Leszek Wolski
Urodziłem się w 1934 roku w Zamościu, w mieście historycznym, kiedyś mającym znaczenie z uwagi na kontakt ze Lwowem. Ojciec był kupcem po szkole kupieckiej. Była nas dwójka rodzeństwa, razem ze mną trójka: brat Antoni, siostra Barbara i ja.
Wojna zastała nas w Zamościu. W wyniku represji stosowanych przez Niemców… Chociaż na początku jako konus niechcący niemal się chciałem przysłużyć Niemcom. Nie pamiętam, w jaki sposób, ale jakoś mnie zagadali. Zaprowadziłem Niemców do miejsca pod łóżkiem, gdzie była skrzynka na narzędzia, które właściwie były wykorzystywane do gry. Prawdopodobnie szukali broni. Kiedy im wskazałem tę [skrzynkę] – wtedy mały gówniarz byłem, nie pamiętam tego, ale poprzez powtarzanie rodziców utrwaliło mi się to w pamięci – z zadowoleniem wzięli tę skrzynkę. Odbili, kiedy zobaczyli, że jednak jest tylko jedynie sprzęt do gry, byli bardzo niezadowoleni. To było pierwsze moje spotkanie z Niemcami. O ich groźnych wyczynach jeszcze niewiele wiedziałem.
Później, kiedy były następne rewizje, byłem również świadkiem tych rewizji. Mimo że gestapowiec stał rozkraczony w przejściu do mieszkania, udało mi się przejść między jego nogami, polecieć, zawiadomić ojca, że jest rewizja, bo robili to bez wiedzy ojca. Czułem się chyba bezpieczniej, kiedy był przedstawiciel rodziny. Ojciec był starszy od mojej mamy szesnaście czy osiemnaście lat, w związku z powyższym różnica była znaczna. Ojciec się ożenił, kiedy miał ustabilizowane życie. To były początki, nasze zetknięcie się z Niemcami.
Przeżyłem pierwsze naloty niemieckie, następnie ucieczkę z uwagi na zajęcie Zamościa przez Niemców, pierwsze obawy rodziców o nasze życie. Ponieważ [były] częste wizyty Niemców z uwagi na to, że ojciec prowadził sklep elektrotechniczny… Miał też cukiernię, którą
notabene jeden z pracowników (chyba folksdojcz) przejął do prowadzenia, ale ten sklep pozostał. Ojciec, ponieważ były wywózki dzieci z Zamojszczyzny, obawiał się o nas samych. W związku z powyższym postanowił nas wywieźć do Warszawy, gdzie łatwiej się było zgubić. Stąd moje przeniesienie do Warszawy. Ojciec dojeżdżał do Zamościa do sklepu. My po pewnych perturbacjach, kilku mieszkaniach, początkowo [mieszkaliśmy] na Marszałkowskiej przy placu Dąbrowskiego, w końcu wynajmowaliśmy na ulicy Grzybowskiej pięciopokojowe mieszkanie, w którym mieszkaliśmy my i też znajomy.
Jeszcze może cofnąłbym się do początku wydarzeń. Powstanie zastało mnie przed domem, z konusami z podwórka, kiedy zaczęła się strzelanina. Nie była nowością strzelanina w tym obszarze z uwagi na to, że przy placu Żelaznej Bramy często były jakieś zamieszki, a nawet kilka dni przed wybuchem Powstania został zabity Niemiec w pobliżu ulicy Granicznej. Mieszkańców [domu], gdzie leżał trup tego Niemca, represjonowali Niemcy. Wówczas tego typu strzelanina nie była nowością, ale w tym dniu się przedłużało strzelanie. Starsi mieszkańcy bloku wygonili nas na podwórko, a stąd po jakimś czasie udałem się do domu, na drugie piętro. Z okna mieszkania zobaczyłem przelatujących chłopców z pistoletami w ręku, z opaskami biało-czerwonymi. Wtedy dowiedziałem się, że kolor biało-czerwony to są nasze polskie barwy narodowe, że to jest Polska. W tej sytuacji byłem niejako dumny, że widzę coś nowego, że widzę Polskę. To było moje pierwsze zetknięcie z Powstaniem Warszawskim.
Nasza kamienica miała dwa podwórka, między podwórkami była oficyna, która była zupełnie zniszczona w 1939 roku, więc już się nie nadawała do zamieszkiwania. Pod tą kamienicą był skład opałowy. Za ulicą Grzybowską, za naszymi plecami, była ulica Krochmalna, działali „ostaszowcy”, „ukraińcy”, czego się bardzo baliśmy z uwagi na to, że byli perfidni w swoich działaniach. W naszym budynku zainstalowała się komenda AK, miała lokal sklepowy czy nie sklepowy, w każdym razie wyjście miała na ulicę. Przez jakiś czas czuliśmy się bezpiecznie z uwagi na to, że jesteśmy razem z obrońcami, uczestnikami Powstania. Kiedy zaczął się dom z tyłu, na Krochmalnej palić, mieszkańcy, czym mogli, zaczęli gasić budynek, żeby ogień się nie przeniósł na nasz budynek. Poczuliśmy, że walki nie kończą się, że trzeba szukać innych rozwiązań. Ojciec wraz z innymi mieszkańcami znaleźli wolne pomieszczenie, gdzie był skład opałowy. Wszyscy mieszkańcy, którzy chcieli dobytek ochronić, znosili do tego pomieszczenia. To pomieszczenie zostało zamurowane, przysypane węglem, żeby nie było widoczne, że tam są jakieś rzeczy. Inna sprawa, że ten zabieg nie bardzo się zdał na coś, bo jak myśmy po wyzwoleniu powrócili, to już było odbite, rozkradzione lub rozdeptane. Ale wówczas sądziliśmy, że w ten sposób w jakimś sensie dobytek można było uchronić i tam złożyliśmy. Ten fakt i wynoszenie się komendy AK, która z różnych względów czuła się zagrożona, coraz bardziej przybliżały nas do tego, żeby mieszkanie, w którym się czuło jak w domu, opuścić. Do tego doszło jeszcze jedno wydarzenie. Od strony Ciepłej była barykada. „Ukraińcy” wywiesili białą flagę, rzekomo się poddając. Nasi oczywiście zareagowali w sposób pozytywny. Wówczas oni otworzyli do nich ogień. Chichot, śmiech za barykadą dowodził, że traktowali to jako dobry kawał.
Znajomy, o którym wspomniałem, Aleksander Styś, był mechanikiem samochodowym. Był w kombinezonie, pracował w tym czasie w warsztacie gdzieś na Woli. Chciał się do nas przedrzeć i został złapany. Na początku wszystkich warszawiaków rozstrzeliwano, chyba przez tydzień obowiązywał
prikaz, w każdym razie tak się zachowywali Niemcy. On również został postawiony pod ścianą do egzekucji. Nie wiem tylko, w którym to miejscu było, ale przed nim leżały trupy. Stojąc przed tą ścianą, zauważył wyrwę w murze. Kiedy seria poszła, poczuł, że nie jest trafiony. Wskoczył w tę wyrwę, zaczął uciekać do następnego domu. Niemcy, jak się zorientowali, zaczęli oczywiście za nim strzelać, ale on dobiegł do piwnicy, wskoczył. Niemcy nie odważyli się wejść do piwnicy. Rzucali granaty, sadząc, że w ten sposób go dobiją. Mimo to udało mu się przetrzymać. Miał dwie dziury z boku kombinezonu, ale nie udało się im go zabić. Po dniu czy dwóch, poprzez jakieś penetracje, poprzez piwnice udało mu się wydostać z tego pomieszczenia. Myślał, że już jest dalej od tych tragicznych wydarzeń. Gdy chciał się przedrzeć, ponownie go złapano. Ale w tym czasie wyszła już nowa dyrektywa, aby mieszkańców nie rozstrzeliwać na miejscu, tylko wywozić do Niemiec czy do obozów. Został również – w skrócie tu mówię, bo znam to tylko z opowieści – doprowadzony do wagonu, gdzie został zamknięty. Nie tylko on, ale cały szereg zatrzymanych warszawiaków. Ci, którzy byli w tym wagonie, postanowili, a w każdym razie on postanowił, że będzie próbował się wydostać poprzez podłogę wagonu. Odbili deskę. Ustalono, że jak pociąg będzie przejeżdżał wolniej na rozjazdach, to go wezmą za ręce, nogi, rzucą między torowisko. Tak zrobiono. Udało mu się przeżyć uderzenie. Kiedy pociąg odjechał, wstał. Był w kombinezonie, wziął jakieś żelastwo, zaczął pukać tory, rzekomo że jest pracownikiem kolei. Tak powoli zszedł w kierunku obrzeża torowiska. Wydawało mu się, że ocalał. Wszedł na drogę. Była mgła w tym czasie, nie zauważył, że szedł patrol niemiecki. Teraz uciekać, nie uciekać? Wstrzymał się. Dzięki temu, że był w kombinezonie, oni sądzili, że to jest pracownik kolei, nie zatrzymywali go. Zatrzymał się w podwarszawskiej [miejscowości] u jakiegoś rolnika. Tam przeżył Powstanie.
- To było w trakcie Powstania?
Tak, to było na samym początku Powstania, kiedy rozstrzeliwano, a potem wywożono.
- Gdzie pana zastało Powstanie?
Mnie zastało Powstanie na ulicy Grzybowskiej, przed domem.
- Jak pan pamięta ten dzień?
Piękny, słoneczny dzień. Siedziałem z kolegami na stopniu sklepu, z moimi kolesiami konusami. Strzelanina na ulicy wygoniła nas, właściwie wygonili nas starsi na podwórko. Poszliśmy do domu. W tym czasie ulica Grzybowska była ostrzeliwana przez snajpera, który ulokował się na dachu. Przy Królewskiej był budynek, na samej górze była balustrada, jakby zwieńczenie dachu z balustradą. On zza tej balustrady na dachu strzelał do przebiegających ludzi. Udało mu się chyba jedną osobę ranić, drugą zabić. W każdym razie było niebezpiecznie poruszać się po ulicy Grzybowskiej. Wówczas skorzystaliśmy z tego, że była tutaj komenda AK, oni też byli tym zainteresowani, sprowadzili strzelca wyborowego z karabinem z muszką. Z naszego mieszkania, z drugiego piętra [strzelec] wypatrzył tego snajpera i strzelił. Udało mu się go zabić. Cień leżał, widać było, jakby ręka zwisała przez szparę w balustradzie. W każdym razie w ten sposób Powstańcom udało się zlikwidować zagrożenie na ulicy Grzybowskiej.
- Pan lub ktoś z pana rodziny brał czynny udział w Powstaniu?
Mój brat w tym czasie, dzień czy dwa dni przed wybuchem Powstania, był w szpitalu na Płockiej, ponieważ miał zapalenie płuc, wodę w boku. Brat chyba dwa dni przed wybuchem Powstania wrócił ze szpitala na Płockiej. Natomiast prawie wszyscy pacjenci – czytałem gdzieś, tylko pojedyncze osoby udało się uratować – zostali rozstrzelani. Tak że szczęśliwie udało się bratu uniknąć tego poprzez wcześniejszy powrót do domu przed wybuchem Powstania. Był po chorobie, miał zapalenie płuc, wodę w boku, tyle kłopotu. Stąd taki był los brata, który między innymi z tego powodu nie uczestniczył, choć wiem, że wcześniej chodził na jakieś tajne komplety. Ale co [to było], trudno mi powiedzieć, bo nie dzielono się ze mną w szczegółach tymi różnymi sprawami. Natomiast siostra zajmowała się osobą, która miała padaczkę. Była zajęta tą chorą koleżanką, która też mieszkała u nas. Z uwagi na duże mieszkanie ojciec zgarniał wszystkich, których można było.
Kiedy Powstanie wybuchło, byliśmy na początku, przez około dwa tygodnie na Grzybowskiej. Nie było co jeść. Nie wiem, skąd były śledzie. Były takie sytuacje, że czasami był nadmiar na przykład cukru, czasami nadmiar mąki, bo gdzieś magazyn został rozbity, a czasami nic nie było do jedzenia, trudno było przeżyć. Mieliśmy, zresztą nie tylko my, zapasy sucharów robionych z chleba okupacyjnego. Chyba na zapas, bo takie było przekonanie, że należy gromadzić na wszelki wypadek, mieliśmy w worku trochę sucharów ususzonych z chleba okupacyjnego, które w tym czasie bardzo się przydały, bo nie raz pozwoliły nam uniknąć zupełnego głodu.
Przyszedł moment, kiedy trzeba było opuścić mieszkanie, bo komenda nas opuszcza, jest strzelanina na Grzybowskiej, nie ma perspektyw, z tyłu są „ukraińcy”, którzy nie cieszą się zbytnio dobrą sławą. W związku z powyższym, żeby się przygotować na wyprawę… Jeszcze człowiek myślał kategoriami: mieszkać, szukać miejsca. Zdaje się, że ktoś z mojego rodzeństwa znalazł lokum, suterynę na Pańskiej. Było małe okienko, było w miarę widno, podłoga, wyśmienite jak na powstańcze warunki. Można było się przenieść. Kiedy podjęliśmy decyzję o wyjściu, obarczeni różnymi pakunkami, które potrzebne były według rodziców, stanęliśmy w bramie. W tym czasie była ogromna strzelanina wzdłuż ulicy Grzybowskiej, nie wiem z jakiego powodu, bo się potem dziwiono. Moja matka pierwsza postanowiła przejść ulicę, mimo strzelaniny. Wyskoczyła na ulicę, oczywiście sukienczyny matki się złapałem. Strzelanina umilkła. W tym czasie, jak zobaczyli inni lokatorzy, że strzelanina umilkła, wszyscy przebiegli na drugą stronę, bo tak jakby przeprawa była wtedy, uciekanie z domu, który powoli stawał się opustoszałym budynkiem. Przebiegliśmy i poszliśmy na Pańską. Ale jak przyszliśmy na Pańską, niestety suteryna już była zajęta przez innych, nie było możliwości tam być. Udało nam się jeszcze znaleźć w tym samym budynku piwnicę, która była przegrodzona w poprzek deskami, za którymi był węgiel. Ciemno, tylko kąt, ale coś trzeba było zrobić. Przyszliśmy, teraz szukać gdzie indziej miejsca, kiedy byliśmy przygotowani na tą suterynę. Zostaliśmy w tym kącie po ciemku.
Siostra poszła szukać wody, ponieważ trzeba było wodę zdobywać, to nie była sprawa prosta. Kopane były w podwórkach dziury, otwory, gdzie się zbierała woda. [Siostra] wyszła po wodę, w tym czasie nastąpiło bombardowanie, które zresztą nękało nas bardzo często. Trzeba trafu, bomba uderzyła nie bezpośrednio w nasz dom, ale w ulicę przy domu. Naruszyła konstrukcję tam, gdzie nad suteryną były ciężkie maszyny, warsztaty były na górze. To się zawaliło. Wszyscy, co byli, bo było sporo ludzi, zostali przygnieceni, nie tylko gruzem, ale tymi maszynami. Było charczenie ludzi konających, ciemno, kurz, wołanie jakieś tych, którzy w innych miejscach byli, szukali swoich bliskich. Okropna sytuacja. Natomiast w tym czasie to przepierzenie desek powoli jakby się opuszczało. Nie wytrzymywało z uwagi na naruszenie konstrukcji budynku. Spowodowało, że zostaliśmy zagonieni w sam kątek piwnicy. Co dalej robić, jakie wyjście? Deski trzeszczały, bo to nie była wygodna pozycja dla tych desek, żeby wytrzymać napór węgla. Lada chwila możemy zostać zupełnie przysypani. Ciemno, żadnej możliwości rozpoznania sytuacji. Powiew, dochodzenie [skądś] głosu umożliwiło, jak się deski opuściły, [zauważenie], że było połączenie z drugim pomieszczeniem piwnicznym. Tak jakby pod krzesłem została szczelina, która pozwalała się przedrzeć. Przez tę szczelinę powoli udało nam się przejść do dalszego pomieszczenia piwnicznego, które nie było bliżej ulicy, tylko dalej, było bliżej podwórka. Potem przez jakieś okienko, które zostało wyrwane, wyszliśmy na zewnątrz z tego zagrożonego, rozbitego domu. To było pierwsze tragiczne, pachnące niemal śmiercią wydarzenie, które przeżyłem.
Przenieśliśmy się na ulicę Sienną. W pomieszczeniu sklepowym spaliśmy. Był widok szeregu trupów, był widok prowadzonych przez Powstańców, zatrzymanych jeńców. Również przeżywaliśmy te wydarzenia. Wtedy Niemcy ostrzeliwali Warszawę działami, które w slangu powstańczym nazywaliśmy „krową”, ponieważ poprzedzając uderzenie, wydawała ona ryczący dźwięk, gwiżdżący. Jak „krowa” ryczała, była możliwość w przeciągu kilkunastu sekund gdzieś uciec, schować się, jeszcze był czas. Nie wiadomo, gdzie uderzenie było ukierunkowane. Trzeba trafu, że „krowa” uderzyła w budynek, w którym myśmy byli. Drzwi zostały wyrwane z framugi. Byłem w pomieszczeniu sklepowym, złapałem jedną dziewczynkę, która przelatywała. Sam nie wiedziałem, co robię. Może dzięki temu uratowałem jej życie, bo drzwi uderzyły w tym miejscu, zostały wyrwane. Matka z pierwszego piętra została z impetem zrzucona na klatkę schodową w dół, w kąt. Wyrwane drzwi z korytarza zasłoniły matkę w kącie. Gruz i tynk się sypał z góry, [ale te drzwi] pozwoliły jej jakoś ocaleć. Jedna z kobiet w tym czasie, po usłyszeniu ryku chciała schować się do piwnicy. Ponieważ piwnica była zapełniona, nie udało jej się, nie weszła do piwnicy. Nie została draśnięta w ogóle, ale zginęła od podmuchu. Krew uszami i ustami jej tylko buchnęła. Leżała, widziałem ją później. Nie została draśnięta, tylko impet wywołany przez uderzenie pocisku rakietowego… On ponoć uderzał kilka razy. Była, pamiętam, godzina pierwsza w dzień, słońce świeciło, ale nic nie było widać. Ten widok zapamiętałem wtedy szczególnie: ciemna noc o godzinie pierwszej w południe, kiedy słońce było. Było czarno. Myśmy oczywiście doszli do tych ustaleń później, to znaczy, że kobieta zginęła, że ktoś żył. To zostało dopiero później uściślone. Zapamiętałem tę chwilę, bo dziwiłem się jako nie taki już zupełnie malec, że może być tak czarno, że nic nie było widać. Tyle kurzu było w powietrzu, zasłaniał zupełnie widok słońca.
Jeśli chodzi o nasze dalsze dzieje, to jeszcze byliśmy przez jakiś czas na Siennej. Ojciec sądził, że najgorszą rzeczą były bombardowania. Były także zrzuty ze strony Anglików, pięknie niebo wyglądało. W tym czasie oczywiście słychać było samoloty, ale nie było bombardowania. Strzelanina była okropna, dlatego że niebo było upstrzone spadochronikami, które ładnie opadały, z wiatrem gdzieś się przesuwały. Wszyscy strzelali. Powstańcy strzelali, Niemcy strzelali. Każdy chciał zestrzelić te spadochroniki, żeby spadały, gdzie są Powstańcy. Niemcy [chcieli], żeby nie wpłynęły na teren powstańczy. Pięknie niebo wyglądało. W tym czasie było trochę spokoju. Była strzelanina okropna, ale nie było bombardowania. Były także zrzuty ze strony radzieckiej w tym czasie. Oni mieli zupełnie inne techniki, zrzucali bez spadochronów. W każdym razie celność ich zrzutu była większa, ale korzyści często były nieduże, dlatego że były bez spadochronów, z o wiele mniejszym zabezpieczeniem. Oni z niższych pułapów chyba zrzucali. Trafienia były lepsze, do Powstańców trafiało, ale zawsze się rozbijało. Korzyści były mierne. Nie wiem tego dokładnie, ale wiem, że w ten sposób były [robione] zrzuty. Najgorsze były bombardowania oczywiście.
Potem rodzice, zastanawiając się, jak uchronić naszą rodzinę, doszli do wniosku, że najlepiej będzie, kiedy będziemy gdzieś bliżej granicy między Powstańcami i Niemcami. To uchroni chociażby przed bombardowaniami. Nie uchroni przed konsekwencjami różnego innego rodzaju, ale może przed bombardowaniami. Przeszliśmy na ulicę Chmielną. Ojciec w tym czasie zachorował na zapalenie płuc. Powstańcy byli bez nogi, z ranami brzucha, z różnymi. Gdyby nie znajomy lekarz, który wtedy uczestniczył w punkcie opatrunkowym – mieszkał na Bernardyńskiej 16, ojciec się z nim znał, grali w brydża – to [ojciec] by na pewno nie był przyjęty. Ale ten lekarz zaopiekował się ojcem, dzięki temu udało się ojcu przeżyć. Natomiast my przeżywaliśmy bombardowania, które były okropne. Mnie ta obawa została potem. Kiedy po wyzwoleniu słyszałem warkot samolotu, uciekałem, chowałem się, a już oczywiście nie było zagrożenia. W związku z powyższym bombardowania były okropne. Nie byłem zresztą jedyny, klepałem zdrowaśki, nie zdając sobie sprawy, bo to było mechaniczne. Były śpiewy religijne, nucenia, jakieś modlitwy przy okazji. Byli też ranni. Jęk tych skupionych na dole, w piwnicy, świadomość, że jak uderza bomba, to się budynek trzęsie, ziemia się trzęsie… Patrzy człowiek na sklepienie, czy ono jeszcze istnieje. W każdej chwili może się zawalić, zostaniemy zasypani pod gruzami, nie będzie innego wyjścia. Okropne. Świst, kiedy było słychać bombę – wszyscy mimo woli kulili głowę, jakby w ten sposób [mogło] się udać im ochronić życie. Ale to było mimowolne. Bombardowania były okropne.
Zobaczyliśmy jeszcze innych Powstańców, nie tylko AK. Okazało się, że przychodzili też chyba z Armii Ludowej. Mieli opaski, jakieś niewielkie oddziały. Każdy oceniał, nie było widać zachwytu, porozumienia. Zresztą byłem za mały, żebym analizował, wgłębiał się w politykę w tym czasie, ale byli wówczas też z tych innych zgrupowań. W każdym razie jedno wiem na pewno, bo widziałem: że również uczestniczyli w Powstaniu.
Kiedy ojciec trochę wydobrzał, postanowiliśmy stamtąd przedostać się przez Aleje Jerozolimskie na drugą stronę, gdzie nam się wydawało – czy ojcu, bo przecież ojciec był młodym, odpowiedzialnym za naszą rodzinę człowiekiem – że będzie lepiej. Trzeba było dojść do Alej Jerozolimskich. Wybrać się trzeba było w nocy, bo w ciągu dnia przejście przez Aleje Jerozolimskie – były przecież szerokie – w żadnym wypadku nie było możliwością.
Nie powiem. Co najmniej dwa tygodnie – pamiętam – byliśmy na Grzybowskiej. Potem Sienna, Pańska, Chmielna. Trudno mi jest czasowo określić.
W każdym razie wiem, że w nocy się wybieraliśmy. Trzeba było przejść przez jakieś suteryny, piwnice, wyrwane w murze otwory. Wydawałoby się, jak patrzę teraz, że to niedaleka odległość, ale to nie było w linii prostej, bo coś się paliło, trzeba było przejść, obchodzić. Doszliśmy do obrzeży Alej Jerozolimskich. Przez Aleje Jerozolimskie przebiegał wykopany rów. Widać było rury kanalizacyjne na dole. Wybrzuszenie było z jednej strony. Mimo że to była noc, było widno. To znaczy nie było widno tak, jak teraz się świeci, ale tak, jak świeci ładnie księżyc w pełni, bo była zawieszona przez Niemców tak zwana lampa. Chyba po to, żeby kontrolować. Nie wiem, w jaki sposób, ale twierdzono, że wypuszczano na balonie czy nie na balonie. W każdym razie zawieszona była lampa oświetlająca. Kiedy Powstańcy orzekli, że jest możliwość przejścia, zaczęliśmy przechodzić. W połowie drogi, przedzierając się przez rury, a miałem kilka garnków przytroczonych do siebie, garnki stuknęły na środku przejścia. Wszyscy zamarli, że Niemcy dowiedzą się, że ktoś przechodzi, a im przecież zależało, żeby przechodzenie zatrzymać. Wszyscy zamarliśmy, ale jakoś nie było odzewu z ich strony. Po pewnym czasie, w spokoju przeszliśmy na drugą stronę.
Potem udało nam się dojść do ulicy Koszykowej. To był w jakimś sensie ostatni fragment naszego pobytu. Na Koszykowej, to było na granicy z Niemcami, było takie wydarzenie, że od czasu do czasu w tym okresie, pod koniec Powstania, było zawieszenie broni. Mieszkańcy mogli wychodzić w tym czasie. W każdym razie było jakieś porozumienie. Jeden z Powstańców na dachu, ponieważ było lato, chciał się trochę odprężyć. Uważał, że zawieszenie broni to zawieszenie broni. Ale nie dla wszystkich było zawieszenie broni. Jakiś Niemiec, łobuz zabił go, mimo że było zawieszenie broni. Ten fakt był komentowany przez mieszkańców, stąd mogłem utrwalić sobie to w pamięci. To też dowodzi naszej bliskości do granicy, gdzie była Polska, a gdzie był okupant.
Udało nam się, jeśli chodzi o wyżywienie. W tym okresie rodzice skombinowali przezroczystą kaszę, tapiokę. Już miałem jej dosyć, nie mogłem w ogóle jej jeść, ale nie było co. [Była] bez żadnej okrasy, bez niczego. Nie wiem w tej chwili, patrząc z perspektywy, jak udało nam się przeżyć przez te dwa i pół miesiąca. To jest po prostu dziw. W każdym razie, kiedy ogłoszono przerwanie ognia, mieszkańcy mogli wychodzić. Ojciec zdecydował się wziąć naszą gromadkę i wyprowadzić. Doszliśmy do zapory. Jeszcze Powstańcy byli, mówią: „Musicie wracać, ponieważ kończy się czas zawieszenia broni. Nie bierzemy odpowiedzialności, że dojdziecie z powrotem”. Zawrócili nas, a byliśmy już przy zaporze. Wróciliśmy. Ojciec postanowił, że jeżeli tak los chciał, że nie wyszliśmy, to już nie będziemy korzystać więcej z żadnych przerw, zawieszenia broni. Nie wyjdziemy już, zostaniemy do końca. Ale do jakiego końca, to już było wtedy trudno przewidzieć: czy Powstania, czy naszego żywota. Zostaliśmy do końca.
Przed naszym wyjściem, przed kapitulacją, były na podwórkach wykopywane olbrzymie otwory, żeby uzyskać trochę wody. Woda skapywała, po jakimś czasie trochę się na dnie uzbierało, można było trochę wziąć. Ten, kto wchodził do tego dołu, miał zapewnione, że pół wiaderka czy jakieś naczynia będzie miał, nie będzie musiał przestrzegać kolejności. Zszedł na dół mój brat, żeby nabierać wodę. Na górze kobiety pokłóciły się o kolejkę. Wiaderka czy naczynia pospadały mu na głowę. To było dobre i niedobre. Kiedy wyszedł, na drugi dzień był oczywiście cały posiniaczony. Było tuż przed kapitulacją. Miał żółte plamy, bo siniaki przechodzą potem w inną fazę. Kiedy wychodziliśmy, był w takiej właśnie, upstrzonej troszeczkę mapie na twarzy. Wychodziliśmy przez Pole Mokotowskie. Między warzywami leżały trupy ludzi, którzy chcieli się zaopatrzyć w żywność, niestety nie udało się, pozostały ich zwłoki. Braciszek i siostra gdzieś kartofli trochę wykopali, udało im się wykopać do ręki. Kiedy przechodziliśmy już koło posterunku, gdzie był Niemiec, Niemiec zobaczył wybrzuszone kieszenie brata. Zatrzymali go, bo chyba sądzili, że wychodzi z granatami, z bronią. Myśleli, że to jest może Powstaniec. Jednak się okazało, że nie. Zostaliśmy przepuszczeni, bo szli już wszyscy mieszkańcy. Jak była kapitulacja, to już po prostu mieszkańcy wychodzili.
W jakiś sposób dotarliśmy do Pruszkowa, do parowozowni. Był tam przejściowy obóz, gdzie przeprowadzali selekcję: w lewo lub w prawo. Początkowo, jeszcze kiedy przed selekcją kartofle zostały obrane, jakieś naczynie było, na jakimś kamieniu zostały te kartofle ugotowane. Dotychczas pamiętam smak kartoflanki, którą zjadłem. Była ugotowana dosłownie na gwoździu, bo więcej nic innego nie było: woda kartofle, ale ta kartoflanka była wtedy dla mnie cudowna. Zresztą do dzisiaj lubię kartoflankę, może już nie taką zrobioną zupełnie na gwoździu.
Przyszedł czas selekcji. Piątkami nas doprowadzili do stolika, przy którym był Niemiec czy gestapowiec, tego nie powiem, szarża była dla mnie wtedy bez znaczenia. Zresztą dla mnie wszyscy to byli gestapowcy. Była też Niemka, w każdym razie byli w tym gronie. To, że brat był upstrzony tymi żółty plamami, to go uratowało, bo oni myśleli, że [to tyfus]. Dla nich tyfus to była choroba, której obawiali się strasznie.
Raus! Siostra prowadziła ojca, który był wychudzony po zapaleniu płuc, szczapa, ledwo się trzymający. Chcieli siostrę oddzielić, ale Niemka zobaczyła prowadzonego ojca, zgodziła się, że razem z ojcem poszli w tą samą stronę. Trzymałem się poły spódnicy matki. Też zostaliśmy skierowani. Szereg mężczyzn, Powstańców szło na drugą stronę. My też w jakimś sensie byliśmy na pewno obserwowani, żeby nigdzie nie chodzić. Byliśmy w kupce, która została wyznaczona. Tamtych brano do wagonów z okienkami odrutowanymi, natomiast nas [poprowadzono] w kierunku węglarek, wagonów otwartych, bez żadnego zadaszenia. Jeszcze jak szliśmy w tym kierunku, gestapowiec z psem, łobuz stał. [Byliśmy] szczęśliwi, jeśli można powiedzieć „szczęśliwi”, bo nam się wydawało, że po selekcji, w tej grupie jesteśmy szczęśliwsi. Każdy nie wiedział, co za godzinę go czeka, ale tamten moment był jakimś zwycięstwem, że to jest coś lepszego niż tamci, co poszli w tamtą stronę. [Gestapowiec z psem] wybierał jeszcze niektórych mężczyzn. Brat, bojąc się, że nie przejdzie, przeszedł na przeciwną stronę piątki, nie od strony gestapowca. Jakoś udało się, ale [gestapowiec] kilka osób wybrał. Tragedia tych ludzi, którzy już odetchnęli, myśleli, że będą razem, a potem w ostatnim momencie gestapowiec każe wychodzić… Trudno było słuchać płaczu i rozpaczy tych ludzi. Nas tyle, ile można było zmieścić, wpakowali do węglarek, które były odkryte. Nie było miejsca, żeby usiąść, [byliśmy] na stojąco.
Przez dłuższy czas staliśmy zamknięci w węglarkach. Po jakimś czasie, wieczorem zaczął kapuśniaczek padać, mżył deszczyk. Jak jechaliśmy przez trzy dni, trzy noce, kapuśniaczek cały czas padał. Byliśmy przemoczeni dosłownie. W wagonie była jakaś majacząca staruszka, którą się ktoś opiekował, przepuścili go chyba ze względu na tę staruszkę. Chciał ją po drodze wysadzić, bo mu po prostu doskwierała. Sam jeszcze myślał, może gdzieś wyskoczy, nie wyskoczy. Inna sprawa, że były próby, przy przejeździe przez podmiejskie stacyjki, wyskakiwania niektórych, ale widać było strzały od razu wzdłuż wagonu. Nie wiem, jaki był skutek tego, ale w każdym razie za bardzo to się im nie mogło udać. Przechodził jakiś kolejarz. Opiekujący się tą staruszką poprosił, żeby otworzyli, próbował ją wysadzić. Niemcy akurat zaobserwowali ten fakt. Zagrozili temu kolejarzowi śmiercią. Ponownie nas, tę staruszkę zamknęli. Ona zmarła. Do końca już pozostała w tym wagonie, choć nie żyła. Usiąść nie można było, bo byliśmy zapchani. Zmoknięci staliśmy. [Czasem człowiek] zawisł w powietrzu, ciasnota była, to nogi w tym czasie odpoczęły. Innej możliwości nie było. Jak jechaliśmy przez podmiejskie tereny, niektórzy rolnicy chcieli dzielić się żywnością, ale za pieniądze. Ojciec miał jakieś pieniądze, rzucił. Niestety raz się nie udało, jeszcze drugi raz rzucił. To było na odpowiedzialność rzucającego. [Rolnik] rzucał potem jakąś żywność na odpowiedzialność kupującego. Natomiast jak myśmy przejeżdżali przez Skarżysko-Kamienną – dotychczas istnieje ten wiadukt na stacji – mieszkańcy wiedząc, że jedziemy, rzucali, nie żądając niczego, kawałki chleba, kiełbasy czy wędliny. Rzucano nam do wagonu, wagon powoli się toczył przez stację. Nikt [niczego] nie żądał. Mam dotychczas bardzo dużą wdzięczność. Jak przejeżdżam przez Skarżysko-Kamienną, widzę ten wiadukt, to przypominają mi się te czasy, kiedy bezinteresownie ludzie chcieli nas trochę nakarmić. Nie wiedzieliśmy, gdzie jedziemy, czy jedziemy do obozu, czy jedziemy gdziekolwiek, bo przecież nikt nikogo nie informował. Trzy dni, trzy noce, to było sporo czasu. Trzeciego dnia zatrzymali się w okolicy Michałowa pod Proszowicami. To było w Krakowskim. Były chłopskie furmanki, do których mieszkańcy [nas] zabierali, rozwozili po tym terenie. Bajka. Wiem, że jak siostra zasnęła na furze, jak nas wiózł, podskakiwała jej głowa oparta o drabiniastą poprzeczkę, to nawet nie czuła, bo tak była zmęczona. Guz jej się zrobił na głowie.
Tak dotarliśmy do wsi Więckowice, gdzie zatrzymaliśmy się u chłopa. Początkowo byliśmy u niego. Ojciec, [płacił,] mając jakąś gotówkę, nie bardzo wiedziałem [skąd]. Potem żeśmy byli u innego gospodarza, na końcu u gospodarza o nazwisku Pióro – pamiętam dotychczas – którego
notabene chciałem odwiedzić później po wyzwoleniu, ale już ich oczywiście nie zastałem, tylko dzieci. Śmieszna była sytuacja, bo kiedy odwiedzałem ten teren, już trudno było poznać, zmieniło się otoczenie troszkę. Szukałem ich, chciałem zobaczyć. Tak skończył się mój kontakt z Powstaniem. Mimo że przeszedłem całe Powstanie od początku do końca jako dorastający konus, nie uczestniczący bezpośrednio, widziałem harcerzy roznoszących pocztę, widziałem ginących ludzi.
- Jak pan zapamiętał Powstańców?
Akurat o tym powiedziałem wszystko. Szczególnie pamiętam grozę. Widziałem, pamiętam, trupy, widziałem tych ludzi. Powstańców także widziałem oczywiście, bo trudno było, szczególnie w ostatnim okresie, ich nie dostrzegać. Był to dla mnie koszmar, szczególnie bombardowania, to że każdy dzień mógł być końcem. Strach, który towarzyszył przez cały czas, zapamiętałem do końca.
Później, jak byłem we wsi Więckowice, jak przelatywały górą samoloty, to uciekałem w jakiś kąt, kryłem się, bo ta świadomość jeszcze była. Już pomijam to, że później człowiek był zawszony, zapchlony. Nie wyobrażałem sobie, że można żyć bez wszy. Bo jak to? Zrzucić ubranie, nago gdzieś przejść? Nie wyobrażałem sobie po prostu, jak się pozbyć tych insektów. Towarzyszyły nam niestety prawie do końca, bo jeszcze oczywiście towarzyszyły także nawet w podkrakowskiej wsi, w tamtej wsi tak samo, nie można się było tego pozbyć.
Po wyzwoleniu tych terenów widziałem szereg trupów żołnierzy rosyjskich. Oni chyba dostawali wódkę, szli bez opamiętania. Nie bardzo cenili swoje życie, dużo ich zginęło. Potem zresztą chyba rolnicy niektórzy ściągali [z nich] buty, kalesony. Takie były niestety zjawiska, które widziałem.
Po wyzwoleniu myśmy wrócili do Warszawy. Nasz dom, który ocalał przez całe Powstanie, chyba z tej racji, że bombardowań nie było blisko granicy, został później przez Niemców dopalaczami podpalony. Została tylko jedna oficyna, właśnie ta, która w drugim podwórku przylegała do tego zgliszcza. Na dole były ubikacje, one w jakimś sensie nie pozwoliły się tej oficynie zapalić. Przez jakiś czas w kupce [z innymi], w pomieszczeniu zatrzymaliśmy się po przyjeździe, bo wtedy, gdzie były pomieszczenia, kto pierwszy przyszedł, przyjechał pierwszy, próbował się zatrzymać. Nasze mieszkanie zostało doszczętnie spalone, wszystko zniszczone. Dobytek, który miał być uchroniony przez zamurowanie, został rozkradziony. [Zrobił to] ktoś, kto był pierwszy, wcześniej. Przecież od przedostania się z podkrakowskiej wsi do terenów Warszawy też był jakiś okres, nie od razu, nie w styczniu [wróciliśmy], a w styczniu była wyzwolona Warszawa.
- Jak pan zapamiętał żołnierzy niemieckich?
Wszystkich traktowałem jak gestapowców. O ile, jak wspomniałem, kiedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, sam naprowadzałem Niemców do skrzyni, to tylko był jeden przypadek. To się skończyło szybko. Później wszystko kojarzyło mi się z gestapo. Niestety nie spotkałem przypadków [dobrych] odruchów ze strony Niemców, może nie miałem takich możliwości poza tym, że Niemka się zlitowała nad siostrą, pozwoliła jej odprowadzić ojca. Ale tak, to każdy Niemiec kojarzył mi się z gestapowcem, który tylko chce nas zabić, zamordować. Taka była mentalność małego chłopca, który przeżył Powstanie, który widział jedynie potworność przeżycia Powstania. To zostało. Strasznie przez jakiś czas męczyła mnie ta świadomość, obawa o życie. Oczywiście człowiek coraz bardziej dorastał, już inaczej reagował, inaczej to rozumiał, zdawał sobie sprawę, że to nie wszyscy. Tym niemniej ten bagaż doświadczeń, przeżyć, który wyniosłem z Powstania, przez długi czas kotłował się w mojej łepetynie. Niełatwo mi było się z tego wyzwolić.
- Jakie jest pana najgorsze wspomnienie?
Jeśli chodzi o Powstanie, trudno byłoby wyróżnić najgorsze wspomnienia, bo się do kupki łączyły wszystkie wydarzenia. [Przez] pierwsze dwa tygodnie jeszcze był dom. [była] walka, ale jeszcze był dom, można było zobaczyć okna swojego domu, wejść do domu, schować się. Później, szczególnie po pierwszym bombardowaniu, kiedy myśmy poczuli grozę możliwości pogrzebania przez gruz, już spokój nigdy nie był pełny. Widziałem dantejskie sceny. Myśmy jedli [koninę]. Dzisiaj nie brzydzę się koniną, a niektórzy się brzydzą. W tym czasie nie jadłem tylko psów i kotów. Widziałem na własne oczy psy obdarte ze skóry, trzymane na ręku, przygotowane do upieczenia. Niestety, taki głód powodował, że ludzie chwytali się różnego rodzaju pożywienia, żeby przetrwać. Tak że jak się mówi dzisiaj o psach, kotach, to może jest obrzydzenie, ale w tym czasie obrzydzenia trudno było się doszukiwać, kiedy człowiek był głodny i nie miał co zjeść. Fakt, że nie miałem okazji, bo ojciec gdzieś skombinował kawałek koniny, był taki moment. Nie bardzo wiem o mechanizmach, które pozwoliły naszej rodzinie przetrwać. Nie bardzo mnie to interesowało w tym czasie, bo uważałem, że jak jest rodzic, to on odpowiada za mnie, nie szukałem sam sposobu przetrwania. Gdybym był trochę starszy, to bym więcej mógł zapamiętać, nie tylko same wrażenia, bo przede wszystkim utrwaliły mi się wrażenia. Również [mógłbym] zapamiętać sposoby przeżycia. Nie bardzo mnie to dotykało. Rodzic był piorunochronem, był przede wszystkim tym, na którego spadał obowiązek. On się przejmował, nie ja. Bałem się o swoje życie i oczywiście rodziców, żeby ich nie stracić, ale to było ograniczone. Nie miałem takiej perspektywy, jak by miał człowiek trochę doroślejszy, żeby nie tylko o swoje życie [się bać], ale również o innych, szukać rozwiązań. Ciągle byłem w dużym stopniu pasożytem, [bardziej] ktoś inny o mnie walczył niż ja sam.
Przeżyłem Powstanie, to jest karta powstańcza zwykłego mieszkańca, dzieciaków, jakie w tym czasie były. Wiem, że byli harcerze, widziałem starszych. Nie byłem w tym czasie w harcerstwie – choć chodziłem do szkoły w czasie okupacji, na ulicę Oboźną za Teatrem Polskim – bo myśmy przyjechali z Zamościa. Brat oczywiście nigdzie nie chodził, bo nie wychodził. Jakieś komplety, jakieś kontakty były. W tej chwili już siostra nie żyje, brat jest po udarze, tak że jest z nim trudny kontakt w tej chwili. Jestem zwykłym dzieckiem Powstania, stąd byłem nieco zdziwiony zainteresowaniem. Jeśli to wzbogaci wiedzę o Powstaniu, chociaż nie tak, na ile byście liczyli… Taka była moja codzienność.
- Jakie są pana najlepsze wspomnienia z Powstania?
W okresie okupacji trudno doszukiwać się najlepszych wspomnień. W czasie Powstania? Nie wiem.
- Co się utrwaliło w pamięci jako rzecz pozytywna?
Rzecz pozytywna to tylko to, jak nas wyrzucono pod Krakowem, że byliśmy w końcu nienarażeni na obawę o życie, że nie widzieliśmy już Niemca. Radosna chwila była, kiedy we wsi Więckowice za górką skryli się, uciekali Niemcy inwalidzi, a za chwilę byli Rosjanie z drugiej strony. Choć z jednej strony radość, że już Niemców nie ma, z drugiej strony była trochę obawa. Dlaczego? Ponieważ Rosjanie na początku byli trochę pod wpływem alkoholu. Człowiek się bał: gwałcą, nie gwałcą, czort go wie, jaki był ich stosunek. Była pełna rezerwa do nich, mimo że to byli w tym momencie wyzwoliciele, bo przegonili Niemców. Ale rezerwę zachowaliśmy, obawiając się o to wszystko. Takie było nastawienie, bo lubili wypić i nie wiadomo, co dalej: czy nie zgwałci kogoś, czy nie chwyci siostry, czy ich zachowanie przekroczy granicę przyzwoitości. Radość była trochę kontrolowana w jakimś sensie. Chętnie gościliśmy ich, jak przyszli, bo nie wypadało inaczej, ale dobrze by było, gdyby już poszli. Fakt, że Niemców się więcej nie widziało po gehennie powstańczej i tych przeżyciach, to była jedyna radosna chwila, jeżeli można powiedzieć o radosnej chwili.
- Co działo się z państwem po powrocie do Warszawy?
Stwierdziliśmy, że nic nie ma, nie ma się gdzie zatrzymać. Początkowo nawet handlowałem bułeczkami, bo ojciec szukał jakichś rozwiązań, żeby utrzymać [rodzinę], ale chyba dwie bułeczki sprzedałem i na tym się skończyła sprawa. Ojciec powrócił do Zamościa – nas jeszcze zatrzymując [w Warszawie] – zobaczyć, co w Zamościu. Cukiernię przejął folksdojcz, potem przeszła na innego, po przemianach ustrojowych. Jednak sklep elektrotechniczny pozostawał w gestii ojca i opiekował się nim ktoś ze znajomych ojca. Stanowił punkt zatrzymania do momentu, kiedy ojciec jeszcze żył. Na wschodzie prześladowania były trochę większe niż na zachodzie Polski. Ojciec mógł być tym, który był uważany za burżuja. Ta forma nie była wtedy akceptowana przez naszych nowych opiekunów. W tej sytuacji, w roku 1947, tuż po wyzwoleniu, w wyniku ciągłych domiarów, u możliwości wyjścia z tego zapętlonego czasu, [ojciec] zmarł. Zaczął się nasz spadek z góry, bo matka, która była o wiele młodsza od ojca, która była przy mężu, nie prowadziła jakiegoś równorzędnego gospodarstwa, musiała korzystać z tego, co zostało, a co topniało w zastraszającym tempie. Powróciliśmy do Warszawy, bo zdawało się matce, że [w Warszawie] będzie lepiej, tam jednak stale byliśmy na oku ówczesnej władzy. Zostaliśmy potem w Warszawie, byłem w internacie i tak dalej. Później już, może przez fakt wcześniejszego pobytu w Warszawie, związało się tutaj nasze życie, bo tu mój brat studiował, pracował na uczelni, już w Warszawie pozostał i myśmy też pozostali.
- Jak z perspektywy czasu ocenia pan Powstanie?
Początkowo jako wydarzenie, z którego byłem dumny, że potrafiliśmy jakoś przeciwstawić się okupantowi. Ujrzałem po raz pierwszy Polskę w czasie Powstania, zobaczyłem barwę biało-czerwoną, której jako dziecko wcześniej nie znałem. Oczywiście była, ale do mnie, wówczas dzieciaka, nie docierały tego rodzaju wrażenia. Byłem dumny, ale z czasem, gdy byłem dorosły, byłem trochę krytycznie nastawiony do tego, że w taki nierozważny sposób zostawiono młodych ludzi, nieuzbrojonych, z pistoletami w ręku przeciwko machinie wojennej z armatami, czołgami. Zostawiono bez jakiejkolwiek pomocy, skazanych z góry na niepowodzenie. Mój krytycyzm do tego wydarzenia potem narastał, ponieważ o ile wcześniej to wynikało z dumy, że się przeciwstawiliśmy okupantowi, teraz z perspektywy czasu… Zginęło dwadzieścia tysięcy młodych ludzi, kwiat, widziałem tych młodych ludzi. Gdyby nie choroba brata w tym czasie i wyjście ze szpitala, kto wie, czy jego uczestnictwo nie byłoby bardziej żywe. Prawie osiemnaście tysięcy mieszkańców zginęło w czasie Powstania, ta ofiara moim zdaniem była zbyt duża, nierozważna w stosunku do możliwości zwycięstwa i wyjścia z tego wszystkiego. Oczywiście byłem w Muzeum [Powstania], przeżywałem dzieje od początku do końca jeszcze raz, identyfikowałem się ze wszystkimi wydarzeniami, które wydarzyły się w czasie Powstania.
Natomiast teraz, z punktu widzenia człowieka dorosłego, krytycznie oceniam Powstanie, choć miało swoją pożyteczną wymowę, wyrażało [postawę], że społeczeństwo się nie godziło. Ale sposób, moim zdaniem, był nierozważnie przygotowany. Szkoda mi było tych ludzi młodych, niemających dostatecznej broni. Pistolety to przecież nie wszystko. Oglądałem oczywiście walkę o PAST-ę. Choć byłem w pobliżu PAST-y, oglądałem to tylko z wydarzeń filmowych, nie uczestnicząc w tym. W ogóle się dziwię, że im się udało PAST-ę zdobyć. Jakim kosztem zresztą! Pierwsze dwa dni Warszawa niemal była Powstańców, takie było wrażenie. Kiedy Niemcy zobaczyli, jakiego mają przeciwnika przed sobą, kiedy otrząsnęli się, zaczęły się ruchy oporu. PAST-a, Żoliborz i inne ośrodki były, tak że zobaczyli, że to był zryw raczej bohaterski, młodzieńczy, niż kalkulacja zmierzająca do zwycięstwa i skutecznego rozwiązania. Szkoda mi tych tragedii, też przeżywam, jak chodzę po tych salach i przypominam sobie. Teraz, z punktu widzenia człowieka dorosłego, nie identyfikuję się z inicjatorami Powstania, którzy narazili nas nieopatrznie, bez krzty szansy. Przecież zrzucane spadochroniki to było piękne widowisko, ale mało skuteczne. Myśmy praktycznie zostali sami. Słychać było odgłosy zza Wisły, że gdzieś na Czerniakowie, że jakieś przejście, że ktoś z Woli, ale zostaliśmy sami. Ci chłopcy zostali zdradzeni, nie wiem przez kogo, ale szkoda mi tych ludzi, którzy naprawdę kochali Polskę, chcieli pomóc Polsce nawet swoim życiem, a ginęli. Nie uczestniczyłem, bo taki był mój los i takie były moje lata w tym czasie, dlatego mogę dzisiaj rozmawiać z panią, bo starsi już nie żyją, niestety czas leci, biologia kończy żywota ludzi, którzy byli świadkami, uczestniczyli w sposób bardziej autentyczny, mieli takie możliwości. Jeszcze żyję, bo byłem konusem, ale moje przeżycia związane z Powstaniem i sentyment zostały. Do Powstania szedłem nie dlatego, żeby zobaczyć, bo mnie ciekawiło. Przeżyłem to, patrzyłem na Powstanie. Nie godziłem się ze wszystkimi wydarzeniami, w tym czasie, jak byłem pierwszy raz, bo byłem dawno. Chciałem uczestniczyć, po prostu zapisałem się, ale ktoś nieopatrznie dopisał, że miałem jakiś pseudonim. Nie miałem żadnego pseudonimu, niestety. To był dzień człowieka, który przeżył całe Powstanie, przeżył okropności. Oczywiście trudno to opowiedzieć w szczegółach, dzień po dniu. Na pewno moja perspektywa opowieści zagęszczała się, z drugiej strony była zbyt monotonna, bo to był ciąg tragedii, obaw. Powiedziałem w skrócie o tych rzeczach. Jeszcze można by cały szereg innych spraw wydusić ze mnie, gdyby człowiek siadł przy fajce – przykładowo, zaznaczam, nie palę fajki – i tych drobiazgów doszukać się w okropnościach Powstania Warszawskiego. To, że czasami człowiek walczy i wie… Teraz trochę patriotyzm się zmienił, ale w tym czasie, kiedy żyłem, to jak zobaczyłam biało-czerwoną szmatkę, że to jest kolor narodowy, [to było,] jakbym się w tym czasie urodził. Rzeczywiście nie wiedziałem, że to jest polski [kolor], nie wolno było wtedy tego pokazywać, że to jest polska flaga. To, że miałem możliwość przeżyć to, nie jest moją zasługą. Nie mam się czym pochwalić, bo nie dołożyłem swojej cząstki do tego, żeby czy w lewo, czy w prawo. Daję wam tę cząstkę przeżyć, oddaję do ewentualnego wykorzystania przeżycia człowieka, który Powstanie przeżył, który identyfikował się, kochał to miasto i kocha je nadal. To niejako związało mnie z tym miastem. Ale żałość za ludźmi, którzy zginęli, jednak czasami myśl zatruwa. Niepotrzebnie tylu ludzi zginęło. Mój brat nie uczestniczył, to wynikało z okoliczności, bo sądzę, że by się jego nie uchroniło, żebyśmy go nie utrzymali, też by zginął. Zbieg okoliczności pozwolił nam przeżyć Powstanie w całości, niewielu rodzinom udało się tak przeżyć.
Warszawa, 9 czerwca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Magda Dąbrowa