Janusz Krasicki
Nazywam się Janusz Krasicki, urodzony i zamieszkały w Warszawie. Powstanie przeżyłem jako dwunastoletni chłopiec.
- Chciałam pana zapytać o rodzinę, o wychowanie, o to, co robili pana rodzice?
Moja matka pochodzi z rodziny Bąkowskich. Jej dziadkiem był Henryk Bąkowski urodzony w majątku Kraśnica, to był duży majątek Jaxa-Bąkowskich. Bąkowscy mieli dwanaścioro dzieci, ja jestem potomkiem jednej z tych osób z dwanaściorga rodzeństwa. Natomiast jeżeli chodzi od strony ojca, dziadek mój, Stanisław Krasicki, miał majątek Krynica koło Kamienia Koszyrskiego, na terenach zabużańskich. Mój ojciec i stryj Józef, którzy zresztą nie byli urodzeni w tym majątku, tylko na Wołyniu, dalej jeszcze, ale w czasie I wojny światowej trafili do stancji prowadzonej w Warszawie przez moją babkę Michalinę Ulanicką. Babcia prowadziła stancję dla uczniów szkół warszawskich i tam ci dwaj bracia zamieszkali chyba na dwa czy trzy lata i poznali tam właśnie moją mamę. Ta stancja była na ulicy Kopernika. Potem po śmierci mojego dziadka Jana Ulanickiego, musieli troszeczkę przestawić się na skromniejsze życie, przeprowadzili się na ulicę Natolińską koło placu Zbawiciela. Od 1922 roku mieszkała właśnie moja rodzina na ulicy Natolińskiej, [w 1926 roku moi rodzice pobrali się] i w 1932 roku urodziłem się, kiedy właśnie tam rodzina mieszkała. Tak że na Natolińskiej mieszkałem do Powstania, do wyjścia właściwie, można powiedzieć do zakończenia Powstania.
- Czym się zajmowali pana rodzice?
Właściwie plany mojego ojca były takie, że po ślubie, w roku 1926, mieli się przenieść do tego majątku Krynica i tam prowadzić gospodarstwo według własnego uznania. Ponieważ mój ojciec był od początku związany z lotnictwem, bo w 1920 roku walczył z bolszewikami jako pilot 6. Eskadry Wywiadowczej na froncie lwowskim, miał doświadczenia lotnicze. Nawet trafiłem niedawno na jego artykuły pisane w latach dwudziestych. Jeden z tych artykułów poświęcony był budowie lotnisk na kresach. Ojciec miał takie plany, że po osiedleniu się w Krynicy rozwinie tam sadownictwo, zbuduje lotnisko i będzie owoce woził samolotami do Polski centralnej. Niestety okazało się, kiedy rodzice po ślubie pojechali do tej Krynicy w roku 1926, że mój dziadek, który wtedy jeszcze żył, był człowiekiem trudnym we współżyciu i właściwie nie pozwolił synom, czyli mojemu ojcu i stryjowi, wtrącać się do gospodarki. Wtedy rodzice zrozumieli, że niewiele tam zdołają zdziałać. Wrócili do Warszawy w roku 1927 i podjęli pracę. Moja mama pracowała już do wojny w takiej firmie farmaceutycznej, która mieściła się na placu Żelaznej Bramy. To była francuska firma. Natomiast mój ojciec pracował od 1929 roku czy 1928, w Departamencie Lotnictwa Cywilnego w Ministerstwie Komunikacji. Czyli też miał cały czas do wojny również do czynienia z lotnictwem. A w roku 1939 został zmobilizowany już do służby czynnej.
- Jeszcze zanim przejdziemy do 1939 roku, chciałam pana zapytać o wychowanie, bo pan wspominał o tym, że ojciec brał udział w walkach z bolszewikami. Czy w domu rodzinnym był nacisk na patriotyzm, były rozmowy o patriotyzmie? Czy rodzice polecali panu jakieś książki?
Patriotyzm na pewno był bardzo pielęgnowany w mojej rodzinie, nie tylko przez rodziców, ale i przez moją babkę, której ojciec, Henryk [Bąkowski], był powstańcem styczniowym. Tak że już jakieś tradycje z tego wyniosłem. Ale naturalnie myślę, że byłem za mały, bo kiedy wojna się zaczęła, miałem lat siedem, a podkreślić trzeba, że od 1939 roku mojego ojca już nie było, bo był potem w niewoli sowieckiej i został zamordowany w Charkowie jako jeniec Starobielska, więc właściwie byłem przez całą okupację, w tych latach kiedy mogłem już coś więcej zrozumieć, właściwie byłem tylko z mamą i z babcią. Ale na pewno u nas dużo było pamiątek najrozmaitszych związanych z historią w ogóle. Biblioteka historyczna była ogromna. Tak że od tej strony na pewno wychowanie jakieś takie wyniosłem z domu, na pewno… Nie sądzę, żeby się mówiło specjalnie o tych rzeczach, ale atmosfera była stworzona taka, która sprzyjała takim postawom.
Nie, mam siostrę o cztery lata ode mnie młodszą, urodzoną w 1936 roku. Niestety już nie żyje.
- Proszę opowiedzieć teraz o 1 września 1939 roku. Czy pamięta pan, co wtedy pan robił?
Kilka ostatnich dni wakacji… W 1936 roku wakacje spędziłem w [naszym majątku Krynica]. W 1937 w Baniosze, w 1938 w Milanówku, a w 1939 roku w Michalinie. Wtedy był taki zwyczaj, że wynajmowało się całą willę, to było akurat w Michalinie. Świdermajer, drewniana willa, którą się wynajmowało pustą, pusty pokój. W związku z tym wszystkie sprzęty, całe wyposażenie potrzebne na wakacjach, było przywożone z domu. To znaczy jechał wóz, w którym się pakowało łóżka, sienniki, materace, całe wyposażenie kuchenne. Wszystko się zabierało ze sobą. Ta willa była położona między Michalinem a Józefowem, mniej więcej w połowie drogi. Z tym że rodzice, którzy nie mogli przez całe dwa miesiące być z nami na wakacjach, mieli tylko część urlopu, wtedy dojeżdżali do pracy do Warszawy, jeździli kolejką elektryczną i dojeżdżali… W Michalinie wysiadali z pociągu i szli piechotą.
Tak się złożyło, że widocznie mój ojciec, który już był zmobilizowany, jak wspomniałem, do wojska w 1939 roku, jednak widocznie wybuchu wojny nie przeczuwał, bo 1 września byliśmy jeszcze w tym Michalinie. W godzinach porannych ojciec przyjechał samochodem po nas. Nie wiem, skąd wydostał ten samochód, czy z ministerstwa, w którym pracował, czy z innego źródła. Tym samochodem mieliśmy wrócić 1 września do Warszawy. Tymczasem tak się złożyło, że jakoś się w tym Michalinie pogubiliśmy, nie wiem dlaczego. Rodzice zostali z moją siostrą i z babcią, i z mamą… To znaczy nie z moją siostrą, właśnie z mamą i z babcią w tej willi. A ja z moją siostrą i z kierowcą utknęliśmy koło stacji w Józefowie. II wojna światowa zaczęła się dla mnie właśnie w Józefowie i to w sposób bardzo głośny i wybuchowy, bo kiedy staliśmy przy stacji kolejowej, siedziałem z siostrą i nianią jeszcze w tym samochodzie, nadleciał niemiecki samolot i na tory przy stacji zrzucił bombę. To była pierwsza bomba, od razu tak blisko mnie, 1 września 1939 roku około godziny, nie wiem, ósmej czy dziewiątej. Potem chyba, sądzę, że przez całą wojnę nigdy już tak blisko wybuchu bomby nie miałem. Oczywiście trudno powiedzieć, że się wtedy przestraszyłem, bo to było zjawisko zupełnie dla mnie obce. Ten tor został uszkodzony i kiedy jakieś dwie godziny potem się w końcu znaleźliśmy wszyscy w tym Michalinie i wyruszyliśmy przez przejazd kolejowy w Józefowie do Warszawy, to właśnie trwała naprawa torów. To była chyba nitka torów od Warszawy w stronę Otwocka i ten tor był właśnie naprawiony, bo to w końcu była ważna magistrala kolejowa. Kiedy jechaliśmy Wałem Miedzeszyńskim, to na Wale Miedzeszyńskim wyprzedziliśmy ten wóz, wiozący do Warszawy nasz dobytek z tej willi w Michalinie. Przyjechaliśmy do domu.
Trzy dni później, chyba 3 września po raz ostatni widziałem ojca, który już odchodził ze swoją jednostką z Warszawy. Mój ojciec był dowódcą, był w stopniu kapitana, był dowódcą kompanii lotniskowej, która w 1. pułku lotniczym była mobilizowana dla lotnictwa Armii „Karpaty”. Jednak potem się dopiero okazało, że nie zdołał w toku działań wojennych dotrzeć do tej Armii Karpaty, która działała na południu i wraz z tą jednostką przypuszczalnie dostał się do niewoli sowieckiej w rejonie Trembowli, a właściwie na zachód od Trembowli, w rejonie Darachowa. Musiało to być siedemnastego lub osiemnastego września. Specjalnie szperając, szukając dokumentów przydziału mojego ojca w kampanii wrześniowej, byłem w roku 1999 w archiwum [Instytutu i] Muzeum Generała Sikorskiego w Londynie i znalazłem odręcznie pisany meldunek mojego ojca z 11 września, z trasy jego marszu na wschód, w stronę granicy polsko-sowieckiej. Tak że potem wiedzieliśmy z tego tytułu, że ojciec jest w niewoli i potem dalsze sprawy. W 1939 roku ojca od 3 września już nie było.
Myśmy mieszkali na Natolińskiej, to był dom trzypiętrowy, a myśmy mieszkali na ostatnim piętrze, trzecim. Była obawa, że mieszkanie tak wysoko w starym domu nie jest bezpieczne przy tych bombardowaniach i w związku z tym moja ciotka, która mieszkała na rogu Koszykowej i alei [Przyjaciół], w bardzo nowoczesnym domu, który do tej pory stoi, ocalał, zaproponowała, żebyśmy się przenieśli w aleję Przyjaciół, na rogu Koszykowej. W tym domu spędziliśmy kilka dni albo tygodni, bo nawet dokładnie nie pamiętam kiedy. W każdym razie właśnie w tym domu, a właściwie w sąsiadującej z tym domem bramie, przeżyłem największe bombardowanie Warszawy, 25 września. Pamiętam, że wtedy się potwornie bałem w czasie tego bombardowania. Były dwie koncepcje, jak się chronić w przypadku bombardowania. Jedni byli za tym, że trzeba się schronić w piwnicy. Ale ponieważ w piwnicy groziło zasypanie, więc druga szkoła mówiła, że lepiej ustawić się tak, gdzie łatwiej się w razie czego ewakuować. W tym przypadku zwyciężyła widocznie ta druga koncepcja, bo myśmy przeżyli to najstraszniejsze bombardowanie w tej bramie, to jest Koszykowa 14. Ile razy tamtędy przechodzę teraz, to pamiętam jak w tej bramie, która teraz jest oczywiście zamknięta, jak wszystkie bramy z domofonem, ale że w tej bramie przeżyłem to okropne bombardowanie. Właśnie wtedy się potwornie bałem.
Kiedy po kapitulacji Warszawy 28 września wróciliśmy do naszego domu na Natolińską, zaczęło się takie normalne okupacyjne życie. Pamiętam, że z wyżywieniem było wtedy krucho. Wiem, że się wyprawiliśmy w rejon Dworca Południowego kolejki grójeckiej. To jest mniej więcej tam, gdzie teraz jest metro Wilanowska, bo nie wiem, czy kolejka do Warszawy… Pewnie jeszcze nie dochodziła wtedy, na początku października 1939 roku, ale w każdym razie tam się koncentrowało życie handlowe i można było kupić jakieś produkty. Pamiętam, że jakaś kobieta miała mleko, a myśmy z kolei nie mieli naczynia, żeby to mleko kupić. No i potem zaczęło się jakieś normalne okupacyjne życie. Z tym że oczywiście najpierw to był cały czas niepokój o ojca, od którego nie było żadnych wiadomości, aż do końca października. Mama usiłowała różnymi kanałami dowiedzieć się o losy ojca. Na razie nie było wiadomo nic.
- Czy byli państwo tylko z mamą, czy jeszcze była z wami babcia?
Była babcia, oczywiście była babcia właśnie, moja siostra i moja mama, ta czwórka.
- A jak siostra to znosiła? Bo była malutka.
Siostra miała wtedy trzy lata. Tak że wyobrażam sobie, że musiało to na niej… Wielu rzeczy nie rozumiała oczywiście, ale na swój sposób przeżywała to bardzo. To się potem ujawniło, w kilka lat później oczywiście, naturalnie. Wtedy, w październiku przyszła pierwsza kartka od ojca, pisana ołówkiem, odręczna karteczka, że jest żywy, zdrowy, że jak będzie mógł napisać więcej, to napisze. Potem ktoś doniósł, przyniósł, bo to wszystko było dostarczane jakimiś kanałami prywatnymi, ktoś przynosił, odnosił. Przyszła karteczka pisana 2 listopada 1939 roku, z obozu jeńców w Szepietówce. Szepietówka to był obóz przejściowy, z którego Rosjanie kierowali dopiero jeńców do innych obozów. Co się okazało wkrótce, kiedy dostaliśmy kartkę pocztową [z] 16 lutego 1940 roku, już ze Starobielska. O tym, że ojciec jest w Starobielsku, mama musiała dowiedzieć się z jakiejś kartki, która się nie zachowała. Tą kartkę ze Starobielska, o której wspominam, mama wyniosła po Powstaniu z Warszawy i jest to największa relikwia jaką w domu mam. Ojciec pisał, że się czuje bardzo dobrze, bo nie mógł przecież jawnie o co chodzi, że mu nic nie , żeby mu nie przysyłać paczek. W Starobielsku spotkał się z moim wujem, właścicielem majątku Kraśnica, właśnie z rodziny Bąkowskich, z której to moja mama się wywodzi. Oni się spotkali w Starobielsku i razem ponieśli śmierć w Charkowie, w kwietniu 1940 roku. Następną korespondencją był telegram, na wiosnę w roku 1940. Wtedy Wielkanoc wypadała 24 marca, więc bardzo wcześnie, i to był telegram pisany ze Starobielska, z 15 marca. Podpisany był, obydwaj, Krasicki, Bąkowski, że przesyłają życzenia po prostu świąteczne i pozdrowienia. I to była ostatnia wiadomość od ojca. Potem co się z ojcem stało, to oczywiście było wiadomo w późniejszych latach.
Jeżeli chodzi o szkołę, byłem zapisany do szkoły przypuszczalnie w roku 1939, bo wtedy skończyłem siedem lat, więc sądzę, że musiałem trafić do szkoły, tylko nie zdołałem się dowiedzieć od mamy, która już nie żyje, do jakiej szkoły byłem zapisany. Ale szkoły na razie nie były czynne na początku września i początku roku szkolnego. To szkolnictwo się dopiero organizowało. Edukację odbyłem w sposób nietypowy, bo na przełomie roku 1939 i 1940 trafił do nas niejaki pan Dereziński. To był pan nauczyciel z Poznańskiego, którego losy wrześniowe zagnały gdzieś na wschód i potem wracał w swoje Poznańskie, ale tam na razie nie dotarł, zatrzymał się u nas, właśnie w Warszawie. Ten pan, nie wiem, w ciągu dwóch, trzech miesięcy może, jak myślę, przerobił ze mną program odpowiadający poziomowi klasy pierwszej i drugiej. Tak że kiedy mama już w 1940 roku zapisała mnie do szkoły, to od razu trafiłem do klasy trzeciej. To była szkoła prywatna, szkoła powszechna pani Guttakowskiej i Gineyko, która miała siedzibę na rogu Mokotowskiej i Piusa. Tam, gdzie potem przez długi czas była duża księgarnia PAX-u, Domu PAX-u obecnie. W tej szkole chodziłem przez pierwszy rok szkolny 1940 i 1941, a potem ta szkoła została podporządkowana szkole pani Zofii Szadebergowej, która miała szkołę powszechną najpierw też prywatną, potem w ostatnim roku ta szkoła zmieniła nazwę na Publiczna Szkoła Powszechna i ta szkoła działała w dwóch miejscach. Jedno miejsce to było na Piusa 16 B, gdzie pierwotnie chodziłem do szkoły do pani Guttakowskiej, a drugą siedzibą szkoły był budynek w Alejach Ujazdowskich 37. Zbiegiem okoliczności ten dom Ujazdowskie 37 należał do mojej ciotecznej babki Heleny Radeckiej-Mikulicz. W tej szkole byłem w roku szkolnym 1942/1943 w Alejach Ujazdowskich 37. Natomiast ostatni rok przed Powstaniem, czyli rok szkolny 1943/1944 to już była nauka nie w szkole, nie w jednym miejscu, tylko na kompletach. Wtedy oczywiście nie było jednego miejsca nauki, tylko komplety były organizowane w różnych miejscach, u rodzin różnych moich kolegów.
- Proszę opowiedzieć, jak wyglądały takie komplety. Czy dużo dzieci brało udział, czy odbywały się regularnie?
Odbywały się w miarę regularnie, oczywiście były odstępstwa od tej reguły, bo różne okoliczności okupacyjne zmuszały do zmiany czy to daty, czy miejsca spotkania. Dzieci było kilkanaścioro, jak pamiętam, i to nie zawsze wszyscy docierali na każde spotkanie. To były komplety mniej więcej raz na tydzień, dwa razy na tydzień, różnie to bywało. Nauczyciele też czasami się zmieniali, czasami jeden nauczyciel prowadził różne lekcje, zastępcze jakieś, bo okupacyjna rzeczywistość nie pozwalała na bardzo regularne uczęszczanie. W każdym razie na tych kompletach ukończyłem klasę szóstą i otrzymałem na zakończenie roku świadectwo ukończenia szóstej klasy.
- Proszę powiedzieć o warunkach życiowych podczas okupacji. Czy nie mieli państwo problemów ze zdobywaniem żywności? Mama pozostała sama, czy sobie jakoś radziła? Jak państwo się odnaleźli w tej okupacyjnej rzeczywistości?
Mama została sama, była jedyną żywicielką naszej czteroosobowej rodziny i pracowała w firmie „Moykowski”, która była kontynuacją tej przedwojennej firmy farmaceutycznej. Pan Moykowski to był oficer Armii Krajowej, pseudonim „Leszczyński”. Siedzibą tej firmy przez całą okupację był budynek Emilii Plater 10. Na początku, jeszcze w 1939 roku, [mieścili się] po staremu, na placu Żelaznej Bramy, a potem się przenieśli na Emilii Plater 10 i do Powstania mama pracowała tam. Oczywiście z tej jednej urzędniczej pensji trudno było wyżyć, więc w ciągu tych lat okupacyjnych podejmowało się w domu różne prace dodatkowe, które miały zapewnić jakieś dodatkowe dochody. Wiem więc, że moja babcia z mamą i jeszcze z naszą kucharką, służącą, która była przez większą część okupacji, bo jeszcze i niania też przez jakiś czas była, piekło się jakieś ciasteczka na przykład. Wiem, że nosiłem z mamą te ciastka, sprzedawałem na Brackiej. Był taki punkt, który te ciastka odbierał. Papierosy się robiło. Była wtedy taka moda, że gilzy się kupowało osobno, osobno tytoń, nabijało się te gilzy tytoniem i sprzedawało się papierosy. Był szereg różnych takich czynności.
Myślę, że moja babcia, która miała kwalifikacje nauczycielki… Była w ogóle zresztą wykształconą bardzo osobą przed wojną, o tym nie mówiłem wcześniej, działała w Związku Pań Domu. Był taki związek, który zajmował się rozwijaniem, w ogóle propagowaniem kultury życia domowego, i moja babcia była autorką kilku książek z dziedziny racjonalnego gospodarowania, prowadzenia gospodarstwa domowego. Związek Pań Domu wydawał takie książki. W czasie okupacji moja babcia udzielała lekcji, jakieś korepetycje komuś dawała. To było też jakieś kolejne źródło przychodu. Oprócz tego było trochę rzeczy, które się z domu sprzedało. Wiem, że sprzedany był fortepian, sprzedane było biurko piękne, mahoniowe, na pewno jakieś inne jeszcze rzeczy. Kosztowności wiele nie było, ale być może, że jakieś też kosztowności zostały spieniężone dla podreperowania budżetu. Tak że na pewno było bardzo trudno.
Pamiętam oczywiście, że spragniony byłem bardzo wielu produktów, na przykład mięsa. Wiem, że marzyłem o maśle. Masło to było… Stosowało się, używało się tej marmolady obrzydliwej z buraków czy jakichś innych erzaców. Tak że wiem, że w jednym ze swoich listów, który napisałem do ojca, a który nie został wysłany, ten list się zachował, jest do tej pory w naszych dokumentach, jest zamieszczony, opublikowany w książce „Dwór w Kraśnicy i hubalowy demon”, którą pani Aleksandra Ziółkowska-Boehm opublikowała trzy lata temu. Jest w tej książce reprodukcja mojego listu do ojca i również reprodukcja korespondencji mojego ojca z obozu w Starobielsku. Wiem, że te listy były jednym z tych źródeł naszych wiadomości. Przez cały czas tych problemów zaopatrzeniowych myśmy jeszcze mieli jakieś kłopoty innego typu, bo nie wszyscy byli przez cały czas zdrowi. Trzeba było czasem mieć jakieś specjalne diety związane z chorobami. Ale to już jest osobna sprawa. Moja ciotka pracowała w czasie okupacji w Polskim Czerwonym Krzyżu i z tego tytułu dostawała jakieś deputaty. Między innymi dostawała szwajcarskie mleko w puszkach. To mleko też było jakąś namiastką, powiedzmy, zastępowało czasem zwykłe mleko, o które też nie zawsze było łatwo. A potem to mleko spełniło jeszcze pewną rolę w czasie Powstania, ale o tym to powiem później.
- Może teraz przejdziemy do początków sierpnia 1944 roku. Proszę powiedzieć, co państwo wtedy robili, gdzie pan był i czy spodziewał się pan tego, że coś może się wydarzyć?
Zanim przejdę do sierpnia, jeszcze wróciłbym, jeżeli można, do samej okupacji, bo jeszcze powiem trochę o tym, czym się zajmowałem w czasie okupacji. Oprócz nauki w szkole miałem różne inne zainteresowania. Zawsze mnie interesowała technika, więc na przykład miałem taką małą walizeczkę z narzędziami i oferowałem moim sąsiadom naprawy jakichś drobnych rzeczy domowych. Bezpieczniki, korki się przepaliły, coś takiego…
Jedenaście, dwanaście, powiedzmy.
Tak, w domu oczywiście też potrafiłem wszystko zrobić i tak dalej. Poza tym robiłem na przykład… Bywało tak, że jeżeli można było wychodzić z domu, przecież poruszałem się w Warszawie swobodnie. Zresztą moją ulubioną dzielnicą to było właśnie to Śródmieście Południowe. Zwłaszcza osoby, które nie są związane z Warszawą, nie rozumieją tego podziału na Śródmieście Północne i Południowe, które się tak mocno zaznaczyło właśnie w czasie Powstania. Przedtem nikt nie zwracał uwagi, czy to jest Śródmieście Północne, czy Południowe, było Śródmieście i koniec. Ale właśnie lubiłem chodzić na Nowogrodzką, gdzie był końcowy przystanek kolejki EKD i sobie tam stałem. Nieraz bardzo lubiłem patrzeć, jak te wagony przyczepiano, torowy wagon z przodu na tył i tak dalej. To samo potem chodziłem nieraz na Belwederską, gdzie była końcowa stacja kolejki wilanowskiej i tam z kolei obserwowałem te manipulacje pociągami.
- Czy spacerując po Warszawie w czasie okupacji spotykał się pan z jakimiś negatywnymi zachowaniami Niemców, czy oni raczej zachowywali się spokojnie, czy rzeczywiście było widać na ulicy agresję? Czy mały chłopiec zdawał sobie sprawę z zagrożenia, które czyha właściwie za każdym rogiem?
Na co dzień się nie spotkałem z takimi zagrożeniami, bo naturalnie tych Niemców wielokrotnie musiałem mijać na ulicy. Przecież jak chodziłem do szkoły na Aleje Ujazdowskie, chodziłem aleją Róż, a w alei Róż mieszkał przecież Kutschera. Być może, że wtedy kiedy chodziłem, to może go jeszcze nie było. Ale w ogóle to była dzielnica niemiecka, oczywiście było bardzo dużo Niemców. Ale mnie się to w oczy nie rzuciło. Natomiast było takie wydarzenie jedno, które zapamiętałem bardzo dobrze. Na rogu Mokotowskiej i Koszykowej mieszkał kolega, do którego często chodziłem. Kiedyś stałem przed bramą na ulicy Mokotowskiej, żeby do niego wejść (to chyba musiało być w 1943 roku), i Koszykową od strony Marszałkowskiej wjechała pędem na skrzyżowanie dorożka. Na stopniu dorożki stał oficer niemiecki z pistoletem w ręku. Nie wiem, kogo gonił, bo na rogu, na skrzyżowaniu nic się specjalnego nie działo. Zeskoczył ze stopnia tej dorożki i zaczął biec właśnie w moją stronę, w stronę bramy na Mokotowskiej, przy której stałem. Nie kryję, że się bardzo przestraszyłem, wbiegłem na klatkę schodową, zacząłem biec na pierwsze piętro, gdzie mieszkał ten kolega, i w tym momencie w bramie huknął strzał. Ten Niemiec zdążył wpaść do bramy i postrzelił dozorcę, który wyszedł akurat ze swojej stróżówki. Stróżówki mieściły się wtedy w bramach, jak się wchodziło w bramę, to z boku była zawsze stróżówka. Czego ten Niemiec szukał, kogo gonił? Nie wiadomo, bo nic się w tym czasie nie działo na tym skrzyżowaniu. Ale to był przykład, że… I to był chyba jedyny w czasie okupacji taki przypadek, że jakaś akcja niemiecka się koło mnie działa.
- Czyli poczuł pan realne zagrożenie?
Tak, oczywiście.
- Co pan jeszcze robił przed Powstaniem, oprócz tych spacerów?
Dużo czasu spędzałem w parku Ujazdowskim, bo to było bliziutko. [Szedłem] aleją Róż, trzysta metrów od mojego domu. Tak że tam na pewno bardzo dużo czasu spędzałem. Dużo po Warszawie chodziłem, dużo czytałem, mieliśmy przecież dużą bibliotekę. Przyznam się, że potem już chyba tak dużo nie czytałem jak w czasie okupacji. Całą „Trylogię” wtedy przeczytałem. Mieliśmy „Trylogię” w takim wydaniu, że były takie cienkie książeczki, w związku z tym tych tomów było strasznie dużo, na „Trylogię” się składało. Poza tym bardzo dużo czytałem książek, na przykład z dziedziny młodzieżowej, propagujących harcerstwo. Moje wychowanie okupacyjne na przedwojennym harcerstwie wynikało właśnie z lektury tych przedwojennych książek harcerskich. Chodziło się na jakieś małe wycieczki, w ograniczonym zakresie oczywiście, jak pozwalała na to pogoda. Byłem w parku Frascati i tak dalej. Przed wojną raz byłem na Polu Mokotowskim z ojcem, ojciec mnie zabrał na Pole Mokotowskie, na lotnisko. Tam byłem świadkiem w 1937 roku startu, oblotu, pierwszego lotu, takiego bardzo udanego samolociku polskiego „Smyk”, który potem był propagowany jako jeden z najlepszych, w dobrych osiągach samolotów przedwojennych. Nie był produkowany seryjnie, to był prototyp, ale to zapamiętałem. To Pole Mokotowskie było o tyle dla nas ważne, że nie wiem, czy to był jeden tylko sezon, w związku z trudnościami z zaopatrzeniem. Na Polu Mokotowskim mieliśmy działkę, mniej więcej w rejonie gdzie… Niedaleko ulicy Polnej, za Polną obecną, tam gdzie w tej chwili park marszałka Piłsudskiego, mieliśmy działkę. To była niewielka działka, chyba około dwustu metrów kwadratowych, gdzie jakieś warzywa, kartofle, marchewkę się pielęgnowało. Potem pamiętam, że na jesieni wózkiem zwoziliśmy te dobra do domu. Ale ta działka chyba była tylko jeden czy dwa sezony.
- To może teraz przejdziemy już do sierpnia, dobrze?
Sierpień… Też doskonale pamiętam wybuch Powstania. Pierwszego sierpnia około godziny jedenastej poszedłem do mojej mamy do pracy na Emilii Plater 10. Jakoś tak, nie wiem… Mama, która była zaangażowana w działalność konspiracyjną, bo pułkownik Moykowski „Leszczyński” miał punkt kontaktowy w tym biurze, mama była prokurentką firmy i wielokrotnie podejmowała różnych konspiracyjnych gości, których tam meldowali do szefa. Wiem, że na przykład pułkownik „Radosław” też bywał w tym budynku. Tak że chyba wcześniej, przed końcem normalnej pracy wyszliśmy z mamą i poszliśmy do domu. Przed godziną siedemnastą tak się złożyło, że wyszedłem na chwilę, nie wiadomo po co, zupełny przypadek, przed bramę na ulicę Natolińską. W tym momencie zobaczyłem, że od [strony ulicy] 6 Sierpnia idzie uzbrojony oddział. Byli jakieś dwa domy ode mnie w tym momencie i tak zapamiętałem do dzisiaj, że byli umundurowani w mundury tramwajarskie, byli w mundurach zakładów komunikacyjnych. Przypuszczam, że to po prostu ze względów konspiracyjnych ten oddział tak się wtedy ubrał. A dopiero z lektury źródeł popowstaniowych wiem, że to był pluton Zgrupowania „Ruczaj”, który miał atakować poselstwo Czechosłowacji na rogu Koszykowej i alei Róż.
- Czy ci żołnierze mieli opaski biało-czerwone?
Chyba mieli opaski, wydaje mi się… Nie mogę w tej chwili [sobie przypomnieć], bo rzuciłem tylko okiem na ten oddział i nie kryję, że się bardzo przestraszyłem tego widoku, tych uzbrojonych ludzi tak blisko mnie.
- Od razu pan się zorientował, że to są Polacy?
Oczywiście, że tak. Naturalnie, że tak. Z miejsca wiedziałem, że to są Polacy. Do głowy mi nie przyszło, że to mogą być Niemcy. Przestraszyłem się bardzo i pognałem na górę do domu. Kiedy dotarłem do mieszkania na to trzecie piętro, to oni już doszli do rogu Natolińskiej i Koszykowej i już rozpoczął się atak na poselstwo Czechosłowacji. Jeden pluton, jak potem wiem z lektury, atakował Natolińską, a drugi Koszykową od strony Mokotowskiej. Nasze mieszkanie miało szczytową ścianę od strony Koszykowej i kiedy właśnie do mieszkania wszedłem, już były głośne wybuchy granatów, bardzo spotęgowane tą szczytową ścianą i tym echem, które się po całym domu i podwórzu rozlegało, roznosiło. To było od razu w ciągu pierwszej minuty Powstania, od razu po prostu bardzo głośna akcja i w bezpośrednim sąsiedztwie mojego domu się odbywała.
- Czy pana mama wiedziała, co się dzieje, skoro miała te kontakty z jakimiś osobami z konspiracji? Czy rozmawiał pan z mamą na ten temat?
Nigdy nie rozmawiałem z mamą o tym, czy wiedziała, ale myślę, że może musiała jakieś sygnały jednak mieć. Nie doszło do żadnej rozmowy, nigdy mamę o to nie zapytałem. Kiedy się przewalił ten atak na poselstwo Czechosłowacji, okazało się, że ulica Natolińska właściwie przez cały czas pozostała na linii frontu, bo w ciągu całego Powstania na tym odcinku nie zachodziły większe przesunięcia frontu, bo Powstanie upadło, zanim Niemcy zabrali się do ostatecznego niszczenia Śródmieścia, zwłaszcza Południowego, bo Śródmieście Północne przecież ucierpiało bardziej niż Śródmieście Południowe. Ulica Natolińska, Koszykowa, ten rejon to był właściwie front polsko-niemiecki przez całe Powstanie.
Chyba już 2 sierpnia moja mama uznała, że pozostawanie w tym miejscu jest ryzykowne. Nie wiem, jak się odnosili do tej sprawy inni mieszkańcy tego domu, ale moja mama postanowiła, że powinniśmy się ewakuować z tego domu. Chyba właśnie 2 sierpnia zapakowała to, co potrzebne, w potężną torbę i zaczęliśmy wychodzić, nie wiadomo właściwie dokąd, bo przecież nie mieliśmy żadnego określonego celu, gdzie się możemy udać. Wyszliśmy, nie wiem, którędy dokładnie, czy to było Natolińską, czy inną trasą, dotarliśmy na Mokotowską. Na Mokotowskiej podobno był ostrzał z wież kościoła Zbawiciela, bo tam było gniazdo karabinów, stanowisko niemieckie na wieży kościoła Zbawiciela i świetny ostrzał i w Marszałkowską, i w Mokotowską. Staliśmy w bramie, chodziło o to, żeby Mokotowską przeskoczyć, a to był początek Powstania i tam nie było jeszcze barykady ani podziemnego przejścia pod Mokotowską. Potem, zdaje się, powstało takie przejście. Trzeba było przez Mokotowską przebiec i ludzie, którzy stali w bramie, też wybierali się dokądś dalej i ostrzegali, że może być właśnie niebezpiecznie i ostrzał. Ale mama uznała widocznie, że nie możemy tam dłużej czekać, bo to nic nie da. Najpierw mama biegła z moją, wtedy już ośmioletnią, siostrą Elżbietą, ja prowadziłem babcię, która też już nie mogła się przecież szybko poruszać i jakoś przez tą Mokotowską przeszliśmy. Potem dotarliśmy chyba skrajem Koszykowej do Marszałkowskiej. Potem trzeba było przeciąć ulicę Piusa, a to było blisko budynku małej PAST-y. Właśnie to mnie zdziwiło, bo teraz z lektury źródeł powstaniowych, między innymi z książki „Barykady Powstania Warszawskiego” zauważyłem, że na rogu Piusa i Marszałkowskiej nie było namalowanej teraz w tej książce barykady, a barykada była dopiero bliżej budynku małej PAST-y. Natomiast mnie się wydaje jednak, że myśmy pod barykadą przeszli przez ulicę Piusa i weszliśmy do kina „Polonia”, tam gdzie jest teraz teatr Krystyny Jandy. W ścianie kina „Polonia” była wybita ściana, do której się wchodziło już do tego labiryntu piwnic, które stanowiły sieć łączności pod całą Warszawą. Weszliśmy do piwnic przez tę ścianę wybitą w kinie „Polonia” i dalej bez żadnego określonego celu szliśmy tymi piwnicami.
Na pewno obawa, strach. Ale niepewność, przede wszystkim ta niepewność.
Myśmy byli spokojni. Wydaje się, że byliśmy wyjątkowo dorośli. Często rozmawiam z moją żoną, która miała też bardzo ciężkie przeżycia okupacyjne, wojenne, że jednak ta młodzież była wtedy jakaś taka dorosła, wydawało się. Tymi piwnicami niezbyt daleko uszliśmy, bo w końcu wyszliśmy w jakimś budynku, nie wiedząc, co dalej ze sobą robić. Usiedliśmy na klatce schodowej w tym domu i potem się okazało, że to jest budynek Wilcza 31. Ten budynek stoi, nie został zniszczony, przetrwał całe Powstanie i całe Powstanie spędziłem w tym właśnie budynku, Wilcza 31. Doskonale go pamiętam i ile razy przechodzę tamtędy, przez Marszałkowską, to sobie zbaczam w Wilczą i w to podwórze zaglądam. Mieszkańcy się nad nami ulitowali, zobaczyli, że te cztery osoby, ta kupka nieszczęścia siedzi i nie wiadomo, co z tym zrobić. Ulitowali się i zaproponowali nam, dali nam możliwość zamieszkania w jednym pokoju na parterze, w podwórzu. Rzeczywiście to było mieszkanie, w którym mieszkała jakaś osoba, eks-Rosjanka chyba, księżna Lwowa. Wiem, że to było nazwisko tej pani, miała wolny pokój i w tym pokoiku się urządziliśmy i właściwie całe Powstanie w tym domu przeżyliśmy.
No i zaczęło się takie okupacyjne życie w tym mieszkaniu. Oczywiście włączyłem się od razu w to życie kamienicy. Było tam dużo ciekawych rzeczy, coś się zawsze działo, bo taki duży dom ma dużo różnych interesujących zakamarków i była jakaś młodzież, z którą się nawiązało kontakty. Był zawsze ruch czy to ludzi cywilnych, czy żołnierzy Powstania, którzy wchodzili i wychodzili. Były tam jakieś instytucje powstańcze, jakaś komisja działała na którymś piętrze, które jakieś przesłuchania robiła. Wiem, że nawet byłem angażowany, jakieś pomocnicze funkcje spełniałem wtedy, prowadziłem jakichś ludzi na to przesłuchanie na górę, pokazywałem. Miałem różne zainteresowania, na przykład miałem pasję zbierania odłamków. Miałem bardzo piękną kolekcję odłamków, które zbierałem do takiej dużej puszki. Potrafiłem powiedzieć, który odłamek od jakiego pocisku pochodzi. Były tam różne wydarzenia. Przed bramą, kiedy się wyszło na ulicę Wilczą… Trzeba powiedzieć przecież, że w tym rejonie Powstania to zagrożenie bombami, ostrzałem i tak dalej, nie było stałe. Oczywiście ta dzielnica była nękana niespodziewanie przez cały czas Powstania, ale to jeszcze nie była ta dzielnica, na której jest atak nieustanny. Tak że można powiedzieć, że to życie między tymi nalotami, bombardowaniami, ostrzałami, to jednak kwitło jakoś…
- A czy docierała do państwa prasa powstańcza, czy też te rozgłośnie?
Naturalnie, że tak. Właśnie chciałem o tym powiedzieć, jak wychodziliśmy z Warszawy. Miałem możliwość czytania, oczywiście przede wszystkim „Biuletyn Informacyjny” docierał, tak że „Biuletyn” może nieregularnie, ale naturalnie czytałem „Biuletyn” i inną prasę powstańczą. Jeżeli chodzi o radio, no to gorzej już z tym było, ale prasa docierała. Kiedy wychodziliśmy na ulicę Wilczą, to było takie charakterystyczne miejsce, bo na rogu Marszałkowskiej i Wilczej były dwa tramwaje, które na wielu zdjęciach powstańczych… To skrzyżowanie jest właśnie uwidocznione. Były dwa tramwaje, jeden tramwaj numer osiemnaście, starego typu tramwaj stał na torach, a drugi był przewrócony dachem w kierunku wschodnim, czyli w moją stronę, Wilcza 31. To było między Kruczą i Marszałkowską. Ta barykada była przed tramwajem, tak że Wilcza od tej strony była podwójnie chroniona. Barykadą ze zwykłych płyt i tym tramwajem przewróconym. Tak że na zdjęciach, które oglądam właśnie, chociażby w książce „Barykady Powstania Warszawskiego” czy inne albumy powstańcze, to właśnie jest ta barykada, która była moim stałym widokiem. W czasie tego pobytu na Wilczej 31, początkowo właśnie przez kilka tygodni Powstania, czyli właściwie cały sierpień, mieszkaliśmy na tym parterze. Potem w drugiej części Powstania, kiedy ostrzał tego rejonu był troszkę większy, to jednak się przeszło do piwnic i dalsze życie już się toczyło pod koniec Powstania, pod koniec września, w piwnicach. Ale przedtem jeszcze była dosyć duża swoboda kursowania piwnicami, przejściami podziemnymi. Do sąsiednich ulic dochodziłem, do Kruczej czy na drugą stronę Marszałkowskiej. No i były takie różne wydarzenia. Na przykład chodziło się po wodę z wiadrami. Z wodą było krucho. Chodziło się po jakieś zupki, dawali jakąś… I właśnie wtedy pamiętam też takie wydarzenie. Stałem z jakimś naczyniem po zupę od RGO w tym kwartale ulic Krucza, Wilcza, Marszałkowska, Piusa. To na tyłach tych wszystkich domów, w tym kwadracie była taka dosyć wolna przestrzeń, w której można było swobodnie chodzić. Gdzieś tutaj w tym miejscu rozdawano tę zupę. Kiedy stałem w kolejce po ten prowiant, zobaczyłem lecące pociski, „krowy”. Widok był tak w kierunku wschodnim, w stronę Kruczej, Alei Ujazdowskich i zobaczyłem już tak dosyć nisko nad ziemią pociski „krowy”. W tym samym momencie jedna salwa, którą zobaczyłem właśnie nisko nad ziemią, to była jedna salwa, a druga trafiła w górne piętro domu, w którym stałem. Więc straszny huk, gruz się zaczął sypać. Uskoczyłem do bramy, bo blisko jakiejś bramy stałem. Nic mi się nie stało, ale nawet uciekałem potem szybko z tego miejsca i nawet nie wiem, czy ktoś nie został zasypany z tej kolejki, która stała po zupę, z tych walących się murów z górnych pięter.
Przed wszystkim był straszny, potworny trzask, huk, to się nie da tego opisać, bo oczywiście dźwięk „krowy”, tej samej wyrzutni, no to wiadomo jak to… Ale pociski nawet zobaczyło się bez tego dźwięku. Najpierw były pociski, a potem wybuchy, tak że nawet nie słyszałem tego wycia „krowy”.
- A wiedział pan, co to jest?
Domyśliłem się. Skoro już jedna salwa poszła tam, to [wiedziałem,] że druga musiała pójść w ten dom, przy którym stałem.
- Czy podczas zdobywania prowiantu dla rodziny, spotkał się pan jakimiś przykrymi widokami? Czy widział pan, jak ginęli ludzie? Czy pan zapamiętał to jako mały chłopiec, czy raczej udało się panu uniknąć?
Nie, jakoś nie pamiętam, żeby [coś złego się działo]… Nie było jakichś specjalnych scen przy zdobywaniu tej żywności. Wszystko się odbywało w miarę spokojnie. Oczywiście trudno mi powiedzieć na przykład w tej chwili, co się jadało. Wiem, że jeden z panów, którego wysłuchałem w Archiwum Historii Mówionej, twierdził, że tak dalece sprawa wyżywienia do niego nie [docierała]… Nie zajmowały mu umysłu, że on miał wrażenie po takim pytaniu, że przez dwa miesiące Powstania nic nie jadł, bo po prostu to umykało. Coś się oczywiście jadło. Były zupki „pluj”, chleb nie zawsze, chleb od czasu do czasu. Z tym chlebem też było takie wydarzenie. Trafiła do tego domu jakaś osoba, rodzina, matka, która poszukiwała mleka dla swojego dziecka. A ponieważ wspomniałem, że mieliśmy parę puszek tego mleka skondensowanego szwajcarskiego, a kwitł handel wymienny, bo oczywiście pieniądze nie miały żadnej wartości w czasie Powstania, więc mama była gotowa oddać tę puszkę mleka, ale za… Tamci państwo oferowali jeden bochenek chleba, a moja mama chciała dwa bochenki chleba za tę puszkę mleka. Pamiętam do tej pory, że miałem [za złe] mojej matce, że chciała aż dwa bochenki chleba dla mojej tej czteroosobowej grupy, za tą jedną puszkę mleka. Ale właśnie takimi drogami się zdobywało to wyżywienie. Ten chleb był oczywiście, jak by dziś ktoś ocenił, bardzo gliniasty, ale to był pyszny chleb, pieczony z owsa z długimi włosami, ale była bardzo smaczna ta skórka i tak dalej. Naturalnie, że wyżywienie było bardzo prymitywne, owało absolutnie warzyw, tego zupełnie nie było. Ale jadło się jakieś kasze, jakieś mąki i z tego się robiło…
- A w jakiej państwo byli kondycji, czy wszyscy byli zdrowi? Bo wiadomo, że owało podstawowych produktów. Jak to państwo znosili?
Moja mama, siostra i ja znosiliśmy to dobrze, nie było problemów. Natomiast pod koniec Powstania moja babcia już raz czy dwa razy zemdlała, po prostu z tego wyczerpania, wycieńczenia, niedożywienia. Tak że pod koniec Powstania zaczęły się już te problemy, w każdym razie u babci, bo my na szczęście jakoś przetrwaliśmy we w miarę dobrej kondycji.
- Czy pamięta pan jeszcze coś z tego okresu, o czym chciałby pan wspomnieć? Może wspomniałby pan o tym, jak spotykał walczących. Jak to wyglądało?
W naszym rejonie tych akcji w bezpośrednim sąsiedztwie mojego domu nie było, bo front przebiegał troszkę dalej. Po drugiej stronie Marszałkowskiej, powiedzmy, bliżej ulicy Chałubińskiego, w tamtym rejonie, czy jeżeli chodzi o drugą stronę, to w Alejach Ujazdowskich. I w rejonie Alei Ujazdowskich walczył między innymi oddział „Bradla” Kazimierza Leskiego. Mówię o tym, dlatego że zupełnie przypadkiem na Wilczej 31 spotkałem mojego wuja, Henryka Ossowskiego, adiutanta majora „Hubala”, czyli Henryka Dobrzańskiego, o czym się dowiedziałem później, że on był oczywiście adiutantem „Hubala”, o tym nie wiedziałem. Wuj, Henryk Ossowski… Byłem kiedyś na podwórzu, właśnie bawiłem się, coś tam robiłem na Wilczej 31 i ktoś zawołał: „Janusz!”. Spojrzałem na górę, okazało się, że to wuj, Henryk Ossowski, który w zasadzie walczył w rejonie Alei Ujazdowskich i Frascati u „Bradla”, ale miał jakieś zadanie do wykonania widocznie w tym domu, bo przypadkiem się tutaj znalazł, odwiedził nas w tym naszym parterowym mieszkaniu, gdzieśmy byli. Oczywiście radość była olbrzymia, bośmy się nie widzieli [długo]… Przed Powstaniem kiedyś tam, ale tych wszystkich wrażeń powstaniowych nie zdołaliśmy wymienić. Nabożnie oglądałem jego broń, do dziś pamiętam, miał parabellum i granat. To było takie spotkanie właśnie bezpośrednio z Powstańcem i to z rodziny bliskiej.
- Czy pamięta pan o czym opowiadał wuj czy raczej rozmawiał z pana mamą?
Nie, mówił o sprawach niezwiązanych raczej z Powstaniem. Po prostu wypytywała mama przede wszystkim o to, czy miał jakieś wiadomości w ostatnim okresie o swojej rodzinie. Jego siostra… Cała ta rodzina Ossowskich pochodzi z majątku Kunice koło Opoczna. W tym majątku spędzałem wakacje w 1943 roku. To jest rodzina bardzo dobrze mi znana, tak że na pewno były bardzo bliskie kontakty rodzinne i te rozmowy dotyczyły tych rodzinnych spraw.
- A proszę powiedzieć, czy w czasie trwania Powstania znajdował się pan głównie w okolicy ulicy Wilczej, czy na przykład w poszukiwaniu pożywienia wędrował pan gdzieś dalej?
Nie wypuszczałem się poza Kruczą, no może dalej do Alei Ujazdowskich dotarłem, ale poza Kruczą i jakieś pierwsze domy po drugiej stronie Marszałkowskiej, w stronę Poznańskiej, dalej się nie wypuszczałem. Nie jest wykluczone, że raz może była wyprawa do tego naszego mieszkania na ulicę Natolińską, w poszukiwaniu [jedzenia], żeby przywieźć coś z zapasów, które mogły w domu zostać. Zdaje mi się, że raz taka wyprawa była wykonana. Ale dalej nigdzie się nie zapuszczałem.
- Czy spodziewali się państwo upadku Powstania, że to jest już koniec? Czy były jakieś widoczne symptomy, czy raczej było to zaskoczeniem?
Na pewno docierały wiadomości, nie tylko te publikowane, że jakichś specjalnych postępów w rozwoju sytuacji nie ma, że to jednak… I ten w zaopatrzeniu. To na pewno sprawiało, od razu wzmacniało to wrażenie, że coś się dzieje niedobrego, że to się dobrze nie skończy. Ale nigdy o tym nie mówiliśmy jakoś. Po prostu to, że Powstanie tak upadło nagle, to było raczej dla mnie na przykład, osobiście, jako małego chłopca, to było zaskoczenie.
- To były zawiedzione nadzieje, czy wierzyli państwo w to, że ta walka przyniesie zwycięstwo?
To na pewno. Przecież przez cały czas nie dopuszczaliśmy tej myśli, że to może się nie udać. Na pewno tak było.
- A jak było wiadomo, że Rosjanie są już blisko, czy ktoś, nie wiem, czy pana mama na przykład wierzyła w to, że pomogą, czy raczej nie? Pamięta pan w ogóle taki moment? Pewnie nie rozmawiała o tym z małym chłopcem.
Nie, na ten temat nie było żadnych rozmów. To, że Rosjanie są blisko, to pamiętam, wtedy już jak zaczęły się zrzuty sowieckie i polskie, bo tam i polskie też samoloty latały na te zrzuty. Kiedy kukuruźniki latały wzdłuż Marszałkowskiej w nocy (pamiętam takie loty nad Marszałkowską) i zrzucały to zaopatrzenie, jak wiadomo bez spadochronów, to wszystko leciało z małej wysokości i duża część tych dóbr była uszkodzona. Pamiętam, właśnie byłem świadkiem segregacji. Kiedyś jakiś Powstaniec segregował amunicję z tych sowieckich zrzutów. Część tej amunicji była zniszczona, a poza tym, jak wiadomo, ta amunicja była w dużej części przeznaczona do broni rosyjskiej, którą Powstańcy nie dysponowali, więc ona nie w pełni mogła być wykorzystana. Przedtem jeszcze natomiast doskonale pamiętam 18 września i ten zrzut amerykański. To świetnie pamiętam te latające fortece, no i przede wszystkim te uwijające się srebrne Mustangi, osłony tych latających fortec. To jest rzecz, o której się do tej pory nie zapomni oczywiście.
- Proszę opowiedzieć o końcu Powstania. Jak ten koniec wyglądał tak dokładnie dla pana rodziny? Co się wtedy działo z panem, pana siostra, mamą i babcią?
Sam koniec Powstania… Ustały walki, zaległa cisza. Można było wrócić do mieszkania na ulicę Natolińską. Kapitulacja była podpisana w nocy z 2 na 3 października. Czy myśmy wrócili do domu 2 czy 3 października, to w tej chwili nie powiem. W każdym razie okazało się, że mieszkanie nie uległo zniszczeniu, przetrwało Powstanie w miarę w dobrej kondycji. Co prawda drzwi kuchenne od wejścia kuchennego, bo było tam wejście frontowe i kuchenne, były wyłamane, ale jak zdołaliśmy stwierdzić, nie było jakichś śladów dewastacji czy rabunku. Wróciliśmy do mieszkania, ale już wtedy mama musiała wiedzieć, że w układzie kapitulacyjnym była sprawa ewakuacji Warszawy. Początkowo sobie nie zdawałem sprawy, że to mieszkanie będziemy musieli opuścić. Ale 5 października wychodziliśmy z Warszawy. Te dwa dni spędzone z powrotem w domu to było z pewnością przygotowanie się do wyjścia, bo nie zdawałem sobie sprawy, że będziemy wychodzili, mama o tym wiedziała i było szykowanie tego, co można zabrać. Czas na przygotowanie tego wyjścia był tak krótki, że na pewno nie wszystko się zabrało, co warte było zabrania. Sądzę, że nie wiem, czy ktokolwiek z mieszkańców Warszawy, którzy musieli Warszawę opuścić, bo przecież nikt dobrowolnie nie wychodził… Spotykam się z takimi opiniami, że ludzie się garnęli do wyjścia z Warszawy, bo nie mieli żadnej nadziei. Przecież gdyby Niemcy nie zarządzili ewakuacji Warszawy, to warszawiacy by sami z tej Warszawy nie wychodzili. Nam by na pewno do głowy nie przyszło wyjść, opuścić Warszawę, gdyby nie było zarządzenia ewakuacji. W tym mieszkaniu zostało wszystko, wszystkie pamiątki, których było bardzo dużo. Już nie mówię o normalnym wyposażeniu mieszkania, oczywista sprawa. Ale przede wszystkim były pamiątki po moim ojcu. Był taki piękny marmurowy przycisk z gapą, czyli z tym lotniczym symbolem, który mój ojciec dostał jako ten pilot walczący z bolszewikami w roku 1920. Były inne pamiątki mojego ojca, była księga „Ku czci poległych lotników”, wydana w roku 1933, gdzie były wszystkie spisy eskadr walczących z bolszewikami w 1920 roku. Między innymi tam było nazwisko mojego ojca, wyróżnionego Polową Odznaką Pilota za te walki, gapa z zielonym wiankiem. Mój wuj, który był również pilotem sportowym, w 1929 roku ukończył jako prymus kurs pilotażu w Aeroklubie Akademickim w Warszawie, Henryk Ulanicki. W nagrodę za to pierwsze miejsce w tym kursie w 1929 roku, otrzymał śmigło. I to śmigło przez całą okupację wisiało w naszym domu, oryginalne śmigło od samolotu. Przetrwało całą okupację i to śmigło też w tym domu zostało. Różne inne rzeczy, wszystkie dokumenty naszego majątku w Krynicy, tego zabużańskiego. Wszystkie inne, cała korespondencja i wszystkie zdjęcia. Na przykład nie zachowało się żadne zdjęcie mojego ojca w mundurze, o co mnie pytano na przykład, kiedy przygotowywano Księgę Cmentarną Charków i do tej Księgi Cmentarnej Charków chodziło o zdjęcia. Dałem zdjęcie ojca bez munduru, bo ojca w mundurze nie mam żadnego. Wszystko to przepadło, bo mieszkanie zostało spalone po Powstaniu. Jak wiadomo, że z tych wszystkich ruin… Zniszczenia Warszawy po Powstaniu były większe niż te, jakich Warszawa doznała w czasie Powstania.
- Proszę opowiedzieć o samym momencie wychodzenia? Jak wyglądała Warszawa?
Warszawa… Myśmy zapakowali w jakiś plecaczek uszyty z firanek czy z jakichś zasłon, trochę odzieży na pewno i takie drobne pamiątki właśnie, które mama zabrała. Trochę zdjęć… Świadectwa szkolne na przykład się uratowały, zabrane były, jakaś korespondencja, niewiele więcej. No i właśnie przede wszystkim, najważniejsza rzecz, korespondencja mojego ojca z niewoli sowieckiej, to, co do tej pory jest najważniejsze. Wychodziliśmy ulicą Śniadeckich, bo to był ten punkt wyznaczony do opuszczenia przez mieszkańców Śródmieścia. Cała ta kolumna przeplatana była, ludzie cywilni i oddziały powstańcze wychodzące. Tu naturalnie, w tym rejonie, to cywilnych było bardzo dużo. Potem, kiedy przesuwaliśmy się już w stronę Dworca Zachodniego, bo tam był ten pierwszy etap wyjścia, no to tamte dalsze części Warszawy były mniej zniszczone niż Śródmieście, które i tak w porównaniu ze Starym Miastem i tak ocalało w miarę dobrze. W tych kolumnach posuwaliśmy się na Dworzec Zachodni.
- A jak się zachowywali Niemcy wobec państwa?
Nie zauważyłem tutaj żadnych objawów jakichś wrogich aktów, nie. Pilnowali, spokojnie pilnowali tych kolumn ludzi. Po drodze nawet były jakieś… Czasami rozdawano chleb z jakichś koszy, jakąś żywność i ta kolumna się spokojnie posuwała. Nie zauważyłem w czasie tej całej wędrówki, która musiała wiele godzin trwać, bo przecież to szli ludzie starsi, dzieci, to się posuwało bardzo powoli. Ale nie zauważyłem żadnych jakichś niepokojących tutaj, wrogich aktów, nic się takiego specjalnego nie działo. Doszliśmy do Dworca Zachodniego i tam na peronie chyba spędziliśmy pierwszą noc, tak mi się wydaje. Było słychać jakąś artylerię od strony wschodniej i potem następnego dnia zapakowano nas do bydlęcych wagonów, odkrytych, z takimi wysokimi burtami i wyruszyliśmy do Pruszkowa.
I tu właśnie taki dla mnie był szok, bo sądziłem… Ta lektura powstańczej prasy wyrobiła [we] mnie jakieś przeświadczenie, że właściwie cała Polska walczy. Kiedyśmy wyjechali z Warszawy i zobaczyli już we Włochach, że domy stoją, są szyby w oknach, nic się specjalnego nie dzieje, to była dla mnie zdumiewająca sprawa, że okazuje się, że w Polsce w ogóle panuje spokój. To nie jest tak jak w Warszawie zniszczonej po Powstaniu. Przyjechaliśmy do Pruszkowa, do Dulagu 121 i tam spędziliśmy kolejną noc w tych halach wagonowych z głębokimi kanałami rewizyjnymi, na tej kamiennej podłodze przetrwaliśmy tę jedną dobę. RGO rozdawało jakąś zupę, bardzo smaczną, [po] którą się chodziło. A jeszcze przedtem, właśnie kiedy jechaliśmy wagonem, tym pociągiem do Pruszkowa, to ludzie z wagonu rzucali na ślepo zawinięte w papierek pieniądze, a stamtąd leciały do wagonu bochenki chleba. I właśnie to był wspaniały chleb, prawdziwy, cudowny, wspaniały chleb, który można było spożywać już od razu w wagonie. Potem w Pruszkowie zachodziła obawa, że mogą mamę odłączyć i wywieźć na roboty. Była selekcja tych ludzi ewakuowanych z Warszawy i myśmy się bardzo bali tego rozdzielenia z mamą. To właśnie była ta wielka obawa, ten kontakt z Niemcami, kiedy Niemcy… Ten szpaler ludzi przechodzących rozdzielali, tych na lewo, tych na prawo. Więc mama starała się jakoś nadać sobie taki wygląd w miarę niekorzystny, co zresztą nie było takie już trudne po tych przejściach okupacyjnych. W końcu to zostawiało jakieś ślady. Na szczęście nas nie rozłączyli. Tak że całą czwórką, z babcią i z siostrą, znowu dostaliśmy się do wagonu i kolejna podróż. Tym razem padał deszcz, wagony były odkryte, nie bardzo było się czym przykryć i następnego dnia dojechaliśmy do Jędrzejowa.
Ten akurat transport w Jędrzejowie został rozpuszczony. Wtedy moja mama podjęła decyzję, żeby udać się do rodziny do Kunic, właśnie do rodziny Ossowskich, do tej rodziny, z której pochodził Henryk Ossowski pseudonim „Dołęga”, adiutant „Hubala”. Zajechaliśmy do Kunic, właściwie do Opoczna, z przesiadką jeszcze przedtem w Skarżysku-Kamiennej. W Opocznie mama nas zostawiła na stacji, a sama poszła szukać jakiejś podwody do Kunic. To jakieś sześć, siedem kilometrów od Opoczna. Zupełnie przypadkiem okazało się, że właśnie w tym czasie był w Opocznie wóz, z tego majątku przyjechał i zupełnie przypadkiem mama spotkała kuzynkę i zabraliśmy się do Kunic. W tych Kunicach byliśmy już sześć tygodni, półtora miesiąca, w majątku Ossowskich.
Kunice wspominam niezwykle serdecznie. To była w ogóle rodzina, jak wspomniałem wcześniej, bardzo z nami zżyta. Henryka Ossowskiego wtedy nie było, bo po powstańczych wydarzeniach jeszcze nie dotarł, potem się dopiero zjawił. Po tym pobycie w Kunicach… Też przy okazji wspomnę, że ten majątek został po wojnie zrównany z ziemią, spalony zupełnie, nie ma go, z tego nic nie zostało. Potem przeszliśmy do majątku Kraśnica, Bąkowskich, czyli właśnie do tego majątku rodowego, rodzinnego Bąkowskich, o którym jest ta książka „Dwór w Kraśnicy i hubalowy demon”, którą będę mógł po spotkaniu zaprezentować. W tym majątku przeżyłem aż do września 1945 roku.
Tu były dwa takie okresy pobytu. Pierwszy okres to było do 17 stycznia, czyli do w cudzysłowie wyzwolenia. A drugi okres to był potem już do czasów komunistycznych. To był majątek, który był bardzo znany ze współpracy z partyzantką. Tutaj stałymi gośćmi byli partyzanci różnych ugrupowań partyzanckich. Między innymi „Doliny”, czyli Adolfa Pilcha z Puszczy Kampinoskiej, czyli z kresów wschodnich, Zgrupowanie „Stołpce”, potem Puszcza Kampinoska i działał potem w ramach 25. pułku piechoty Armii Krajowej, w tym rejonie właśnie. I oddział tego „Doliny” właśnie bywał w tym majątku. Bywał również oddział „Bończy”, czyli Kazimierza Załęskiego, potem generała. Tak że miałem właśnie stały kontakt z [partyzantami], bo cała ta rodzina mojej ciotki, czyli ona sama, ciotka Anula Bąkowska, córka Ewa i syn Stefan, byli zaangażowani w pracę konspiracyjną, bo ojca ich Jerzego Bąkowskiego, który zginął razem z moim ojcem w Charkowie, już oczywiście nie było od początku wojny. Ciotka gospodarowała w tym majątku znakomicie. Ten majątek jest bardzo znany, między innymi nie tylko z bardzo dobrze prowadzonej gospodarki, ale również z hodowli koni. Wujostwo Bąkowscy rozwinęli jeszcze przed wojną hodowlę koni arabskich. Z tej hodowli wywodziła się klacz Bałałajka urodzona w Kraśnicy właśnie, która po wojnie wydała na świat konia Baska, który był najsławniejszym koniem Stanów Zjednoczonych. Ma pomnik, w Stanach Zjednoczonych jest pomnik konia, pomnik właśnie Baska. To był koń, który dał początek całej genealogii konia arabskiego w Ameryce. Jeżeli się czyta o koniach arabskich w literaturze amerykańskiej, to wiadomo, zawsze będzie wspomniana Bałałajka, Kraśnica i pani Bąkowska jako ta, której [koń] zapoczątkował ten ród. Było bardzo dużo osób w tej Kraśnicy, bo było mnóstwo osób z Warszawy. Przede wszystkim to było wielu członków naszej rodziny, z całej rozgałęzionej rodziny Bąkowskich, a były też osoby niezwiązane z rodziną Bąkowskich. Około czterdziestu osób było w tym majątku wtedy, po Powstaniu i ciotka musiała te wszystkie osoby wykarmić i do wejścia Rosjan wszystko bez zmian mniej więcej trwało. Obserwowałem, były bardzo uroczyste spotkania z tymi partyzantami. Śpiewało się wspólnie piosenki przy kominku. To był bardzo dobry, ciekawy okres i mnóstwo ciekawych ludzi tam poznałem, niedoceniając oczywiście. Żałuję, że dopiero po wojnie się zorientowałem, kto to był, z lektury różnych źródeł powstańczych.
- Pamięta pan, kto się znajdował w majątku? To znaczy właśnie po tej lekturze…
No właśnie jak mówię, sam „Dolina” i „Bończa”. „Dolina” przed śmiercią… „Dolina” w Anglii się osiedlił i w 1992 roku chyba było spotkanie w Wierszach, w Puszczy Kampinoskiej i „Dolina” przyjechał z Anglii na to spotkanie w Wierszach. Wpisał mi się do swojej książki „Partyzanci Trzech Puszcz”, mam książkę z jego dedykacją, „Doliny”. Jeżeli chodzi o „Bończę”. Z „Bończą” miałem okazję, oczywiście trudno żeby „Bończa” mnie pamiętał, dwunastoletniego chłopca wtedy… Natomiast ja z „Bończą”, późniejszym generałem, spotykałem się już potem, przed jego śmiercią, dwa lata temu spotykałem się regularnie, kiedy we wsi Stefanów, zawsze we wrześniu są wielkie uroczystości, przy końcu września, z okazji wielkiej bitwy, największej bitwy partyzanckiej 26 września 1944 roku, organizowane jest zawsze spotkanie w Stefanowie. Warto przy okazji powiedzieć, że to była wieś, która całą wojnę przetrwała, wieś ocalała. Wielu mieszkańców było ewakuowanych w czasie tej bitwy 26 września 1944 roku. Mieszkańcy byli ewakuowani w głąb lasu i wieś była spalona przez Niemców, ale potem była odbudowana po wojnie i władze komunistyczne w latach pięćdziesiątych wieś wywłaszczyły, zniszczyły, spaliły doszczętnie, za współpracę wsi z Armią Krajową w czasie wojny. W tej chwili tam jest tylko tablica: „Tu była wieś partyzancka Stefanów”, a właśnie co roku odbywały się tam uroczystości we wrześniu. Tam właśnie miałem okazję regularnie rok po roku kontaktować się z pułkownikiem, potem generałem Kazimierzem Załęskim „Bończą”.
- A kiedy się rozpoczął ten drugi okres? Mówił pan o dwóch okresach.
A drugi okres się zaczął wtedy, kiedy 17 stycznia wkroczyły wojska sowieckie. Przede wszystkim ten dzień najlepiej opisuje moja kuzynka Ewa Bąkowska właśnie w tej książce „Dwór w Kraśnicy i hubalowy demon”. Tego jednego dnia zniknęło z Kraśnicy wszystko. Konie, bydło, całe wyposażenie, meble częściowo, wszystko, ruchome wyposażenie, wszystko skradziono, zrabowano natychmiast. Te wojska sowieckie zabrały wszystko w ciągu jednej doby. Potem rodzinę moją, czyli właścicielkę domu, chcieli rozstrzelać Sowieci na miejscu. Folwarczna służba wybroniła ciocię [Anulę] Bąkowską, ale potem władze polskie już, komunistyczne, w ciągu paru tygodni kazały im się z tego majątku wynieść i oczywiście jak zawsze, dostali zakaz zbliżania się do granic powiatu. Ten majątek potem, ten dom został spalony, to są dramatyczne sprawy, ale to już późniejsze, w roku 2000 ten budynek został spalony.
Ale wtedy rodzina się stamtąd… Przede wszystkim właśnie ciocia Anula z moją kuzynka Ewą i z synem Stefanem musieli stamtąd wyjechać. Natomiast reszta rodziny jako właściciele, „krwiopijcy”… A reszta rodziny została i te wszystkie osoby, które tam w domu mieszkały, we dworze, stopniowo wyjeżdżały, w miarę jak zdobywały gdzieś lokum, miejsce pracy i tak dalej. Tak się złożyło, że myśmy ostatni z tej Kraśnicy wyjechali, bo wszyscy się już rozjechali, chyba do kwietnia czy do maja już tam nikogo nie było. Tak że koniec wojny w maju 1945 roku zastał mnie w tym majątku.
Ale potem przenieśliśmy się już… Dwór został zajęty przez nową administrację komunistyczną tego majątku rozparcelowanego, a myśmy się przenieśli do czworaków. W czworakach byliśmy aż do sierpnia 1945 roku. Tak że byłem świadkiem stopniowej dewastacji tego majątku. A w sierpniu moja mama wreszcie postanowiła, że dłużej tam być nie możemy, nie było przecież z czego żyć zupełnie i wyruszyła do Warszawy w poszukiwaniu pracy i lokum. Myśmy wtedy nie wiedzieli, bo nie sądzę, żeby do mojej mamy doszła wiadomość, że naszego mieszkania już nie ma. O tym mama chyba nie wiedziała, mogła się przekonać dopiero, jak do Warszawy dotarła. Myśmy tam zostali z babcią i z siostrą.
Na początku września moja mama wróciła z Warszawy. Wtedy się okazało, że oczywiście domu nie ma. Znalazła przez naszych krewnych lokum w Milanówku, natomiast pracę w Warszawie. Została przyjęta do pracy do Centrali Handlowej Przemysłu Chemicznego, która się wtedy mieściła na ulicy Lwowskiej. Na początku września wyruszyliśmy samochodem wynajętym gdzieś w Opocznie, z tym bardzo skromnym dobytkiem, bo co można było przez niecały rok zebrać. Wyruszyliśmy do Warszawy i trafiliśmy do Milanówka. Milanówek to jest miejsce szczególne, bo wiadomo, ma podwójną nazwę. Określane jest jako stolica Polski nieformalna albo mały Londyn. Jest bardzo piękna książka wydana przez Andrzeja Pettyna w Milanówku „Milanówek Mały Londyn”. O tym się już mówiło jako o stolicy Polski, dlatego że Milanówek to był okres, kiedy na przełomie 1944 i 1945 roku, to było miejsce, w którym było mnóstwo instytucji Podziemnej Polski i mnóstwo osób z organizacji, tak że… Tam byli również często spotykani i widywani w tamtych miesiącach przywódcy Polski Podziemnej, aresztowani później w marcu w 1945 roku. Kiedy myśmy przyjechali do Milanówka we wrześniu w 1945 roku, to oczywiście już Milanówek nie był już tą „stolicą Polski”, bo już te władze się rozpierzchły, a przywódcy Polski Podziemnej już byli po procesie moskiewskim.
Ten Milanówek pamiętam bardzo dobrze, spędziłem tam trzy cudowne lata, chodziłem do szkoły. Natomiast oczywiście bardzo ciężko odpokutowała to wszystko moja mama, która codziennie dojeżdżała do pracy w Warszawie. Pogoda, nie pogoda, zima, nie zima, mrozy, ciemno. Wyruszała przecież tą kolejką EKD, bo elektryczna kolej wtedy nie chodziła, tylko jeździło się kolejką EKD z Milanówka do Warszawy, więc musiała wychodzić rano po ciemku z domu w okresie jesienno-zimowym. Jechała półtorej godziny do Warszawy i wracała wieczorem znowu po ciemku. Tak że na pewno to zdrowie nadszarpnięte w czasie wojny doznało dalszego uszczerbku już w tych milanowskich sprawach. W każdym razie Milanówek pamiętam bardzo dobrze, tam były moje pierwsze kontakty… Dalsze z lotnictwem, bo miałem kolegów, którzy się też interesowali lotnictwem. Tam dostałem rower, który moja mama dostała w przydziale w miejscu pracy. To był przydział na rower, tak że duże wycieczki rowerowe robiłem, jeździliśmy na wycieczki. Życie kwitło i harcerskie, chociaż do harcerstwa nie należałem, ale harcerstwo było tam bardzo rozgałęzione i mocno zakorzenione. Tak że ten okres wspominam bardzo sympatycznie.
No a potem w 1948 roku moja mama dostała poprzez zakład pracy [mieszkanie] w Warszawie i przeprowadziliśmy się już do Warszawy, we wrześniu w roku 1948. Tak się zakończył… Właściwie można powiedzieć, że powrotem do Warszawy został zakończony ten etap wojenny. Trudno powiedzieć, żeby to była stabilizacja, trzeba uznać, że na tym się skończyła wojna. Oczywiście cały ten okres pobytu w Milanówku to był cały czas niepokój o ojca, bo nadal wiadomości o ojcu nie było. Kiedy w 1943 roku, w czasie wojny, ujawnione było w kwietniu 1943 roku zbrodnia katyńska, to mojego ojca na tych listach katyńskich nie było, tych niemieckich listach, no bo on był w Starobielsku, a odkrycie grobów katyńskich dotyczyło Kozielska, obozu w Kozielsku. Ale potem z Milanówka mama wielokrotnie pisała do różnych instytucji, pisała do Moskwy do ambasady, do Czerwonego Krzyża w Polsce i w Londynie. Oczywiście odpowiedzi nie było żadnych albo były, że nic nie wiedzą. Tak że właściwie co się z ojcem stało, dowiedziałem się dopiero w 1990 roku, kiedy Rosjanie przekazali, Gorbaczow przekazał generałowi Jaruzelskiemu w Moskwie 13 kwietnia dokumenty katyńskie, w 1990 roku. Wtedy nazwisko mojego ojca znalazłem pod numerem 1363, na liście jeńców Starobielska, to było wiadomo.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądała pana edukacja, jakie skończył pan studia? Co się z panem działo?
Po powrocie do Warszawy chodziłem do tej jedenastoletniej szkoły Poniatowskiego, która się mieściła przy Cytadeli na ulicy Szymanowskiej. Maturę zrobiłem w roku 1951, zresztą nie w tej szkole, tylko jako ekstern. A potem studiowałem dwukrotnie, ale studiów nie ukończyłem. Studiowałem w latach 1952–1955 na Politechnice Warszawskiej, a potem studiowałem zaocznie na Uniwersytecie Łódzkim, studiowałem geografię, ale nie napisałem pracy magisterskiej, tak że tych studiów właściwie nie ukończyłem. Ale wcześniej, już od roku 1956, pracowałem w Aeroklubie Polskim i całe moje zawodowe życie przepracowałem właśnie w tym aeroklubie. Czterdzieści osiem lat (od 1956 roku do 2004) pracowałem w tym aeroklubie. To moje jedyne miejsce pracy.
- Czyli cały czas samoloty.
Cały czas w lotnictwie sportowym, tak.
- A kiedy pan poznał swoją żonę? Proszę powiedzieć troszkę o pana rodzinie.
Żonę poznałem poprzez moją siostrę. Moja siostra zaczęła w 1956 roku studiować medycynę i na studiach poznała moją żonę. Zaprzyjaźniły się. Moja żona miała bardzo ciężkie przejścia, była wtedy już właściwie sierotą. Jej dzieje są opisane w tej książce, którą zaprezentuję potem. Jej ojciec zginął w Auschwitz w 1942 roku. Matka była w Ravensbrück, potem wróciła z Ravensbrück, ale wkrótce po wojnie umarła. Poznały się te dziewczyny na studiach i jakoś tak potem moja żona, ta dziewczyna, przylgnęła do mojej rodziny. Poznaliśmy się i potem po jakimś czasie postanowiliśmy się pobrać i w 1963 roku się pobraliśmy.
- Ona też pochodzi z Warszawy?
Też z Warszawy pochodzi, tak.
- Czyli była w trakcie Powstania?
Tak była, ale ona była na Bemowie, na Babicach. Tak że nie w centrum wydarzeń powstańczych. Tutaj obserwowała Powstanie, z granic Warszawy. Jej ojciec to był znany lekarz, doktor Gawarecki, który był zapisany złotymi zgłoskami w dziejach okupacji w Lublinie, z kolei. Na budynku ubezpieczalni społecznej w Lublinie jest tablica lekarzy zamordowanych przez Niemców, tam jego nazwisko figuruje. No i od tego 1963 roku jesteśmy małżeństwem, mieszkaliśmy najpierw u mojej żony, w takim małym pokoiku na Salezego, przy wiadukcie mostu Poniatowskiego.
Warszawa, 13 czerwca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rejmak