Jerzy Jan Dworak „Wesoły Tygrys”
Nazywam się Jerzy Dworak, pseudonim z Powstania: „Wesoły Tygrys”. Urodziłem się we Włochach pod Warszawą (nie w Italii), razem z moim bratem bliźniakiem Ryszardem Dworakiem. Ojciec był mechanikiem maszyn biurowych, pracował w amerykańskiej firmie „Royal”. Bardzo dobrze zarabiał. Matka nie pracowała, bo wtedy rzadko kiedy kobiety pracowały. Siostra była starsza od nas o dziesięć lat, urodzona w Petersburgu, czyli w Leningradzie, bo ojciec przywiózł sobie żonę (naszą matkę) z Rosji, z Petersburga, z tym że ona miała prababkę Polkę. Tam wtedy wszystko się mieszało. Mieszkali w Petersburgu, później ojciec się ożenił z moją matką. Bardzo się kochali. Przywiózł ją do Polski. Ona była bidulka, mało mówiła, po polsku nie potrafiła mówić. Jak szła do sklepu, to nie wiedziała, jak, co. Tym bardziej że to było po wojnie, tak że Rosjan wszyscy nie lubili, bo bolszewicy. Tak że był bardzo ciężki okres. Na szczęście moja siostra, która się urodziła w Leningradzie (Petersburgu), dobrze mówiła po polsku, dlatego że ojciec ją uczył. Tak że różne sprawy właściwie siostra załatwiała. My, chłopcy, żeśmy się urodzili, brzdące. Był duży wkład siostry, wychowywała nas, uczyła nas polskiego, bo ojciec pracował, tak że bardzo późno wracał do domu. Mieszkaliśmy we Włochach, dlatego że było duże mieszkanie i powietrze było dla dzieci dobre. Wtedy Włochy nie były takie jak teraz, tylko była chałupka od chałupki, dom od domu dość daleko. To było duże przedmieście.
Później, jak żeśmy trochę podrośli, ojciec (bo pracował w Warszawie, musiał codziennie dojeżdżać) postarał się o większe mieszkanie i na Okólniku najpierw żeśmy mieszkali. Teraz tego domu nie ma. To był Okólnik, a okna wychodziły na Szczygła, na druga stronę. Piękny gmach, sześciopiętrowy. Mieszkaliśmy na samej górze. Nie dość, że było mieszkanie, to jeszcze do tego należał strych, który ubóstwiał najstarszy brat. Robił tam różne cuda, hece, a myśmy mieli plac zabaw. Jak było zimno, to nie trzeba było wychodzić. Później, jak już żeśmy zaczęli chodzić do szkoły, poznaliśmy znajomych i kolegów z warszawskiego cyrku Staniewskiego. Teraz tam jest jakaś szkoła. Najlepszych kolegów mieliśmy w cyrku. Tam byli stali pracownicy, którzy mieszkali w cyrku. Jak przyjeżdżał jakiś cyrk zagraniczny, to po prostu wynajmował to całe lokum. Tak że wszystkie przedstawienia cyrkowe żeśmy widzieli, cyrk pod wodą, różne cuda, atrakcje przeróżne. Dla nas to było ciekawe, jak to dla chłopców, tym bardziej że można było na koniu pojeździć, przyjeżdżali różni magicy. Żeśmy podpatrywali czasami, jak oni wszystko chowają sobie w kieszenie i za rękawy. Raz nawet jeden nas gonił przez cały cyrk. Była arena, był dookoła dość szeroki korytarz, którym się wchodziło do trybun i na loże. Dwa kółka nas gonił ten facet, magik, bo żeśmy podpatrzyli, jak on to wszystko chowa. Ale to są takie drobiazgi.
Tak że bardzo ciekawe było dzieciństwo, tym bardziej że ojciec dość dobrze zarabiał. Był w amerykańskiej firmie „Royal”. To były przeróżne maszyny biurowe: do pisania, do liczenia. Centrala była w Hamburgu. Ojciec czasami jeździł w delegacje, bo był szefem firmy. Później dostał nowego szefa, ale za jakiś czas, tak że zarabiał dobrze. Myśmy wszyscy rośli, a było nas sporo w domu, bo matka, siostra, starszy brat, nas dwójka bliźniaków. Jak myśmy się rodzili, to ciotka (siostra mojego ojca) powiedziała: „Takie nieszczęście, dwójka naraz!”. Jakie nieszczęście? To szczęście. Bliźniacy mają tak, że bez słów się porozumiewaliśmy. Wiedziałem, o co chodzi. To już jest widocznie wrodzone. Tak że bardzo dobrze nam się żyło.
Później, do wybuchu Powstania Warszawskiego, chodziliśmy do szkoły na Dobrą, niedaleko nas. Później ojciec przeprowadził się na większe mieszkanie – Dobra 4A, w tym miejscu jest teraz biblioteka akademicka. Tak że jak wchodzę tam, patrzę z góry (bo wchodzę na te wszystkie ogrody, zrobili mostki), to widzę tak, jakbym był tam. Elektrownia się nie zmieniła. Po drugiej stronie był tak zwany Pekin, to był dom, w którym mieszkali różni ludzie. Było na co popatrzeć, raz się upili, raz się bili. Dom na rogu Lipowej i Dobrej to był bardzo dobry, piękny dom. Był obłożony dobrym kamieniem, wspaniały, brama była wielka, można było karetą wjechać, szyby lustrzane były, w ogóle super. To był chyba jedyny dom na Powiślu, który był piękny, wieżyczki miał. W tym domu mieszkali dobrzy ludzie, Bandrowska-Turska na przykład mieszkała, była pianistką dobrą.
Vis-à-vis nas mieszkał były carski generał, ale Polak, bo tam Polacy też wtedy awansowali. On strasznie nie lubił Piłsudskiego, nie wiem, dlaczego. Byłem jeszcze wtedy mały, nie wiedziałem, dlaczego. Nad nami mieszkał doktor Dziewanowski z rodziną. Oni oboje byli lekarzami, pracowali na Pradze, w Szpitalu Praskim. Pan Dziewanowski to był starszy facet, miał jakieś duże latyfundia, tak zwane. Ale była wojna, wszystko: fiu! Poza tym na czwartym piętrze mieszkała sekretarka Piłsudskiego, pani Iwanowicz. Tak że to było bardzo ciekawe, dom był bardzo fajny. Mieliśmy kolegę, którego ojciec był ginekologiem, zarabiał świetnie.
Chodziliśmy do powszechniaka, ale moja matka powiedziała, że nie, to nie dla nas. Przeniosła nas do prywatnej szkoły. Ojciec się trochę buntował, bo to wszystko kosztuje. Tak że byliśmy rok w prywatnej szkole, później ojciec powiedział, że to za drogo kosztuje, poszliśmy do normalnego powszechniaka. To była szkoła numer 80. Jak Niemcy wkroczyli, zabrali nam tę szkołę na koszary.
- W którym miejscu była ta szkoła?
Jak jest ciąg ulicy Dobrej, to róg Lipowej i Dobrej myśmy mieszkali, ten cały róg zajmował nasz dom. Trochę dalej była jakaś chałupka. Nie pamiętam, jak wyglądała. Dalej była szkoła nowo wybudowana przed wojną, do której żeśmy chodzili. Jak tylko przyszli Niemcy, to zabrali tę szkołę na koszary i nas wyrzucili do szkoły na Drewnianą, Dobra róg Drewnianej. Ta szkoła stoi do dziś. Tam żeśmy kończyli dalej szkołę powszechną.
- Pamięta pan moment wybuchu wojny?
Wybuch wojny pamiętam. Pamiętam, jak były naloty. Przecież pierwsze naloty były niedaleko Dynasy. Między Tamką a Oboźną były Dynasy. Był tor do jazdy na rowerach, po których jeździli różni sprinterzy. Tam się odbywały zawody przed wojną. Po wojnie Dynasy były puste, dlatego że nikt nie jeździł na rowerze.
- Jak pan zapamiętał naloty i rozpoczęcie wojny?
Pierwsze naloty były w 1939 roku. To były dość okrutne bombardowania. Poza tym, jak Niemcy podeszli już pod samą Warszawę, był ostrzał artyleryjski. Był jeszcze groźniejszy, bo naloty, to przylecieli i odlecieli, do widzenia. Jeden, drugi dom rozwalili. Najgorszy był ostrzał artyleryjski. Aż do kapitulacji Wojska Polskiego cały czas był ostrzał artyleryjski, tak że w nasz dom też gruchnęli kilka pocisków, tak zwanych szrapneli. To był pocisk, który wpadał i rozrywał się. To żeśmy też przeżyli. Człowiek wtedy siedział w piwnicy. Mieszkaliśmy na pierwszym piętrze co prawda, ale u nas było tak, że nawet w piwnicy były mieszkania dla niektórych lokatorów. Na przykład pani Świderska, która została potem wspaniała aktorką, mieszkała w piwnicy. Bardzo miła pani. W ogóle to był bardzo ciekawy dom. Później przyszli Niemcy, zabrali nam szkołę, wyrzucili nas do szkoły na Drewnianą.
- Jak pan pamięta pierwszy kontakt z Niemcami?
Żeśmy byli ciekawi, jak to wygląda, tym bardziej że to się odbyło na początku dość gładko. Nasi jeńcy jeszcze byli w swoich mundurach, odprowadzili ich do obozu. Jakiś czas Sztab Generalny, który był na Piłsudskiego, jeszcze działał, z tym że już niemiecka flaga tam wisiała i Niemcy łazili. Akt kapitulacji to nie tak raz, dwa, że podpisali i do widzenia.
Poza tym jeszcze był czynny szpital wojskowy na tyłach Ogrodu Ujazdowskiego. Do tej pory tam stoją domki fińskie. Kiedyś to był szpital wojskowy, mam nawet chyba zdjęcia z tego szpitala. Myśmy, jako chłopcy, chodzili odwiedzać żołnierzy polskich. Nawet lekarze, którzy tam byli, to pas mieli, nie chodzili rozchełstani. Byli na dobrych prawach jenieckich. My jako zuchy żeśmy przychodzili, opiekowaliśmy się żołnierzami, żeśmy przynosili paczki, listy od nich zabieraliśmy. To była dobra szkoła patriotyzmu. Ten szpital Niemcy honorowali, tam nie było jakiejś rozwałki, jakichś innych cudów. Z tym że każdy, kto ozdrowiał, to albo szedł do obozu jenieckiego, albo do domu wysyłali, jak był kaleka. To była szkoła dla nas, jak wygląda wojna. Jak Niemcy przyszli, to z początku człowiek był ciekawy, jak oni wyglądają. Paradę niemiecką żeśmy widzieli na Nowym Świecie. Oni potem szli w Aleje Jerozolimskie, Hitler odbierał. Dalej nikogo nie wpuszczali, żeśmy nawet się tam nie pchali. Okrutne to było. Później się zaczęły wszystkie prześladowania, zaczęli wyłapywać urzędników państwowych, prezydenta Warszawy i tak dalej. Podczas bombardowań, wojny dawał orędzia, radia były wtedy w domu. Później był ochrypły, mówił: „Tu się pali, tam się nie pali, ratujcie tamtych, nie poddawajcie się” – i tak dalej. Dużo już teraz zapomniałem z tego wszystkiego.
- Kiedy pan wstąpił do zuchów? Czy to było jeszcze przed wojną?
Zuchami byliśmy przed wojną, później byliśmy mianowani na harcerzy, bo żeśmy już rok przebyli. Z 1942 na 1943 zaczęła się cała akcja harcerska.
- Do tego momentu pan był zuchem. Zuchy raczej były izolowane.
Nie, byłem zuchem, chłopakiem, żeśmy grali w piłkę i różne takie cudeńka. Ojciec niestety stracił pracę, dlatego że ta firma amerykańska się kompletnie wycofała. Ponieważ był dobrym mechanikiem, to pracował na własną rękę. Było dużo ludzi, którzy mieli maszyny do pisania, maszyny do liczenia, tak że chodził po mieście. Znał swoich stałych klientów (przeważnie adwokaci), z których każdy miał maszynę do pisania. Z tego żeśmy żyli. Diametralnie nam się zmieniło wszystko, bo ojciec miał bardzo dobrą pensję, a później − ratuj się kto może. Matka nie pracowała. Już się dobrze nauczyła mówić po polsku, bo mówiła strasznie, wtrącała. Do sklepu się bała iść, moja siostra chodziła, bo ona to tak jakby po wojnie kazali Niemce chodzić do sklepu, jak ona ani słowa nie umie. To jest taka sama sytuacja. Z tym że na miłość nie ma rady, zakochali się i wszystko było w porządku. Ojciec mojej matki to był bardzo bogaty facet, z tym że tam była rewolucja, wszystkich wywalili, tak że on miał duży dom, a później musiał mieszkać w czterech pokojach z kuchnią. To jest degrengolada. Moja matka miała jeszcze dwie siostry i dwóch braci. Ponieważ podczas rewolucji październikowej byli po tak zwanej białej stronie, to musieli uciekać. Do tej pory nie wiem, gdzie oni są, czy żyją, czy nie żyją. Dwie siostry zostały. Później był taki okres, że nie wypadało pisać do Związku Radzieckiego, bo to szpieg. Tak że moja matka straciła w ogóle kontakt ze swoją rodziną. Ale ponieważ mój ojciec był dość zaradny, w dalszym ciągu jakoś zarabiał, mieszkanie mieliśmy dobre, jakoś sie żyło. Czas był bardzo trudny. Jak się jadło jakieś ciastka, a później suchy chlebek, to przez usta nie przechodził. Ale przechodził, bo musiał.
- Czy zdarzyło się państwu w inny sposób organizować jedzenie niż przez kupno?
Nie, wtedy nie było takiej możliwości. Poza tym Niemcy wprowadzili kartki. Niewiele na tych kartkach było, ale każda osoba dostawała.
- Co można było kupić na kartki?
Przeważnie chleb był, masło nie. Jakaś słoninka, jakiś kawałek mięsa. Rąbanka wtedy nastała. Przyszedł facet: „Ile?”. Nie kotlecik, nie było kotlecika, tylko się należało pięćdziesiąt gramów rąbanki. Była rąbanka, to i tak było dobrze. Poza tym kiepsko było z cukrem na przykład, tak że jakieś przetwory czy coś, to nie ma mowy. Wtedy zaczęła się tak zwana sacharyna, która gryzła w gardło, to w ogóle jest świństwo. To były trudne czasy. Siostra chodziła do gimnazjum. Gimnazja zlikwidowali, były tak zwane zawodówki. Z tym że to było zakamuflowane, też chodziłem później, jak skończyliśmy szkołę powszechną, do gimnazjum handlowego, OTH i tak zwane. Były wszystkie przedmioty handlowe, a oprócz tego był normalny polski, historia i tak dalej tajnie robione. Życie podczas okupacji było bardzo ciekawe, jak to się mówi.
- Przedmioty zakazane były normalnie wykładane w czasie lekcji?
Tak, z tym że na przykład było OTH, czyli organizacja handlu, a wtedy była historia Polski.
- Nie zdarzyło się, że ktoś wszedł niespodziewanie w czasie takiego wykładu?
To było OTH wtedy: takie wizytówki, co w handlu czy ceny, wszystko. Było, z czego się kształtuje cena: towar plus transport, obsługa i tak dalej. To wszystko było OTH. Tak że handlówkę skończyłem. Oprócz tego był język niemiecki, który się rzeczywiście bardzo przydał. Najlepsze, bo nauczycielką języka niemieckiego na początku była babka, która była Niemką, mieszkała w Polsce od wielu lat. Z oburzeniem [mówiła], że te jej pobratymcy tak się źle obchodzą z Polakami. To była bardzo ciekawa szkoła. Była prywatna, dyrektorem i właścicielem był pan Berut (nie Bierut, a Berut), bardzo przyzwoity facet. Woźny był, który dla starszych chłopców kombinował papierosy. „Panie Józiu, czy już pan ma?”. − „Mam”. To było bardzo ciekawe. My, młodzi, nie paliliśmy. Harcerz nie pali, nie pije w teorii. To była bardzo ciekawa szkoła, wykładowcy byli rzeczywiście bardzo dobrzy, niektórzy wykładowcy byli z uniwersytetu. Uniwersytety były pozamykane, nie było żadnej wyższej uczelni, nie wolno było. Była później jakaś inżynierska szkoła, to tam uczyli piłować na imadle, pierdoły takie. Nauczyciele byli bardzo przyzwoici. To była prywatna szkoła, facet płacił tyle, ile oni sobie zażyczyli. Lekcje były różne, dodatkowe, osiem godzin czy ile w szkole. Oprócz tego były jeszcze tak zwane komplety. Jak się chciał uczyć historii, to komplet się odbywał tam i tam. Przeważnie niektórzy koledzy… Jeden na Starówce miał ogromne mieszkanie, bo jego tata był jakimś superinżynierem (zresztą piękne mieszkanie, założone książkami) i tam żeśmy się spotykali czasem, tylko że to były grupki pięcio-, sześcioosobowe. Tam żeśmy poznali… To była szkoła chłopięca, a później, na kompletach spotkaliśmy dziewczyny. Człowiek był młody, dziewczyny były przeważnie z tak zwanych lepszych domów, bo kto się chciał kształcić? Ci, co mieli trochę więcej pod kopułą, jak to się mówi. Tam się zawiązywały różne przyjaźnie.
Koło nas był kościół księdza Siemca, to był właściwie zakład opiekuńczy dla chłopców, których później wywieźli. Nie wiem, gdzie. Gdzieś na wschód. To były sieroty. Razem z księżmi wyjechali. Kościół został i w kościele msze się odbywały. Oni nam odstąpili salę po tych chłopcach. Właśnie tam, w tej sali założyli tak zwane ognisko RGO (Rada Główna Opiekuńcza), bo trzeba było młodzież czymś zająć. Poza tym dużo ludzi było głodnych. W RGO była świetlica, w której się wtedy zbierali chłopcy i dziewczyny razem. Moją żonę tam poznałem, z którą żyłem tyle lat. W RGO był druh Kamiński, który nie nazywał się druhem, tylko normalnie: Kamiński. Był kierownikiem naszej grupy. Tam właściwie zorganizowało się całe życie młodzieży z okolicy. To było Powiśle. Nawet żeśmy robili różne przedstawienia, z przedstawieniami żeśmy jeździli do szpitali dziecięcych. Na przykład robiliśmy szopki czy inne przedstawienia, które były dyrygowane. Nawet Dargiel, który był kiedyś dobrym reżyserem, też reżyserował spektakle. Życie wtedy było bardzo ciekawe. Gdyby nie te wszystkie łapanki, strzelania i głód (bo niektórzy byli bardzo głodni), to by można było żyć.
- Może pan pamięta coś śmiesznego z tego czasu, kiedy pan przynależał do RGO?
W RGO było ciekawie. Na przykład żeśmy dostawali… Zaraz za kościołem, po drugiej stronie był dom szarytek. Do tej pory stoi ten dom. To były właściwie siostry półzakonne. Zależało od tego, ile siostra płaciła swojego posagu, to miała lepsze mieszkanie, lepsze jedzenie. Tak że trochę mnie gryzło, że niektóre siostry pracowały w kuchni, obierały kartofle, a inne siedziały z brewiarzem. To mnie, jako młodego człowieka, szarpało trochę. Niby wszyscy w tego samego Boga wierzyli, ale nie wszyscy jedli. Siostry szarytki dla nas, dla świetlicy RGO gotowały obiady. To była jakaś zupa jednogarnkowa, ale ziemniaczki były, jakaś kasza była. Później, jak przychodziły transporty tapioki, pierwszy raz w życiu użyłem tapiokę, którą aż z Grecji przywozili, diabli wiedzą skąd. Ponieważ ten cały ruch kościelny istniał, przyjeżdżali nawet wizytatorzy z Watykanu (to mnie dziwiło) do tego kościoła. Ten kościół był jakiś utrzymywany. Siostry nas właściwie zaopatrywały w jedzenie, codziennie człowiek zupkę sobie zjadł. Oprócz tego żeśmy się tam bawili razem, robiliśmy różne przedstawienia. Później zrobił się tak zwany ruch harcerski. Byliśmy zuchami, żeśmy przechodzili do harcerstwa. Okazało się, że Kamiński był jednym z szefów ruchu skautowego. Pomalutku wchodziliśmy w tajniki harcerstwa. Wtedy już podziemie zaczęło nieźle działać. Zrobili z nas drużyny. Wtedy żeśmy zrozumieli, że trzeba walczyć o niepodległą Polskę – takie szumne słowa były.
- To przyszło jako oczywiste, czy byli panowie jakoś ukierunkowani?
Nie, to przeważnie byli harcerze czy zuchy, którzy już mieli jakiś kontakt z harcerstwem. Ponieważ w świetlicy obowiązywał jakiś porządek, była zbiórka, była modlitwa. Tak jak normalnie w harcerstwie. A żeby dzieci czy wszystkich czymś zająć, były jakieś kółka teatralne czy kółka muzyczne. Z tym że różnie się przychodziło, bo niektórzy przychodzili codziennie, a niektórzy przychodzili raz na tydzień, bo mama nie puściła. To był bardzo ciekawy zbiór ludzi, od skrajnie biednych do skrajnie bogatych.
- Powiśle to raczej dzielnica przemysłowa, robotnicza. Jak pamięta pan chłopców stamtąd?
Różni ludzie byli.
- Jak pan zapamiętał chłopców z tej dzielnicy robotniczej?
Byli różni. Sporo było Żydów na przykład – chłopcy, którzy później zniknęli, koniec był. Niektórzy byli bardzo biedni, niektórzy byli tak biedni, że jak człowiek otwierał bułkę do jedzenia czy chleba kawałek, to oczami jedli. Człowiek dzielił się na pół. Później to, co z Żydami zrobili: przegonili wszystkich do getta. […]
- Zaczęli państwo być wdrażani w harcerstwo?
Jak byliśmy już trochę starsi (bo się grało w piłkę, w dwa ognie i tak dalej, byliśmy kolegami) niektórzy powiedzieli: „Bracie, ja już jestem w harcerstwie”. − „W jakim harcerstwie?” Później okazało się, że Kamiński był druhem. On zaczął nas organizować, ponieważ myśmy byli zuchami, tak że to pierwszy start, rozpoczęcie. Już było spotkanie z harcerstwem. Rozwijała się akcja, zaczęło się od roznoszenia gazetek, później malowania na murze różnych znaków.
- Gdzie były noszone gazetki?
Gazetki były noszone przeważnie do znajomych naszych rodziców. Ludzie łaknęli prawdy, jak to wygląda. Radia nam zabrali, nie wolno było radia słuchać. Tak że jedyna informacja była z tak zwanej gadzinówki, czyli gazety, która wychodziła redagowana pod nadzorem Niemców, w której były tylko same zwycięstwa, że Niemcy odnosili na każdym froncie. Reszta była z nasłuchu radiowego, a nasłuch radiowy tylko mieli tacy, którzy byli odważni.
Mój ojciec był bardzo dobrym mechanikiem, mieliśmy w domu normalne kino, które ojciec zbudował. Podczas okupacji wyświetlał filmy, dlatego że miał znajomych w wytwórniach filmowych, bo u nich reperował maszyny czy inne rzeczy. Niektóre wytwórnie zostały, co prawda już były zamknięte w podziemiu, ale każdy trochę filmów miał w różnych pudłach metalowych. Było duże pudło metalowe, film się składał z czterech czy pięciu aktów, takie ogromne kręgi. Ponieważ ojciec był zapalonym radiowcem, przed samą wojną zbudował aparat razem z zięciem, mężem mojej starszej siostry. Wyszła za mąż tuż przed wojną za faceta, który był mechanikiem radiowym, radiowcem. Niestety umarł podczas wojny na gruźlicę. Razem zbudowali aparat. Mój ojciec bardzo chciał mieć dobrą tak zwaną heterodynę. Mama się trochę złościła, bo on wszystkie pieniądze, które miał wolne, wydawał na te swoje aparaty. Ale zbudował dobry aparat. Aparat jest mało. Był zakochany w dobrym filmie. Zbudował (kupił w częściach) tak zwany aparat Paté [?] francuski, stary, który udźwiękowił i zrobił normalne kino. Tak że mieliśmy kino w domu. Ponieważ myśmy (jak to chłopcy) się chwalili, to chłopcy mówią: „Czy możemy do ciebie przyjść, zobaczyć jakiś film?”. Od tego się zaczęło. Przychodzili do nas na filmy, a filmy były przeważnie amerykańskie, przedwojenne. Mieliśmy też dwa filmy polskie, które zostały. Niemieckie filmy też mieliśmy, też były, z tym że niemieckie filmy chodziły przed wojną, w zestawie ojciec miał. Później się tak zrobiło, że sąsiedzi usłyszeli, że coś gra. Przychodzili, tak że mieliśmy pełny pokój ludzi czasami. Moja matka bladła ze strachu, że wpadną Niemcy. Tak że kilka seansów ojciec zrobił w domu, kino mieliśmy załatwione. Stąd mieliśmy też sporo kolegów i koleżanek, którzy do nas przychodzili. Tak się zaczęło.
Druh Kamiński, który został kierownikiem naszej świetlicy, to był bardzo porządny facet. Jego psiapsiółką była Irena, która była bardzo miłą kobitką, trochę nam matkowała w tej świetlicy. Nasze życie ograniczało się nie tylko do tego, że graliśmy w dwa ognie piłką na ulicy, ale mieliśmy świetlicę. Oprócz tego było trochę papu, zawsze była jakaś kolacja, coś od urszulanek żeśmy przynosili. Urszulanki dlatego znam, że żeśmy chodzili z kociołkiem do nich, do kuchni, żeby przynosić na świetlicę jedzenie. Byliśmy starsi chłopcy, tośmy nosili. Dlatego wiem, jak tam wyglądał cały układ. Nie wiem, czy w dalszym ciągu jest tak, że są siostry biedniutkie, a niektóre bardzo bogate. Bardzo możliwe. Niektóre uciekały od męża albo żeby nie wyjść za mąż. Świetlica bardzo dużo nam dała. Na świetlicy zaczęły się organizować drużyny harcerskie. Ponieważ już byliśmy troszkę starsi, robiliśmy zloty. Zlot był w Boernerowie, w Legionowie w lesie. Żeśmy jechali grupkami, dwie, trzy osoby kolejką, bo tam była ciuchcia, która jeździła za Jabłonnę. Tam żeśmy mieli miejsce zbiórki na jakiejś polanie w lesie, o której było wiadomo. Żeśmy się zbierali, śpiewaliśmy harcerskie piosenki, paliliśmy niewielkie ognisko. Zaczęło się życie harcerskie. W lesie boernerowskim, który jest teraz w obrębie miasta, składaliśmy przysięgę. Każdy musiał sobie wybrać jakiś pseudonim. Ponieważ wtedy była na tapecie „Księga [dżungli]” Kiplinga, mój brat został „Szczwany Lis”, a ja zostałem „Wesoły Tygrys”, bo zawsze byłem wesoły. Po przyrzeczeniach zaczęła się już poważna praca.
- Komu składał pan przyrzeczenie?
Kamińskiemu, bo on był druhem, od nas brał przysięgę: „Służyć Ojczyźnie wiernie…” – i tak dalej. Wtedy to nie były słowa, to nie były żarty, to już się zaczęła poważna sprawa. Wtedy zaczęła się akcja „Wawer”: rozlepianie afiszy, innych cudów czy odwiedzanie kolegów, których ojcowie czy matki siedzieli na Pawiaku. Oprócz tego była akcja w szpitalach dla żołnierzy polskich. Poza tym było wspomaganie tych wszystkich, którzy byli biedniejsi. To już była całkiem poważna akcja. Oprócz tego były tak zwane ćwiczenia wojskowe. Teraz mówią: paramilitarne.
To wyglądało tak, że przychodził facet, pokazał, jak wygląda karabin, jak się repetuje, jak się zakłada i tak dalej, i znikał. Wchodził, beret naciągnięty, żeby nie poznać, kto to jest. Mieliśmy już pierwsze rozeznanie z bronią. Pokazywali, jak wygląda granat niemiecki, jak się go odbezpiecza. To były takie historie, które człowiek zapamiętał. Już był ten czas, że już było słychać, że Rosjanie są blisko. Lublin wyzwolili i tak dalej. Było wiadomo, że Niemcy raczej zostaną pokonani.
- Wiedzieli panowie w harcerstwie już wcześniej, że będzie Powstanie, że są przygotowania do niego?
Nie. To znaczy było, że coś się musi wydarzyć. Niemożliwe, żeby Niemy sobie poszli z Warszawy. Jak to będzie wyglądało? Czy będzie jakaś służba? Bo byli różni: byli tacy, co grabili mieszkania, i byli tacy, którzy pomagali ludziom. Społeczeństwo jest różne. Była tak zwana Służba Polsce, żeby na wszelki wypadek się organizować, żeby zrobić wspólne kotły do gotowania. Podczas Powstania tak było, że ludzie czasami gotowali nie tylko dla siebie, ale i dla obcych. Tym bardziej że dużo osób było takich, których ojciec albo matka byli w zupełnie innej dzielnicy, bo ich zaskoczyło Powstanie, [miało być] o siedemnastej, a o czternastej zaczęła się strzelanina. Niektórzy nie wytrzymali, niektórzy chcieli od razu.
- Kiedy panowie się dowiedzieli, że będzie Powstanie?
Właściwie dowiedzieliśmy się rano, że się coś szykuje, dlatego że ludzie zaczęli chodzić.
Pierwszego sierpnia. Byli faceci, którzy nosili jakieś dziwne pakunki ze sobą. Poza tym była poczta pantoflowa tak zwana: „Panie, dzisiaj, dzisiaj”.
- Nie budziło to podejrzeń u Niemców?
Na pewno budziło. Na pewno dobrze wiedzieli, dlatego że przecież na placu Napoleona, jak ostatnio byłem tam u ojca dzień przed Powstaniem, już były zrobione miejsca dla niemieckich karabinów maszynowych. Niektórych Niemców zaskoczyli, w niektórych budynkach, gdzie oni siedzieli, ale pełnego zaskoczenia nie było, tym bardziej że się wcześniej zaczęło – nie o siedemnastej, a o dwunastej. O pierwszej już zaczęło się, nie wszędzie. A strzelanina podczas okupacji była wszędzie od czasu do czasu. Poza tym były różne ugrupowania, AK nie było jedyne, które robiło jakieś ruchy. Były tak zwane ruchy robotnicze i inne, zwalczali nawet siebie, co mnie dziwiło, bo wszyscy jesteśmy Polakami, ale tak było.
- Jak pan zapamiętał moment wybuchu? Dostał pan rozkaz, żeby się gdzieś stawić, czy sam się stawił?
Wiedziałem z harcerstwa, że w razie czego jesteśmy harcerzami łącznikami, żeby stawić się na tak zwanej stanicy. Ale dowiedziałem się, że stanica była na Okólniku, w konserwatorium warszawskim, bo to była jedyna dobra dzielnica. Ale ponieważ był wybuch Powstania, trudno było się dostać. Nie można było przejść na drugą stronę ulicy, dopóki nie zrobili wszystkich podkopów i barykad osłaniających. Niemcy opanowali Uniwersytet Warszawski, który jest wysoko, więc góruje nad Powiślem. Poza tym murek tam był niewysoki, bo przed samą wojną przy tym murze stały różne sklepiki żydowskie, nie żydowskie. W 1939 roku bardzo dużo zostało spalonych. Niemcy rzucali bomby zapalające, a to były niewielkie kramiki i się wypaliły w cholerę, i był tylko mur. Teraz tego muru nie ma między ogrodami uniwersyteckimi a Powiślem, tam jest teraz park, bardzo ładny, chwała Bogu.
- Pan miał się stawić. Co dalej?
Miałem się stawić na miejscu zbiórki, ale nie było jak przejść na drugą stronę ulicy, dopóki człowiek się nie wziął razem ze wszystkimi, którzy zaczęli kopać przejścia. Przy Lipowej 9 zrobili przekop, tunel dosłownie, tam dwie żarówki się paliły nawet. A z mojego domu 4A – do „Pekinu”. Żeśmy nazywali „Pekin”, bo tam był rzeczywiście „Pekin”, była ludność przeróżna. Albo popijali, albo się nożami [cieli], cuda były. W każdym razie w naszym domu mieszkała, jak powiem: klasa wyższa, a tam byli robociarze różni, pijaczyny, którzy pracowali w elektrowni czy przy węglu. Tak że było na co popatrzeć. Było przejście do „Pekinu”, przekop był zrobiony, z tym że później były różne graty wrzucone od strony uniwerku, żeby była osłona, tak że człowiek prawie że na czworaka mógł przejść na drugą stronę Lipowej. A stamtąd już do [numeru] 57 na drugiej stronie, to już było lepiej, bo był ostrzał co prawda, gdzie była nasza szkoła dawna, ale sporadyczny, tak że tam można było przelecieć normalnie. A Lipowa 9, po drugiej stronie, to było elegancko, do kościoła tunel był, nawet z oświetleniem. Cała ulica Tamka była wolna. Poza tym na tak zwanych Dynasach paru Niemców przegonili i był koniec. Uciekli do uniwerku, ich było niewielu. Uniwerek był nie do zdobycia właściwie, był tak obwarowany. Tam była główna siedziba. Niemcy zostali też w innych małych enklawach, byli na uniwerku, byli na Poczcie Głównej na placu Napoleona, ich tam załatwili nasi co prawda. Tak że życie było dość ciężkie.
Przedostałem się do konserwatorium, tam spotkałem Brydaka (był także kolegą mojego starszego brata, to były te same roczniki), który miał bardzo wodzowskie zapędy, wszystko załatwiał, on był bardzo energiczny facet. Tam większość chłopców się zgłosiła, dziewczyny też były jako łączniczki, a te starsze jako sanitariuszki. W lepszych szkołach były nawet zajęcia z sanitariatu, o rannych i tak dalej. To wszystko było co prawda niby tajne, ale człowiek się wiele rzeczy uczył, dowiadywał, jak wygląda. Sama wojna człowieka nauczyła. W konserwatorium się spotkaliśmy, nawet dwie noce spałem pod fortepianem Chopina, ze względu na to, że miał bardzo solidne nogi. Jak gruzy leciały czy coś, to spokojnie człowiek spał. Tam się zaczęła cała organizacja, cała poczta polowa. To po kilku dniach dopiero powiedzieli, bo tak to przychodziły różne listy, myśmy chodzili, wrzucali. Ale później: poczta polowa. Dostawaliśmy pakę listów dla naszej dzielnicy, a oprócz tego, jak człowiek chodził od domu do domu, to dostawał listy od tych, którzy siedzieli w piwnicy. Mówi: „Panie, na Śniadeckiego, nie wiem, co z ojcem, co z matką”. Tak że to było tak, że człowiek jedne listy dawał, a drugie odbierał. Dostałem piękną angielską torbę. Pojęcia nie mam, skąd ona była, czy z jakichś zrzutów, czy z czegoś.
Zaczęła się praca listonoszy. Różni byli, był na przykład Banaś, który poległ, mój kolega ze szkoły. Przez co poległ? Jakieś babki postanowiły uszyć furażerki dla nas, harcerzy. Te furażerki były w kolorze rdzawoczerwonym. Przecież to była straszna głupota. On przez tę furażerkę zginął. Miał to na głowie, poszedł. To był doskonały cel, tak jakby mak przed nosem komuś przenosił. Powiedziałem, że tego nie założę za Boga i z moim dowódcą Brydakiem się pożarłem. Powiedziałem: „Czyś ty zwariował? − Przestało być: druhu. − Ty wiesz, że to jest kretyński pomysł? Ja tej czapki nie założę za Boga. Chodziłem w narciarce, którą ojciec mi kupił, i furażerki się skończyły. Brydak mnie oddelegował do „Pasieki”. Powiedział: „Jak jesteś taki mądry, to idź, walcz”. Poszedłem do „Pasieki”, a oni powiedzieli: „Dziękujmy, grupy już mamy zorganizowane”. Odesłali mnie z powrotem. W poczcie byłem do końca, żeśmy się trochę żarli. Po wojnie mówi: „Wybacz mi kochany, ale taka była sytuacja”. − „Ale nie można być wariatem”. Różnie było. Bardzo dobrze była zorganizowana poczta na Powiślu, innych nie znam niestety, chociaż opisują, że wszystko prężnie działało.
Gros listów dostawaliśmy z placu Napoleona, poza tym z innych miejsc, gdzie była tak zwana segregacja. Tam były starsze babki (osiemnaście lat to były starsze), one to czytały. Przyszło zarządzenie, że nie więcej niż trzydzieści pięć słów czy trzydzieści można było napisać i nic nie pisać o położeniu wojsk, tak że: „Kasiu, jestem, brzuch mnie boli”. Koniec, takie były listy. Ale było ważne, że można było przekazać, że ktoś żyje, istnieje i czeka: „Jakoś się do ciebie dostanę”. Poczta polowa działała bardzo dobrze i według mnie to był super pomysł. Ludzie mieli jedyny kontakt, dlatego że telefony nie działały przecież, nie było jak się [kontaktować]. Jak ktoś był w innej dzielnicy, matka czy ojciec, to tylko jedyny list był. Tak że poczta polowa odegrała bardzo dużą rolę.
- Zapisało się panu w pamięci jakieś wydarzenie śmieszne, dramatyczne?
Więcej dramatyczne. Tam był zamek Ostrowskich, nad nim stoi konserwatorium. Były piwnice, w których było sporo dobrego wina. Mój kolega tam siedział na warcie na stołeczku, żeby nikt wchodził, bo się zgłaszali po różne alkohole i inne rzeczy. On dostał stena i zaczął nim manewrować. W pewnym momencie… To była taka broń, że jak się puknęło, to waliła od razu, nie trzeba było wcale na cyngiel naciskać, wszystko wyplute. Tak że amen z nim. To była straszna rzecz, tym bardziej że to był chłopak, który miał prawie dwadzieścia lat, dużo starszy ode mnie. Sam się zastrzelił. Były takie dramatyczne historie. Śmieszne były też. Były zrzuty amerykańskich samolotów i wszystko właściwie leciało po niemieckiej stronie. U nas spadło klika PIAT-ów, do których było sześć czy osiem pocisków tylko. To jest nic, ale było wielkie zadowolenie, że działają, coś się działo. Bardzo dobra była służba medyczna, lekarze, którzy rzeczywiście mieli pojęcie o tym, jak się robi opatrunek. Działała bardzo dobrze.
- Wspomniał pan, że w czasie Powstania trzeba było pilnować różnego rodzaju towaru, bo byli szabrownicy. Spotkał pan się z takimi szabrownikami? Czy to byli cywile?
Potem powstała tak zwana żandarmeria. Niewielu ich było, ale jak był donos, że szabrują mieszkanie, wpadali, łapali. Dostawał kulę w łeb taki złodziej, tam nie było żadnego sądu.
Cywile. W każdym mieście jest tak zwana szumowina, piją. To tacy przeważnie. Poza tym była bardzo łatwa ta kradzież, bo ludzie siedzieli w piwnicy, mieszkania były otwarte. Tylko odwaga, że podczas nalotu, bo przeważnie kradli podczas nalotu. Ludzie siedzieli, czekali, czy bomba na nich nie spadnie, a tamci łazili po klatkach schodowych i kradli. Jak takich się złapało… Z tym że mało było, ponieważ w każdym domu było kilka osób, którzy byli na warcie, czyli miał jakiś pistolet zardzewiały, ale był. Mój kolega miał nagana, do którego miał trzy naboje. Oni łapali tych łobuzów.
Byliśmy w obozie w Niemczech później, jak nas wywieźli z Pruszkowa – mnie, matkę, siostrę i mojego brata bliźniaka. Jak przejeżdżaliśmy przez Łódź i ten most, co teraz jest w Łodzi, na Chojnach, to ci z Hitlerjugend w nas kamieniami rzucali, że to
Polnische Banditen. Ale to już mniejsza, gówniarze. Pojechaliśmy pod Wrocław, do obozu przejściowego. To było w nocy, koło pierwszej. Wyrzucili nas z pociągu. Człowiek był właściwie w jednej marynareczce, bo to było ciepło przecież. W wagonach było dość duszno, dlatego że jak nas pakowali, kolanem jeszcze upychali. Przywieźli nas do Wrocławia. We Wrocławiu był obóz przejściowy około dwóch kilometrów tych torów. Przegonili nas do tego obozu. Odrutowany dookoła i były dwa budynki tylko w obozie. W jednym była kancelaria i duża sala, a druga to była tak zwana mykwa, czyli odwszalnia, łaźnia. Nas tam w nocy przygonili. A wtedy się zaczęły pierwsze przymrozki we Wrocławiu, było zimno jak cholera. Człowiek był bosy i nagi. Ja bosy nie byłem, już trochę buty zdarłem, ale prawie. Wtedy nas umieścili w jednym pokoju, tak że było gęsto, nie było jak drzwi zamknąć. Pełno ludzi, każdy chciał się dostać do środka, bo na zewnątrz było zimno. Rano była pobudka, otworzyli drzwi i przegonili nas opłotkami, jak się zwierzęta goni, na wielką polanę, która była też ogrodzona, zadrutowana. Na szczęście wstało piękne słońce, żeśmy się opalili jak w Zakopanem. Byliśmy cztery dni na tej polanie. Koło dwunastej przyjechała tak zwana kuchnia, każdy dostał białą miskę emaliowaną i łyżkę o dziwo dali. Zrobiła się kolejka do kuchni. Łychą dawał jakąś zupkę, nie zanadto, bez żadnych tłuszczy, zupka z warzyw. Z tą zupką z powrotem na plac ogrodzony. Ale nie ma gdzie siedzieć, po turecku człowiek siedział i zjadał zupkę. Był szczęśliwy, że dostał coś do jedzenia. Później, po obiedzie było przegonienie wszystkich z placu do mykwy, czyli do łaźni. W łaźni człowiek wszystko musiał zrzucić z siebie na hak i golusieńki pod prysznic. Był facet, który łychą drewnianą szare mydło na głowę lał, tym mydłem można było się umyć. Po mykwie żeśmy wyszli na dużą salę. Z wielkiego kotła wyrzucali nasze ubrania. Te ubrania po parowaniu były poskręcane dosłownie. Człowiek musiał się ubrać, bo było zimno. Byliśmy przez cztery dni we Wrocławiu. Na czwarty dzień przyjechał transport, że nas mają wieźć do właściwych obozów. Okazało, że nasz obóz zakupiła kolej niemiecka, która potrzebowała robotników do torów, do wszystkiego. Załadowali nas do wagonów.
- Wracając jeszcze do Powstania: wspomniał pan o łączniczkach.
Były łączniczki, które były odważniejsze niż chłopaki. Czasami, jak któryś gdzieś leżał na ulicy, trzeba było go ściągnąć, bo strzelili mu w nogę, to każdy się bał go wyciągnąć, a one leciały i wyciągały. Kilka dziewczyn padło koło mnie, a ta dziewczyna, która koło naszego domu… Nasz był 4A, a tamten był Lipowa 4. Następny to były wodociągi i kanalizacja, ten budynek stoi do dziś. Tam byli tak zwani kanalarze, oni znali kanały i wszystkie burzowce, wiedzieli, który kanał gdzie prowadzi. Mieli specjalne znaki w środku kanału. Ona szła do jednego z kanałów na Starówce. Z tym że szła ulicą Dobrą, później wyżej. Nie pamiętam, bo tam kanałem nie szedłem. Ona chodziła na Starówkę, nosiła jakieś listy, nie listy, wszystko. Mówię: „Musisz tam iść?”. − „Muszę”. Była piękna dziewczyna, do tej pory ją widzę. Blondynka z długimi warkoczami, coś pięknego. Byłem smarkacz, ona była troszkę starsza ode mnie. Mówię: „Musisz iść?”. − „Muszę”. Poszła i od tej pory jej nie widziałem. To było straszne, młoda dziewczyna, która wchodzi w ten kanał cholerny i musi się czołgać w tym całym smrodzie. Bardzo dużą [rolę] odegrali kanalarze, koło nas była kanalizacja i wodociągi, była dyrekcja. Tam było dużo facetów, którzy kanały znali jak własną kieszeń. Dużo przewodników było z tych kanalarzy, którzy wiedzieli, gdzie, co idzie. Gdzie jest przewiązka, gdzie to, gdzie tamto.
- Kiedy stało się jasne, że Powstanie upadnie?
Ponieważ każdy z chłopców, tak jak i ja (czy dziewczyny) mieli rodziców, zawsze człowiek się bał, czy oni przeżyli, czy bomba nie rozwaliła ich domu. Tak że od czasu do czasu z placówki konserwatorium człowiek chodził do domu: czy żyją, czy wszystko w porządku. Dużo było kolegów, którzy wracali: „Nie mam gdzie wracać, rozpieprzyli cały dom, nie wiem, czy ojciec, czy matka żyje”. Tak że były też takie tragedie. Ta stanica wtedy była wszystkim, hotelem i wszystkim właściwie. Z tym że ja ostatniego dnia… Mój brat bliźniak był najpierw ze mną w konserwatorium, ale dwa dni. Mówię: „Rysiu, ty już byłeś na Pawiaku. Zostań w domu, nigdzie się nie wyrywaj. Wystarczy, że ja i Jasiek − czyli starszy brat − jesteśmy w Powstaniu. Siedź sobie spokojnie i czekaj”. On i tak przeżył Szucha czy cały Pawiak i później był w obozie pracy.
Za to, że był chłopak.
Tak. Była łapanka, on jechał na szkolenie z harcerzami i ktoś go palcem pokazał. Wystarczy, że człowiek był troszkę wyższy. Jeździły budy niemieckie, w których siedzieli żandarmi na ławkach, cztery ławki były chyba. Była łapanka. Przeważnie łapali tych, co [przemycali] kiełbasę, ale między nimi łapali różnych. Tak że jego ktoś pokazał palcem żandarmowi, nie wiem kto, i jego wzięli do budy. W budzie były ławki, wsadzili go pod ławkę i nogami trzymali z góry, i tak go zawieźli na Szucha. Na pierwszym przesłuchaniu mu ząb wybili, ale ponieważ on do niczego się nie przyznawał, to go wzięli później na Pawiak. Był obóz na Pawiaku, w którym trzymali wszystkich, których złapali. Z tym że był w celi, w której byli różni. Byli tacy, którzy rąbankę sprzedawali, czyli mięso (nie było wolno), i byli tacy, którzy chodzili jako bandziory. Tak że wszyscy byli w jednej celi.
Były trzy dni, w których nie wiedzieliśmy, co się z nim dzieje. Był i przepadł. Brat był bliźniak, tak że był taki sam jak ja. Myśmy wszystko rozumieli bez słów. Żeby się dowiedzieć, robiło się paczkę, w paczce był kawałek chleba, trochę soli i szło się do więzienia. Dwa czy trzy były, gdzie byli zatrzymani. Na Krakowskiej 1 był posterunek policji, w którym mieli przejściowe [więzienie]. Dawało się paczkę. „Dla kogo?” − „Dla tego”. − „Nie ma takiego?” Człowiek już wiedział, że tam nie ma. Ojciec poszedł z siostrą (siostra była nieodłączna) na Pawiak koniec końców, żeby dać paczkę. „Dla kogo? A, jest!” Już wiedzieliśmy, że jest na Pawiaku. Był na Pawiaku ze dwa tygodnie co najmniej i go wozili na Szucha na zeznania. Z tym że ponieważ on do niczego się nie przyznawał, był młody chłopak, koniec końców machnęli ręką i do Pawiaka. Był na Pawiaku. Z tym że zeznania były okropne, bo bili i znęcali się. Na Pawiaku przesiedział prawie miesiąc i stamtąd, ponieważ nie znaleźli żadnego haka na niego, nikogo nie wykablował, wysłali go na Litewską do obozu pracy. Dali mu mundurek, jakąś bluzę, spodnie. W obozie pracy było tak, że Niemcy ewakuowali jakieś mieszkanie, dom urządzali dla jakiegoś Niemca, to ich [brano] jako siłę roboczą. Wiem, że później kocioł z jakiejś wytwórni wytaczali, było ich czterech, a na ten kocioł chyba z dziesięciu chłopa trzeba było. Na Litewskiej był dość długo, tak że jakieś trawniki… [Robili] to, co Niemcy potrzebowali do roboty, jako robotników. Był dość długo. Tyle że już wiedziałem, że tam jest, bo dostałem cynk od polskiego policjanta, za pieniądze. Powiedział, że on tam jest, pracuje, z Pawiaka go przysłali. Człowiek mógł na przykład podejść tam, gdzie on pracował, i dać mu chleb czy coś, i porozmawiać z nim przez drut. Później, jak zrobili wysyłkę do Niemiec na robotników, to jego przewieźli na Skaryszewską. Na Skaryszewskiej był obóz przejściowy, jak to się mówi, ale tam był tylko jeden Niemiec, reszta to byli granatowi policjanci. Policjanci granatowi bardzo chętnie przyjmowali forsę. Tak że mój ojciec zgromadził pieniądze i go wykupił. Z tym że mój brat nie pamięta, mówi: „Wiem, że był taki moment, że mogłem wyjść stamtąd”. Wyszedł i wrócił ze Skaryszewskiej do domu na piechotkę. Okazało się, że ojciec zapłacił za to, oni przymykali oczy, bo policjant brał forsę. Dlatego później, podczas Powstania powiedziałem: „Kochany, te dwa dni wystarczy, siedź w domu”. − „Ale ja muszę”. − „Co ty musisz?” A w świetlicy księdza Siemca, w której żeśmy byli przed samym Powstaniem, zrobił się mały magazyn żywnościowy, bo ludzie, którzy z okolicznych młynów znosili trochę mąki, trochę kaszy. Mówię: „Wiesz co? Siedź w tym magazynie”. To jest dwa domy dalej. On był w tym magazynie prawie do końca Powstania. Z tym że później, jak już się zaczęło ostrzeliwanie Powiśla (Niemcy już zdobyli Starówkę, wzięli się za Powiśle), to on już nigdzie nie wychodził, siedział w domu.
Któregoś dnia przyszedłem (już nie pamiętam, który to był) do domu z listami z tej samej dzielnicy. Rozdałem i przyszedłem zobaczyć, jak ojciec, matka i siostra żyją, bo starszy brat Janek był w innym oddziale. Wtedy był atak Niemców. Myśmy wszyscy przeszli do piwnicy pod kościołem księdza Siemca, niedaleko. Nasz dom był już bardzo ostrzeliwany, tak że myśmy przejściami, które były wykonane, przeszli do piwnicy pod kościołem. Tam wpadli Niemcy. Miałem
prikaz, żeby zdjąć opaskę, schować i [iść] z ludnością cywilną. Tak że moja opaska… Już teraz niestety nie ma tego domu, to była zakrystia kościoła. Była cegła ruchoma, wyjąłem, włożyłem opaskę, zakryłem cegłą i stałem się cywilem. Stamtąd razem z bratem, siostrą i z matką, i z ojcem przegonili nas na plac Piłsudskiego. Tam był plac, teraz kawał chałupy stoi. Całą noc żeśmy tam spędzili. Byli też księża z zakładu Siemca, których myśmy adorowali jako ministranci. Jeden ksiądz zdjął sutannę, mówi: „Po co mnie mają szarpać?”, a drugi nie zdjął, ten starszy. Straszne było, jak go bili Niemcy, po twarzy, po wszystkim. To był ksiądz. Całą noc żeśmy siedzieli na placu. W dzień przegonili nas przez Ogród Saski, przez całą Wolską, aż do kościoła na Woli. W kościele na Woli była pierwsza selekcja, wszystkich mężczyzn starszych na prawo, kobiety z dziećmi na lewo. Żeśmy prawie całą noc przesiedzieli w kościele. Rano nas przegonili do wagonów kolejowych kolei śródmiejskiej i wywieźli do Pruszkowa.
W Pruszkowie były duże hale. Jedna hala była, w której Niemcy robili selekcję: w prawo, w lewo. Starszych zabierali na lewo, a ja byłem chłopakiem. Byłem z siostrą, matką i z ojcem. Ojciec zapuścił sobie brodę, nie golił się. Jako staruszka zostawili go na tak zwanej jedynce, a to byli chorzy, niedołężni, starzy i tak dalej. Tak że nas rozdzielili, pierwsze rozdzielenie. Mnie z moim bratem bliźniakiem, z siostrą i matką wsadzili za cztery dni do wagonu i wywieźli do Niemiec. Przejeżdżaliśmy przez Łódź. Jak już powiedziałem, gówniarze z Hitlerjugend rzucali w nas kamieniami. Przyjechaliśmy nad ranem do Wrocławia. Wrocław był po nalocie, wiedzieliśmy: tu się dom pali, tam się dom pali, tak że myśmy się bardzo cieszyli, że Anglicy im trochę dopieprzają za nas. Stamtąd później nas przewieźli, przez cały Berlin przejechaliśmy (właściwie Berlin Mitte) aż do miejscowości Falkensee, to było przedmieście Berlina, w którym były domki jednorodzinne. Była dzielnica Spandau, to był jeszcze Berlin, a dalej było Falkensee. To tak jak pod Pruszkowem. W miejscowości Falkensee były dwa obozy.
- Chciałem zapytać o jeszcze jedną rzecz dotyczącą Powstania. Pan był na Powiślu, bardzo blisko Wisły. Czy widział pan może „berlingowców”, miał pan z nimi kontakt?
„Berlingowców” widziałem, ale przed Powstaniem. Ich przywieźli. Na Oboźnej jest balustrada i oni malowali tam balustradę. Niemiecki wachman ich pilnował. Zobaczyłem jakieś szare mundurki, czapka rogatywka, nie rogatywka, bez pasów. Przeważnie to byli chłopcy, którzy zaciągali trochę, to znaczy byli z Wilna, z tamtej okolicy. Dawaliśmy im coś jeść, to nas Niemiec odganiał, ale nie strzelał. Każdy miał kanapkę, to żeśmy ich karmili. Z tym że nie wiedzieliśmy, czy to jest kamuflaż, czy to rzeczywiście są Polacy, ale mówili po polsku. To byli „berlingowcy”.
- W czasie Powstania nie miał pan z nim styczności?
Nie. Później, jak już byli coraz bliżej Pragi, był tam mały ostrzał, to wiedzieliśmy, że doszli na Pragę. A tak to nie. Koledzy z „Zośki” i „Parasola”, którzy byli później u nas w koszarach w konserwatorium… Większość kanałami przyszła, myli się, czyścili i tak dalej. Byli niesamowicie brudni. Było zorganizowane dla nich jedzenie i czyszczenie mundurów, czyszczenie broni. Pierwszy raz się przespali, bo tam jeszcze była cisza i spokój. To byli bardzo odważni chłopcy. Było kilku w moim wieku. Jeszcze był facet. Nie wiem, kim był, kiedyś był szefem banku. Miałem dyżur przy włazie przy Wareckiej, tam żeśmy ich wyciągali.
- Pan był przy tym, kiedy wychodzili?
Tak. Odprowadzałem ich.
- Pamięta pan, jak oni wychodzili stamtąd?
Tak. Raz, że światło było przede wszystkim, bo słońce świeciło. Mówią: „No, jesteśmy!”. Byli z dobrą bronią. Większość była w panterkach, dlatego że kiedyś na Woli złapali transport panterek niemieckich, tak że dużo było w nie ubranych. To było porządne wojsko. Myśmy ich przeprowadzali Ordynacką od kanału do konserwatorium. W konserwatorium dopiero się myli, jedli. Było kilka sal, na których spali, odpoczywali. A później to całe zgrupowanie gdzieś przegonili.
- Wspomniał pan o jakimś człowieku, który pracował w banku.
Tak. Miałem pierwszą miłość młodzieńczą, to była Zosia Choromańska, która była u mnie w konserwatorium, tam ją zastałem. Przylepiła się jak do tatusia, chociaż była młodsza chyba tylko rok ode mnie. Dowiedziałem się, że była z Gdańska. Miała wujka, który był bankowcem w Warszawie. Ona z Gdańska uciekła do Warszawy i w Warszawie jakiś czas była z tym wujkiem. Wujek był stary, zazdrosny idiota, jak to stary dziadek. To dziewczyna, trzymał ją w garści. Uciekła od niego, mówi: „Nie mogę znieść tego faceta, który bez przerwy za mną łazi i pilnuje mnie wszędzie”. Powstała, że tak powiem, moja pierwsza miłość. Poza tym ta dziewczyna pisała piękne wiersze, nawet gdzieś mam jej wiersze. Tak że się nią zaopiekowałem i cały czas w konserwatorium byliśmy razem. Później ją spotkałem w Pruszkowie, razem z wujaszkiem. Dwa dni później ją zagarnęli. Później byłem z nią w wagonie razem, we Wrocławiu w obozie przejściowym. Wujek starszy facet, to go przeganiali. Byliśmy później razem w Falkensee (w Berlinie) w obozie. Z tym że było tak, że był jeden mały obóz po polskich jeńcach i ona została w tym małym obozie. Ja byłem w większym obozie. Był pięćset metrów obóz od obozu, ale ponieważ był zamknięty, to nie można było się… Ale później było luźniej, mogliśmy czas wolny… Czasu wolnego prawie nie było. Było duże jezioro Falkensee, była piękna pogoda, żeśmy wychodzili na spacery, żeby zwiedzić okolicę. Żeśmy na piechotę cały Berlin przeszli z bratem. Tam się z nią spotykałem.
- Można było swobodnie wyjść z obozu?
Można było wyjść, z tym że mieliśmy przepustkę do pracy, tak że pokazaliśmy, że do pracy, a było akurat wolne wtedy. Żeśmy pracowali po dwanaście godzin i więcej na torach. Wtedy się z nią spotykałem. Później, jak już przyszło wyzwolenie, tamten obóz wcześniej wyzwolili, a nasz później.
- Jak wyglądało wyzwolenie? To było blisko Berlina, to dosyć ciekawe.
Było tak: ostatnie dwa dni właściwie już nie chodziłem do pracy, mimo że miałem przepustkę, dlatego że robotnik torowy musiał być (bo naprawiałem tory). Anglicy, Amerykanie rozpieprzali te tory. Tory nie były skręcane, tylko spawane. Nie było pałąku, tylko była tak zwana „sztrampfszyna”, czyli szyna, na której jeździła łapa. Tam był plus, tu ujemny. Trzeba było uważać, przechodząc przez tę szynę, bo człowieka mogło zatrząść. Były częste naloty na tory kolejowe, Anglicy przeważnie rozwalali te tory. Był podział, w dzień przylatywali Amerykanie, w nocy Anglicy, a później odwrotnie. Poza tym pracowaliśmy w tak zwanym
Bahnmeisterei.
Bahnmeisterei to jest budka, w której pracowali pracownicy z danego odcinka. To było na stacji Spandau, to jest dzielnica Berlina. Myśmy na tym Berlin Spandau
Bahnmeisterei fünfunddreißig pracowali jako torowi robotnicy. Z tym że różnie było, bo nawet dwa tygodnie jeździłem w lokomotywie, która przepychała wagony i wrzucała węgiel. To trzeba umieć. Z przodu się lekko rzuciło, to węgiel wpadał zaraz za drzwiczkami. Trzeba było machnąć, żeby poleciał dalej. Wszystkiego człowiek się musiał nauczyć. Tak że wykorzystywali nas jako robotników kolejowych. Tam pracowali z nami Niemcy ze szkoły kolejowej, chłopcy w naszym wieku, którzy się [z nami] całkiem dobrze dogadywali.
- Jak ci młodzi Niemcy byli nastawieni do tej wojny?
Jeden był taki, który w ogóle do nas się nie odzywał, a tamci to normalnie, jak chłopaki. Ciekawi byli, jak wygląda Warszawa, czy jest bardzo wielka, większa od Berlina (co było nieprawdą), że są cztery lotniska, a nie jedno. W Niemczech były cztery, ale człowiek bajerować musiał. Poza tym człowiek sobie przypomniał dobrze język niemiecki. Żeśmy kaleczyli naturalnie, wielu słów człowiek nie pamiętał, nie wiedział. W rozmowie z nimi to byli całkiem przyzwoici chłopcy. Z zawodówki byli, to była zawodowa szkoła kolejarska i w ramach praktyki pracowali na torach razem z nami.
Niedaleko było bardzo ciekawe miejsce. Tam, gdzie
Bahnmeisterei (nasza siedziba) była, gdzie pracowaliśmy, po lewej stronie był „Hermann Stahlwerke”, ogromna fabryka, gdzie robili czołgi, działa i tak dalej. Po drugiej stronie były duże koszary szkoleniowe SS. Trochę dalej był obóz jeniecki dla żołnierzy rosyjskich. Żal mi było patrzeć na tych ludzi, jak chodzą po drutach głodni, ledwo włócząc nogami. Strasznie ich traktowali. Oprócz tego była cała dyrekcja, tak że jak tam Anglicy przylecieli, to jak w kaczy kuper: każdy cel był dobry. Dalej był Siemensstadt, ogromna fabryka po której jeździły tramwaje fabryczne, żeby przewozić z jednego działu do drugiego. To ogromny zakład. Tak że jak przylatywali, to rzucali jak w kaczy kuper. Każdy cel był dobry. Schron mieliśmy wielkości tramwaju, był nie za głęboko pod ziemią, tak że jak był nalot, to wszystko się huśtało. Jeszcze by wyleciało do góry.
Różnie było, był taki czas, że był akurat nalot i przyjechał transport z dziećmi niemieckimi, które z naszych terenów obecnych wywozili do Reichu, do Niemiec. To były dwa wagony z dziećmi od malutkich do siedmiolatków. Wiem, że podczas nalotu oni przeszli do naszego schronu, który był malutki, dwa pokoje z kuchnią było. Dzieci się tuliły, bo słyszały świst bomb. Trzymałem jednego dzieciaka, drugiego. Przecież to było dziecko. Mówił:
Mutt! Jak człowiek słyszał, łzy się kręciły. Byłem przez nich prześladowany, ale to były niewinne dzieci. Tak że różnie się tam zdarzało.
Mieliśmy tak zwanego
Rotenmeister – majster, który pilnował nas przy pracy, który był kawał cholery, jakiś hitlerowiec, który bez przerwy na nas burczał. W ogóle nie było mowy, żeby przerwać, tylko robić bez przerwy, podbijać szyny. Był taki moment, że tam byliśmy jakiś czas, spinaliśmy wagony, bo wagony towarowe się zjeżdżały, trzeba było spiąć i szykować cały zestaw wagonów. Człowiek tego nie umiał, byłem młody chłopak. On miał wajchę, którą wagony rozpinał. Jakiś wagon się nie zapiął, ale to nie my, tylko jakiś Niemiec to robił. On wskoczył, żeby zapiąć ten wagon. Lokomotywa dobijała, żeby zderzaki się wgniotły. Wtedy można było hak zarzucić, bo tak się nie zarzuci. To jest ciężki hak, ze sześćdziesiąt, siedemdziesiąt kilo chyba ważył.
Rotenmeister wskoczył, żeby zarzucić, i go zderzak trzasnął, tak że on poszedł do szpitala. I od tej pory to był [świetny] facet. Musiał dostać po dupie, jak to się mówi.
Były różne fakty. Jechali Niemcy z frontu zachodniego na wschodni, przewozili wojsko. Cały transport czasami czekał na lokomotywę na naszej stacji i ci Niemcy siedzieli, popalali papieroski. W pewnym momencie jakiś chyba oficer niemiecki rzucił nam dużą teczkę. Co to jest? On rzucił i cały transport ruszył, ta teczka została. Później zobaczyliśmy: była czekolada, były jakieś papierosy, które nas nie interesowały, jakieś listy do żony. On widocznie chciał zwiać, bo z frontu zachodniego wieźli ich na [wschodni] front. Jak myśmy z nimi rozmawiali, to mówili że ten front to jest koniec z nimi. Na zachodzie się z nimi obchodzili normalnie, a na wschodzie to… Tak że takie zdarzenia też były.
Poza tym byliśmy w Falkensee, kiedyś żeśmy wyszliśmy na spacer nad jezioro z moją Zosią Romańską. Były cztery dziewczyny, nas było czterech chłopaków. Żeśmy się przeszli i spotkaliśmy trzech niemieckich żołnierzy w mundurach. Jeden był z jakiejś brygady pancernej, a dwóch z Wehrmachtu. Ten pancerniak do nas (myśmy się bali): „Idziecie na spacer?”. Mówię: „Tak. A skąd pan zna [polski]?”. − „Jestem z Gdańska”. Chłopak, który był pancerniakiem z Gdańska. Z tym że on był pewnie Niemcem z Gdańska. Mówi: „Idźcie. Niedługo się wszystko skończy”.
- Niemcy sobie zdawali sprawę z tego, że to jest koniec wojny?
Tak. On był w wojskach pancernych. Mówię: „Jak się skończy?”. − „Tak się skończy”. Pokazał się, że się poddadzą. Tak że człowiek różnych ludzi spotykał. Spotkaliśmy na przykład… Zrobił się mróz piekielny, było zimno, a myśmy w krótkich spodniach wyszli z Powstania. Później nam przydzielali ubrania, chyba były z obozu koncentracyjnego. Dostałem płaszcz niemiecki, to był kolejarski płaszcz. Mój brat dostał płaszcz gumowany, fajny, elegancki. Oprócz tego były czapki. Dostałem czapkę kolejarską, która była o cztery numery za duża na mnie. Tak że musiałem przeciąć, siostra mi pomogła zeszyć i miałem czapkę. Mało tego, jeszcze był taki porządek, że żeśmy pensję dostawali, dwadzieścia parę marek. Nie wiem, to był cud, ale widocznie
Ordnung muss sein, tak że trzeba było wypłacać, dostawaliśmy. Za to nic nie można było kupić właściwie, ale było. Tak że nie byliśmy, chwała Bogu, w obozie koncentracyjnym. To był obóz pracy. U nas dwa baraki były takie, z których regularnie codziennie wychodzili do pracy w fabryce zbrojeniowej czy innej. Poza tym tam, gdzie myśmy byli, były na przykład dwa baraki, w których były same Ukrainki, żadnego chłopa. Były z dziećmi niektóre. Jak był ładny wieczór, to takiej dumki ukraińskiej w życiu nie słyszałem, tak pięknie śpiewały. Były też i takie obrazy. Były straszne bombardowania, nieludzkie traktowanie, ale i takie obrazki też były. To była dzielnica willowa, tak że tam mieszkali nie zwykli szmondacy, tylko lepsi Niemcy, których stać było na mieszkania, na dom. Tak że później, jak Rosjanie przyszli, to żeśmy się przeszli po tych domkach. Gdyby nie to, to by człowiek z głodu umarł. Ale mój brat (który był dobrze zorganizowany) i ja znaleźliśmy dużo różnego jedzenia, suchary. Oni pouciekali z tych willi, dlatego że się bali strasznie Rosjan.
- Jak wyglądało wyzwolenie?
Wyzwolenie było takie, że najpierw był krótki obstrzał artyleryjski.
- Już było wiadomo, że idą wojska alianckie?
Nie. Wojska alianckie czy Anglicy (jak się później dowiedziałem) były sześć kilometrów od nas. Lepiej by było, żeby oni przyszli. Była strzelanina, karabiny maszynowe: pach, pach, pach! W pewnym momencie patrzę, że niemieccy żołnierze uciekają w stronę Neuhausen [?]. Karabin w ręku, wieją jak cholera. Przez obóz przelecieli. Za chwilę weszło dwóch ruskich:
Wy swabodne! A pijany jak cholera jeden i drugi. Pepesza na szyi, postrzelał w górę i leciał dalej. To byli tacy ludzie. Jakie
swobodne, jak widzę jeszcze pięty niemieckich żołnierzy, którzy uciekali? Tak się zrobiło wyzwolenie. Później przyszła większa grupa żołnierzy radzieckich, potem przyszedł komisarz (mówili na niego komisarz) w szynelu. To był kawał cholery. Zaczął mieszać: „A ty kto, a ty skąd?”. Zaczął się nas pytać. Ludzie wylegli, bo już nie było strzelaniny, Niemcy zwiali daleko, było słychać tylko kanonadę. Człowiek musiał się rozejrzeć, żeby coś skombinować do jedzenia. Obóz przestał funkcjonować. Komisarz, który mi się bardzo nie podobał, zaczął mówić: „A wy skąd?
Damoj! Idźcie do domu”. − „Jak?” –
Pieszkom. Nie było jak.
Za dwa dni w tym obozie zaczęliśmy organizować coś do jedzenia, żeby iść gdzieś. Człowiek wiedział z mapy, że trzeba iść na wschód. Z moim bratem bliźniakiem zobaczyliśmy, że jest za obozem rozbity wóz konny z dwoma dyszlami. Całego wozu nie weźmiemy, bo nie mamy koni, ale przód na dwóch kołach nadaje się jako dobra przyczepa do wiezienia. Myśmy to przyciągnęli do obozu. Wzięliśmy jeden stół obozowy do góry nogami, nogi żeśmy odwalili w cholerę (dwie nogi zostały chyba), żeśmy to przybili i był wóz tak jak trza. Dwa dyszle, za które można było ciągnąć dwa dyszle jednokonne. Tam żeśmy cały dobytek, który mieliśmy… Brat zorganizował niewielką torbę cukru z kuchni obozowej, ja znalazłem trochę kaszy i duże pudło margaryny. Później pudełko margaryny wymieniałem na inne rzeczy. Jeden wziął puszki, drugi – co tam było, tak że to był handel wymienny. Żeśmy tak uzbrojeni pojechali. Jako kolejarze jeździliśmy po rejonie Niemiec i znaliśmy Berlin. Była taka organizacja, że na przykład jak tory rozwalili, to podkładki były w jednym miejscu elegancko ułożone, śruby w innym miejscu i tak zwane złącza jeszcze w innym miejscu. Był porządek niemiecki. Tylko gówno prawda, bo powinno być tego trochę, tego trochę, razem. Ponieważ z naszym
Bahnmeisterem jeździli, to wiedzieliśmy, gdzie co jest, tak że znaliśmy już trochę Berlin. Wiedzieliśmy, że trzeba jechać w stronę Oranienburga. Wyruszyliśmy, z tym że to była droga w nieznane, jak to się mówi. Potem, na jakiś drugi dzień… Kierowaliśmy się w stronę Odry, bo nam powiedzieli, że Odra to jest Polska.
- Panowie szli z tym wózkiem?
Było różnie, było trochę Francuzów, z różnych obozów ludzie szli. Myśmy szli: ja, mój brat bliźniak, siostra i matka, cztery osoby.
- Na piechotę się przemieszczaliście?
Na piechotę. Wyszliśmy z Berlina. Trochę dalej i później, jakieś pięćdziesiąt kilometrów za Berlinem doszliśmy do miejscowości (wiocha taka), w której – patrzymy – jest domek. Trzeba się gdzieś przespać, bo przecież będzie gołe niebo. Koło domku siedzi w kółku ośmiu albo dwunastu rosyjskich żołnierzy. Okazało się, że to są „kałmucy”, czyli to nie byli Rosjanie. Siedzieli tam, robili sobie
czaj, herbatkę. Obok był kawał cielaka, którego ustrzelili, na patyku na ognisku piekli. „A wy kto?” − „A my Polacy”. − „A, to siadajcie”. − „Nie, musimy iść”. − „A to idźcie tam, dom jest wolny. Niemcy zwiali z tego domu. Jesteście głodni?” − „Tak”. Wziął kawałek [mięsa], urżnął, na ognisku upiekł. Mieliśmy pierwsze, dobre mięso do jedzenia. Wieczorem zniknęli, myśmy zostali sami w tym domku. Domek poniemiecki. Człowiek był głodny i zmęczony, zasnęliśmy. W nocy zaczęła się strzelanina. Okazało się, że jakiś niemiecki oddział wracał czy chciał się przebić do Berlina przez tę miejscowość. Widzieliśmy przez okna zasłonięte (bo Niemcy zasłaniali), że przejechał jeden samochód pancerny, drugi, trzeci. Jak tu wpadną, to nas zarżną, tym bardziej że jesteśmy w niemieckim domu, nie ma żadnego lokatora. Ale oni przejechali. Tuż za nimi zaraz leciały radzieckie czołgi, gonili ich po prostu. Rano myśmy przeczekali do świtu. Zrobiła się cisza i spokój, idziemy dalej. Spakowaliśmy nasz wózek i żeśmy wyszli. Bardzo dużo Niemców leżało po rowach. To było SS „Herman Göring”, taki oddział. Piękni, młodzi chłopcy. Jeden czołg niemiecki się palił, dalej samochód, w którym mieli prowiant. Wszystko było spalone. Myśmy stamtąd wyszli, chwała Bogu. Szliśmy w kierunku Odry. To długo by opowiadać.
- Co było dalej? Szli państwo w kierunku Odry?
Doszliśmy właściwie do Odry. Był most pontonowy, przez który nie wszystkich puszczali. Przed nami jakiś obóz był Francuzów, z tym że to nie byli żołnierze, tylko tacy, którzy pracowali w Niemczech. Bardzo dużo Francuzów pracowało w niemieckich fabrykach broni. Tak że Francuzi byli różni, masa Francuzów. Przyszli do faceta, który pilnował, żeby ich przepuścił. Zrobili małą awanturę. „Jedźcie w cholerę!” Żeśmy przejechali przez Odrę, a po drugiej stronie Odry przeszliśmy do takiej miejscowości i tam spotkaliśmy Rosjankę, która była z małym dzieckiem. Właściwie to chyba była Ukrainka. Mówi do nas, czy pomożemy. „W czym?” − „Mam tu wóz i dwa konie, a mam dziecko, boję się koni”. − „Skąd?” − „A dał mi jeden”. Komisarze wszystko dawali, ich święta wola. To była dość fajna, duża babka, z małym dzieckiem przy piersi. W życiu konia nie prowadziłem. Były dwa wielkie konie, to był duży wóz dwukonny. Ona mówi: „Ten koń jest ślepy, ten drugi to go prowadzi”. Rzeczywiście, koń miał białka na wierzchu. Ale chyba dobrze widział, tylko wyglądał jak ślepy. Żeśmy się załadowali na wóz, [nasz] wózek też żeśmy załadowali. Kawał drogi, prawie do Kostrzynia żeśmy dojechali z tą Ukrainką. Z tym że sto razy nam chcieli zabierać… Do Polski dojechaliśmy, do miejscowości Krzyż. Tam już zaczęły jeździć pociągi.
Tak. Tam już jeździły pociągi. Były wagony przeważnie towarowe, osobowych nie było. Żeśmy się dowiedzieli od kolejarza, że jest pociąg, który wiezie skóry z Niemiec w rejon warszawski. To był tak zwany wagon odkryty, bez budy, tylko lora tak zwana. „Jak chcecie, to jedźcie”. Z wózka żeśmy koła dwa wywalili, dyszle też. „A w wagonie?” − „Nie, nie wolno tam wchodzić”. Miedzy wagonami są zderzaki, na zderzakach żeśmy zamocowali cały stół, na którym postanowiliśmy jechać. Na zderzaku okrakiem siostra z matką nie będzie jechać. Zrobiliśmy takie siedzenie i na stole żeśmy przejechali dobre parę kilometrów, do następnej stacji. Pociąg się zatrzymał. Mój brat patrzy do góry, mówi: „Po cholerę my tu jedziemy? Przecież na górze są wyprawione skóry cielęce, przecież można jak basza turecki spać na futrze”. Myśmy weszli na górę. Chwała Bogu, że burty były dość wysokie, tak że myśmy tam leżeli, nikt nas nie widział. Na tych skórach żeśmy przejechali prawie że do Łodzi.
Ten pociąg jeździł różnymi krętymi drogami i dojechaliśmy do Łodzi Fabrycznej. Pierwsza klasa, w porządku! Przecież nasz ojciec był łodzianinem, miał rodzinę w Łodzi. Żeśmy się zgramolili z pociągu. Moja matka nami się opiekowała, mówiła po polsku, ale… Tak że siostra wybrała się przez Widzew, złapała jakiś tramwaj, który chodził na Widzew. Pamiętam, że w tramwaju były zamykane drzwi. Pojechała do centrum. A żeśmy dostali od ciotki list w obozie z adresem. Pojechała tam. Okazuje się, że na Chojnach [ciotka] mieszka, ma swój domek. Tam [siostra] pojechała i znalazła ojca, który przyjechał z obozu. Był w przejściowym obozie w Teresinie. Przyjechał do Łodzi, bo już wtedy była wyzwolona Łódź. [Siostra] znalazła ojca i przyjechała razem z ojcem do nas na stację, na Widzew. Ojciec nas zabrał i to, co mieliśmy, dobytek drobny. Żeśmy przyjechali na Chojny tramwajem, bezpłatnie. Z tym że Chojny dochodziły tylko do mostu (był most kolejowy), dalej nie chodziły. Stamtąd
pieszkom, bo to niedaleko było. Ciotka mieszkała w domku, który sobie wybudowali. Byliśmy całą noc w tym domku, dali nam jeść i pić. Raj na ziemi. [Ciotka] mówi: „Wiesz, tu na działce jest domek ogrodniczy kuzyna. Jego nie ma, to śpijcie sobie w tym domku”. Rzeczywiście był domek, pokój, goła podłoga, nic nie ma w ogóle. Ale nam dała jakieś koce, żeśmy spali w tym domku. Już było fajnie, nikt nie strzelał, wodę konewką trzeba było przynosić. Ciotka nas nakarmiła. Żeśmy w tym domku mieszkali prawie dwa miesiące, na tej gołej podłodze. Ale już był raj, nikt nie strzelał. Ojciec zarabiał pieniądze, już naprawiał maszyny. Jeszcze niektóre zakłady pracowały. Jak żeśmy z bratem poszli na miasto zobaczyć: „Jezus Maria, tu wcale wojny nie było!”. Piotrowska stoi, sklepy otwarte, latarnie się palą. Gdzie myśmy się znaleźli? Paryż! Ojciec później się postarał o mieszkanie. Na Lipowej było wolne lokum. Okazało się, że była masarnia mięsna. Facet mówi: „Jest pokój na górze, możecie tam zamieszkać”. Trzeba było [mieć] przydział. Blokowy dał nam przydział, myśmy tam mieszkali. Też była goła podłoga. Mało tego: nie było podłogi, bo podłogę zerwali na opał, tak że gwoździe wystawały. Jak parkiet się wyrwie, to pod spodem są gwoździe. Tak że gwoździe żeśmy usuwali. Pomalutku ojciec zaczął zarabiać, kupił jedno łóżko, drugie łóżko. Był stół, były krzesła, bo mojego ojca ciotki mąż był dobrym stolarzem meblowym, tak że przywieźli nam krzesła. Raj, nie umierać! Było co zjeść, sklepy pootwierane. Co prawda nie było bananów czy innych, ale było. Były piekarnie, piekły chleb. Normalne życie się zaczęło.
- Czyli Łódź w porównaniu z Warszawą była niezniszczona?
W Warszawie wszystko było rozchrzanione. Zaczęliśmy żyć normalnie. Trzeba było iść do szkoły, szkołę skończyć, bo przecież byliśmy dopiero po gimnazjum handlowym, a tutaj już były ogólniaki, były normalne szkoły. Z tym że nie patrzyli na wiek, czy człowiek do pierwszej klasy, do drugiej. Tak że zaczęliśmy od pierwszej klasy gimnazjalnej z bratem.
- Czemu pan i pana rodzina nie wróciliście do Warszawy? Z tego względu, że w Łodzi była wasza rodzina? Z tego względu, że Warszawa była zniszczona?
Jak żeśmy wychodzili z Warszawy, to była strasznie spalona. Browarna, Topiel, cała dzielnica. Żeśmy przechodzili przez zgliszcza. Jak nas gnali do obozu na Woli, to cała droga to były popalone domy. Rzadko który domek stał jako tako. Tak samo przecież i w nasz dom też walili. Poza tym żeśmy się dowiedzieli w Łodzi od ludzi, którzy jeździli na szaber do Warszawy, tacy cwaniacy, że cała Warszawa została rozkradziona przez Niemców i przez szabrowników, którzy przychodzili. Czasami dom był zwalony do pierwszego piętra, od pierwszego piętra były mieszkania, wszystko. A Łódź się na tyle dorobiła, że jak Niemcy uciekali z Łodzi (ci, którzy zajęli budynki na ulicy Piotrkowskiej czy na innej) to zostawiali nawet niedokończoną zupę na stole, tak zwiewali. Tak że ludzie niektórzy, łodzianie (bo dzielnica polska była na Chojnach, a Bałuty były zamienione na getto), masę osób się obłowiło. Zaczęliśmy w Łodzi egzystować, poszliśmy do szkoły, do gimnazjum od początku. Ojca żeśmy znaleźli, rodzina prawie w komplecie. Nie wiedzieliśmy tylko, co jest z Jaśkiem, starszym bratem. Później siostra wysyłała pisma do Czerwonego Krzyża, bo jedyny kontakt z zachodem był przez Czerwony Krzyż. Po wielu miesiącach dostaliśmy odpowiedź, że Jasiek jest w angielskim obozie w Mühlbergu, że tam wstąpił do wojska, że jedzie do Okinawy, bo wtedy brali Polaków do służby wartowniczej. Okazało się, że do Okinawy nie pojechał, jak się dowiedział, że jesteśmy i żyjemy w Łodzi, rzucił tę całą Okinawę i wrócił do nas. Po półtora roku żeśmy się dowiedzieli. Tak żeśmy się zeszli razem.
- Czy od razu po wojnie pan się ujawnił, że brał pan udział w Powstaniu Warszawskim?
Nie.
Ujawniłem się, kiedy rzeczywiście już zaczęła działać komenda warszawska. Często byłem w Warszawie. Mój brat Jasiek miał narzeczoną na Saskiej Kępie, która miała swój dom. Nic się jej nie stało, też była w konspiracji. Tak że wrócił do niej i później mieszkał w Warszawie u niej. To był bardzo przyzwoity dom, fajny. Kolegów żeśmy spotkali, mówią: „Kochani, co wy tak? Przecież się można normalnie ujawnić, wszystko w porządku”. Poszliśmy, w budynku YMCA w Warszawie był punkt informacyjny, żeśmy się dowiedzieli. „Jaki pseudonim, oddział?” Okazało się, że dużo się zgłosiło. Myśmy się też zgłosili. Wtedy już nie szarpali człowieka, jeśli nie był w żadnej bandzie, był czysty.
- Nie miał pan później żadnych problemów z tego powodu, że pan się ujawnił?
Żadnych problemów. Mogłem powiedzieć normalnie, że tam byłem. Spotkałem kolegów, była pierwsza rocznica Powstania Warszawskiego, trochę się ludzi zebrało. Niektórzy się bali, niektórzy się nie bali. Później dostałem jeden medal, drugi medal, trzeci medal. Mam w przedpokoju.
Łódź, 14 grudnia 2011 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła