Janina Kowalczewska „Mała”, „Jędrek”, „Nina”

Archiwum Historii Mówionej

[Nazywam się] Janina Kowalczewska, urodzona 13 kwietnia 1931 roku w Nowym Sączu. W czasie Powstania byłam na Mokotowskiej 55, w szpitalu.

  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny?

16 września 1939 roku zastał mnie na granicy polsko-rosyjskiej, trzy kilometry od granicy, gdzie Rosjanie wkroczyli o szóstej rano i wtedy zaczęłam poznawać wojnę w ten sposób, że zaczęły się rzezie po prostu, napad na dwór. W nocy żeśmy uciekali całą grupą, nieraz zupełnie obcych ludzi, bo to byli tak zwani bieżeńcy z Zakopanego i z Krakowa. Piechotą lasami, najczęściej nocą, doszliśmy najpierw do Kowna. To kawał drogi. Już nie pamiętam tych miejscowości. Wiem, że jedna to była taka, gdzie pierwszy raz zjadłam ciepłą zupę, kapuśniak, strasznie dużo było pieprzu, ale to coś, co zapamiętałam dotychczas. Potem do Brześcia. W Brześciu nas złapano. To była duża grupa dzieci, starszych kobiet, troszkę mężczyzn. Ustawiono nas pod murem i jakiś czas strzelano nad głową, tak że pamiętam takie błyszczące kule lecące. Potem – nie pamiętam jak długo – byliśmy zamknięci w Brześciu, gdzie się na zmianę siadało i nie było mowy o położeniu się. Pamiętam tylko stamtąd, że ktoś mi dawał kawałeczek chleba i wina. Potem nas nagle wypuszczono. Przeszliśmy przez Bug i tak się zaczęła moja – że tak powiem – wędrówka.

  • Ale to znaczy, że Rosjanie zaatakowali już 16 września?

17 września około szóstej rano, za piętnaście szósta. Najpierw przyjechał na rowerze policjant – ale ja to już wiem od kogoś, bo ja spałam jeszcze – powiedział, że KOP rozbrajają. Zresztą trudno o tym mówić, bo to wszystko było bardzo krwawe i zaskakujące. Z tej wędrówki pieszej to pamiętam tylko raz taką grupę żołnierzy, Polaków idących do niewoli. Jeden z tych żołnierzy – myśmy wyszli troszkę z lasów – dał mi suchara i powiedział: „Pamiętaj dziecko, że jak nie chcesz być głodna, to nie połykaj, tylko trzymaj w ustach” – i to mi bardzo pomogło. A druga rzecz, jaką mi powiedział, to: „Zawsze miej przy sobie łyżkę” – i to mi też bardzo pomogło. I to było tyle. A potem to już się zaczęła okupacja.

  • Jak się pani znalazła w Warszawie?

Pamiętam, że przyjechałam pociągiem, stojąc z tyłu na ławce, bo taki był tłum strasznie dziki. Bardzo długo się jechało. Wie pani, ale dziecko to inaczej widzi zupełnie. Jak wyszliśmy z pociągu, to ktoś się zapytał: „Skąd wy jesteście ludzie?”. I ktoś odpowiedział: „Z raju”. To było właśnie to, co zapamiętałam. A potem to się zaczął cały ciąg bardzo trudnych sytuacji.
W każdym razie w czasie okupacji zetknęłam się z harcerzami. Byłam zuchem przed wojną i po prostu pamiętam to przyrzeczenie harcerskie, które odbierał druh. Nie znałam żadnych właściwie imion, żadnych nazwisk. Był w mundurze harcerskim z piękną krajką i z ciupagą w ręku. [To było] nad samą Wisłą. Z jednej strony nas osłaniał brzeg wysoki – myślę, że to było gdzieś w okolicy mostu Kierbedzia – i hałdy piasku były. Pamiętam to przyrzeczenie harcerskie. A potem to był na przykład taki szereg poleceń: „Znajdź drogę najkrótszą ze Starego Miasta nad Wisłę, żeby cię nikt nie widział”. I to było takie jedno z moich pierwszych odkryć.

  • Ktoś panią wciągnął w harcerstwo?

Miałam bliski kontakt z Jagą Borytą-Nowakowską. Nie wiem, czy pani słyszała to nazwisko. Fantastyczna kobieta. Potem ona właściwie tak jak gdyby z daleka mną sterowała. Opiekowałam się taką sparaliżowaną staruszką, a potem zachorowałam i to był moment, w którym ja właściwie zerwałam ze środowiskiem. Ale w czasie – bo zachorowałam chyba w 1942 roku, a to był okres takich krótkich kontaktów – myślę, że to było związane z jakąś grupą z Powiśla, bo tam na przykład były takie niby gry, troszkę takich sanitarnych ćwiczeń, bandażowanie, tamowanie krwi, chowanie się i przede wszystkim poznawanie Warszawy. Tak że takie moje pierwsze, wielkie odkrycie to było odkrycie domu na Brzozowej, ten dom profesorski, w którym jeszcze nawet 3 maja w 1981 czy 1982 roku wyprowadziłam rodzinę ze Starego Miasta, bo ten dom okazał się w dalszym ciągu przyjazny. To znaczy wchodziło się z Brzozowej na chyba drugie czy trzecie piętro, a schodziło się na dół klatką schodową nad Wisłę, już na łąki. Właśnie robienie planów, Morse, troszkę chorągiewek, ale to bardzo mało. Najwięcej było nastawione na to, podkreślano właściwie przy każdej zbiórce (ja tych dzieci zupełnie nie pamiętam, jakąś Alę, jakąś Hanię, chyba zależało ludziom na tym, żebyśmy się za bardzo nie [znali] – to pamiętam, że zawsze było zadanie służyć: „Jesteście po to, żeby służyć”. Rzeczywiście było trochę tych piosenek patriotycznych, zachęta, żeby czytać, i ja straszliwie dużo czytałam, wszystko, co złapałam do ręki.
A potem właśnie zachorowałam i to zachorowałam bardzo ciężko, bo leżałam – jak mówię – w szpitalu bardzo długo. Nie wiadomo było ciągle, czy to była gruźlica, czy były jakieś ropnie opadowe. W każdym razie w dzień Wigilii miałam krwotok taki, że właściwie wydawało się, że się nie uratuję. A leżałam na ulicy Szerokiej, to było na Pradze. Był oddział interny dawnego [Szpitala] Przemienienia Pańskiego i tam ordynatorem oddziału był doktor Władysław Bartoszek, wspaniały człowiek, i była grupa studentów tajnej medycyny. Pamiętam taką panią Ewę Wrzesińską, która nie wiem, czy żyje. Ja w ogóle nie trzymałam z nimi [kontaktu], ale była jakaś Małgosia, jakiś Władek Lis, nie wiem, czy to był jego pseudonim, czy nazwisko, w każdym razie to była taka grupa, która się mną w jakiś sposób zajmowała i dużo się od nich uczyłam, a przede wszystkim właśnie to, że służyć to służyć.
Na przykład dlaczego wspominam ten krwotok, bo to był szpital, który był oddzielony od głównego szpitala, bo główny był na [ulicy] Sierakowskiego, tam, gdzie później był Urząd Bezpieczeństwa. Po prostu wezwano lekarza i lekarz bał się przyjść, dlatego że poprzedniej nocy też szedł jeden i zginął, bo była godzina policyjna. Właściwie uratowała mnie siostra szarytka, siostra Genowefa, która ratowała, jak mogła. Między innymi podawała mi sól fizjologiczną nie do żyły, tylko bezpośrednio do mięśni – to strasznie bolesne – a ja już tak czułam, że tak już odpływam, tak było mi dobrze, tak jasno, tak ciepło i nie chciałam. Ale potem właśnie był ten Otwock i powrót do Warszawy: „Wracacie tam, skąd żeście przyszły”.

  • To znaczy, że skończył się pobyt w sanatorium czy w szpitalu?

Szpital mnie przekazał do Otwocka i ponieważ tam było zaznaczone, [że] ostatni mój adres był na Szerokiej, więc tam mnie skierowano. Ja się tam zgłosiłam i wtedy mnie po prostu właśnie chyba Jaga w porozumieniu z siostrą Genowefą powiedziały, że właściwie jedyne miejsce, gdzie mogą mnie – że tak powiem – przechować, jest na Mokotowskiej. I tam trafiłam, na Mokotowską.
I teraz pierwszy dzień Powstania. Właściwie o tym Powstaniu, że będzie, to ja wiedziałam już od dawna, bo to było ciągle [powtarzane] i z tą młodzieżą, i szykowało się wszystko ciągle. Poza tym to był okres szalonego niepokoju, bo w momencie, kiedy człowiek wychodził na ulicę, [był w niebezpieczeństwie]. Jeszcze zanim zachorowałam, to pamiętam takie wielkie rozstrzeliwanie przy placu Teatralnym, róg Wierzbowej. Podjechały samochody i [rozstrzeliwano]. Potem drugi moment, który pamiętam, to właśnie też przy Pięknej, gdzie rozstrzelano bardzo dużo ludzi. Tak że cały czas takie drżenia były z tym właśnie. W każdym razie ciągle człowiek w tym żył i bez przerwy starał się właśnie służyć.
Pierwszy dzień Powstania zastał mnie dokładnie na placu trzech Krzyży i pamiętam taki obrazek, że szedł jakiś mężczyzna w butach z cholewami, w jasnym jakimś płaszczu, przepasany takim grubym [pasem] i jakaś pani rzuciła mu się na szyję (on już był z opaską) i też krzyczała: „Weźcie mnie do Powstania!”. A on tak mówi: „Niech pani te pudelki zdejmie i szminkę zmyje, to wtedy się pani zgłosi”. To pamiętam.
Zaczęło się w ten sposób dla mnie – bo nie dogadałam się z tą moją psiapsiółką – że tutaj zgłosiła się właśnie Zosia Andrycz. Ona była „Elka” od „Kryski”. Ale ja jeszcze nie wiedziałam, że to był „Kryska”, bo to jeszcze było wszystko takie [utajnione]. Tylko przypuszczam, że oni już – oddział „Kryski”, który był przeznaczony raczej na Czerniaków – zaczynali organizować te punkty sanitarne. Ona była może jedna z pierwszych, może więcej, tego już nie pamiętam, bo był szalony ruch. Po pierwsze, ustawianie łóżek, przygotowywanie wszystkiego. Chodziłam z nią razem, strasznie dumna zresztą, bo ona miała, prawda, już tam numer i tak dalej na opasce. Zbieraliśmy pościel na Mokotowskiej 51/53, bo to był dom, który przylegał, zbierałyśmy łóżka, dźwigałyśmy jakieś materace. To się wszystko szykowało.
Nie wiem, czy to było pierwszego, czy drugiego dnia Powstania, [ale] to, co bardzo dobrze zapamiętałam, to pierwszy przyniesiony ranny. Przyniósł go na rękach – piętnastoletniego chłopca – niski taki człowiek, nie wyglądający w ogóle na żołnierza, ale ten chłopak powiedział: „Dziękuję, panie sierżancie”. Okazało się, że to był chłopak, który miał dosłownie wyrwaną łopatkę i wtedy widziałam po raz pierwszy, jak krew bulgocze. On mówi, że on ma pseudonim „Szatan”, ale nazwiska nie [podał] – Władek „Szatan”. Wtedy była na sali – która jeszcze nie była salą operacyjną, to był normalny stół – pani doktor, którą wszyscy nazywali Klarą. Potem mówiono Klara Kucyk, nie wiem, czy to był pseudonim, czy nie, bo potem, w Poznaniu okazało się, że była to doktor Ciążyńska – ginekolog. Nie wiem, czy pani zna tą historię, czy nie. W każdym razie potem, jak byłam w Poznaniu, to jakoś tak się dogadaliśmy. Jak pani doktor zobaczyła tą ranę i zobaczyła tego chłopca, który jeszcze mówił, i mówił: „Panie sierżancie, niech pan powie, że to dla ojczyzny” – bardzo strasznie patetycznie ta krew bluzgała, on jeszcze tam szeptał – wyszła, bo się rozpłakała. Była zupełnie bezradna, nie było właściwie nic jeszcze przygotowanego. Nie pamiętam samego momentu zejścia tego chłopca, pogrzebu, ale to był mój pierwszy bezpośredni w tym sensie kontakt z tym.
Nie widziałam jeszcze wtedy sanitariuszek. To było w ogóle wszystko in statu nascendi – wszystko się tworzyło. Potem zaczął być napływ cywilnych. To znaczy drugimi takimi osobami, które pamiętam dobrze, byli dwaj chłopcy siedmio-ośmioletni, którzy zostali przestrzeleni w rusznikarni, która była na Kruczej. To już była operacja. Nie wiem, kto wtedy był lekarzem, bo jeszcze chyba Lotha nie było wtedy. Chłopcy mieli wyjętą śledzionę. Leżeli tak jeden koło drugiego jeszcze na łóżkach, jeszcze z pościelą i powiedziano, że mam siedzieć przy nich, żeby przypadkiem nie pili, żeby się nie zrywali, żeby to, żeby tamto. Wiedząc, że służba to służba, bałam się zasnąć, to raz jednego, raz drugiego gładziłam po głowie. I w końcu jeden mówi do mnie: „Niech pani mnie nareszcie przestanie głaskać, bo nie zasnę”. Więc takie to były moje pierwsze [doświadczenia].
I muszę powiedzieć, że cały czas właściwie kręciłam się koło tych pacjentów. To, co trzeba było, to zrobiłam, ale [jeśli chodzi o zmianę opatrunków, to wtedy były chyba trzy siostry zakonne. Jedna chyba była siostra Cecylia, druga już nie pamiętam. Ale pamiętam siostrą Zytę, która była chyba siostrą od kuchni i ona właściwie imponowała mi tym, że chodziła rano na przykład wśród pacjentów i pytała się: „Czy macie coś dla siostry Zyty do prania?”. To był człowiek, który rzeczywiście [chciał pomóc]. Nie wiem, czy miała nawet skończoną szkołę podstawową. To była bardzo prosta, maleńka taka osoba, bardzo właściwie chyba niezależna. W każdym razie kiedyś, już później, jak zało mydła i zało wody – ona to wszystko prała w jednej wodzie, bo to zawsze był problem, ale samo zdobywanie wody to był oddzielny rozdział – dowiedziała się, że można zastąpić mydło ługiem. Ale jak się robi ług? Gdzieś z węgla palonego. A tam było dosyć dużo węgla, takiego spalonego drzewa, dlatego że jak coś spadło, to się paliło. Ona kiedyś poszła, obudziła lekarza, bo ona musi wiedzieć, jak się robi ług. Więc omal jej tam nie pobił. Ale to było widać, jak ten człowiek niewiele umie, niewiele może, ale chce i to dla mnie było po prostu imponujące. W ogóle te siostry tak przemykały. Pamiętam jedną z tacą z jakimiś lekarstwami. Potem już lekarstw nie było. To była jedna taka moja służba.
Na przykład dostałam tą ankietę: jak mi smakowało jedzenie czy coś, jakaś kantyna. Ja dotychczas nie pamiętam, w jakiej ja sytuacji jadłam. Pamiętam tylko moment, kiedy już nie mogłam po prostu jeść tej kaszy. To była nie kasza, tylko taka zupa z jęczmienia. Nie było już nic właściwie takiego, ale jakoś do mnie to zupełnie nie docierało.
  • W tym szpitalu miała pani jakieś dyżury?

Nie.

  • Gdzie pani nocowała?

Właśnie, to jest problem, bo kiedyś właśnie zastanawiałam się, bo mąż mnie zapytał: „Jak to było?”. Pamiętam jedną rzecz, że zrobiłam sobie takie posłanie w piwnicy, ale to musiało być już wtedy, kiedy szpital zszedł do piwnic. To musiało być gdzieś po 15 sierpnia albo nawet wcześniej. Miałam trzy skrzynki od pomidorów czy od jarzyn i to było moje leżenie, gdzieś w jakimś zakamarku.
A jeżeli chodzi właśnie o to, co jeszcze. Ponieważ byłam właśnie taka, myślę, bardzo ruchliwa, taka wszystko wiedząca, chcąca zobaczyć, to też jak gdzieś była potrzeba kogoś wysłać, to mnie wysyłano. Tak że chodziłam na Kruczą. Tam był duży punkt właśnie tych społecznych działaczy, ale była też komenda, która po tym – ale to już mi się tak wszystko majaczy – jak padła „mała PAST-a”, to tam była po jakimś czasie przeniesiona. Miałam taką sytuację, że kiedyś przyniesiono jakiegoś rannego, który nie chciał w ogóle poddać się operacji, dopóki nie odda jakiejś koperty. Taka była nieduża koperta, ale żeby natychmiast trafiła do komendy. Wtedy właśnie wywołano mnie: „»Mała« skocz tam”. Tak że były takie rzeczy.
Poza tym to, co dla mnie było istotne, to pamiętam takiego pana Szafrańskiego, który chyba był ranny właśnie pod PAST-ą, do którego żona przychodziła i ona mu przynosiła zupki. I ile razy ona przychodziła, to ja tak bardzo lubiłam pana Szafrańskiego, tak że ona mnie częstowała. Zawsze pytała mnie, czy mam łyżkę. Powiedziałam, że mam, to mi tam z tego garnuszka pozwalała wyjeść troszkę.
Pamiętam takiego pacjenta, jeszcze go tak jak gdyby widzę, bo na tle ściany on tak miał pościel położoną. Mówił, że myślał, że mu się uda uniknąć drugiej wojny, bo jeszcze ma kulę od pierwszej gdzieś w mózgu, która utkwiła i nikt nie chciał jej operować. Opowiadał o swojej córeczce, którą zostawił, i mówi: „A teraz nie wiem, czy się wyliżę”. I nie wiem, co było. Po prostu ginęli.
Była taka sytuacja, że ta Mokotowska była bardzo obciążona pacjentami, wszystkie najcięższe przypadki. Bo były chyba dwa szpitale. Był [szpital przy ulicy] Śniadeckich i tam chyba operował profesor Dreszer. Ja się z nim spotkałam z kolei w Poznaniu i to było moje pierwsze – że tak powiem – zetknięcie się z taką prawdziwą operacją, w prawdziwych warunkach. On coś mi tam kazał robić czy trzymać i ja wtedy właściwie nie upadłam, nie zemdlałam, ale on mi kazał wyjść. W każdym razie wiem, że Śniadeckich to był taki bardzo dobry [szpital]. Drugi to była właśnie Mokotowska. Wszystkie najcięższe przypadki trafiały tam. Tam był doktor Loth, który przychodził. Nie wiem, on chyba nie był na stałe, tak jakoś on mnie mijał. Zawsze mówiono: „Felek przyjdzie, to dla Felka szykujemy”. Był doktor, na pewno przekręcę nazwisko, Wąsowicz albo Wąsowski, który z kolei właśnie chyba był internistą, ale też wykonywał jakiś bardzo przykry zabieg. Nie umiem o tym powiedzieć, ale wiem, że strasznie to przeżył, bo właśnie komuś najbliższemu musiał tą operację dokonać.
Co pamiętam? Powiedziałabym tak, grupy cywilów zaskakujących zupełnie. Pamiętam takiego chłopca ośmioletniego – też nie pamiętam jego imienia, bo miał strasznie dziwne, albo był to Erazm, w każdym razie jakieś dziwne imię na „E” – który leciał do matki, szukać matkę. Dostał postrzał w głowę z rogu Wilczej i Mokotowskiej od „gołębiarza”. Przynieśli go w zupełnie beznadziejnym stanie. Wołał ciągle matkę. Była taka rzecz, która może zaskakiwać, ale mówiono, że trzeba go właśnie jak najdłużej utrzymać przy życiu, bo on w tym mózgu miał złożone jajka much i stamtąd się lęgły gąsienice, które zabierano i wkładano do ran chorych, ropiejących i to był najczystszy sposób oczyszczania tych ran. Teraz kiedyś żeśmy wyczytali jako wielkie odkrycie. To jego pamiętam. Kiedyś była taka sytuacja, że jak spadł z tego swojego posłania, to wyglądało na to, że mu w tę część jeszcze żyjącego mózgu jeszcze wkładali, żeby jak najdłużej [żył]. Może przesadzam – wie pani – ale tak to odbierałam. W każdym razie troska o to, żeby tych gąsienic było jak najwięcej.
Z cywilnych na przykład były dwie młode kobiety. Jedna była upośledzona umysłowo, druga była uważana [za inteligentną]. Gdzieś z jednego domu [były]. Obie miały przestrzeloną głowę przez skronie. Ta upośledzona w ogóle jak gdyby nie reagowała na to, była taka sama, jaka była przed postrzałem, a ginęła właśnie ta inteligentna dziewczyna. Skąd to wiem? Z rozmów po prostu chyba. Chodziłam do nich, to pamiętam, ta dziewczyna upośledzona miała wyraźnie taką twarz, która ją znakowała, a tamta była śliczną dziewczyną.
Było dużo ludzi – to są takie, jak mówię, urywki wspomnień – może była to grupa Rosjan, którzy w czasie okupacji ukrywali się chyba gdzieś i pamiętam taką scenę, że był Rosjanin i przybiegła do niego jego żona, Polka. Widziała, że on odchodzi, i prosiła, żeby koniecznie [przyprowadzić] księdza, że on się chciał ochrzcić. Przyszedł ksiądz, ale on już nie żył. Ona straszliwie rozpaczała, że on nie zdążył się ochrzcić, ten ksiądz jej tłumaczył. Ale to był dramat taki zupełnie dla mnie niezrozumiały. Ale ich było kilku, tych Rosjan.

  • Ale to byli cywile?

To byli cywile. Z tych żołnierzy byli ci głuchoniemi. Tego jednego specjalnie pamiętam, specjalista od wchodzenia na ziemię, kładzenia się, jak były drgania, natomiast nie reagował, jak były jakieś strzały – powiedzmy – bez huków. Kilka osób było z Armii Ludowej. To były osoby, które tak właściwie z jednej strony jak gdyby garnęły się do innych, a z drugiej strony była jakaś granica pomiędzy tymi z AK a tymi z AL. Ich było kilku tylko, ale przychodzili do nich inni żołnierze. Oni mieli bardzo mały oddział i mówiono o nich, że jak tylko się zaczynała jakaś akcja, to ginęli gdzieś, nie zgłaszali się.

  • Czy głuchoniemych dużo było u pani?

Ja ich pamiętam chyba ośmiu czy dziewięciu. Prowadził ich chyba – nie wiem, może on trochę słyszał – ten ich dowódca. W każdym razie wiem, że bardzo pilnowali kroku, jak maszerowali. Była barykada budowana na rogu Pięknej i Kruczej chyba pierwszego albo drugiego dnia w nocy. To pamiętam o tyle, że też właśnie w to się włączałam. To było wyrzucanie mebli z góry. Ktoś tam dyrygował tym, że musi być przejście, że to. Ta barykada bardzo pomagała, dlatego że tuż koło tej barykady przejeżdżały czołgi na Piękną do obrony „małej PAST-y”. Ale równocześnie od placu Zbawiciela pojawiały się czołgi i raz tylko tak mignęło mi, że przed czołgami szły kobiety. Mówiono, że jak się pokazuje ksiądz na wieży kościoła Zbawiciela, to będzie atak. Czy to była prawda, nie wiem, ale tak o tym się mówiło.

  • Ale tam naprawdę cywilów pędzono, bo paru osobom udało się przedostać na stronę Powstańców?

Tak, ja wiem, bo właśnie przesuwano to wejście, tą bramkę taką, bo to było takie... Dwa takie wejścia były, które szły zygzakiem.

  • Tam jednym z uratowanych był pan Piotr Słonimski.

Bratanek, tak. Jeżeli to było właśnie wtedy, to on też trafił do naszego szpitala, dlatego że jednak oni wszyscy byli tak zszokowani i tak straszliwie zmęczeni, że pierwsza pomoc to była właśnie [pod numerem] 51/53. To był właściwie dom cywilny, ale były już tam punkty, tam był doktor Rajpert – bardzo dobry – i on zajmował się tymi chorymi, którzy nie byli ranni.

  • Dużo osób umierało w tym szpitalu?

Proszę pani, bardzo dużo. Naprzeciwko nas był cmentarz. Naprzeciwko [Mokotowskiej] 51/53 był ten dom Kraszewskiego, w którym były potem „Hybrydy”. To był plac, którym można było przejść na Aleje Ujazdowskie, tam właśnie do Szczurka-Cergowskiego. Na początku to było właśnie. Chyba i ten „Szatan” był tam chowany. Ale potem to właściwie już szło tak ciurkiem. Bardzo dużo było. Dlaczego? Dlatego że nie było żadnych leków, była gangrena, bardzo dużo było gangren, dużo było amputacji. Ale praktycznie – to znowuż taka śmiesznostka z mojej obserwacji – dyrygował tym ruchem na cmentarz tak zwany Generał. To był dozorca domu z Mokotowskiej 55, który jak tylko się rano robił taki raport, co się dzieje, to się pytał, ile potrzeba nie trumien, tylko ile potrzeba toreb. W tym domu na Mokotowskiej 55 po lewej stronie, jak się wchodzi do bramy, był duży sklep papierniczy i on z miejsca położył łapę na to, że to będzie do dyspozycji. Tak że pierwszych parę pogrzebów to pamiętam jeszcze w trumnie, jeszcze z szaf robiono, a potem to już tylko papierowe torby. Bardzo dużo było właściwie takich [sytuacji]. Był zrobiony ołtarzyk, gdzie odbywały się msze, i bardzo dużo patriotyzmu i modlitw, „Bogurodzico, dziewico” i tak dalej Słowackiego. Ale równocześnie było to przejście jakoś bokiem, bo mur był wyraźny, ale gdzieś tam bokiem przechodziło się do tej dawnej – to znaczy przecież przed wojną chyba tam była – ambasady bułgarskiej. I o ile nie można było wejść do tej ambasady od Alej Ujazdowskich, dlatego że szedł silny ostrzał z sejmu, bo sejm próbowano zdobyć, ale go nie zdobyto właściwie chyba nigdy, to tamtędy się przechodziło. Tak że to było takie mijanie się, wejście do azylu, bo tam rzeczywiście było jakoś tak spokojniej.
To, co mi tak zostało w pamięci, jeśli chodzi o ten cmentarz, to właśnie tych osiem – chyba były same dziewczyny – harcerek, które przeszły kanałami, wyszły przy Wilczej, z Mokotowa przyszły. Przechodziły przez plac Trzech Krzyży. Ale dostały tam kwaterę, chyba to było na parterze i właśnie taki był dzień, gdzie one się umyły i tak troszeczkę się rozprężyły, wtedy właśnie powiedziały o tym – jakoś doszła ta wiadomość – że była córka Wańkowicza w „Parasolu” i one powiedziały, że zginęła i że zginęła w pierwszych dniach. Na drugi dzień właśnie granatnik [uderzył] czy może „krowa”, bo tam był strasznie duży ostrzał, i zginęły. I tak je właśnie ułożono jedną przy drugiej w tych torbach, które starczyły już tylko na głowy, nogi nie były przykryte. Tak że bardzo dużo było pogrzebów. To był jeden chyba z większych i najbardziej – że tak powiem – uporządkowany cmentarz, bo na początku to tak właściwie nawet na podwórzu gdzieś tam chowano.
Co jeszcze takiego było? Rzecz, którą zresztą sprawdzałam, bo potem pracowałam razem z córką doktora Rajperta, która była maturzystką, ale pomagała ojcu w [pracy] i miała ten punkt na Mokotowskiej 51/53. Byłam świadkiem, że żandarmeria przyprowadziła mężczyznę – potem myślałam, że to był strój jakiegoś robotnika – w takim drelichowym jakimś ubraniu i rozstrzelali go. Nie wiem, czy pani słyszała o tym. Sprawdziłam to, bo jeszcze dwie koleżanki tam spotkałam, to była docent Roztropowicz-Denisiewicz, która też tam była, i właśnie ta Danusia Rajpert, i ona mówi: „Tak, tak było”. Tu mi się różne rzeczy zamazują. ja po prostu opowiadam to, co [pamiętam].
I to była ta grupa cywilów. O tych chłopcach, o tych dziewczynach, to już potem nie było sposobu [się dowiadywać], to się szło i tu trzeba było przynieść pić, z tym piciem też był problem, tu trzeba było położyć, tu trzeba było zgłosić.

  • Porody też się zdarzały?

Nie, nie pamiętam ani jednego. A może był jeden poród, ale wie pani, w moich kategoriach jakoś to się nie mieściło. Pamiętam ten egzamin przed wpuszczeniem mnie: „Czy umiesz robić kłos?”. I byli strasznie zdziwieni, że ja umiem bandażować wszystko na kłos. „Czy bandażujesz głowę?”. „Na hełm”. To bandażowałam. To było głównie nastawienie na ratowanie rannych.

  • Pani mówiła, że były problemy z wodą.

Straszne były problemy z wodą. To było coś takiego, że po prostu zbierano ludzi, wolontariuszy, żeby stawali w kolejce, gdzie był straszny ostrzał i ludzie walczyli o tę wodę, a tej wody było bardzo dużo potrzeba. W końcu ktoś tam – mówiono, że to był rozkaz, ale ja nie wiem, czy to był rozkaz – wpadł na pomysł, żeby wykopać studnię na tej Mokotowskiej 55, i wiercono. Ale w końcu stwierdzono, że tam wody nie ma. Wtedy gruchnął granatnik i wtedy woda trysnęła, ale to już był koniec Powstania. Tak że tak było z wodą.
Były straszne problemy z jedzeniem. Tak że w momencie, kiedy ja wyszłam z Powstania i właśnie ten doktor Wąsowicz czy Wąsowski oglądał mnie – bo ja potem wylądowałam w Częstochowie – to właściwie, gdzie mnie nacisnął, tam był wrzód, takie wrzody właśnie głodowe. Ale ja zupełnie jakoś tego jedzenia [nie pamiętam]. Jak by mnie ktoś zapytał: „Gdzieś ty jadła?”. Nie wiem. „Coś ty jadła?”. Pamiętam tą zupkę od pani Szafrańskiej, ale tak poza tym, to nic.
  • Jak odbywała się ewakuacja szpitala z pokoi do piwnicy?

To w momencie, kiedy zaczęły się bombardowania. Powiem pani jeszcze tak – zmieniali się dyrektorzy. Było widać, jak to się powoli porządkuje wszystko, bo na początku to był taki wielki chaos, jeszcze nie było jakiejś wyraźnej władzy. Właśnie z „Kryski” była ta „Elka”, która dla mnie jakoś była najbliższa, ale przychodziła taka sanitariuszka „Merka” – też ciągle jej szukam, ale jej nie znalazłam – która była łącznikiem chyba między „Borem” a służbą sanitarną. Bo jakoś mi się obiło o uszy, że padało nazwisko doktora „Wacka”, z tym że ten doktor „Wacek” był lekarzem naczelnym chyba na teren Starówki, ale gdzieś tu docierało – Szpital Maltański. Bo Szpital Maltański był ewakuowany. W każdym razie był potem jakiś dyrektor, mówiono o nim doktor Muszczyński, ale ja nie wiem, czy to prawdziwe nazwisko, czy nie, bo w ogóle te wszystkie nazwiska to to było takie zupełnie zagmatwane. Zresztą mnie to nie interesowało. W każdym razie to się porządkowało. I teraz, w momencie, kiedy stwierdzono – jednak coraz większy był ostrzał – że trzeba naznaczyć budynek czerwonym krzyżem, wtedy dopiero się zaczęło. Wtedy na gwałt właściwie już znoszono do piwnicy. Już wszystkie sale były [puste]. Na parterze był chyba jeszcze jakiś jeden [pokój], ale pierwsze piętro i drugie było zupełnie wolne. Pamiętam ten moment, kiedy właśnie huknęło, i ci ranni, którzy leżeli – to było chyba prawe skrzydło tego budynku – nawet ci, którzy właściwie nie chodzili, spadali schodami w dół. To był niesamowity popłoch.

  • Ale ta kamienica została zburzona?

Nie. To był stary budynek jakiejś fabryki. Nie wiem, czy teraz jeszcze jest. Nawet po wojnie było tam przedszkole, potem siostry to straciły. W każdym razie to nie był żaden z nowych budynków. On był osłonięty od ulicy jakimś innym budynkiem chyba inną albo ścianą, bo ta lewa strona była bardzo elegancka. A jeszcze nie mówiłam, że ten generał, który dyrygował tym pogrzebem, to był dozorca po prostu tego domu i on jakoś sam się do tego zabierał. Po upadku PAST-y i może jeszcze trochę wcześniej trafiła [do nas] grupa Niemców. Jeszcze przed upadkiem PAST-y to pamiętam takiego Niemca, którego przyniesiono z postrzeloną ręką kulką dum-dum. Z [jego] własnego karabinu czy pistoletu strzelił mu ktoś, kto widział, że on się przewrócił. Przyniesiono go do nas do szpitala. Dlaczego go tak zapamiętałam? Bo on straszliwie krzyczał. Po pierwsze, straszliwie go to bolało, a po drugie, on się strasznie bał, nie wierzył, że go zaraz nie powieszą, nie rozćwiartują.
Potem zdarzali się ci Niemcy z gangreną straszliwą, to wyglądało koszmarnie, już widać było, że to męka była niesamowita. Było oddzielne jak gdyby [pomieszczenie] – chyba na parterze, bo ja ich z piwnicy nie pamiętam – wydzieleni Niemcy. Jak padła PAST-a, to tam Niemców rannych było kilku, ale była grupa chyba kilkunastu „kałmuków” w strasznym stanie, bo okazało się, że oni nie mieli jedzenia i Niemcy nawet własne psy karmili, ale „kałmukom” nie dawali jeść. Tak że jednego tak specjalnie zapamiętałam, bo on się bronił przed tym, żeby nie z Germańcami. Mówił po rosyjsku, zresztą chyba też nie najlepiej. Pamiętam go jak dziś, jak siedział na łóżku, tam postawili mu to łóżko przykryte takim szarym kocem, ropiejący cały i koniecznie chciał opowiadać o swojej doczi, o swojej córce. Strasznie długo konał. Było mi go niesamowicie żal, bo on nic nie rozumiał z tego, co się dzieje, tylko nie do Germańców, za żadne skarby świata.

  • Jak byli traktowani Niemcy?

Niemcy byli traktowani bardzo [dobrze], chyba nic więcej już nie można było dla nich zrobić. Byli naznaczeni literą „U” z tyłu. Nie wiem, dlaczego „U”, w każdym razie wyraźnie były [napisane].

  • Jak to byli naznaczeni?

Farbą, smołą malowano na ich ubraniu literę „U”. Dlaczego, nie wiem.

  • Na mundurach?

Oni już wtedy mundurów chyba nie mieli.

  • Ale to Polacy ich malowali?

Tak, oczywiście, Polacy. Wtedy kiedy oni przyszli do niewoli. Była taka grupa, która służyła potem jako pomoc w przenoszeniu rannych. W każdym razie wiadomo było, że byli tacy Niemcy, których można było wykorzystać. A inni nie wiem – były oddziały, które ich pilnowały. Przypuszczam, że żandarmeria, ale tego nie wiem, w każdym razie oni się przewijali.

  • Ale oni jak umierali, też byli chowani na tym cmentarzu?

Tak. A najczęściej umierali, naprawdę głównie, na gangrenę. Zresztą tymi kulkami dum-dum to oni też naszych częstowali. To były straszne rany, bo to zaczynał się tu wlot, a tu wylot, prawda, cała ręka rozdarta. Przede wszystkim strasznie dużo było gangreny. To jest coś, co mi tak utkwiło w pamięci: „Pamiętaj, jak tylko zaczyna trzeszczeć opuchlizna, to już jest gangrena”. Nie było żadnych leków, właściwie było troszkę środków znieczulających. Też tak pamiętam – bo jak mówię, jak taki szprync, to wszędzie wlazł – że była taka narada, czy dać środek znieczulający jakiemuś Polakowi. Ale któryś z lekarzy powiedział: „Najpierw sprawdźcie, czy nie alkoholik. Bo jeżeli alkoholik, to żaden środek go nie uśpi. I potrójna dawka nie. To już lepiej dać komuś [innemu], a jemu dać po głowie, to on i tak zemdleje”. Tak że to były takie różne [problemy].
Potem był straszny okres przynoszonych do szpitala palących się ludzi po napalmie [raczej Nebelwerfer – tzw. krowa – red.] . Gdzieś były bomby właśnie takie. Nie wiem, dlaczego mówiono o fosforze, chyba że to był fosfor z czymś. W każdym razie przynoszono człowieka na przykład całego utytłanego w piasku, obsypanego piaskiem, bo próbowano go gasić, i pod tym piaskiem się wszystko topiło. Znowuż taka rzecz, która teraz do mnie dotarła – parę lat temu. Dziwiłam się, że jak były takie rany po poparzeniach, to zbierano po prostu jakieś ogarki świec, topiono i zalewano tą parafiną. Teraz się tak leczy, po prostu chodzi o to, żeby wnikały nie bakterie. Ale nie pamiętam, żeby któryś z tych poparzonych przeżył. Nie przeżywali.

  • A jak przyszedł moment kapitulacji?

Wie pani co, to znowuż patrzę na to zupełnie inaczej – strasznie trzeźwo, z nastawieniem, gdzie można pomóc. Myśmy nie wierzyli w kapitulację, wie pani, w tej grupie. Zresztą muszę powiedzieć, że ja nie miałam jakiegoś [czasu na refleksję]. Byłam ciągle gdzieś w biegu. To był moment, kiedy ogłoszono, że Armia Krajowa jest armią wojska i do pseudonimu dodanie nazwiska. To było takim podniesieniem na duchu, że jeżeli podane nazwisko, wojsko, to już [jest dobrze].
Było wiele różnych spraw, które właściwie tak wracają powoli człowiekowi. Na przykład kiedyś ktoś tam mówi: „Ach, zapaliłbym papierosa” i wtedy mi się nagle przypomniał taki ranny, który chyba był wysokiego stopnia oficerem, który miał oderwaną dolną szczękę. On palił papierosa w ten sposób, że prosił, żeby mu do nosa włożyć. Cały problem polegał na tym, żeby te papierosy zdobyć. On tylko parę razy pociągał, ale widzę to ciągle teraz, przedtem zupełnie mi się to zatarło. Tak że tak to wyglądało.
Sama kapitulacja: szpital był przeładowany i tak było dużo tych problemów jedzenia, tej fizjologii straszliwej, bo przecież tego nie było ani gdzie spłukiwać, ani zmieniać. Trudno sobie to wyobrazić. Wtedy właściwie przyjęliśmy to chyba. [Poza tym] w szpitalu było zupełnie spokojnie. Trzeba powiedzieć jedno, że myśmy mieli cały czas właściwie tą niezależność, bo jednak ten kawałek był bez Niemców.
Ale jeszcze by warto było wrócić może do tego momentu, kiedy zbombardowano Królową Jadwigę i kościół. To było coś tak niespodziewanego. Bardzo dużo tam ludzi zginęło od pędu powietrza, nawet ci, którzy byli [na parterze]. Bo tam była jakaś komenda wtedy w Królowej Jadwidze i siedziały jakieś osoby w pokojach parterowych i zginęły. Z kościoła pamiętam, że przyniesiono też chłopaka kilkunastoletniego, który chciał ratować Najświętszy Sakrament z podziemi w kościele. Mimo że go tam trzymali, żeby nie poleciał, to on poszedł, dostał, potem zginął. Zmarł w szpitalu, ale wyniósł obrazki święte, bo były w pudełku. Przeróżne takie [rzeczy].
Problem takiego pana Bobowskiego, który – zetknęłam się [z nim] już po wojnie – trafił do nas do szpitala. Miał chyba wtedy ze dwadzieścia parę lat. W każdym razie starszy, bardzo ciekawy człowiek, który jak gdyby pokazał, jak straszne jest to przejście ze Szpitala Świętego Łazarza, a to było tylko przejście przez mur. I ta cała walka wokół [budynku] YMCA. Bo jeszcze taki był problem, może to moje wyobrażenie, ale w każdym razie było tak, że jeżeli jakiś zespół ludzi miał swojego dowódcę, miał swoje zebrania, to byli to ludzie, którzy się trzymali razem i dbali bardzo, żeby z zewnątrz nie szedł nikt, kto jest obcy, a równocześnie, żeby było jak najlepsze zaopatrzenie. Właśnie w Instytucie Głuchoniemych była drużyna harcerek, która przychodziła często, przynosiły rannych z trasy [ulicy] Książęcej, nawet jak byli ciężej ranni, i zawsze się mówiło, że „dla dziewczynek”, a te dziewczynki to były szesnasto-siedemnastoletnie, były też i starsze, bardzo zresztą dzielne, ale one były takie właśnie, była grupa. Natomiast w szpitalu może i była grupa, ale wiele osób właściwie tak stawiało na to, że chory jest najważniejszy, reszta to nieważne. To się wszystko tak przecierało.
Potem przy samej ewakuacji był taki trudny moment, bo właśnie tym tak zwanym nieletnim po prostu powiedziano, że nie idą razem. Ja bardzo chciałam iść razem. Musiałam oddać opaskę. Poszłam właśnie piechotą do Pruszkowa, w Pruszkowie były różne dziwne rzeczy, i potem do Częstochowy. W Częstochowie się zatrzymałam też u sióstr zmartwychwstanek, z tym że pracowałam w kuchni RGO. Dzięki temu miałam jedzenie i miejsce do spania na workach z mąką. Ale dlaczego tak mile wspominam tę Częstochowę. Bo tam właśnie spotkałam profesora Baleja, którego też już przedtem, w czasie 1941–1942 roku, w jakiś sposób gdzieś spotkałam. Zresztą pamiętam go, bo wyglądał jak profesor Filutek, niziutki taki. Przyniosłam mu zupę, a on mówi: „Jaka świetna zupka”. Zaczął ze mną rozmawiać, mówi: „Pamiętaj dziecko, ucz się, to jest twoja jedyna forta. Za wszelką cenę ucz się”. Druga osoba, którą tam spotkałam, to była Kossak-Szczucka z córką. Też zachwycone zupkami. A potem to już z rąk do rąk przeszłam przez harcerstwo do Poznania.

  • Była pani w Częstochowie, gdy weszła Armia Czerwona?

Tak. Straszne zresztą to było. Ciągle widzę te czołgi, które wjeżdżały na ludzi. Mówię pani, takie kupki mięsa. Tak zresztą było też na Pięknej. Czołg rozjeżdżał człowieka. Ale to było krótko. Z tym że jak zaczęły bić strzały już na koniec wojny, to ja mówię: „Och, powstanie w Częstochowie”. Zresztą to było strasznie dziwne dla mnie, ten świat normalny. Myśmy dostały jakieś pieniądze przy wyjściu z Warszawy, ale człowiek nie wiedział, czy to ma jakąś wartość.

  • To było dwadzieścia dolarów.

Nie, myśmy nie dostali w dolarach. Myśmy dostali pięćset złotych, to były „górale”, które przynieśli w plecakach chłopcy, którzy byli w Wytwórni Papierów Wartościowych. Dwadzieścia Dolarów to może dostawało wojsko. W każdym razie to było z listy płac.

  • Pani miała trzy różne pseudonimy?

„Mała”, „Jędruś” i „Nina”, po prostu imię.

  • Ale któryś pani sobie wybrała?

Nie, tak na mnie wołali. Po prostu zaczęło się od tego, że ja się zameldowałam, bo po tym poznawali, czy człowiek miał harcerstwo w krwi, czy nie. Więc po pierwsze, że trzy palce harcerki podnosiły, nie dwa. Do ramienia, a nie do głowy. Po drugie, że meldunek: „Złóż meldunek”. „Druhno, komendantko”. „Ale ja nie jestem druhną”. „Pani komendantko”. I właśnie „Nina”, bo tak mnie nazywano. A potem, ponieważ ja byłam jedna z tych młodszych, to „Mała”, a ktoś tam powiedział, że jestem jak Jędrek huragan, to tak. Ale to nie było nigdzie [sformalizowane], wie pani, to było tak [mimowolnie]. Przez to właśnie, że ja dużo przeszłam, to dla mnie pewne rzeczy nie miały żadnego znaczenia. Nie chciałam w ogóle być gdzieś w jakimś takim tym…
I potem trafiłam właśnie do Poznania i tam dalszy ciąg moich kolei powstańczych, bo po pierwsze, pojechałam na obóz harcerski, dostałam od razu drużynę dziewczynek ze szkoły podstawowej, a sama zresztą w ogóle w czasie okupacji nie chodziłam do żadnej szkoły, nie uczyłam się. Ale stwierdziłam, że powinnam pójść do pierwszej licealnej, bo tak sobie z lat obliczyłam, i jakoś tak sobie pełzłam przez to. Ale po pierwsze, od razu jakoś – nie wiem, jak to się stało, może przez Jagę – doktor Kapłońska mnie wyciągnęła, że jest kurs dalszego sanitariatu. Wie pani, to był czas, kiedy harcerstwo jeszcze ciągle liczyło, że będzie dalszy ciąg wojny. Bardzo dużo [było] harcerek, które – taka Ela Kownacka na przykład – były brane na zamek lubelski i nie wracały. Sporo przypadkowych harcerzy – był taki Gwidon Sitko czy był Motek, już nie pamiętam – było wziętych. Sitko to chyba dostał wyrok za to, że „Czerwoną Zarazę” rozwieszał w Rembertowie. A inny z kolei, nie wiem już dlaczego, poszedł do kompanii karnej.

  • Pani wspominała, że wyprowadzała ludzi z Domu Profesorów w 1981 roku.

Wyprowadzałam rodzinę w 1981 czy 1982 roku, bo 3 maja było nabożeństwo w kościele Świętego Marcina i był problem, że tam zaczęto po prostu bić. Była manifestacja, było bicie, było polewanie wodą, były krzyki i tłum parł. Stwierdziłam, że nie ma [co], że trzeba wyprowadzić. Wtedy właśnie przypomniała mi się ta moja droga na egzamin, którędy można wyjść.

  • Pani tam mieszkała?

Nie tam, ja mieszkałam przy Długiej. Ale to był teren, którego plany musiałam robić, wie pani, to była cała masa różnych takich [zadań]. Dlatego ich wyprowadziłam. Zdziwienie było męża i kuzynki – zresztą ktoś z nami jeszcze szedł – że nagle jesteśmy poza murami Starego Miasta, że tutaj nie biją, tylko krzyczą z helikoptera, że mają dołożyć jeszcze, bo taki był głośny mikrofon i tam pokrzykiwali. Ale to już był stan wojenny.
Jeszcze tylko powiem, że [był] dalszy ciąg tego mojego działania sanitarnego. Jaga Kapłańska zorganizowała taki kurs, tak że tam stawałam nawet jako pomocnik do operacji i właściwie to się tak powoli rozwiało do momentu upadku harcerstwa. Potem dostałam wilczy bilet, nie mogłam zdawać matury w Polsce, zdawałam ją jako ekstern, pracowałam jako robotnik. Tak że na tym się skończyło.

  • Ale potem udało się pani skończyć studia?

Oczywiście, doktorat zrobić. Ale ostrzeżono mnie, że jeżeli nie będę robiła magisterium wcześniej niż cały rok, to nie będę mogła dostać dyplomu, bo jestem niepraworządna i mam stempel w indeksie, że niekarana więzieniem.

  • Czy gdyby pani miała znowu trzynaście lat i pięć miesięcy, poszłaby pani do Powstania?

Absolutnie tak. Wie pani, bo ja potem całe życie pracowałam przy nieuleczalnie chorych. Miałam wykłady różne i tak dalej na uczelni, ale to był dla mnie pierwszy punkt, to mi zostało – służba.





Warszawa, 19 marca 2010 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Janina Kowalczewska Pseudonim: „Mała”, „Jędrek”, „Nina” Stopień: sanitariuszka Formacja: WSOP Dzielnica: Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter