. Ale od tego czasu nikt się nie przyczepiał do mnie w Polsce. No a później jeździłem, to już…

  • To już mam tylko jedno pytanie takie, podsumowujące troszeczkę naszą opowieść. Zostawił pan na pewno cząstkę… Wychował się pan w Polsce, przyjechał tutaj, stworzył nowy dom.

Tak.

  • Czy czuje pan, że tu jest pana dom? Czy jest pan w takim rozkroku pomiędzy…

Nie. Nie jestem proszę pana. Blisko pięćdziesiąt lat jestem w tym kraju. Mentalność Polaków jest zupełnie inna, proszę pana. Ja, jak przyjadę, to nawet z tymi starymi znajomymi ja nie mam wspólnego języka. Ja mówię po polsku i myślę, że dobrze, ale jest zupełnie inna mentalność.

  • Tutaj dopiero mógł pan odnieść sukces? Tutaj dopiero mógł rozwinąć, tak naprawdę, skrzydła, wychować dzieci…

No tak, tak. W każdym razie, proszę pana, jakie [tu są] warunki. Córka przed maturą, najstarsza, przyjechała, to pomogli, pomogli w high school, żeby się więcej angielskiego uczyła. Po roku zdała maturę amerykańską, uznali wszystko.


Staten Island, 14 grudnia 2013 roku
Rozmowę prowadził Jan Radziukiewicz
Jerzy Karol Malewicz Pseudonim: „Jan Kowalski”, „Janek” Stopień: strzelec Formacja: Obwód III Wola, kompania „Komara”; Batalion „Gozdawa”, 2. kompania szturmowa Dzielnica: Wola, Stare Miasto Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter