Jan Romuald Horoch „Listowski”, „Jaś”
Nazywam się Jan Romuald Horoch, [urodzony] w Płocku 31 stycznia 1922 roku.
- Jak wyglądało pana życie przed wojną w rodzinie, w szkole?
Pamiętam z detalami. Najgorsze, że nigdy nie byłem w jednym miejscu. Wychowałem się na Kresach, urodziłem się w Płocku, jestem wobec tego Mazurem z przynależności plemiennej, narodowość polska, rodzice też.
- Pan wychowywał się na Kresach?
Wychowywałem się w Wołkowysku i w Nieświeżu, ale mieszkałem też i Wilejce na Kresach północno-wschodnich.
- Jak tam wyglądała sytuacja? Jak pan zapamiętał te miasta sprzed wojny, swoje życie tam?
To były miasta raczej półwiejskie, połowa ludności utrzymywała się z rolnictwa. Nieduże miasteczka, Wołkowysk liczył dwadzieścia tysięcy ludzi, Nieśwież połowę tego – dziesięć tysięcy, Nowogródek na przykład, który znam, też dziesięć tysięcy, [Mir], który znam – pięć tysięcy. To były miasta, z tym że większość ludności żydowska [50% i więcej].
- Jak układało się życie między ludnością polską i ludnością żydowską?
Najzupełniej poprawnie, spokojnie. Białorusini to w ogóle mili ludzie, spokojni ludzie. Żydzi dostosowali się do nas czy my do nich, wszystko jedno. Miałem kolegów i Żydów, i Białorusinów, Rosjan, tam była dość mieszana [ludność]. Tak że była cisza, spokój, tak jak Mickiewicz opisywał w „Panu Tadeuszu”: piękna okolica, lasów pełno, zwierzaków pełno. Co robiłem? Uczyłem się, chodziłem do szkoły powszechnej, potem chodziłem do gimnazjum w Nieświeżu, tam zdałem małą maturę. Poza nauką zajmowałem się polowaniami, od dziecka byłem myśliwym. Poza tym byłem w harcerstwie. W harcerstwie dosłużyłem się wywiadowcy, miałem srebrną lilijkę na krzyżu i byłem przybocznym drużyny, bo drużynowymi byli tylko dorośli, a ja byłem ciągle chłopak kilkunastoletni. Tak że nie będę mówił, ludzie różne cuda na ten temat piszą, a nie mogłem być wcześniej nikim. Małą maturę zdałem w Nieświeżu, w 1939 roku.
- W 1939 roku zaczęły się działania wojenne.
Tak, zaczęła się wojna. Cały hufiec PW (w każdej szkole był hufiec PW, było przysposobienie wojskowe od klasy trzeciej gimnazjum, trzecia i czwarta klasa; byłem akurat w środku) zgłosił się. Mieliśmy w szkole 34 karabiny lebel, francuskie, stare. Lepiej było dać pod Warszawą i w Dęblinie 180 [tysięcy] nowiutkich mauzerów Niemcom, a nam dawali stare karabiny. Kiedy zgłosiliśmy się do wojska, okazało się, że jest zajęcie w magazynach PKU, Powiatowej Komisji Uzupełnień. Na jej czele stał taki ładny podporuczniczek. Nie wyjechał na wojnę, został razem ze swoim sokołem 600, motorem z przyczepą. Pilnowaliśmy magazynów do nocy z 16 na 17 września 1939 roku, a potem przyszli bolszewicy. […]
- Czy w domu było słychać, że wojna wybuchnie, jakie mamy szanse? Czy w szkole nauczyciele o tym mówili?
Nie mówili nauczyciele, bo myśmy nie bardzo w tę wojnę wierzyli. Tylko wariat mógł zaczynać tę wojnę.
- Czy rodzice o tym wspominali?
Ojciec był inspektorem szkolnym, to był urzędnik niezależny od starosty powiatowego, bezpośrednio zależny był od kuratorium w Wilnie. Matka była nauczycielką. Wiedzieliśmy o wszystkich zagrożeniach, o sytuacji politycznej, bo nas bardzo dokładnie informowało radio. Mieliśmy na dodatek świetną radiostację w Baranowiczach. Wilno niczym się nie wyróżniało, poza tym że w województwie wileńskim stały dwa półki lotnicze, w ogóle wojska pełno było tam. Nasze PW należało do batalionu KOP Snów. Snów to jest miejscowość gminna z wielkim pałacem. W pałacu, to chyba był Potockich, mieściło się dowództwo batalionu. [Po wojnie był tam sowchoz i kołchoz. Ich dyrektorem był pan Łukaszenka – prezydent Białorusi]. Niedaleko mieliśmy do Zaosia, gdzie Mickiewicz się urodził, byłem w Mirze, znałem zresztą dobrze właściciela Świętopełka-Mirskiego, byłem w Nowogródku oczywiście, w Wilnie też. W Wilnie ojciec, poza tym że był inspektorem szkolnym, był dyrektorem Wyższego Kursu Kształcenia Nauczycieli, dawał im uprawnienia do posady, takie jak u nas po studiach. Tak że sporo jeździłem tam. Byłem w Wilejce, byłem w Mołodecznie, w Lidzie. W Lidzie stał 5. pułk lotniczy. Zresztą w 1939 roku (i to w sierpniu, na miesiąc przed wojną) byłem na kursie szybowcowym w Ogrodnikach, prowadzonym pod opieką 5. pułku lotniczego. Kierownikiem był pan Tworowski, instruktorem [z] 5. pułku był Zatkalik, młody chłopak, opiekunem wychowawczym kursu był pan Dąbrowski. Tam poznałem przy okazji Zina, tylko nie Wiktora Zina, a jego brata Ryszarda, chyba starszego. Bardzo mili chłopcy obaj [z Baranowicz], zresztą tego, który mówił o sztuce i architekturze, z przyjemnością słuchałem po wojnie.
- Wróćmy do momentu wybuchu wojny, jak panowie pilnowali magazynów.
Pilnowaliśmy do nocy w przeddzień wybuchu wojny, a potem ogłosili nagle alarm i wszystko zginęło. Zginął starosta (uciekł wcześniej), zginął nasz komendant PKU (odjechał motorem).
- Czyli trudno to nawet nazwać ewakuacją, bo pouciekali?
[Tak]. Pouciekali. Nieśwież był dziesięć kilometrów od granicy. Dowiedzieliśmy się, że szosą słucką idą na nas czołgi. Rzeczywiście szły. Myśmy się przed nimi cofali. Co zasłona, to po parę strzałów do tych wielkich czołgów. To były olbrzymie czołgi jak chałupy, pięciowieżowe T35. To rocznik wprowadzenia do produkcji. Były T35 i T26, takie same jak nasze 7TP. Mnie broń pancerna interesuje i lotnicza od zawsze, to wszystko znam na pamięć.
- Czy była jakaś obrona, wojska lotnicze próbowały coś bronić?
Nie próbowały, w ogóle nie było żadnej obrony. Broniła się strażnica Zaostrowiecza, ale ja o tym dowiedziałem się dopiero wieczorem. Zaostrowiecze jest mniej więcej trzydzieści kilometrów na południe od Nieświeża. Inne strażnice zostały opuszczone. Myśmy się cofali na Baranowicze, bo tam była linia fortyfikacyjna na rzece Szczara. (Na mapie u nas figurowała Szara, bo im Szczara nie pasowała). Tam jedna linia była, nawet bunkry były betonowe, stanowiska ze strzelnicami, schrony dla piechoty, okopy (pełny wymiar) oszalowane drewnem, parę rzędów drutu kolczastego. Ta linia była na terenie niezalewowym na wzgórzu, [na grzbiecie terenów zalewowych] i myśmy liczyli na to, że zdążymy wycofać się na tę linię. Myśmy się cofali najpierw do wsi Onoszki. Stamtąd zadzwoniłem do Snowia, dopytać się, co mam robić, bo z nami został kapral, chłopak, który wiedział jeszcze mniej niż my. Zadzwoniłem do Snowia, do szkoły. Ojciec był inspektorem, chciałem [na ojca się powołać]. Mówią: „Proszę pana, tu u nas już Sowieci są”. – „Gdzie, w Snowiu?” Wyprzedzili nas o dobre dziesięć kilometrów, obeszli nas, objechali. Skręciliśmy na Lachowicze. Tam była [kiedyś] wielka bitwa, ale przedwojenna, przedrozbiorowa, Pasek o niej pisze.
- Czy duży był ten oddział?
Było nas trzydziestu czterech, po drodze zgubiliśmy jakichś dziesięciu chłopaków, tak że dwudziestu paru. Pod Lachowiczami trafiliśmy na wycofujących się, grupkę [KOP] pod wodzą sierżanta. Powiedział, że żadnej pomocy znikąd [nie dostał]. Myśmy powojowali dwie godziny i [uciekliśmy]. Do naszego oddziałku dołączyły niedobitki jakieś, pojedynczy ludzie. Jakiś policjant był przy okazji, było razem ze trzydzieścioro ludzi. W Lachowiczach mieliśmy paru kolegów. Cały dzień nic nie jedliśmy, [przebiegaliśmy] od zasłony do zasłony trzydzieści parę kilometrów. No i najedliśmy się, przynieśli nam i mleko, i coś do jedzenia, chleb. Zasnęliśmy w małym lasku. Obudziliśmy się o piątej godzinie chyba, bo było w nocy zimno, a nad każdym stał jeden czołg. Rozbroili nas jak małe dzieci. Cośmy mieli zrobić? Tych czołgów było z pięćdziesiąt, czołgi i samochody pancerne. To była osłona brygady pancernej, która szła za nami, te wielkie T35.
- Jaki był stosunek Rosjan do was?
Śmiali się:
No szto wy, riebiata? Wot, polska obrona! Tak czy inaczej wzięli nas do niewoli. Po drodze powiedziałem: „Chłopcy, patki z kołnierzy won – były [na nich] słupy graniczne z napisem: KOP – wszystko zrzućcie”. Myśmy to wszystko zrzucili, my
uczenniki.
Kto wy? −
Uczenniki gimnazji w plien wziaty. Ogólnie biorąc, bardziej się z nas śmiali, niż nam grozili. Dowieźli do Snowia krótko po południu, potem czekaliśmy na transport, jak będzie z Baranowicz szedł. Okazało się, że linia Szczary nie była broniona, do Baranowicz dojechali od strony Snowia, objechali wszystko. W Snowiu załadowali nas (nas było może dwudziestu) na wagon. Stare dziadki z karabinami, bagnety przewiązane koniecznie czerwoną kokardką. Rozmawiali spokojnie z nami:
Kuda jedziesz? –
Nie znaju. –
Nie znajesz? –
Nie znaju nicziewo. W Stołpcach przesadzili nas na pociąg szerokotorowy. Luźno było w wagonie, myśmy właściwie jechali sami, w innych wagonach byli cywile. Skąd oni tylu cywilów, Polaków nabrali, to nie wiem. Wyłapali osadników i to już pierwszego dnia. Kupę osadników mieli po cywilnemu. Dalej byli policjanci, zmilitaryzowana policja pozostawiona na pastwę losu właściwie, bo naczalstwo zniknęło. Tak że myśmy zostali sami. W Stołpcach byłem na peronie, na którym rok wcześniej oglądałem trumnę Stanisława Augusta przysłaną do Polski. Olbrzymia skrzynia przeszło dwumetrowej długości, wysoka, porządnie oheblowana, wygładzona, zakonserwowana. Pojechał do Wołczyna i w Wołczynie i tam został do przyjścia władzy radzieckiej, potem go gdzieś wywieźli, różne są na ten temat dociekania. W każdym razie pociągiem radzieckim jechaliśmy do Mińska. Już zmierzch był, późno. To bardzo niedaleko było, chyba było czterdzieści kilometrów, a myśmy jechali jakieś trzy godziny, może dłużej. Przejechaliśmy rzekę Pticz, pamiętam most na Pticzy i potem stanęliśmy na olbrzymiej stacji rozrządowej, jak [Olechów] w Łodzi czy jak Warszawa Zachodnia. Pięćdziesiąt torów obok siebie, wszystko obstawione wagonami. Tam zatrzymaliśmy się i mówię: „Słuchajcie, chcę iść się załatwić”. –
Idzi w czartu! Idź do diabła, byle szybciej. Jak wyszedłem z tego wagonu, to biegłem przez czterdzieści pięć minut. Dobiegłem do mostu na Pticzy. Wojna, ani jednego wartownika, nic, cisza jak w grobie rodzinnym. Dostałem się do wagonu, do pociągu towarowego, który się zatrzymał za Pticzą.
Dojechałem do Stołpców, a w Stołpcach to jestem w domu. Byłem tam chyba przed północą. Usłyszałem, że idą [ludzie] wzdłuż torów, po polsku mówią. Trzech kolejarzy szło naszych. Mówię: „Panowie, jak mogę się dostać do Nieświeża?”. – „Co ty? To wojna chyba”. Podwieźli mnie drezyną [taką] machaną na odległość mniej więcej czterech kilometrów do naszej stacji nieświeskiej, Horodziej się nazywała. „Tylko nie chodź do Horodzieja, bo tam naszych trzymają na placu”. Rzeczywiście, jak poszedłem dookoła tej wsi, z szosy widać było plac dworcowy, kupa ludzi i wartownicy przy nich. Doszedłem tych dziesięć kilometrów do Nieświeża, dobiegłem do domu.
Na drugi dzień, jak gdyby nigdy nic – do szkoły. Szkołę zmieniono na gimnazjum białoruskie, zaczęto uczyć języka rosyjskiego, dodatkowy był. Powstał komsomoł. A u mnie był sztandar drużyny harcerskiej, schowałem go. Gimnastyczka, co opiekowała się tą drużyną, powiedziała: „Oddaj, przecież to znajdą”. Oddałem jej wobec tego, a ona potem musiała zdać komsomołowi. Przewodniczącym był mój kolega z klasy, Mikołaj Szczerbowicz, prawosławny Białorusin, ale bardzo porządny chłopak.
- Sam się zgłosił czy został wybrany?
Raczej sam się zgłosił, ambitny był, chciał nagle być czymś. Tutaj był niczym, nagle może wykazać się. Zresztą przysłali komsomołowi w naszym gimnazjum sztandar w prezencie [z miasta Kopyl]. No i próbowaliśmy sobie urządzić życie. To było wszystko w 1939 roku. Obrony żadnej nie było na odcinku między Łunińcem. A Łuniniec to jest węzłowa stacja na południu Polesia. Między Łunińcem a Nowogródkiem – żadnej obrony. Dlatego Baranowicze zajęli już 17 września. Do Wołkowyska doszli 19 września, do Wilna doszli [też] 19 września. Po drodze jakiś szwadron KOP-u usiłował wojować, ale zagwarantowali bezpieczne przejście, wobec czego złożyli broń. Dopiero w Wilnie usiłowano zorganizować obronę i broniło się Grodno. Z Wołkowyska wyszła brygada jazdy, między innymi Hubal był w tym oddziale. Generał [Olszyna-Wilczyński] chciał jakoś nawiązać kontakt z dowództwem, dogadać się, to zastrzelili go. Tak że Grodno było bronione przez dwa dni, [Sowieci] stracili szesnaście czołgów podobno. Nie brałem w tym udziału. W Wilnie paru podchorążych miało działo przeciwlotnicze [przy Zielonym Moście]. (Główny most łączący Wilno stare z nowym). Na tym moście mieli działo przeciwlotnicze. Jak czołgi wjechały na most, to pierwsi huknęli z działa przeciwlotniczego, T26 spadł z mostu, drugi też zapalili i na tym wojna się skończyła. Uciekli dalej na Litwę i tam złożyli broń.
- Jak pańskie losy się dalej potoczyły? Wrócił pan do szkoły?
Wróciłem do szkoły. Było bardzo nieciekawie. Na miejsce ojca przyszedł następca, niejaki pan Kosticzenko, bardzo porządny człowiek. Ojciec go wprowadzał do końca września. Kosticzenko mówił: „U nas tak nie ma jak u was”. Biedny człowiek, ubogo ubrany, marne buty, ubranie mocno znoszone. Mówi: „U was tak ładnie, tak ładnie mieszkacie”. On przychodził do nas na obiady, potem sobie zorganizował w szkolnym internacie, tam pokój dostał po wychowawcach. Najpierw było referendum: przyłączenie Białorusi zachodniej do Białorusi radzieckiej. Usiłowaliśmy to wygwizdać, podpadliśmy komsomołowi. Potem zorganizowałem mszę na 11 listopada. Nikt mi nie powiedział: „Nie rób tego, bo będziesz miał kłopoty”. Zorganizowałem, całe gimnazjum się zjawiło. Ale była tylko msza, podziękowałem, że przyszli. Rozeszliśmy się spokojnie i bez awantur.
- Władza białoruska wiedziała o tej mszy?
Dwa dni później przyszedł patrol milicji, prowadzony przez kolegę z mojej klasy, [Feder] z karabinami, z bagnetami na karabinach. Aresztowany zostałem, trafiłem do NKWD, które mieściło się w budynku sądu powiatowego. Tam mnie zamknęli, ale żeby mnie specjalnie maltretowali, to nie powiem. Odpowiednik majora, [Bobolew] nazywał się: „
No szto ty choczesz? Chcesz przewrócić
Sawieckij Sajuz, malcziszka?” Mówię: „Wiem, że
Sawieckowo Sajuza nie przewrócę”. W każdym razie śmiechu było [sporo]. Potem mnie zwymyślał, że idiota jestem, cymbał, niepotrzebnie to wszystko robię i odesłał mnie do izby zatrzymanych. Byli policjanci, osadnicy. Bardzo mało rozmawiali między sobą, niechętnie mówili. Usiłowałem coś się dowiedzieć, ale nie mogłem. Posiedziałem tam łącznie trzy dni. Potem mnie zawołali do [Bobolewa]:
Nu, bieri bumagu, idi damoj. Wygonił mnie po prostu, poszedłem
damoj. Ale dwa dni później jego żona, nauczycielka rosyjskiego w szkole, gdzie mama uczyła, mówi: „Słuchajcie, lepiej byłoby, żeby wasz starszy syn przestał tu być. Był i nie ma”. No to mama biedna: „Co robić?”. Wziąłem tatę pod pachę: jedziemy na Węgry, tam Francuzi, Anglicy, nasi jakieś oddziały robią. To już był koniec listopada. W ten sposób wyjechałem z Nieświeża.
Mama z bratem młodszym została, a ja z ojcem wyjechałem, bo ojcu też jakiś człowiek poradził: „Wy wyższy urzędnik. Jesteście, dobrze, nie będzie was, też będzie dobrze”. Nie mówił wprost, żeby wyjechać. Tak czy inaczej z ojcem się zabrałem. Jechaliśmy przez Lwów. We Lwowie byliśmy dwa tygodnie, szukaliśmy jakichś kontaktów na Węgry. Wreszcie dostaliśmy.
- Jak sytuacja wyglądała we Lwowie?
Władza radziecka wywołała większy strach u ludzi. Zresztą Ukraińcy zaczęli mieć bardzo wiele do powiedzenia. Zaaresztowano masę ludzi, więzienia były zapełnione podobno, dzisiaj wiem. Po dwóch tygodniach wyjechaliśmy do Stanisławowa i w Stanisławowie dostaliśmy bezpośrednio kontakt do Worochty na granicy. W Stanisławowie byliśmy tydzień u żony policjanta, męża jej aresztowano. W Stanisławowie zresztą mało Polaków było. Wyjechaliśmy. Nie było kontroli, nagle zrobiła się kontrola, jakiś generał polski jedzie. Między Nadwórną a Delatynem aresztowano ojca. Na mnie nie zwrócono uwagi, wyglądałem na piętnaście lat, zresztą i teraz też dziewięćdziesięciu nie chcą mi dać. Tak że w tym samym przedziale siedzieliśmy naprzeciwko siebie, ukosem. Dwóch przewodników nie ruszali, to byli miejscowi, a ojca wylegitymowali i zabrali. Tak że ojca nie widziałem do 1947 roku. [Był oskarżony o wielkie rzeczy, nic mu nie udowodnili. Dostał 10 lat łagru. Budował kolej do Workuty. W ich grupie przyszło 3500 chłopa, a w 1942 roku wyszło 380 do Wojska Polskiego].
- Co dalej się z panem stało?
Wysiadłem z pociągu na następnej stacji. Szedłem piechotą, po drodze trafiłem na leśniczego Polaka. Doprowadził mnie do Worochty, ale [do] przewodnika… Nazywał się ładnie, Dziedzic. Irena Dziedzic to jego rodzona córka, ode mnie młodsza o trzy lata. Przejście graniczne mi się nie udało. Wpadliśmy w zasadzkę.
Przewodnicy zwiali. Nas wiało dwóch, ja i jakiś młody chłopak, jakieś dwadzieścia trzy lata. Mnie w lesie, [ja] jak całe życie w lesie byłem, to mogli szukać. Nie znaleźli. Szukali, przechodzili niedaleko koło mnie, jakieś trzy metry. Oni szli ścieżką, a ja stałem w młodniaku zbitym, czarnym. Poszli ścieżką dalej. Śniegu widocznie tam nie było, bo w las poszedłem. Tak że przenocowałem w tym lesie i w dzień wróciłem do przewodnika. Zdecydowałem się na powrót do domu. Wróciłem do domu, ale byłem tam dopiero 1 stycznia 1940 roku, a 3 stycznia już mnie [nie] było. Postanowiłem przejść do Guberni. Pod Brześciem miałem kontakt. Nie sam szedłem, uciekałem z późniejszym dowódcą wojsk lotniczych, Janem Raczkowskim, generałem dywizji później. A wtedy był mój kolega. Był ode mnie młodszy o niecałe półtora roku. Dostaliśmy się w Brześciu do twierdzy brzeskiej. Siedzieliśmy przez trzy tygodnie w twierdzy brzeskiej, w słynnym więzieniu brzeskim, gdzie trzymano naszych męczenników za wolność za Polski Ludowej. Miałem tę satysfakcję, że Witos siedział w tym więzieniu, chyba nawet w tej samej celi. Wielka cela na czterdzieści chłopa, a było nas tam sześćdziesięciu, ale ciepło było przynajmniej. Rosa kapała z sufitu jak deszcz rzadki, [nieprzyjemnie] było, jak kapnęło. Myśmy powiedzieli, że idziemy z Generalnej Guberni, bo myśmy mieli papiery szkolne. Jak do wojska nas powołali, to wojsko nie zadbało o to, żeby nam dać legitymacje wojskowe. Ponieważ mieliśmy szkolne legitymacje, powiedzieliśmy, że wracamy do szkoły, do Nieświeża, do domu. To oni: „Ponieważ wracacie do domu, to wobec tego wrócicie do
giermańca”. Przerzucili nas przez Bug. Było nas 350 ludzi w kolumnie. Ponieważ wolę chodzić samopas, tośmy poszli sami bokiem gdzieś, gdzie nie było z zewnątrz widać. Ja po ciemku widzę dotąd. Zatrzymaliśmy się w jakiejś wsi, przenocowaliśmy, kupiliśmy w Terespolu bilety, dojechaliśmy do Warszawy, Warszawa Wschodnia.
- Czemu do Warszawy, skąd się wziął ten pomysł?
Skąd taki pomysł? W Warszawie miałem ciotkę i całą rodzinę mojej mamy. Wuj był nauczycielem, ciotka też zresztą, w gimnazjum Niklewskiego, to było na ulicy Złotej, pod [numerem] 58, duże gimnazjum, wielki budynek, dwa podwórza, z tyłu był dom nauczycielski i boisko. Nie wiem, czy go rozebrali? Jeszcze chyba stoi, tam internat był. Tam mieszkaliśmy na parterze, mieszkania 22, u pani Jadwigi Bodalskiej. Tak że już zaczęła się okupacja nowa. Dostałem się do gimnazjum Zamoyskiego, numer 1 w Polsce. Od Zamoyskiego się zaczynało. W Nieświeżu było [gimnazjum] numer 927, w Wołkowysku było [gimnazjum numer] 916. Tak że dostałem się do Zamoyskiego. Byłem tam przez rok. Nie wiem, jakie były przyczyny moich przenosin. Przenieśli mnie [do] liceum [imienia] generała Jasińskiego, ulica Skaryszewska, ośrodek tymczasowego zatrzymania na wyjazd na roboty do Niemiec. Myśmy na kompletach byli, dyrektorem kompletów był pan Surdykowski.
- Te komplety się odbywały na miejscu?
Nie, w mieszkaniach prywatnych tylko i wyłącznie.
- Pamięta pan miejsca, w których odbywały się te komplety?
Między innymi u nas na Złotej. Odbywały się na Hożej 12, u polonisty pana Herbicha. Na Żelaznej, numeru nie pamiętam, u chemika, Zieliński się nazywał, i idąc od Marszałkowskiej druga ulica poprzeczna, pałac [kultury] stoi na tym miejscu. W każdym razie tych adresów było z pięć czy sześć, gdzie odbywały się komplety. Zdawaliśmy maturę w szkole rzemieślniczej przy ulicy Wileńskiej na Pradze. Nie pamiętam, który numer domu. Wileńska nie jest prosta, ona zakręca, tuż za zakrętem [szkoła] się mieściła, na zakręcie.
Chyba tak. Tam zdawaliśmy maturę. Pisemny jednego dnia, drugiego dnia był polski ustny, potem wyznaczali grupki, kompletami. Na komplecie było siedmiu, ośmiu. Pamiętam jedno nazwisko, Heniek Szwarc. On był w batalionie KB później, ja go w Powstaniu spotkałem [i Stasia Gregorowicza, cała rodzina – 5 osób – należała do baonu jakiegoś na Pradze] .
- Dlaczego tak się panu zaznaczyło w pamięci to nazwisko?
Nie wiem właściwie. Jeszcze byli tacy bracia, [Gregorowicze] nie pamiętam.
- Pan uczęszczał na komplety, jeździł pan po Warszawie. Były tu troszkę inne realia. Tam okupantami była strona radziecka, tutaj byli Niemcy. Jak pan kontakty z Niemcami zapamiętał?
Nie byłem zameldowany nigdzie. Od samego początku miałem nazwisko zmienione na Listowski, dlatego że miałem przyszywanego wuja Antoniego Listowskiego, który był generałem z 1920 roku. To był starszy pan, rodzice mówili do niego: wuju, ja też i stąd to nazwisko. Miałem inne nazwisko, nie byłem zameldowany nigdzie, musiałem uważać, oczy dookoła głowy. Poza tym musiałem zarobić coś. Pracowałem w Warszawskiej Centrali Opakowań.
Beczki, paki, inne takie rzeczy sprzedawali. Poza tym jej podlegały magazyny meblowe. One były na Wileńskiej, szefem tego był znany człowiek, [„Żarski”] pseudonim, - Stefan Kapuściński. Zginął, rozstrzelany został zresztą w 1943 roku.
- Gdzie była ta siedziba tej fabryki?
To nie fabryka, to były wielkie magazyny w półspalonym domu, ale stropy się trzymały, na rogu Senatorskiej i Miodowej. Wielki dom, to była taka kamienica, trzy podwórka były w rzędzie. Na ostatnim podwórzu pracowałem. Działy się tam dziwne rzeczy. Na przykład wtedy ważyłem pięćdziesiąt pięć kilo, a potrafiłem stukilową beczkę wziąć i przenieść z lory konnej, z platformy (w Łodzi to nazywają „placforma”, w Warszawie też zresztą) na rampę, gdzie było jakieś pięć metrów, stukilową beczkę. Wtedy nie wierzyłem, ale to fakt. Potem pracowałem w fabryce [farb], nazywała się Witolin, mieściła się na Mokotowie.
Wiem, że jeździłem rikszą aleją Niepodległości, przejeżdżałem Rakowiecką koło kryminału i była to druga czy trzecia ulica poprzeczna.
- Czyli końcówka Mokotowa w tamtym czasie?
W tym czasie to była końcówka [Mokotowa]. Tam już było luźno. Jeździłem rikszą towarową jako rikszarz, ale krótko tam pracowałem, bo zachorowałem. Giez mnie ugryzł, ale giez zaraził mnie jadem trupim. Tak że zemdlałem. Dojechałem do sekretariatu i zemdlałem pierwszy raz w życiu i jedyny zresztą. Potem mnie robotnicy po pracy odprowadzili do szpitala. Badali mnie, jeden [lekarz] mówi: „To pan pojedzie na Powązki [gdy drugi raz pan zapadnie]”. Niby ładny cmentarz. W każdym razie leżałem na to cztery tygodnie jak betka. Jakieś pigułki mi dawali, lekarstwa dawali. Mieliśmy zresztą lekarzy znajomych. [Doktor Bartoszek – był w ZWZ następnie w AK]. W każdym razie to była moja druga praca. Za pierwszym razem chorowałem, zaziębiłem się, miałem zapalenie płuc i coś tam jeszcze. Zarabiałem po trzydzieści sześć złotych tygodniowo.
- Jak to się miało w stosunku do tamtych realiów? Czy to było dużo, czy mało?
To nic nie było, to było symboliczne, tylko miałem zaświadczenie na nazwisko [Listowski],
Arbeiter. Byłem pracownik fizyczny, a równocześnie byłem od roku 1940, od lutego, w konspiracji. Dostałem się tam za pośrednictwem brata koleżanki mojej siostry starszej, Hanki, która była w organizacji. Tamta nazywała się Kazia Piekarska, a [jej] brat Tadeusz. Ona starsza od niego, w moim wieku chłopak był, miał osiemnaście lat, coś takiego. Byłem w organizacji (nie wiem, czy się do tego przyznawać) „Muszkieterowie”. To była organizacja o charakterze wojskowym, niepodległościowym i tak dalej. Ale organizacja, która, jak się później okazało, miała wtyczki niemieckie. Mniej więcej po miesiącu mojego pobytu w organizacji (dwa czy trzy razy się spotykaliśmy) aresztowali tego Tadzia. Co ciekawe, aresztowali według listy pojedynczych ludzi z rodziny, nie starszą siostrę półtora roku, ją zostawili. Aresztowali sześćdziesiąt osób, mnie na tej liście nie było jeszcze, nie zdążyli mnie [chyba] wpisać.
To jest dość dziwna i tajemnicza historia z tymi „Muszkieterami” i z ich [dowódcą]. Nazywał się albo Sikorski, albo Witkowski. [On usiłował jakoś wykorzystać jeńców do pracy organizacyjnej]. Wiem, że go zastrzelili z wyroku sądu kapturowego przy Komendzie Głównej. Mówię to jako historię z dzisiaj, wtedy nie wiedziałem o tych historiach.
Potem przez swoją siostrę Halszkę dostałem się do grupy „Brzozy”, do Związku Syndykalistów Polskich. Znam zresztą cały Związek Syndykalistów z imienia i nazwiska. Między innymi na czele tego interesu był pan Stefan [Szwedowski], przewodniczącym był Jerzy Szurig. Byłem łącznikiem Szuriga. Jerzy Szurig był przed wojną w CZZ, Centrali Związków Zawodowych w Warszawie, mieściła się na Kopernika chyba. Byłem jego łącznikiem przez marzec, kwiecień, maj, czerwiec, a później przeszedłem do Stefana Kapuścińskiego [„Żarskiego”].
- Pamięta pan może, gdzie pan nosił jakieś rzeczy, jak pan był łącznikiem?
Nie mogłem pamiętać. Najlepiej, jak człowiek mniej wiedział, nie miał czego sypać, mówił bzdury z sufitu.
- Pan mówił, że później został łącznikiem u Kapuścinskiego?
Później zostałem łącznikiem Kapuścińskiego, ale to już byłem w drugiej klasie liceum i tam mniej byłem aktywny. On zresztą wiedział doskonale, zresztą organizacje bardzo dbały o swoich uczących się członków. Za wielu [płaciła] cały czas, bo się płaciło [za komplety]. U Zamoyskiego płaciło się 120 [złotych], a u Jasińskiego 110. Ponieważ byłem dzieckiem nauczycielskim, płaciłem połowę, 55 złotych. Jak byłem w drugiej klasie liceum, to płaciła organizacja, dawali mi 55 złotych, to zanosiłem. Wiem, że wielu było takich. Todzia Kozaczuk równocześnie ze mną była łącznikiem Kapuścińskiego. Robotnicze dziecko z Bednarskiej, z Powiśla, nie mieli w ogóle pieniędzy. Płacili za nią szkołę. Ala Klembowska też była łączniczka, ale nie wiem u kogo. Też za nią płacili. Marian Kotowski, maturę zdawał akurat, rok przede mną. Później był kierownikiem „Zetu”, sekcji Sabotażu do wykonywania wyroków. Czasami z nimi chodziłem. Nie wolno mi było. W każdym razie w czerwcu roku 1942 zdąłem maturę, łatwo mi nie szło, ale zdałem jakoś. Matematyk, pan profesor Paszkiewicz (brat generała Paszkiewicza) mówi: „Słuchaj, gdzie ty po maturze pójdziesz?” – „Do szkoły podchorążych”. – „To dobrze”. Tak że matematyka swojego [zapamiętałem] – Paszkiewicz. Otóż po maturze zaczepił mnie pan Stefan Szwedowski, mówi: „Panie Jasiu, a ma pan już maturę?” – „Mam”. – „To niech pan idzie na odpoczynek – miesiąc nic nie robiłem − a potem pan pójdzie pracować w tajnej drukarni Związku Syndykalistów Polskich”.
- Gdzie mieściła się ta drukarnia?
Jak tam poszedłem, to ona była na Siennej 29. Mieszkanie na nazwisko słynnego piłkarza warszawskiego z „Warszawianki”, z ataku, Stasia Wieczorka. Tam się mieściła drukarnia. Jak tam poszedłem, to już był trzeci lokal drukarni. W tej drukarni pracowałem miesiąc.
„Panie Jasiu, zna pan niemiecki?”– „W życiu się nie uczyłem, ale to głupi język, każdy zrozumie”. – „Zna pan rosyjski? Pan jest z Kresów”. Znałem rosyjski, miałem narzeczoną Rosjankę. Francuskiego uczyłem się w szkole. Ojciec mój po francusku mówił lepiej niż po polsku chyba. „Łacinę pan zna?” Łacinę znałem, bardzo ciekawy, ładny język. „To ile pan zna?” – „Niemiecki, francuski, rosyjski, łacinę”. – „Nam potrzeba nasłuchu wojskowego, odeszła jedna nasłuchująca, będzie pan prowadził nasłuch radiowy”. Zostałem referentem nasłuchu radiowego w wydawnictwie „Iskra”. Początkowo przepisywanie na maszynie. Mieliśmy gestetnera kręconego.
Gestetner to firma powielacza półautomatycznego, kręconego. Duży, hałaśliwy. Operatorem i zaopatrzeniowcem całej „Iskry” był właśnie Stanisław Wieczorek. Tam go poznałem, bardzo porządny, sympatyczny chłopiec, ode mnie starszy o dziesięć lat mniej więcej. Żonaty chyba raz, może więcej. Sportowiec, masa znajomości w Warszawie. Zresztą i Kapuściński, który był szefem prasowym Związku Syndykalistów Polskich, też miał masę znajomych. Szurig, Szwedowski to warszawiacy byli. Szwedowski był prezesem Związku Syndykalistów Polskich. Trafiłem do nich i codziennie miałem komunikaty wszystkie, odbite, prasowe i tak dalej. Mam ten wydział prasowy […] z pracy magisterskiej w Lublinie, pisanej przez [studenta Deca]. Pan Bender był promotorem. W tej chwili został specjalistą, znawcą od okupacji. Tak że od tego czasu pracowałem już w prasie. Nie wolno mi było [chodzić z „Zetem”]. Dali mi fiolkę z cyjankiem potasu, zalepioną. „Jak cię złapią, to masz w zęby wziąć i zjeść. Nie wolno ci nosić broni, nie wolno ci brać udziału w walkach żadnych, bo dla nas nie jest ważne to, że polegniesz jako bohater, ale jako idiota. Nam potrzebne jest to, że znasz pięć języków, że się nimi posługujesz”. Z bardziej znanych pracowników „Iskry”: Ewa Dreżopolska, piękna Ewa, jedyna, która uciekła z Pawiaka z dwunastoma koleżankami. Zatrudnione były w pralni na drugim piętrze, skręciły prześcieradła, zrobiły sobie łańcuch i uciekły. (Zresztą Bartoszewski ją zna). Dalej Maria Sejdowa pracowała tam, przyszła później do AK i wpadła zaraz. Mam masę znajomych, którzy zginęli, w książce Bartoszewskiego wymienieni są. Wiesława Sawicka, jej siostra była w AK, a ona tylko pracowała w prasie. Sawicka, pani w wieku mojej mamy, niewiele młodsza.
- Jak dalej potoczyły się pana losy? Ten nasłuch cały czas był w jednym miejscu?
Matematyk od Zamoyskiego, papiery miał na Zakrzewski, imienia nie pamiętam… Pamiętam jego prawdziwe imiona i nazwisko: Jan Kajus Andrzejewski, jeden z założycieli „Szarych Szeregów”. Przez niego miałem stale kontakt z prasą wojskową. On mówi: „Słuchaj Janek, jest jedna rzecz. Możesz coś na ten temat napisać [o broni pancernej]? Bo nie mają zielonego pojęcia, dla nich czołg to jest na gąsienicach, a wóz pancerny to pudełko na kołach z drewnianą podłogą, jak nasze przedwojenne samochody pancerne”. Miały drewniane podłogi, to fakt. Wozy pancerne dwuosobowe W34, wszystkie 90 sztuk, miały drewniane podłogi.
Napisałem o niemieckiej broni pancernej. Napisałem dwa artykuły, zostały bardzo dobrze przyjęte, byłem jako wysokiej klasy specjalista. Uruchomiłem pierwsze pismo instruktażowe dla szkół podchorążych, „Dekada”, drukowane w drukarni „Żołnierza Polskiego”. W składzie redakcji byłem ja, był Maciek Marynowski (mieszkał na Złotej 58, na [trzecim] piętrze) i Janusz Waszczewski od Zamoyskiego – cała redakcja. Opisaliśmy obsługę pistoletu maszynowego Bergmann, później – pistoletu maszynowego Schmeisser, wzór 42. Za to dostałem Brązowy Krzyż Zasługi, moje pierwsze odznaczenie państwowe. Nie harcerskie, państwowe, bo miałem harcerski krzyż ze srebrna lilijką. Od tego nie mam żadnych zaświadczeń. Dostałem [taką kartkę]: „Niniejszym oświadcza się, iż obywatel Jan ma prawo do noszenia odznaczenia Brązowy Krzyż Zasługi”. To było liczone, to było [już] coś. Pierwsze odznaczenie, w 1942 roku je dostałem. Matura i odznaczenie.
W roku 1942 przyjęty zostałem do szkoły podchorążych. Najpierw do klasy B kapitana „Sosny” znanego, Gustawa Billewicza. A później, po miesiącu, nie wiem z jakiego powodu, przeniesiono mnie do klasy A [kapitana „Górala-Nowowiejskiego”]. Skończyłem szkołę podchorążych w czerwcu w roku 1943 w stopniu kapral podchorąży, ze skierowaniem do Batalionu „Kiliński”, do 4. kompanii „Watra”. Dostałem się do Batalionu „Kiliński” najpierw na zastępcę dowódcy plutonu. Do Powstania byłem zastępcą dowódcy plutonu. Dowódcą plutonu był Tadeusz Paszkiewicz pseudonim „Radwan”, ziemianin spod Warszawy. […] Pluton liczył około trzydziestu ludzi. […] [Skład bardzo różny]. Uzbrojenie żadne, sami się dozbrajaliśmy. Miałem sekcję, był kapral, [„Słowik”] chłopak z Bednarskiej, nazywał się Zadachowski, chyba tak, starszy ode mnie zresztą, to był kapral z 1939 roku. Miał przyjaciół pod Grójcem, ale oni byli „chłopcy rewolwerowcy”. Nie będę opowiadał o tym, w każdym bądź razie dzięki tej sekcji udało nam się zdobyć pięć pistoletów. Powoli, powolutku.
- W jaki sposób? To zostało zakupione, zorganizowane?
Nie zakupione, oni golcami byli. Dostałem największą pensję w pieniądzach, miałem 960 złotych jako współredaktor „Iskry”. Urzędnik w magistracie zarabiał 700 złotych miesięcznie przeciętnie, ale oni mieli deputaty, a ja nie miałem nic. W każdym razie jemu zawdzięczam to, żeśmy broń zdobywali. Było ich pięciu. […] Poza tym bardzo porządni chłopcy, ale potrafili wiele rzeczy zrobić.
- Czy pan z nimi współdziałał w jakiś sposób?
Tak, najczęściej w obstawie.
Tak to wyglądało, że miałem walthera P38 za pazuchą i byłem na drugiej stronie ulicy, w obstawie. „Ty pilnuj tylko. Dobrze strzelasz, pilnuj, żeby nie było nieszczęścia gdzieś z boku”. A oni atakowali pojedynczego Niemca. Łapali go, zabierali mu broń, ale przy okazji strzelali też. [Żadnego nie skrzywdzili gdy się poddał].
- Czy to było na ulicach Warszawy?
Na ulicach. W parku kolejarzowi niemieckiemu zabrałem pistolet.
Na Pradze.
Tak.
- Chciałbym się jeszcze zapytać o oddziały „Zet”.
To był oddział piętnaście, dwadzieścia osób. Dowodził nim początkowo student z politechniki, nazywał się Jerzy Gosiewski „Korwin”. W 1943 roku został aresztowany, chyba któraś z jego sympatii go sypnęła. Był bardzo ładny chłopak, bardzo przystojny, lubił otaczać się dziewuchami. Po nim objął dowództwo „Zetu” Marian Kotowski, mój kolega, starszy ode mnie o dwa lata. „Zet” robił różne akcje, na przykład zabrał całą kasę Ursusa. Jechała z banku w Warszawie. Wiedzieli, jakim samochodem, podjechali w czwórkę. Kasjer Polak, kierowca folksdojcz i obstawa trzech Niemców. Zatrzymali, kasę zabrali. Jednego Niemca zastrzelili, kierowcę ranili i kasjera w nogę, on bronił kasy. Zabrali ileś tysięcy złotych, [około 300 tysięcy], to jedna z głośniejszych akcji była. Chodzili po prośbie do sklepów Meinla, niemieckie sklepy. Przychodzili do kasy i prosili uprzejmie, bardzo grzecznie. Najczęściej dziewczynki, Polki pracowały. „Możemy pani pokwitować”. Stempel przystawili swój własny, organizacyjny, że sterroryzowali bronią. Różne rzeczy robili, nie będę opowiadał.
Głośniejsza akcja była: trafiło nam się nieszczęście polegające na tym, że wsypano rodzinę Żydów w Legionowie pod Chotomowem. Sekcja z Chotomowa prowadziła dochodzenie. Nieszczęście było, że w tym całym domu myśmy schowali Pawła Frenkla. Kto to był? Szef tych wszystkich, co dzisiaj występują z mowami przy okazji Powstania [w Gettcie Warszawskim]. Myśmy wyciągnęli go z getta, jego żonę, siostrę i córkę. Mieliśmy jeszcze rodziców wyciągnąć. Warto było, bo ładni ludzie byli, nie widać było po nich nic, stuprocentowi inteligenci, ładnie mówili po polsku, żadnych akcentów nie mieli. [W tym domu byli inni Żydzi, na nich był donos], przy okazji zabrali [Frenklów]. Rezultat był taki, że sekcja „Zetu” kropnęła donosiciela, dali lanie posterunkowemu policji granatowej, bo oni przyjechali z granatową policją, jeszcze kogoś zbili (bo on nie sam doniósł na nich), ale tak, że podobno leżał miesiąc. To były chłopaki ze wsi. Żal mi było Frenkla. Paweł Frenkiel, założyciel (z ramienia Komendy Głównej) Żydowskiej Organizacji Wojskowej [w Gettcie]. Znałem go, bywał u nas, jak z getta wychodził, miał przepustkę na lewo zrobioną. Przez moją ciotkę wyrobiliśmy dokumenty jemu, żonie, córce, siostrze. Mieliśmy dokumenty dla jego rodziców [ale] nie zdążył [ich wyciągnąć]. Jeszcze jego żona poszła po rodziców […]. Zamknęli getto […], [ocaleli Frenkiel i] jego szwagierka. Wyrobiliśmy im lewe dokumenty, wszystkie zrobiła Jadwiga Bodalska i Halszka Bodalska, one wyrabiały, miały kontakty z biurem legalizacji. [Wojnę przeżyła z całej rodziny Frenklów córka Zosia]. Żal nam było, bo straciliśmy w ten sposób dojście do tego, co się w getcie zaczęło dziać. Myśmy byli pętaki, a on był w wojsku, legionista, chyba był majorem i awansował przez Komendę Główną do jakiegoś wyższego stopnia, ale mi nie mówił. Wielkie chłopisko, z metr dziewięćdziesiąt, blondyn, dobrze się trzymał. Wyglądał na młodszego niż był. Żona przystojna, brunetka, ładna, jej siostra też. Tak że to było nieszczęście.
- Czy pan brał udział w jakichś jeszcze akcjach?
Pomagałem kiedyś, jak poszli na egzekucję. W dwóch akcjach. Jedna była przy ulicy od strony Ogrodu Saskiego. Tak że byłem w akcjach, kiedy oni chodzili na likwidację.
- Kto był likwidowany w pierwszej akcji?
Nie wiem, jakiś folksdojcz, który współpracował z gestapo i z policją.
- To było gdzieś w okolicach placu Bankowego?
To było przed placem Bankowym, idąc od Marszałkowskiej czy od Królewskiej. Po lewej stronie, na drugim piętrze mieszkał.
Weszli do niego, on się wyrwał im i wyleciał na balkon, zaczął krzyczeć:
Hilfe! Mnie postawili po drugiej stronie chodnika, pod balkonem [strzeliłem]. Zleciał z balkonu. Wielkie chłopisko, wysoki. Spadł z drugiego piętra na chodnik. Tylko przyszli zobaczyć, co z nim się stało, i poszli, każdy w swoją stronę.
A ta druga – nieprzyjemna. Na Starym Mieście likwidacja jakiejś „dziewczynki”, która sypnęła.
- Jakaś młoda osoba, nastoletnia?
Nie, taka ze dwadzieścia siedem, osiem lat. Źle się prowadziła, do niej przychodzili żandarmi i dochodzenie wykazało, że jedynie ona miała kontakt z Niemcami. Zastrzeliliśmy ją. Nie jestem pewien, czy rzeczywiście miała coś z tym wspólnego. Pytałem Kotowskiego później, mówi: „Słuchaj, Jasiu, tak wyszło i taka była decyzja sądu”.
- Czy będąc w organizacji, pan wiedział wcześniej o tym, że będzie się szykowało Powstanie, akcja zbrojna?
Wcześniej nie wiedziałem o tym.
- Kiedy pan się dowiedział mniej więcej?
Dowiedziałem się o tym, że w ogóle możemy wystąpić zbrojnie, na podstawie akcji „Burza”, ogólnej dyrektywy. Kiedy wojska radzieckie znajdą się już na naszym terenie, możemy zaatakować końcówki niemieckie.
Jak wiedziałem doskonale, wojska radzieckie dojść nie mogły. 2 Armia Pancerna generała Bogdanowa przyszła przez Chełm do Lublina, było oblężenie Lublina, walka z okrążoną załogą Lublina, [która] przebiła się do Wisły. W rezultacie zakończyło się niepomyślnie, dlatego że generał Bogdanow został ciężko ranny pod Lublinem, nad Bystrzycą. Dowództwo armii objął generał Radzijewski. Tylko to nazwisko udało mi się złapać przed Powstaniem: Radzijewski, dowódca 2 Armii. To znaczy, że Bogdanowa nie ma. Wiadomo było, że to świetny generał. Potem okazało się, że Radzijewski był szefem sztabu, miał trzy korpusy pancerne: 8., 16. i 3. Z walk wcześniejszych na Bugu o Lublin w najlepszym stanie wyszedł 3 Korpus generała Wiedieniejewa, to generał major. 16 Korpus doszedł do Radości i trochę dalej. Dowództwo korpusu stanęło w willi mego przyjaciela Janusza Waszczewskiego. Ogromna willa dwupiętrowa, dwie klatki schodowe. Tam generał Pawłow, dowódca tego korpusu sobie stanął. 8 Korpus osłaniał prawą flankę. Myśmy nie wiedzieli, co się dzieje, a okazało się, że tam jest 2 Korpus pancerny generała [SS] Gille. Nie wiedzieliśmy o tym, jak Boga kocham. Dowiedziałem się później dopiero. Wiedieniejew miał najwięcej czołgów, ponad dwieście. Ruszył wzdłuż przedmieścia warszawskiego. Od Radości, od Międzylesia ruszył dalej. Zdobył Zielonkę, zdobył Wołomin, zdobył Radzymin, ale tylko patrole do Radzymina weszły. Możliwe, że jakiś patrol, dwa czołgi weszły na Grochowską. Potem stała się rzecz dziwna, bo nagle się zatrzymało to wszystko. Najpierw lecieli jak burza. Przecież generał Frank został wzięty do niewoli, Otton miał na imię. Cały sztab, właściwie wszystkich wybili, złapali cały sztab 73. dywizji niemieckiej. W Warszawie nie było wojska. Jedyny był regiment policyjno-esesowski, uzbrojony, nawiasem mówiąc, w polskie czołgi 7TP i TKS-y. Widziałem co niedzielę na zmianie warty. To wszystko się działo 29 lipca, na dwa dni przed Powstaniem. Słucham radia, w komunikatach podawali zawsze, co zajęli, całą litanię. Nie warszawski odcinek, tylko siedlecki, rejon Mińska Mazowieckiego. „[Tu], coś niedobrze jest, pokręciło się coś im”. Była 2 Konna Armia Sowiecka. Dwójki się nakładały, była 2 Armia Pancerna niemiecka, 2 Armia Pancerna generała Bogdanowa i Radziejewskiego i 2 Konna Armia, która uderzała na Siedlce.
Przyszedł [Szwedowski], mówię: „Panie Stefanie, wie pan, co się dzieje?”. – „Co się dzieje?” – „Nie uderzają na Pragę, w ogóle nie idą w tym kierunku, tylko wzdłuż [przedmościa]. Zatrzymali się, nie wiem po co”. Nie wiedziałem, po co się zatrzymali […] [ciężar natarcia przesunął się o 40 kilometrów na wschód].
- Mimo tego wszystkiego jednak została podjęta decyzja o wybuchu Powstania?
Mówiłem: „Nie uderzają”. A [Stefan Szwedowski mówi]: „Młody jesteś, głupi jesteś, panikarz jesteś, defetysta, nie możesz takich informacji umieszczać”. Do tej chwili mam do siebie pretensje, wyrzuty sumienia, [że nie podałem tego w „votum separatum”].
- Jak zaczęło się Powstanie?
Trzydziestego lipca kazali zwolnić drużyny z kwater wyczekiwania. To znaczy wyciągnęli wnioski. To przecież generałowie, a ja jestem nic, redaktor „Iskry” i podchorąży. Nie będę ich uczył, oni wiedzieli lepiej. Dwie drużyny udało nam się zwolnić, a trzeciej nie. Nagle, gdzieś o godzinie jedenastej [właściwie 1 sierpnia], odprawa jest. Polecieliśmy, a tu okazuje się, wszystko inaczej: dzisiaj Powstanie o piątej, a mamy zacząć od tego, że o godzinie czwartej zaatakujemy posterunek policji na Żelaznej, koło
Stauferkaserne, rozbroimy go i w ten sposób będziemy mieli broń, i potem uderzymy na szkołę na Lesznie, którą mieliśmy zdobyć. Jak to? Wojsko w domu, musimy zawiadomić wszystkich, a tu Powstanie za trzy godziny. Na zwołanie tego mieliśmy [gwarantowane] dwadzieścia cztery godziny. Nagle dowiadujemy się, że jest Powstanie. Dzisiaj wiem, po co wywołano, dlaczego. Dlatego że chcieli przejść do historii. Każdy mówi [teraz,] że jestem defetysta, wróg Armii Krajowej.
Kontynuacja nagrania przeprowadzona 4 lipca 2012 roku w Łodzi. Rozmowę prowadził Mariusz Kudła.
- Dostali panowie rozkaz pójścia na ulicę Żelazną, pod komisariat. Czy panowie poszli?
Nie poszliśmy, nasze plany marszu na Żelazną spaliły na panewce, dlatego że żeśmy za późno zostali powiadomieni o godzinie „W”. Mieliśmy trzy godziny zamiast dwudziestu czterech na zwołanie plutonu, który został rozpuszczony wieczorem dnia 30 lipca, zgodnie z rozkazem Komendy Okręgu.
- Gdzie panowie dotarli albo gdzie próbowali dotrzeć?
Myśmy pospiesznie dążyli do znanych punktów, gdzie wiedzieliśmy, że jeszcze nie poinformowaliśmy chłopaków, jeszcze wojsko tam siedziało, na Focha 9. Focha obecnie nazywa się Moliera. Focha 9 jest ostatnim domem przylegającym do teatru, do jego wschodniego skrzydła. Teatr Wielki jest narożny, a [Focha] 9 jest za brzegiem teatru. [To było] mieszkanie państwa Jezierskich.
- Pamięta pan numer mieszkania?
Numeru nie pamiętam, pamiętam nazwisko, pamiętam, gdzie to jest: na parterze w głębi podwórza, oddzielone tylko małym świetlikiem od tyłu Teatru Wielkiego, od części operacyjnej. Tam nas zebrało się łącznie osiemnastu (na trzydziestu ludzi w plutonie, zatem o jedną trzecią przynajmniej mniej) i broń też nie przybyła. Nie przyszła sekcja „Słowika” dobrze uzbrojona, nie przyszedł podchorąży [„Wasik”], nasz przyjaciel, mądry chłopak zresztą. Był tylko sierżant podchorąży „Radwan”, nazwisko Tadeusz Paszkiewicz, on był dowódcą plutonu, ja byłem zastępcą.
- Czy broń była gdzieś schowana, czy każdy przed Powstaniem miał ją u siebie w domu?
Myśmy broni nie mieli, mieliśmy tylko własną broń. Miałem parabellum, dobrze [go] nie wspominam.
- Czy ta broń, która miała zostać dostarczona dodatkowo, była gdzieś schowana?
W tym mieszkaniu było złożone, mieliśmy tam całe zaopatrzenie, jakie dostaliśmy z wydziału uzbrojenia. Miała być broń na sześćdziesiąt procent ludzi. Był jeden erkaem angielski, bren, z angielską amunicją, czterysta naboi i to było wszystko. Dostaliśmy poza tym dwa pistolety, dziesięć „filipinek”, sami mieliśmy dwadzieścia butelek zapalających – cały majątek na osiemnastu chłopa. Tak że sama rozpacz. Zresztą różnie zareagowali na ten stan ludzie, jak się później dowiedziałem. Na przykład Batalion [„Łukasiński”] – major Sienkiewicz miał cztery kompanie, dwóm kazał iść do domu. Nie miał żadnego uzbrojenia, nie dostał broni. Z bronią nie było lekko. Zresztą szef uzbrojenia okręgu pułkownik „Leśnik” był na Stawkach, niedaleko. A magazyn, który został zresztą po wojnie przekazany Milicji Obywatelskiej, mieścił się na Lesznie naprzeciwko Sądów. Daleko nie było. Nie wierzę w to, że „Leśnik” nie wiedział, że tam jest wielki magazyn z sześciuset pistoletami maszynowymi i amunicją. Tym bardziej że „Barry”, szef żandarmerii Starego Miasta, podał mi ten adres, posłał mnie, mówi: „Pójdziesz tam i weźmiesz pistolety maszynowe”. A tam dogadać się nie chcieli, powiedzieli: „Nie ma, wszystko wydaliśmy, cośmy mieli”. A okazało się, że w roku 1946, […] wszystko wydał Milicji Obywatelskiej, a nie nam.
Ja wniosków nie wyciągam.
Na Focha zostaliśmy zakorkowani: z jednej strony pałac Blanka strzelał jak pijany do każdego, który się ruszał, z drugiej strony pałac Brühla bił wzdłuż Trębackiej w stronę Krakowskiego Przedmieścia. Tak że z dwóch stron byliśmy zakorkowani ogniem. Wystrzelaliby nas, gdybyśmy się chcieli ruszyć. Ludzie usiłowali przechodzić, tu i tam było po kilkanaście osób zabitych i rannych, cywilów: kobiety, mężczyźni, różni ludzie, którzy chcieli dostać się do domów. A myśmy wyjść nie mogli. Wieczorem dopiero, już dawno po piątej, wyszliśmy [na dach] zorientować się, gdzie toczą się walki. Najbliżej nas najsilniejszy ogień to wielki pożar za hotelem „Bristol”. Od nas było z dachu widać, widać było jego pawilon kolumnowy na rogu. Bardzo wyraźnie widać było ten pożar. Wiedziałem, że pali się ulica Gęsta. W dole na Powiślu jest ulica Gęsta. Spalił się wtedy zakład pana Kowalskiego bez ręki. Kozak mu uciął w 1920 roku, jednej ręki nie miał. Dzielny człowiek. U niego była drukarnia ZSP między innymi, Związku Syndykalistów Polskich. Byłem tam wiele razy. Drukarnia była, nasłuch był, jakiś czas tam odbijali „Iskrę” na gestetnerze. Potem wróciliśmy na Sienną, ale to już po śmierci naszego mechanika Stasia Wieczorka w końcu 1943 roku. Potem okazało się, że kripo zastrzeliło go przez pomyłkę, wzięli go za bandytę. On usiłował się bronić, ale… Z niego dobry był napastnik piłki nożnej, świetny, z „Warszawianki”, ale nie strzelec. Dostał szesnaście [postrzałów]. Zastrzelili go przy ulicy Szczyglej. Myśmy wtedy mieszkali na Pierackiego 13. Ale pomińmy to, wracamy do Powstania. To są dygresje tylko.
Skończyłem, że byliśmy zakorkowani i widzieliśmy, gdzie co się pali. Na tym dachu przyszedł do nas jeden podchorąży. Powiedział: „Jestem podchorąży Krzysztof”. Okazało się, że Krzysztof Kamil Baczyński. Mówił o jakichś kolegach, [pytał], co mamy zamiar zrobić. Mówię: „Modlimy się, żeby stąd wyjść, bo wyjść nie możemy”. Wysłałem dwóch łączników do dowódcy „Watry” Boreckiego na ulicę Leszno, gdzieśmy mieli być. Mówię, że jestem zakorkowany z resztą plutonu i karabinem maszynowym. „Wira” posłałem, Piechocki sie nazywał, młody chłopak, pierwszy na ochotnika zgłosił się. Nie doszedł. Potem mój starszy kolega, Jan Kazimierz ze Związku Syndykalistów Polskich, z redakcji „Myśli Młodych”, mówi: „To ja pójdę, może przejdę. Mam papiery, mam słabe płuca, to mnie puszczą, nawet gdyby mnie złapali”. Okazało się, że nie puścili go. Złapali go, trafił do piwnic kościoła Świętego Krzyża. Przyprowadzili go z pałacu Brühla, mieli dojście przez uniwersytet na początek Krakowskiego Przedmieścia, tam przeszedł. Do momentu zdobycia we wrześniu tego kościoła siedział w piwnicach.
Wracam do nas. O godzinie dziesiątej 2 sierpnia jakiś oddział staromiejski uderzył na pałac Blanka. Na Brühla – nikt. Na dzielnicę rządową z rejonu placu Piłsudskiego pies z kulawą nogą nie uderzył, nikt. Było cicho jak w grobie rodzinnym cały czas. Dopiero pałac Blanka. Bardzo szybko złapaliśmy się wszyscy za broń, butelki. Zawsze coś jest. Dołączyli do nas podchorążowie z Baczyńskim. On miał nazwisko Zieliński w dowodzie. Trzech było tych podchorążych, mieli karabin jeden na trzech. I tak dobrze. W każdym razie doszliśmy do narożnika Senatorskiej, ale już podwórzami. Piwnice między sobą były połączone, dozorcy przebili otwory, tak że szło się pod ziemią. Doszliśmy do narożnego domu Senatorskiej i placu Teatralnego, na ukos do pałacu Blanka mieliśmy dwadzieścia metrów. Wobec tego zdecydowaliśmy się dołączyć do tego natarcia, akurat ono [odpływało]. Mieli dwóch czy trzech zabitych, paru rannych. Z pałacu strzelali z karabinów i pistoletów maszynowych, z pierwszego piętra zwłaszcza. Tak że oddział był złożony z żołnierzy Batalionu „Czarniecki” pod dowództwem kapitana „Ognistego”, nazwisko prawdziwe Fajer. Poza tym był oddziałek ze 104. Kompanii Syndykalistycznej podporucznika „Koperskiego” Potza – nazwisko prawdziwe – znałem go przed Powstaniem. Był tam jego zastępca, kapral podchorąży, [„Nałęcz” Komornicki] później generał, zginął w nieszczęsnym Tupolewie pod Smoleńskiem. W każdym razie udało nam się złapać mniej więcej dwudziestu ludzi uciekających. Wycofywali się w stronę Miodowej Senatorską. Złapałem ich za łeb: będziemy na nowo organizowali [natarcie] w bramie domu narożnego. Podzieliłem na grupę szturmową, grupę wsparcia z karabinem maszynowym i jednym karabinem od Baczyńskiego. To była cała grupa wsparcia, a reszta – grupa uderzeniowa. Zajęliśmy stanowisko na drugim piętrze w oknie nad pałacem Blanka. [Od] razu spędziliśmy ich strzelców z pierwszego piętra, jeden ranny był, bo zakrwawiony był [korytarz]. Teraz nie ma podcieni w pałacu Blanka, przedtem były podcienia. Spędziliśmy ich. W tym czasie „Radwan” uderzył. Doszedł do ścian pałacu. Okna parteru były zamurowane. [Strzelnice] zostawione dziesięciocentymetrowej wysokości. Tam usiłowali się [bronić], ale było marne wojsko, byli bardziej przestraszeni niż my. Tak czy inaczej „Radwan” usiłował atakować bramę, ale zaraz za bramą zginął wielki, chłopak, nasz strzelec „Korczak”. Poza tym jeden strzelec z Batalionu „Łukasiński” i sanitariuszka ranna została. Położyła się między nimi i nie było jej widać, to chłopy duże były. Nie wiem, czy od razu polegli, czy ich dobili później, wszystko jedno. Byli postrzelani mocno z pistoletów maszynowych. Już wiedzieliśmy, że przez bramę nie wejdziemy. Wtedy wołam: „Idźcie na pierwsze piętro!”. Przynieśli dozorcy z sąsiednich domów dwie drabiny, za krótkie były trochę, ale Tadeusz z grupą szturmową, łącznie dziesięciu ludzi chyba tam było, wlazł na pierwsze piętro. Później, w korytarzu na piętrze, też dołączyłem do nich z erkaemem.
Biliśmy się w samym pałacu jakieś trzy godziny. Oni uciekli do głównego korpusu i w holu mieli dwa stanowiska, z dwóch stron nie można było ich zajść. Boczną klatką zeszliśmy. Wartownia została zdobyta przez [Stefana] Jezierskiego w pojedynkę, siedmiu sam wziął do niewoli. To byli panowie wszystko dobrze pod pięćdziesiątkę, w brązowych mundurkach. Zdobyliśmy cztery karabiny, pistolet maszynowy Bergmann, to już byliśmy mocni. Mieliśmy erkaem. Oni byli zaszokowani tym ogniem, nie spodziewali się tego. Uciekli z tego piętra, zamiast na piętrze się bronić. Nie każdy człowiek myśli logicznie w tym wypadku. Oni nie myśleli logicznie, uciekli na parter. Myśmy nie mogli do nich inaczej dojść. Boczna klatka schodowa (jest taka w tej chwili też, prowadzi na piętro) wychodziła przed ich oknami, a oni w oknach stali z pistoletami maszynowymi. Tylna klatka, co prowadziła do salonu: dwóch stało od dwóch stron holu, jeden z pistoletem maszynowym. Próbowałem nos wysunąć, co wysunąłem, to strzelali wysoko. Tadeusz wobec tego zdecydował uderzać z bocznej klatki schodowej. Grupa szturmowa była, między innymi Baczyński i koledzy, łącznie sześciu chłopaków. Ale co wyskoczyli, od razu pistolet maszynowy. Tadeusz zginął pod oknem, troszkę dalej jeden z grupy Baczyńskiego został ranny w rękę, a oni zwiali na klatkę schodową. Jeden z naszych [wskoczył przez szybę] do wartowni. [Przed wartownią] chłopaki miały łomy, wywalili strzelnicę i łatwo już całe skrzydło opanowaliśmy, parter i pierwsze piętro, ale to dopiero trzy godziny później było. Zaczęła nam się kończyć amunicja do erkaemu. Jacyś dwaj esesmani usiłowali wyprowadzić mercedesa z podwórza, to Zbyszek Bylica (jego przezywali „Bergmann”) jednego trafił, ale chodził, drugi się przewrócił. Tamten go ciągnął za kołnierz, uciekli do holu. Mercedes był mocno postrzelany. W tym momencie na rogu Trębackiej i Focha zjawił się niemiecki czołg, akurat na wprost naszych drabinek, a to cała komunikacja. Na dodatek, nie wiem jakim cudem, może ogień z tego czołgu… Przypuszczam, że dywersant był gdzieś, do ludzi z Focha strzelał, zabił Bolka Jezierskiego. Stefan Jezierski zdobył wartownię, a Bolek Jezierski zginął na pierwszym piętrze, trafił go [snajper] w klatkę piersiową, w środek, pod mostek mniej więcej. Co tam robił? Sięgnął po pistolet „Radwana” i chciał z krwi oczyścić, o firankę wycierał. Wiadomo, jak się trzepie firanka i wiele [okien] patrzy na to… Chłopak zginął mi, niezależnie ode mnie.
Ale doszedłem do wniosku, że tu bywa niebezpiecznie. Na dodatek zjawiło się u mnie na górze, po tych drabinkach, trzech oficerów. Jeden z nich wydał bardzo śmieszny rozkaz: „Panowie, [z kabe] naprzód, my idziemy za wami”. Gdzie idziemy? Na parter to myśmy już zeszli, nie potrzebujemy iść. Jak pierwsza czy druga seria z pistoletów maszynowych [poszła], to oni zwiali najzwyczajniej w świecie. […]
Tak.
Kapitan „Ognisty” Fajer, porucznik „Staliński” Czesław, nazwiska nie pamiętam w tej chwili i porucznik „Karol”, zastępca „Barrego”, komendanta żandarmerii na Starym Mieście. Jak on się nazywał, nie wiem dotąd. Antypatyczny facet, świeć Panie nad jego duszą. Jak oni zeszli, okazało się, że na górze, na całym piętrze zostałem ja, Bylica „Bergmann” z erkaemem, „Synek” (miał ze szesnaście lat, tylko wyglądał poważnie, był bardzo wysoki), [nazywał się] Zygmunt Zborowski tak mi się zdaje. We trzech nic nie zwojujemy. A tym bardziej że powiedzieli: „Zgłosisz się, w sąsiednim budynku jest kapitan, dowódca całości”. Tak że nikt nie dowodził, nic nie robił, żadnej współpracy nie było, była jedna wielka improwizacja. Zeszliśmy na parter. Za plecami pałacu Blanka powstała plomba, nowoczesny biurowiec, to był wydział techniczny, tam spotkałem pana kapitana „Barrego”, szefa żandarmerii staromiejskiej, nazywał się Kozakiewicz. Zameldowałem się, mówię: „Zająłem to skrzydło, pan kapitan ma możność [je obsadzić] […]”. – „Tak, zaraz przyjdzie podchorąży »Leszek« i da patrol”. „Leszek” [Leszek Kossowski] był podchorążym, dowódcą I plutonu szturmowego. Tak że przekazałem mu tę placówkę, wartownię, niech pilnuje. Niemcy schowali się do piwnicy pod pałacem Blanka, ruszyć ich nie można było, bo wąskie wejście, wąskie schody, a oni mieli kilka pistoletów maszynowych. Później pisali o Powstaniu Warszawskim, o pałacu, że był mocno ufortyfikowany. Był słabo ufortyfikowany, od tyłu w ogóle nie był ufortyfikowany. Obsadę miał, rzeczywiście. Mówiono mi później, że było osiemnastu esesmanów. Było paru
Werkschutzów, strażników przemysłowych i było paru esemanów, którzy się schowali, łącznie było ich koło dwudziestki, ponad dwudziestka przed naszym atakiem. [W rzeczywistości – dwudziestu ośmiu ludzi].
- Czyli można przyjąć, że cała fortyfikacja w pałacu Blanka polegała jedynie na zamurowaniu okien?
Okien parteru od frontu i od strony Daniłowiczowskiej tylko, a w tyle, od ogródka nie było nic, przechodziło się po prostu. Tam w przejściu leżał wielki eseman, śmierdział okropnie, zastrzeliła go łączniczka „Leszka”, dowódcy plutonu szturmowego. Nazywała się Urszula Oleszek, zastrzeliła go z pistoletu sześć milimetrów.
Z bardzo bliska, chyba zderzyli się. Widziałem tam, że nasi żandarmi złapali dwóch esesmanów przebranych już w cywilne łachy. Używam nazwy żandarmi w odniesieniu do plutonu „Leszka”. „Barry” w międzyczasie mówi: „Podchorąży zorganizuje obronę Ratusza”. Zginął „Radwan”, zginął „Korczak”, zginął „Bolo”, dwóch łączników, pięciu mniej mi zostało. Ci trzej podchorążowie powiedzieli mi: „Panie podchorąży, my zostaniemy w pałacu Blanka”. Został Krzysztof i „Deivir”, a „Gram” postrzelony w rękę poszedł do szpitalika, który zorganizowany został w Ratuszu, zaraz za wieżą po prawej stronie, w oficynie. Zająłem narożny pokój dyrektora jakiegoś. W tej chwili tam jest wejście do Ratusza, drzwi zamiast tego okna. Kiedyś to było okno zakratowane. [Ten gabinet] dwa okna miał od placu Teatralnego, jedno okno ukosem od Senatorskiej i dobry widok był na całą zachodnią część placu Teatralnego. Myślę sobie: „Wschodniej będzie bronił »Leszek«, a ja tu będę”. Ale nic nie było wiadomo, jak [„Barry”] zorganizuje obronę. […] Do godziny dwunastej było cicho. Po naszej strzelaninie zostało mi niewiele naboi, oszczędzałem, nie strzelałem przypadkiem. Angielskie naboje, inne przecież są takie butelkowe. „Barry” powiedział, że postara się o naboje do niego. Dostałem rzeczywiście dwieście sztuk później, następnego dnia dopiero, ale w nocy. Ponieważ nie mam zwyczaju w nocy spać, usłyszałem, że coś na placu się dzieje, coś biegnie – grupa ludzi większa. Obudziłem „Barrego”. Mówi: „Cicho, nie strzelajcie, bo to nasi może idą na [„Bruhla”]. Okazało się, że [to Niemcy z Blanka] wyszło ich siedemnastu, dwóch rannych – [niemiecka] załoga pałacu Blanka. Przeszli koło wartowni, placówki „Leszka”, niezaczepiani. I słusznie, przecież mieli ze cztery pistolety maszynowe. Wyrżnęliby całą [placówkę, pięciu ludzi]. On miał jednego stena […]. Tak że nie zaczepiali. Załoga Blanka w liczbie siedemnaście osób wyszła z pałacu. Rannych zabrali ze sobą, dwóch wlekli, a widocznie dwaj inni mogli chodzić. Myśmy siedmiu wzięli do niewoli, zabili jednego. Tego esesmana pochowali w piwnicy, bo miał dość, i złapali dwóch, tak że łącznie dziewięciu. Złapali niejakiego [kapitana] Fribolina, który był zastępcą Leista. Nocował w pałacu Blanka, diabli wiedzą po co. A sam Leist uciekł do Fischera, bo wiadomo, że bezpieczniej było w pałacu Brühla. Tylko tyle ze [Frybolin], on tak się przestraszył tych żandarmów! Uciekał na drugie piętro w wydziale technicznym. Tam wreszcie nie miał gdzie uciekać, bo chłopaki zagrodzili mu drogę. Wyskoczył z drugiego piętra, spadł na chodnik pod oknem, w ogródku. Obie ręce, obie nogi, miednica złamana, ciężko ranny człowiek. Tak że jedenastu ludzi łącznie stracili. Mówię: stracili, dlatego że 6 sierpnia żandarmi wszystkich wystrzelali, nasi żandarmi z oddziału „Barrego”. O tym nie wiedziałem, dowiedziałem się później. A [Frybolina] zastrzeliła z „szóstki” Ula, ta mała łączniczka. Żandarmi pochowali Niemców, esamanów, na pierwszym podwórzu, z lewej strony podwórza, w zbiorowym grobie, a po prawej [zachodniej] stronie podwórza, wzdłuż ściany, był nasz cmentarzyk.
Po akcji oczyszczającej pałac Blanka, dnia 3 sierpnia, wyniesiono wszystkich naszych zabitych i tam byli pochowani. Najpierw strzelec „Łukasińskiego”, ale nie od razu, dopiero 4 sierpnia urządzili ten pogrzeb. W każdym razie Ratusza broniłem do 9 sierpnia włącznie. Ciężko bardzo atakowany był, dwa natarcia o charakterze rozpoznawczym dziennie. Nieszczęście przyszło dopiero 8 sierpnia. Uderzyła na nas brygada Dirlewangera. Chyba jeden batalion, bo on w ogóle dwa bataliony miał. Strzelało łącznie ponad dziesięć karabinów maszynowych. Jeden karabin na drużynę, dziewięć [w] kompanii. Strzelali od Senatorskiej, od pasażu Sfinks (był taki za plecami Wierzbowej) i od Wierzbowej, od pałacu Brühla. To było natarcie za tłumem ludności cywilnej, kobiet, dzieci. Chłopaki zaczęli płakać dosłownie, bo nie wiedzieli, co robić w tej sytuacji. Przyplątał się do mnie student politechniki, Henio „Maleńki”, jak się nazywał, nie wiem. Strzelał dobrze. „Heniu, widzisz dziewczynę w zielonej bluzce? Na barykadzie stoi, nad tym tłumem”. – „Tak, dobrze widzę”. – „A widzisz tego esesmana? Dowódca całego interesu, on tu rządzi”. Wrzeszczał, myśmy słyszeli, to niedaleko było, to było sto metrów tylko z rogu Ratusza do barykady zamykającej Senatorską. On stał przy samej barykadzie, za dziewczyną, trzymał ją za kark. [Henio] mówi: „O Jezu, a jak ją trafię?” – „Trudno, to trafisz”. Przyłożył się i trafił go.
Jaki popłoch! Cały ten tłum od razu spłynął w Bielańską na lewo uciekł, ponad trzysta osób. A ci stanęli zgodnie z regulaminem, w natarciu chodnikami po obu stronach. Ci, co idą lewą stroną, strzelają w okna po prawej stronie, ci z prawej strony – w lewą stronę. Oni to zrobili. A ja w międzyczasie już dostałem pomoc, bo do nas wcześniej dołączył kapitan „Nałęcz”, Kaniewski się nazywał, z batalionem KB. To była kompania słaba, ale miała dwa karabiny maszynowe. Jeden karabin maszynowy on mnie odstąpił, jak zrobiło się trudno. Celowniczy miał wprawę, z Luftwaffe dezerter, Ludwig miał na imię, nazwiska nie mam. Mówię: „Ludwiś, ty weź kolumnę z prawej strony, ja – kolumnę z lewej strony i przejedziemy się po nich”. Oni ciągle szli, strzelając, prawie wszystkie szyby wypadły, powietrze aż gęste było od tego wszystkiego. [...] [Strzelaliśmy z obu kmów do tych kolumienek]. Na kupie leżeli. Naliczyłem ich, dopóki liczyć mogłem, pięćdziesięciu siedmiu leżących. To kompania praktycznie, bo już reszta się nie liczy. Jeżeli pięćdziesięciu siedmiu z jednej kompanii zostało trafionych w przeciągu pięciu minut, to co kompania warta? Ale szli uparcie, ciągle. Wydałem komendę: „Przerwij ogień, bijcie im brawo”. To chłopaki: „Brawo, brawo!” Nogę dali za tę barykadę, byle szybciej. Amunicję oszczędzałem. Tam były dwa działa szturmowe, ale nisko, strzelać nie mogły. Tak że przerwa była półgodzinna.
Działa szturmowe wróciły przez plac Bankowy i Ogród Saski [przez] Wierzbową. Wyjechały z Wierzbowej i natarcie nowe zrobiło się z Wierzbowej, nowa kompania. Stanęli [tymi Hetzerami] po obu stronach pomnika Bogusławskiego. Nie wiem, czy on tam stoi, czy nie, ale stał kiedyś naprzeciwko lewego zachodniego skrzydła teatru. To były czeskie działa szturmowe Hetzer, małe, zwrotne, nazywano je „panterkami”. Wysokie, długie na cztery i pół metra. Dopiero wtedy wygonili tłum cywilów (już szli sami cywile, w większości kobiety) w Wierzbową, w stronę teatru. Bielańską strzelali z karabinów maszynowych, tam zresztą zabito kilku ludzi. Rozwinęli się za kolumnami teatru, ustawili karabiny maszynowe. Mogłem już tylko modlić się, nic więcej, bo z różnych stron szedł ogień. Działa nie od razu zaczęły strzelać, tylko [początkowo] z karabinów maszynowych. Miały tarcze na górze i w tym karabiny maszynowe, tak że strzelały z góry, prosto w okna. Na dodatek jeden z podchorążych, który tam w międzyczasie się plątał, „Szczapa” [Domaszewicz], zaczyna mi płakać. Mówię: „Czego płaczesz?”. – „Tam matka, siostra i ciotka idą”. Z tego narożnego domu na Senatorskiej i Wierzbowej, wielki dom, kamienica czteropiętrowa. Matka w brzuch dostała chyba, postrzelili ją, przewróciła się na środku jezdni. Tamte dwie chciały wrócić, odgonili je strzałami, tak że ona została tam. Ten płacze mi, widzę, że chłopaki też mają miny niepewne, bo głowy podnieść nie można. Mogą przyjść i nas widelcami dosłownie wyjąć. Ale nie uderzyli na Ratusz, tylko wzdłuż Ratusza przeszli do Focha i tam spędzili pluton „Leszka”, który siedział w pałacu Blanka.
Chcieli się pchać w Senatorską dalej, żeby przebić się Senatorską do placu Zamkowego i do Nowego Zjazdu, na most Kierbedzia. Myślę sobie: „To co? My sami zostaniemy?”. Wziąłem plutony, resztkę swojego, tam jeszcze był taki [patrol], „Janusz” był z pięcioma chłopakami. [Dołączył też] pluton „Leszka”, razem było nas prawie czterdziestu ludzi. Uderzyliśmy na nich, jak oni już wchodzili na barykadę zamykającą wjazd na Daniłowiczowską i na Senatorską. Wtedy poprowadziłem natarcie i oni odskoczyli, wystraszyli się. Wlazłem jak idiota na barykadę. Erkaem ustawiłem i chciałem wojować, a o trzydzieści metrów [przede mną] był Hetzer. Do niego strzeliłem raz tylko, jedną króciutką serię, on z armaty strzelił w barykadę, tylko barykady nie przebił na całe szczęście. To pocisk przeciwpancerny, wstrząs był taki, że stopka erkaemu mnie w szczękę walnęła, zleciałem z barykady i siedziałem, ściskając erkaem, a granaty trzonkowe leciały Daniłowiczowską. Wtedy został ranny (odłamkami, lekko, to granaty trzonkowe zaczepne są, mają bardzo cienkie skorupy) taki olbrzym „Sygnał” miał pseudonim, starszy ode mnie o rok, „Maleńki” został ranny lekko, strzelec (ale pokrwawieni byli bardzo) i łączniczka „Ula”. Ta dziewucha wszędzie się pchała. Zanim oni się zdecydowali na dalszy atak, w międzyczasie do ładu jakiegoś doszedłem i zwiałem pod kolumny, podcienia pałacu, już byłem bezpieczny. Chciałem zorganizować na Daniłowiczowskiej jakiś opór, ale rozwalili barykadę. Była z płyt chodnikowych, to łatwo się przewraca. Hetzer w to wlazł, piechota, esesmani za nimi szli. To myślę sobie: „Przy tym wielkim domu (o którym mówiłem, gdzie pracowałem swego czasu) na rogu Miodowej i Senatorskiej zorganizuję obronę i dalej nie puszczę”. Zanim zorganizowałem obronę, to w międzyczasie przerwę w ich natarciu wykorzystał Fajer „Ognisty” z batalionu „Czarnieckiego”. Kompanię szturmową miał pod ręką. Do tego włączył się „Nałęcz” ze swoimi plutonami KB. Tak że to w granicach stu dwudziestu, stu pięćdziesięciu ludzi. Uderzyli w bok natarcia niemieckiego. Załamało się, zdobyli armatę jedną, piechotną armatkę. [Niemcy] stracili jeden karabin maszynowy, stracili kilkunastu ludzi przy okazji, bo nie spodziewali się tego [uderzenia]. […] Okazało się, że uderzyli ich z boku i to natarcie się załamało ostatecznie. Wycofali się do Teatru Wielkiego, obsadzili Teatr Wielki. Siedzieli tam do godziny czwartej po południu, zabrali się i poszli. [W teatrze zrobili masakrę, zastrzelili około dwustu osób – cywilów].
Broniłem Ratusza dość skutecznie od 2 do 9 sierpnia (z tym bardzo ciężkim natarciem 8 sierpnia). Poza tym w nocy z 8 na 9 sierpnia natarcie nocne. Sam zostałem ranny. Pod teatrem w nocy stanęły działa przeciwlotnicze na podwoziach, czterolufowe, Wirbelwind to nazywali. Jak zaczęli walić, to zrobiło się widno. Dom na rogu Senatorskiej zaczął się palić, Ratusz palił się już ze sześć dni systematycznie. Tak że Ratusz palił się konsekwentnie od 4 sierpnia. Ciężko było tam. Wtedy dostaliśmy posiłki, ale w międzyczasie rozbito naszą obronę na Woli, przez Ratusz przechodziły niedobitki oddziałów wolskich. Przechodziła grupa „Radosława”, batalionów harcerskich, dość dobrze uzbrojona. Ale wcześniej mieliśmy parę takich [sytuacji], których do tej chwili nie rozumiem. Szóstego sierpnia major „Sienkiewicz” z Batalionu „Łukasiński” całej załodze kazał się wycofać. Został tam Batalion KB „Nałęcz”, dwa plutony, ale niekompletne. Przebijamy się na Żoliborz. [To był plan. Natarcie wyszło, ale nie przebiło się. Wróciliśmy do ratusza].
- Pan miał styczność z oddziałami „Radosława”. Jakie były nastroje w momencie przebicia z Woli? Może pan kogoś zapamiętał?
Byli najlepszej myśli. Wycofali się szczęśliwie, przez getto, nie w walce. Może był jakiś daleki ostrzał, ale sporadyczny. Po bardzo ciężkich walkach cały szereg oddziałów było rozbitych. „Pięść” rozbili, prawie cały Batalion „Pięść” wyginął. Duże straty miał batalion, który też był na cmentarzu ewangelickim. Dobrze umundurowani byli, w zdobyczne mundury. Myśmy w międzyczasie dostali mundury ze Stawek, panterki wszyscy mieli, wielu miało hełmy niemieckie. Miałem cały mundur grenadierski, akurat jak na mnie szyty. Na dodatek miałem saperki polskie, nie niemieckie. Oni byli [zadowoleni], że udało im się stamtąd wycofać. Mówili o Batalionie „Kiliński”, że został rozbity, ale nie został. Został tylko rozcięty na pół. Do nas razem z nimi przyszła kompania z „Kilińskiego”, porucznika „Batury”, Szczap nazwisko. Chciałem się do niego dołączyć, mówię: „Jestem z »Kilińskiego«”. – „Podchorąży, nie mam żadnego jedzenia, nie chcę nikogo więcej”. Miał jakieś sześćdziesięciu ludzi, to była zbieranina z różnych kompanii Batalionu „Kiliński”. Wracając do opuszczenia przez nas Ratusza: zebraliśmy się koło kina „Miejskiego” na Hipotecznej. Nie ma teraz śladu po tym. Było nas łącznie koło dwustu, bo również tam były oddziały „Łukasińskiego” dowodzone przez „Sienkiewicza”, z Banku Polskiego. Tam był kapitan „Zan”. Banku zresztą nikt nie zdobywał, bo nie można było zdobyć. Niemcy w nocy z 4 na 5 sierpnia sami go opuścili w czołgach i samochodach pancernych. Wycofali się dla nich szczęśliwie. Wywieźli między innymi wszystkie monety, cały srebrny bilon z Banku Polskiego, wielki pancerny samochód (mieli taki bankowy samochód) wyszedł razem z całą kolumną wozów z banku. Nie strzelałem, „Barry” mi zabronił: „Oni mają czołgi, rozumiecie”. – „Rozumiem”. Tak że zaplecze nasze było bezpieczne.
Szóstego sierpnia mieliśmy iść na Żoliborz. Staliśmy koło kina „Miejskiego” ze dwie godziny, aż wreszcie: „Wracamy, natarcie się nie udało”. Nie wiem, kto przeprowadzał natarcie, bo na pewno nie na naszym odcinku. Z naszego odcinka żadne oddziały tam nie szły, a wiem, że takie natarcie było, tylko nie wiem, czy właśnie 6 sierpnia. Łączność z Żoliborza była kanałami (tak jak ze Śródmieściem) zorganizowała przez kapitana „Stalińskiego” – Czechowicz Czesław. Miły człowiek, dobry. Ponieważ nie miał żadnej broni, wobec tego zajął się przeprowadzeniem łączności telefonicznej kanałami i połączył Śródmieście ze Starym Miastem, Stare Miasto połączył z Żoliborzem. Teoretycznie Żoliborz podlegał „Wachnowskiemu”, który był komendantem Starego Miasta, ale dopiero od 5 sierpnia, do 5 sierpnia nikt na Starym Mieście nie dowodził. To znaczy było trzech dowódców. Najpierw był Fajer „Ognisty” z Batalionu „Czarniecki”, później jego dowódca „Gozdawa” Giżyński, wiecznie skrzywiony, ze wszystkiego niezadowolony, ale dbał bardzo o organizację swojego odcinka. Dalej dowodził „Sienkiewicz”, zły, wściekły na Komendę Główną, że nie zadbała o uzbrojenie. Sam to słyszałem od niego. I na Starym Mieście właściwym [dowodził] major „Róg”, jedyny trzeźwy człowiek, w pełni wiedzący, co się na odcinku dzieje. Miał: [Baon osłony Powstania, Czwartaków, „Gustaw”,] 104. Kompanię Syndykalistyczną, która była praktycznie w sile batalionu, były cztery duże plutony. Od nich dostałem ten mundur grenadierski, dostawałem puszki konserw. Mieli szczęście, magazyny żywnościowe zdobyli. W tym czasie, kiedy myśmy zdobywali pałac Blanka, uderzyli na umocniony szpital przy Barokowej. Później Niemcy utrzymywali się w pałacu Rzeczypospolitej. Zdobyli go i przy tej okazji zdobyli magazyn żywności. Gdybym nie chodził tam po znajomości na żebry, to nie miałbym co jeść, chłopaki nie mieliby co jeść. Zawsze dostawałem kilkanaście niemieckich puszek z jakimś mięsem, szpek był, nie szpek, takie cuda. Tak że organizacja była we własnym zakresie. Mundury dostaliśmy od pułkownika „Leśnika”, z magazynów na Stawkach. Całe Stare Miasto było umundurowane, wyglądało dobrze na oko.
Jak mówiłem, do 9 sierpnia byłem w Ratuszu. Wycofali mnie do odwodu, a żandarmerię pod kościół garnizonowy dzisiejszy. Tam był jakiś dom zakonny, narożny, tam żandarmeria z „Barrym” i jego dwoma plutonami się ulokowała, a myśmy poszli na Długą 23, wyspać się. Ale nam nie dano spać, bo raniutko przybiegł „Leszek”, dowódca I plutonu: „Janek, słuchaj, Niemcy są w u kanoniczek”. – „Jakim cudem?” – „A, bo „Batura” bronił się w środku Ratusza, a oni po placu chodzili, jak chcieli. Trzeba im kanoniczki odebrać”. No i poszliśmy odebrać kanoniczki: bez planu, ładu i składu. Jeden zabity, ale nie od nas na szczęście, tylko z plutonu żandarmerii. „Leszek” dostał zastępcę, „Barry” go awansował na porucznika. Przyszedł porucznik „Świda”, Szuba się nazywał, przyjemny chłopiec, starszy od nas, koło trzydziestki, myśmy byli koło dwudziestki wszyscy, kilku młodszych. Bardzo miły człowiek. Tam wojowaliśmy ze trzy godziny. Nie wiem – czy [Niemcom] się znudziło? Wzięli nogi za pas i uciekli. A ja dostałem za bohaterstwo Krzyż Walecznych. Tam trzeba było mieć tylko mocne nerwy, nic więcej. Jakiś histeryczny nie jestem. Dostałem Krzyż Walecznych i Zbyszek Bylica dostał Krzyż Walecznych, i Andrzej [Domaszewicz], którego matka zginęła na placu Teatralnym. Myśmy we trzech wojowali praktycznie. Niemców było niewielu więcej, ich było razem dziesięciu, ale siedzieli w [transporterze pancernym], a strzelec wyborowy i paru z pistoletami maszynowymi siedziało w bramie. Wygoniliśmy ich, uciekli, w każdym razie 10 sierpnia było nasze zwycięstwo. Bez wysiłku specjalnego, obie strony ciężko przestraszone. Wróciliśmy na Długą 23 i siedzieliśmy tam do 13 sierpnia.
Wtedy zwiedziłem sobie całą obronę Starego Miasta. Byłem w 104. kompanii, miałem tam znajomych kolegów, siostra była tam zresztą. Spotkałem dwóch swoich strzelców, ale nie chcieli odchodzić. Bronili katedry, nie chcieli z katedry wyjść. Nie wiem, czy przeżyli. Jeden przeżył na pewno. Tak że zwiedziłem Stare Miasto strasznie poharatane bombardowaniami lotniczymi. Tu wracam do początku. Pierwszy nalot – 4 sierpnia. Dlaczego go pamiętam? Dlatego że straciłem cztery trzonowe zęby. Jak bomby leciały, nie wiedziałem, czy w pałac Blanka, czy we mnie, na głowę. Zacisnąłem szczęki, to mi [zęby] pękły. Możliwe, że się bałem, siedziałem w spokoju, bo nic nie mogłem poradzić. Sztukasy latały. Pałac Blanka został zbombardowany, ale pierwszy nalot na tę okolicę był miedzy godziną trzecią a czwartą. A co było wcześniej? Wcześniej Baczyńskiego zastrzelili w pałacu Blanka, na pierwszym piętrze, przy tym samym oknie, przy którym zginął „Bolo” Jezierski.
Strzelec wyborowy, dywersant. Nie bardzo wiemy, kto skąd strzelał. Wiemy, że jeden obserwator był na Wierzbowej 7. Wierzbowa 9 była zburzona całkiem w 1939 roku, a na siódemce był obserwator. [Rozbiliśmy mu lustro z szafy, ustawione w oknie.] Ale część kolegów mówi, że nie strzelał ten z siódemki, tylko strzelił ktoś z ulicy Focha. Trafił go, odstrzelił mu [kawałek kości z głowy]. On jeszcze żył, bo oddychał. Coś rzęził, ale był nieprzytomny. Chcieli go tylko ściągnąć, leżał na czerwonym dywanie, wielki dywan, olbrzymi. Leżał na środku. Strzelił jeszcze dwa razy, dopiero na czworakach podeszli i ściągnęli ten dywan razem z nim. Ale jak ciągnęli, to zajęło jakieś dwadzieścia minut, przyciągnęli już trupa. Dlaczego pamiętam datę i godzinę pierwszego nalotu. W godzinę później – pierwszy nalot na ten rejon był 4 sierpnia. Oczywiście różni ludzie mają pretensję, że wysłano go na niebezpieczny posterunek. Wszędzie było niebezpiecznie, Stare Miasto było ostrzeliwane ze wszystkich stron. Ponadto wewnątrz Starego Miasta był szereg dywersantów, których wyłapywano i rozstrzeliwano. W każdym razie następnego dnia, 5 sierpnia poszedł silny patrol żandarmów, prowadził go Zbyszek Bylica jako były partyzant. Przetrząsali dom po domu na ulicy Focha i trafili na człowieka, który miał dziwne dokumenty, łaził po dachach, łaził po oknach, wypytywał się. Przyprowadzili go do „Barrego”, do pałacu Blanka, już poharatanego. Paliły [się] od strony pałacu Blanka dachy, chodziło się bezpiecznie, wiedziałem, że nie będzie nas widać, bo jesteśmy zasłonięci ogonem dymu. W przejściu leżał taki [trupek] to był ten rzekomy dywersant, ale nie wierzę, że mu cokolwiek udowodniono poza tym, że jest dziwny. Tak że nie bardzo wiadomo, kto zabił Baczyńskiego i z którego miejsca. Jestem przekonany, że strzelał z Focha.
- Pan miał dosyć długo styczność z Krzysztofem Kamilem Baczyńskim.
Miałem krótko do czynienia. Piątego sierpnia był pogrzeb. Napisali: „Zieliński”, bo w dowodzie miał Zielińskiego. Potem napisali: poeta Krzysztof Kamil. Pamiętam, mam spis tych grobów w rządku, których znałem. Tam był pochowany „Bolo” Jezierski, później jego brat Stefan, zastrzelili go na wieży ratuszowej. Chodził tam (dobrze strzelał, ziemiańskie dziecko, myśliwy), chciał brata pomścić. Baczyński był chyba trzeci albo czwarty pochowany tam. W każdym razie to pamiętam. Zaczęto mówić, że przecież Krzysztof Kamil był tylko jeden, tylko Baczyński. Miał bardzo miłą i bardzo brzydką matkę. Ja tego nie powiedziałem, to było zdanie jego kolegi. Bardzo miła matka, bardzo gościnna, bardzo o niego dbała. Wiem, że go ekshumowali, pochowali legalnie. „Parasol” bił się z „Zośką”, do którego batalionu on należał. Należał do żandarmerii, do plutonu „Leszka”, przy nim został z wyboru. W tym oddziale pełnił normalną służbę, w tym oddziale zginął. Zginął w pałacu Blanka, nie na odcinku „Radosława”. „Radosław” później bronił się na Świętojerskiej, w szpitalu Jana Bożego.
W PWPW byłem zaraz po jego zajęciu przez majora „Pełkę”. Nie ma co do tego człowieka mieć pretensji. Nie wiem, ale nie widziałem cienia przyjaźni pomiędzy nim a dowództwem. Jednak trzymał [się] dwa tygodnie w PWPW, przy bardzo ciężkich atakach niemieckich od strony Cytadeli, fortu Traugutta. Oni się nawzajem nie lubili wszyscy. A nasz Ziemski „Wachnowski” był bardzo przyjemny człowiek. Wielki, ponad metr dziewięćdziesiąt, spokojny. „Montera” nie lubił i „Radosława” nie lubił. I nawzajem. W każdym razie spokojnie sobie odpoczywaliśmy dwie doby, było [także] zwiedzanie Starego Miasta. Nagle wpada „Leszek”: „Jasiu, obrona na Lesznie się zawaliła”. – „To co, ty i ja mamy zatrzymać?” Razem mamy jednego [brena], bergmanna i dwa steny. Skąd drugiego stena miał, to nie wiem, ale miał. Trzy pistolety maszynowe, razem nas było dwudziestu pięciu chyba. Razem ruszyliśmy Długą do Bielańskiej i tutaj mamy tworzyć pozycję obronną. Mówię: „Ja mam tworzyć pozycję obronną? Obsadziłem dwa narożne domy. Naprzeciwko Arsenału był pusty plac po zburzonych w 1939 roku domach, był ostrzał. Zbyszka z bergmannem [obsadziłem] z lewej strony, w Bielańską mógł sobie strzelać spokojnie. Tam dostałem potężne obsztorcowanie, wymyślanie, dlaczego barykada nieobsadzona. „A gdzie niby mam obsadzić barykadę? Za barykadą mam w rządku ustawić pluton?” – „Barykada [jest] obsadzona”. Jeden stoi i sprawdza, kto przechodzi, z drugiej strony w przejściu też sprawdzają, kto przechodzi, a przez barykadę nikt nie przechodził przecież. Wystarczy, że postawię za barykadę pięciu ludzi, a z tyłu padnie pocisk z granatnika, będę miał pięciu nieboszczyków.
Trzynastego sierpnia zdarzyło się jeszcze coś: zginął major „Sienkiewicz”, dowódca Batalionu „Łukasiński”. Wtedy objął dowództwo batalionu kapitan „Sosna” Billewicz, tak się nazywał. „Sosna” przyjaźnił się z „Barrym”, tego samego typu ludzie. Po krótkim czasie z ulicy Bielańskiej i Długiej zabrano mnie (właściwie to wojsko i mnie) na podstację Telefonów, w środku uliczki [Rymarskiej]. To był wielki, sześciopiętrowy blok, podstacja Telefonów dla miasta Warszawy. A druga była na Zielnej. To był nowoczesny blok, żelbetowy. Dalej na Lesznie był kościół ewangelicki, naprzeciwko niego była jakaś szkoła. To spalone było. Tylko narożne domy, chyba Przejazd 3 i 5, były w jakim takim stanie, a reszta wypalona, bo to była konstrukcja drewniano-ziemna. Ściany zostały, reszta się zapadła. Tam byliśmy przez noc i potem „Nałęcz” dostał ten odcinek dla swojego batalionu do obrony. Miał dwa plutony, trzeci był dopiero w trakcie organizacji. Uprosił u „Gozdawy” przydział mego plutonu do siebie. Był trochę wzmocniony, dodali pięciu ludzi: Janusz Budziszewski, Andrzej Domaszewicz Tański Stasio „Nałęcz”. On żyje, zdaje się, starszy ode mnie o rok, gdzieś na Żoliborzu mieszka. W każdym razie w ten sposób zorganizował obronę, że obronę od strony ulicy Tłomackie ja miałem Rymarska, Tłomackie pod moim [ostrzałem] były. Leszno, front gmachu – Zbysio z jednym karabinem maszynowym. Na rogu Długiej i Przejazdu – Andrzej Domaszewicz. Całością tej obrony kierował porucznik „Pobóg”, później kapitan, nazwisko Kiersznowski, zastępca „Nałęcza”. Robił to dobrze. Bezpośrednio z nami miał do czynienia porucznik „Holski”, Adolf (imię jak imię, też człowiek) Hoffman-Zieliński [nazwisko konspiracyjne]. [Po wojnie] awansował do stopnia [pułkownika], dowódcy dywizji, ale że w czasie Powstania strasznie naraził się jakimś [ludziom z późniejszych władz] bezpieczeństwa, to mniej więcej w dwa lata po wojnie był represjonowany. Potrzymali go z pół roku w kryminale, a jak wyszedł, to [już] pożył niecałe pół roku, w takim stanie wyszedł. Zdarza się czasami. Tak że trzy placówki były, trzy placówki tego odcinka broniły: Tłomackie, Przejazd, Rymarska, [Długa].
Mniej więcej od 15 sierpnia rozpoczął się cyrk. Zjawiły się (daleko, od strony Żelaznej) wielkie działa pancerne, normalne sturmgeschütze, nie lekkie hetzery. Najpierw były trzy, a później codziennie było ich więcej. Strzelały w ten gmach, we front. Tyłem, przez dziury w ścianach wylatywały kawałki instalacji elektrycznych, prądnic, prostownic, inne urządzenia na wylot przelatywały. Siedziałem na szczęście na pierwszym piętrze, ale na pierwszym piętrze też przelatywały. Byłem [spokojny], siedziałem, dopóki oni strzelają w tempie mniej więcej jeden strzał co pięć minut, to jest spokojnie, piechoty nie będzie, nie przyjdą, nie przyjadą. Ale działa pancerne na początku, jak mówiłem, były trzy, później było sześć, później dziewięć, później dwanaście. Dwudziestego sierpnia było dwadzieścia cztery. Koniec świata. Ten budynek to jeden kłąb kurzu, palił się. A spod gruzów Pawiaka strzelało [działo Hornisse] 88 milimetrów. Widać było [jego] osłonę. Poza tym nad nami strzelali z getta. To były różne kalibry [Nebelwelferlów]. Jeden pocisk u nas spadł, ale to lekki był, jakieś 105 milimetrów, długi, z rakietowym napędem. Ale widziałem również takie po 150 milimetrów, z wyciem latały nad nami, nie spadały na nas, bo poraziłyby swoich. To odłamkowe, z bardzo daleko raziły odłamkami. Ale ja [podchodziłem do tego] spokojnie. To już było za rogiem [domu na Lesznie]. Była klatka schodowa, na klatce schodowej miałem leżankę. Bardzo dobrze mi się tam spało, tylko mnie wstrząsy dwa czy trzy razy zrzuciły z tej leżanki. Widocznie zamiast pociskami przeciwpancernymi, strzelali granatami, wtedy się trzęsło. Gramoliłem się z powrotem i znowu spałem. Dzięki „Holskiemu” nie umarliśmy z głodu, on zorganizował zaopatrzenie, jakaś zupina była, stale kasza, rzadka kasza krupczatka, ale była. Raz dziennie, ale była. Broniliśmy się tam do 23 sierpnia. Jakim cudem, to nie wiem. Mieliśmy bardzo małe straty. Zabiliśmy paru pancerniaków, oni wyłazili zza dział pancernych, przyglądali się. Jednego takiego zostawili na drodze, miał dokumenty dywizji „Herman Göring”, to dywizja grenadierów pancernych Luftwaffe. Działa pancerne tej dywizji były koloru żółtego, pustynnego, z Włoch przyszły. A miejscowe były szare albo zielone. Bombardować [z powietrza] nas nie mogli, bo ich pozycje były za blisko, w odległości stu metrów. Mogli się pomylić. Bardzo łatwo pomylić się o sto metrów z samolotu. Tak że za obronę Telefonów dostałem po raz drugi Krzyż Walecznych. Ten mi zweryfikowali, a pierwszego za zdobycie, mówiąc w cudzysłowie, kanoniczek nie zweryfikowali. Władza ludowa. I tak chwała jej, że ten mi zweryfikowała. Virtuti Militari mi zweryfikowali, dostałem dopiero 20 września, za zdobycie pałacu Blanka i obronę Ratusza. Zanim to zakwitnie, to musi się odleżeć. W każdym razie broniliśmy i już dosłownie padaliśmy ze zmęczenia, chłopaki zasypiali, stojąc. „Gozdawa” przysłał swoją kompanię szturmową [z] Batalionu „Czarniecki” (dowódca kapitan „Jacek” Mazurkiewicz?) na nasze zastępstwo. Zamiast wycofać do drugiej linii do domów przy Bielańskiej, nas wycofali do [Hipotecznej], a Jacka zostawili. Przedtem, ostatniego dnia, podstawili nam dwa „goliaty”. Myślałem, że się cały interes zawali, taki był huk i taki był wstrząs. Jednak przed wojną stawiali żelbetonowe budynki świetnie, a oni nie wpadli na to, żeby strzelać pociskami przeciwpancernymi do słupów podtrzymujących całą konstrukcję. One stały w odległości półtora metra jeden od drugiego. Wystarczyło wiedzieć, w co strzelać, a oni strzelali w okna, wszystko leciało na wylot. Widocznie ze wsi chłopy [były]. Góra się [paliła. Hornisse] strzelał pociskami przeciwpancernymi, później granatami i tymi granatami nam górne piętro zawalił. „Nałęcz” usiłował gasić, ale paru ludzi zranili przy tej okazji, dał spokój. Niech się pali, pali się, to dobrze, naszych nie widać. [Dym zasłania]. Samolot żaden nie przyleci, nie będzie przecież w palący budynek bomby [rzucał].
Oni mieli ograniczony zapas, wojska mieli niedużo. Na odcinkach, na które uderzali, koncentrowali dowolną ilość, bo przerzucali samochodami, ile chcieli, ale w ogóle nie mieli więcej wojska w Powstanie, von dem Bachowi owało żołnierza. Na odcinkach przeznaczonych do zdobycia brygada Dirlewangera straciła sto czterdzieści procent ludzi, stanu wyjściowego. Wspomagana była w międzyczasie. Końcowy stan wyjściowy brygady był około półtora tysiąca ludzi, dwa tysiące stracił. Ogólnie straty niemieckie były wielkie strasznie, człowiek sobie nie zdaje sprawy. Strzela się na pięćdziesiąt czy sto metrów, to człowieka [nie] trudno trafić? Myśmy mieli na przykład postrzały w prawą stronę twarzy, bo wiadomo, że prawe oko strzela. Trafił w taki kawałeczek twarzy. Myśmy tak samo strzelali do nich. Bardzo ciężka walka była dla nas i dla nich, bo walka blisko. W każdym razie 22 sierpnia myśmy odeszli z Telefonów, a 23 sierpnia kompania „Jacka” nie wytrzymała natarcia – ostrzału, bombardowania, wszystkiego razem. Granatniki stale biły po tym terenie, trzeba było bardzo uważać.
Jeszcze jedno. Znaleźliśmy pod jednym z ocalałych domów przy ulicy Długiej (w warsztacie stolarskim) gromadę Żydów, którzy po upadku getta tam się schronili [w piwnicy]. Była długa izba, mieli porobione prycze, chyba trzy rzędy. Tam było ponad dwadzieścia osób, kobiety, mężczyźni. Jak się zorientowali, że tu są Powstańcy i że Powstanie jeszcze jakoś się trzyma, to wyleźli. „Panowie, tylko nie bójcie się, nie przestraszcie”. Blade to było, białe, przecież parę miesięcy siedzieli w piwnicy tylko, nie wychodzili. Dzieci były. Bardzo się cieszyli, że wyszli. Też tam wlazłem, takie wąskie przejście było, że ja, człowiek nieduży, jak się zwinąłem w kulę, to ledwo mogłem się rozprostować. Taka ciekawostka. Oni zgłosili się jako ochotnicy, robotnicy. Stworzyli roboczą drużyną przy oddziale „Barrego”. Nie wiem, kto nimi dowodził, w każdym razie widziałem ich. Barykady reperowali, rowy dobiegowe pogłębiali, różne prace wykonywali, bo przecież broni nie było.
Te historie, że dziecko z automatem, to lipa zwykła. Kto by dziecku dał automat? Mogli gazety roznosić albo w harcerskiej poczcie być, to [to byli] żadni Powstańcy byli. Oni są zweryfikowani jako Powstańcy, ale w żadnych walkach udziału nie brali. Było tych dzieci sporo, widziałem ich na ulicach. U nas nie, na Starym Mieście nie było. Byli na Śródmieściu, inna organizacja zupełnie. Stare Miasto stale się biło i to na wylot [był przestrzał]. Ile ludzi zginęło wewnątrz! Bezpieczniej było w pierwszej linii niż dalej. Jak było bombardowanie lotnicze, ginęły całe domy. Bomba sto kilo rozwalała kamieniczkę dwupiętrową w drobny mak, lądowała w piwnicach. Stropy były drewniane, leciała na wylot. Nebelwerfer też potrafił zawalić chałupę.
W każdym razie kompania „Jacka” została rozbita, zginęła chyba większość żołnierzy, przyszło chyba sześćdziesięciu, ponad trzydziestu zginęło. Sam „Jacek” zdołał się wyrwać. Przebiegli Długą pod ostrzałem, do Arsenału, za Arsenałem się urwali. A drugiej linii nie było. Znowu „Leszek” przybiegł do nas: „Janek, co mam robić? Oni są w Hotelu Polskim”. – „Jacy oni?” Myśmy byli na Hipotecznej 5, raptem do Hotelu Polskiego pięćdziesiąt metrów. „Niemcy przeszli Bielańską”. – „Jak to, kto przepuścił?” „Jacek” rozbity, nie było drugiej linii. I poszliśmy wojować do Hotelu Polskiego, nazwanego bardzo pobożnie Redutą Najświętszej Marii Panny, dlatego że na bramie był wizerunek Najświętszej Marii Panny. Najgłupsza walka, jaką można było toczyć. Myśmy byli w piwnicach i na parterze, oni byli na pierwszym piętrze. Weszli od pałacu Radziwiłłów. Pałac Radziwiłłów był zbombardowany wcześniej, salon był zawalony. Miałem dwie srebrne łyżeczki do herbaty z pałacu Radziwiłłów. Myśmy tam wojowali cały dzień i całą noc, nie jedząc, nie śpiąc i stale czuwając. W rezultacie oni mieli dość i przeszli do nowoczesnej, ale zbombardowanej kamienicy za Hotelem Polskim, za Redutą Najświętszej Marii Panny.
Kontynuacja nagrania przeprowadzona 18 lipca 2012 roku w Łodzi. Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna.
- Proszę powiedzieć, co działo się z panem po 23 sierpnia?
Dwudziestego czwartego sierpnia skończyła się walka o Hotel Polski. Niemcy cofnęli się, znudziło im się po prostu. Zresztą nie mieli dużo wojska. Wycofali te oddziały, które były na (ich zdaniem) zbędnym kierunku, uderzenie niepotrzebne. Oddział, do którego mnie przydzielono z mojego plutonu, odszedł na Hipoteczną pod numer 5. To bardzo bliziutko, jakieś osiemdziesiąt metrów od Hotelu Polskiego. Tam byliśmy chyba pięć dni.
- Czy jakieś walki w tym czasie były?
Myśmy nie brali [udziału]. Straciłem trzech ludzi w Hotelu Polskim, ranni zostali: „Sygnał” „Maleńki” i „Bylica”, mój zastępca. Granat między nogami [mu] eksplodował, szczęśliwie, że tylko nogę miał poranioną. Tak że zostało mi dwóch ludzi jeszcze chodzących i ja z rozbitą ręką. To mnie bolało ciągle.
- W którym momencie był pan ranny?
Ranny byłem w Ratuszu w nocy z 8 na 9 sierpnia. Dostaliśmy się w ostrzał, wygoniłem pluton, a zostałem sam na posterunku z brenem. Piechota nie nacierała, zdążyłem się wycofać. W czasie tego odwrotu, działo szturmowe strzeliło. Poleciał pocisk z tyłu mi [eksplodował] za plecami i wtedy mnie poranił. Ale to wszystko były lekkie rany, ja z tym chodziłem. Nogę zlepili mi przylepcem. Miałem fatalnie rozwaloną nogę.
- Ile dni byliście na Hipotecznej?
Na Hipotecznej byliśmy, jak mówiłem, pięć dni. Tam wycofano cały oddział „Nałęcza”, do którego mnie przydzielił kapitan „Gozdawa”. Tam oczywiście były ograniczenia w postaci bombardowań lotniczych. Myśmy kwaterowali w wielkiej piwnicy od strony Hipotecznej i okna zastawiliśmy workami. Nie wiedzieliśmy, że worki są z farbą. Jak upadła bomba tuż przy rogu domu, to te farby nam wdmuchnęło. Byliśmy w połowie czarni, w połowie biali, tak że pomalowani byliśmy.
Tak. Myliśmy się przez dwa dni po tym całym interesie. W międzyczasie byłem na ulicy Barokowej, tam gdzie był niemiecki szpital zdobyty przez 104 kompanię. Byłem w 104 kompanii przy okazji. Pytali mnie się, kiedy Rosjanie przyjdą. Wiadomo, że nie przyjdą. Stali pod Warszawą i nie mogli przyjść, choćby chcieli bardzo. Ale nie chcieli, potem się okazało, że nie chcieli. W każdym razie trafiłem na kapitana „Barrego”. W międzyczasie awansował na majora i „Sosna” Billewicz awansował, byli razem na majora. „Barry” mówi: „Gdzie siedzicie?”. – „Na Hipotecznej”. – „Ty uważaj, bo niedługo będziemy wychodzili kanałami”. I rzeczywiście przyszła po nas łączniczka Leszka Kossowskiego (podaję nazwisko prawdziwe) 30 sierpnia: „Słuchajcie, my się przebijamy”. – „Jak się przebijacie?” – „Górą”. W natarciu nie braliśmy udziału, bo nas trzech zostało w plutonie, jeden chodzący, najmłodszy, [„Synek” Zygmunt Zborowski] ( mówił na mnie „tata” ) [– nie ranny! Ja – chodzący, ale obolały. Reszta lekko ranna].
Tak. Ranny nie był, był cały i zdrowy.
- Ile miał lat w czasie Powstania?
Szesnaście skończonych. Dzieci tam nie było. [Nawet] dla nas broni nie było.
- Co działo się 30 sierpnia?
[Próba przebicia się górą]. Trzydziestego sierpnia w nocy słyszeliśmy tylko odgłosy walki i okrzyki: „Hura!”. Bo to niedaleko było, na Bielańskiej. Główne natarcie szło od Domańskiego z banku. Tylko jedna kompania „Zośki” ugrzęzła na środku pozycji niemieckich i przetrwała tam. Niemcy poszli do przodu bardziej, oni wtedy przeszli na Śródmieście. Myśmy już górą nie przechodzili, bo jak? Zresztą przejście było niemożliwe, nie było broni nawet, amunicji. Mogliśmy tylko iść kanałami.
- Ile mieliście wejść do kanałów?
Dwa. Jeden właz był na rogu ulicy Długiej i placu Krasińskich, drugi był na Hipotecznej przy więzieniu, przy Daniłowiczowskiej.
- Kiedy weszliście do kanałów?
Trzydziestego pierwszego sierpnia weszliśmy do kanałów.
- Czy ktoś prowadził was kanałami, czy sam pan wiedział, jak iść?
Nie wiedziałem, jak się idzie. Wiedziałem, że tędy chodził mój znajomy, kapitan Staliński ze swoim plutonem. Przeciągał telefony.
- Którym wejściem weszliście do kanału?
Na placu Krasińskich. To był główny właz do burzowca, wysoki kanał, dwa metry. Tak że woda czyściutka, płytko. Było do kostek, nawet mniej. Miałem bardzo dobre, polskie saperki, nie przemokły mi całą drogę.
- Ile osób było w kanale, jak pan wszedł ze swoją grupą?
Niekończący się ogon. Przede mną żandarmeria weszła z jeńcami, było dziewięćdziesięciu jeńców. Wcześniej jeszcze ranni, ale chodzący.
- Czy wśród jeńców byli tylko Niemcy, czy jeszcze inne narodowości?
Tylko Niemcy byli. Rosjanie przyłączali się bardzo często do naszych oddziałów. Zresztą Niemcy biedni byli, bo to stłamszone było wszystko, pokaleczone, przecież oni też podlegali skutkom bombardowań.
- Jak długo szliście tymi kanałami?
O ile pamiętam, to gdzieś trzy godziny. Najpierw szliśmy burzowcem do [końca] Krakowskiego Przedmieścia, a potem był normalny kanał [pod Nowym Światem] – metr pięćdziesiąt. Nas uprzedzali o tym, mieliśmy kije krótkie, tośmy na kijach przysiadali i odpoczywali trochę. Tam najdłużej się szło. Bardzo wolno wychodzili z kanałów. Wyszliśmy na rogu Chmielnej i Nowego Światu.
- Jak zachowywali się ludzie w kanałach?
Cisza jak w grobie, żadnych krzyków, żadnych płaczów, nic. Wszystko szło bardzo cicho i sprawnie.
Zupełna. To było wojsko, jak któryś zaczynał coś, odezwał się głośniej, to dostał w łeb i tyle, i od razu się uspokoił. Za mną, pamiętam, szedł taki [jeden] histeryczny trochę. Wyszliśmy z kanałów w dzień, pogoda była. Usiedliśmy pod ścianami.
- W którym miejscu wyszliście z kanału?
Na rogu Chmielnej i Nowego Światu, naprzeciwko Pierackiego, teraz Foksal nazywa się ta ulica. Na tej ulicy mieszkałem jakiś czas pod trzynastym, w ostatnim domu. Tam wyszliśmy, odpoczęliśmy, poszliśmy do łaźni opłukać się jakoś po kanałach. Potem poszliśmy do kina „Apollo”. Poszedłem zobaczyć gdzie, co i jak. Poszedłem przede wszystkim na Górskiego. Na Górskiego było dowództwo Batalionu „Kiliński”, tam podobno rezydował rotmistrz „Leliwa”. W międzyczasie też awansował w Powstaniu na majora.
Tak, były jakieś oddziały, które wróciły z pozycji, odpoczywały. Gimnazjum Górskiego stało nietknięte, był spokój, cisza, szyby w oknach. Nie ten świat, tak że byliśmy nieco zdezorientowani, nie wiedzieliśmy o tym, że taka jest sytuacja na Śródmieściu. Śródmieściem dowodził pułkownik „Monter” bezpośrednio. Formalnie dowódcą był pułkownik Pfeiffer (nazwisko prawdziwe). Pochowany jest na naszym cmentarzu, koło wielkiego pomnika harcerskiego „Szarych Szeregów”, który zrobił nasz kolega, pan Grabicki. Wszyscy go znamy, wielki, dwumetrowy krzyż harcerski, duży plac. To jest do obejrzenia.
- Co pan zrobił, jak pan tam poszedł? Jakie decyzje pan podjął?
Chciałem od razu dostać się… „Daj spokój, idź, gdzie możesz, byle nie tutaj. My już nie mamy broni, nie mamy co jeść i w ogóle nie wiemy, co będzie”. Tak że nastroje były minorowe. W kinie „Apollo”. Jak ono się nazywa? „Palladium”? Znane jest, chyba jest do tej chwili. Tam tłum, bałagan, zamęt niesamowity. Wobec tego poszedłem z batalionem „Nałęcza”, który został zakwaterowany na ulicy Pierackiego, w domu, gdzie wcześniej mieszkałem, pod trzynastym.
- Powiedział pan, że był tłum. Czy to była ludność cywilna, czy to byli Powstańcy?
To byli Powstańcy, ale mało, jeńcy też i ludność cywilna. Tak że był niesamowity zamęt w kinie, z nikim nie można było się dogadać. Wróciłem wobec tego do „Nałęcza”, mówię: „Panie Stefanie, my tu już zostaniemy. Nigdzie nas nie chcą”. Czterech ludzi ze mną razem, w tym jeden zdrowy, a trzech mniej lub więcej było leczonych. Brena wyniosłem, oddałem go „Gozdawie”, tak że mieliśmy w tej chwili, bergmana, pistolety wszyscy i jeden karabin. Majątek, z tym wojować w czterech ludzi można.
Amunicję mieliśmy w ograniczonej ilości, strzelało się bardzo oszczędnie. Z „Nałęczem” przebywaliśmy na Pierackiego do 6 września. Widziałem katastrofę Powiśla, bombardowanie Dobrej. Były trzy naloty. Potem było bombardowanie Szczyglej, która na dole jest, od 3 Maja prowadzi. Tylko nie widziałem, że krew tam płynęła. Był pogrom [Dobrej], ludzie się wycofywali, tłum cywilów na Szczyglą, a wtedy oni zaatakowali Szczyglą, tak że tam była masakra.
- Strzelali do ludności cywilnej?
Nie strzelali, bombardowali z bardzo niskiego pułapu. W domach było pusto, wszystko było po piwnicach stłoczone. To było tuż pod nami, bo Pierackiego 13 była prawie że u wylotu tunelu kolejowej linii średnicowej. Nie była bombardowana, bo bali się, że zawali się ten tunel, a to była dla nich ważna droga komunikacyjna. Byłem wtedy na Złotej u ciotki, tam gdzie mieszkałem przedtem, Złota 58. Znalazłem tam kolegów pokaleczonych: Marynowskiego, Kotowskiego [i Jana Kazimierza]. Dobrzy chłopcy byli, Kotowski był naczelnym komendantem „Zewu”, dywersyjnej grupy u nas.
- Jak było w tym czasie z jedzeniem?
Była kasza, poza tym był browar na Powiślu, gdzie zachowało się masę jakiejś drobnicy, ciasto zmielone, mąka i tak dalej. To stamtąd przynosili.
Woda jeszcze była.
- Co pan jeszcze zapamiętał z tych kilku dni, do 6 września?
Pierwszy atak przy użyciu supermoździerza. Nad naszymi głowami pociski leciały do placu Napoleona, w rejon Prudentialu. Byłem tam, widziałem taki pocisk wysokości mniej więcej dwa metry, tylko w dole leżał, gruby [– ponad pół metra (610 mm)].
Niewybuch. To ważne było: co trzeci był niewybuch, ale rozwalały całe domy do piwnic. To ważyło niecałe dwie tony, tyle żelastwa. Byłem na placu Napoleona. [Wszystko się paliło]. Było tak gorąco, że to piekło Dantego. To było straszne.
Dym, wszędzie pożary dookoła, pozawalane domy, które stały jeszcze wczoraj, wszystko zawalone. Poczta ciężko uszkodzona bombardowaniem lotniczym. Gdzieś przysiadłem, pytają się mnie: „Co tu robisz?” – „Zmęczony jestem, chcę odpocząć”. Myślałem, że śpią chłopaki pod ścianami, a to nieboszczyki były, żołnierze. Niemcy w międzyczasie nacierali trochę od strony placu Piłsudskiego i wzdłuż Świętokrzyskiej. Nic im z tego nie wyszło, ale w każdym razie straty były dość duże. Jeszcze na dodatek usłyszałem, już na Świętokrzyskiej, wycie „krów” latających. Od razu nurkowałem przez okno, gdzieś za ścianę. To nie chodzi o to, że zabiją. One lądują na dachu, ale odłamki sieją na prawo i na lewo, setki odłamków drobnych [kaleczą]. Tamtędy poszedłem na Złotą. Róg Złotej i Wielkiej – wszystkie cztery rogi połączone olbrzymim kraterem po bombie, wielki lej, przynajmniej półtonowa bomba. Otwarte kanały, smród jak nieszczęście.
- Czy dużo rannych pan wokoło widział?
Nie. Ludzi sprzątali od razu, do domów wciągali, opatrywali.
- Czyli ludność cywilna wspierała cały czas?
Wspierali się, bo każdego z nich mogło to trafić jutro albo dzisiaj.
- Czyli wzajemnie wszyscy sobie pomagali?
Tak, bardzo solidarni byli. Byłem na Złotej 58. Połowa domu spłonęła, nasza połowa nie. Po jednej stronie od schodów spaliło się, po drugiej nie, bardzo śmiesznie. Wszyscy ludzie byli w piwnicach pod domem, tam [były] bardzo solidne piwnice. Tam spotkałem znajomych, między innymi drugiego łącznika, który wyszedł z Focha do „Watry”, nazywał się Jan Kazimierz Kępka, był współredaktorem „Myśli Młodych”, on i Zbyszek Pokora. „Myśl Młodych” to było młodzieżowe pismo dla dużej młodzieży, w naszym wieku mniej więcej, pismo syndykalistyczne.
Potem, jak wróciłem wieczorem ze Złotej, cisza na Nowym Świecie. Przeszedłem na drugą stronę, nikogo nie ma. Z drugiej strony idzie kilku wysokich chłopaków. Był podchorąży „Nałęcz” [Komornicki] z 104 kompanii, którego znałem.
Oni szli. Mówi: „Słuchaj, »Krybar« opuścił Powiśle. Wszyscy się wycofali”. Zresztą do nas zaraz przyleciał jakieś łącznik, mówi: „Słuchajcie, jesteście na linii ognia”. Jaka tam linia ognia, tych parę karabinów? Nie wysuwałem się zza barykady, bo barykada była bardzo solidna na Pierackiego. „To będziecie pod naszym ostrzałem!” – „To nic, wiecie, że siedzimy tutaj”. Potem jakiś oficer przyszedł z linii obronnej, mówi: „Musicie to opuścić”. Do tej chwili jestem zdziwiony, dlaczego „Krybar” opuścił Powiśle, nie wiem, nie rozumiem. A jeżeli opuścił, to mógł się bronić na skarpie i to bronić się długo, bo tam puste przestrzenie były i dobre pole ostrzału. Granaty można było rzucać na pięćdziesiąt metrów.
Tam byliśmy chyba do północy, po północy cofaliśmy się. Przyszedł mój zastępca: „Dobrze, że jesteście, chodźcie do »Apollo«, do kina”. Do tego bałaganu poszliśmy i okazało się, że ten batalion „Nałęcza” tam cały był. Też wycofał się i „Nałęcz” dostał przydział do Śródmieścia Południowego, do „Sławbora”. On się nazywał Szczurek-Cergowski, ( takie połączenie ), tak się nazywał. Przez Aleje przeszliśmy wykopem. Bardzo marny był wykop, ale dobrze broniony z obu stron. Zakwaterowano nas na Wilczej. Mieliśmy czekać na przydział do oddziału na konkretny odcinek.
To już był 7 września i tego dnia dostaliśmy przydział do Batalionu „Piorun”. Kapitan „Piorun” to był miły chłopaczek, takiego wzrostu, że ja przy nim jestem wysoki, blondynek, uśmiechnięty, spokojny. Zrzutek. Jak się nazywał naprawdę? Mówi: „Pójdziecie wobec tego… Ilu was jest?”. – „Dwa plutony, całe na chodzie”. – „Dowódca jest?” – „Jest”. Akurat Staliński był, bardzo sympatyczny człowiek, mądry, spokojny, taktowny. To był pan starszy od nas o lat piętnaście, dwadzieścia może. Zaprowadził nas na odcinek porucznika „Ambrozji”. Poszliśmy chyba ulicą Piusa, przeszliśmy do Emilii Plater i zapleczem Emilii Plater do szpitala na róg Hożej i Emilii Plater. Dostaliśmy placówkę na Emilii Plater 21, narożny dom. Od strony alei Niepodległości był wieżowiec przedwojennego Ministerstwa Łączności, zajęty przez Niemców i szkoła chemiczna, obsadzona przez Niemców. Oddzielał nas od Niemców murek trzymetrowy z dziurą wielką, zastawioną deskami. Było cicho i spokojnie. Tutaj wojowałem praktycznie do upadku Powstania.
Nie, na Emilii Plater 21. Ministerstwo to był wieżowiec obsadzony przez Niemców, po drugiej stronie Hożej, róg Hożej i alei Niepodległości. Tam było Ministerstwo Komunikacji. Byłem w nim po wojnie kilka razy, bo tam mój kolega urzędował, był wiceministrem komunikacji, generał Raczkowski.
- Czy były jakieś walki, jak byliście w tym budynku?
Właściwie to myśmy na siebie patrzyli. Oni nie mogli przyjść do nas, my do nich, oni nie mieli siły i my też. Obok był dom spalony do parteru, zawalony – Emilii Plater 23 i potem Emilii Plater 25, wielka kamienica narożna, [dalej] był Ogród Pomologiczny. Tam byli Niemcy już. Kamienica narożna obsadzona była przez drugi z naszych plutonów. Tutaj było nas dwóch dowódców, ja byłem i podchorąży „Szary” od Stalińskiego. Staliński był zresztą codziennie. Zaopatrzenie było o tyle niezłe, że codziennie dostawaliśmy na obiad zupkę, kasza jakaś, krupy, rzadkie bardzo, ale było, i kawę na śniadanie, i kawę wieczorem na kolację. Chłopaki handlowali trochę.
Pewnego razu miałem dyżur akurat i mówią: „Jasiu, odpocznij trochę”. Byłem potwornie zmęczony, ledwo na nogach stałem, bo całe noce pilnowałem. Mówią: „Zostawiliśmy na kuchni garnek, masz kawał mięsa, taki duży wystaje”. – „Jak to wystaje?” – „Taki wielki, może puchnie, nie wiem”. Wepchnąłem go do środka, ale mi się nie podoba jakoś. Mięso to słoninę ma pod skórą, a tu były żółte odcinki tłuszczu, to mi się nie podoba. Poleciałem na drugą stronę ulicy Emilii Plater, do szpitalika na rogu Hożej. Złapałem jakiegoś lekarza za krawat: „Chodź bracie, bo jesteś mi potrzebny”. – „A co?” – „Ocenisz mi mięso, chłopaki ubili prosiaka”. Okazało się, że to jest damski zadek, udo całe. Dali za to pół litra wódki. Mówią: „Już my go złapiemy, łeb mu rozwalimy!”. Polecieli. Zabiliby go, gdyby złapali, ale nie znaleźli, a mnie ominęła „przyjemność” skosztowania mięsa ludzkiego. Ci, którzy wcześniej zjedli, posiadali na rogu nad rynsztokiem i wyrzygali to najzwyczajniej w świecie, zemdliło ich wszystkich strasznie. Mięso jak każde inne, ale kobiety nie chcieli jeść. Straszne doświadczenie, ale jednak jedno doświadczenie więcej. Nie mogłem darować, że sam nie zjadłem chociaż kawałka tego, musiałem do tego lekarza lecieć.
- Czyli intuicyjnie pan czuł, że to nie jest mięso wieprzowe?
Nie wiedziałem, tylko myślałem, że [u] świni jest trychinoza czy coś takiego paskudnego. Nie podobało mi się.
- Co jeszcze się wydarzyło w tym czasie?
Zjawiły się kukuruźniki, rzekomo z pomocą dla nas. Latały nocą tylko, bardzo ciekawie i dowcipnie, oni głupi nie byli. Nadlatywał z wyłączonym silnikiem nad cel, zrzucał bomby i potem uciekał, włączał to wszystko i wycofywał się. Wiem, że oni w partyzantce używali kukuruźników jako samolotów sanitarnych. Pod spodem, pod dolnym płatem montowali z dykty jeszcze jedną płaszczyznę, takie przedziałki. To lekkie było. Brali sześciu ludzi rannych do tych przedziałków i wywozili do swoich, [na „szeroką ziemię”]
- Nie widział pan takiego samolotu?
Nie widziałem, bo ciemno było. Ciężko uszkodzony czy coś takiego, rozbity widziałem. Pytałem, co to takiego. Mówili:
Paliak, znajesz, eta sowiecki samaliot. Sowieci rannych wywozili, na granicy Polesia i Wołynia widziałem to, do czego się nie przyznaję, nie byłem tam. Ta broń była rzucana bez spadochronów. Rzucali z wysokości pięćdziesiąt metrów, może nawet mniej, ale widziałem rusznicę wygiętą w pałąk, widziałem całe skrzynie nabojów do mosinów (oczywiście myśmy mieli mauzery), pogięte naboje. Jak huknął na ulicę, to się rozwalił. Myśmy złapali skrzynię z granatami, to były dobre granaty. Spadła na dach kościoła na Koszykowej i stamtąd zdjął go mój zastępca. Już noga mu wydobrzała. Tam urządzili całą wielką operację wojenną na ten kościół. On był na ziemi niczyjej, bo Niemcy siedzieli na poczcie na Nowogrodzkiej, a nasi siedzieli… [Nie wiem], jaka to będzie ulica, nie mam planów przy sobie. W każdym razie Niemcy nie pilnowali, nie widzieli tego. On zrzucił nocą, rano nasi zauważyli i zdołali zdjąć. Były pepesze i były granaty.
Tak. To było na spadochronie. Nie mogli rzucić, bo to by eksplodowało.
Tam dotrwaliśmy praktycznie do końca Powstania.
- Proszę opowiedzieć o zakończeniu.
Przyznam się, że nie spodziewałem się takiego końca. Nie spodziewałem się, że von dem Bach będzie na tyle dowcipny i na tyle odważny, że z nami zawrze umowę i mało tego, umowy dotrzymał, cholernik. Wyszliśmy przez placyk naprzeciwko Politechniki. Byłem tam wcześniej na placu, bo trafiłem wcześniej do nich jako parlamentariusz.
- Proszę o tym opowiedzieć.
Po prostu chodziło o to, że mętnie były ogłoszone wstępne zapowiedzi, w jakich godzinach będą przyjmowali cywilów. Tam miałem narzeczoną, która oczywiście wyszła za kogo innego za mąż później. Jak dowiedziała się, że wracam z Anglii… Biedna.
- Którego dnia to dokładnie było, kiedy pan był ze swoją misją?
Drugiego października. Chodziło o godziny do uzgodnienia. Oni bardzo uprzejmie wyszli, zasalutowali bardzo ładnie, ja im też. Pytali się o te godziny. Myśmy podali, z tym że od godziny szóstej rano można wychodzić do godziny dziewiątej. Dokąd widzimy tych ludzi, można wychodzić.
- Czy pan szedł jak emisariusz, miał pan ze sobą białą flagę?
Nie miałem. W ładnym mundurku grenadierskim (bardzo ładny mundurek miałem), w hełmie.
- Czyli nie miał pan żadnego oznakowania emisariusza?
Żadnego oznakowania nie miałem, nic, broni. Potem drugi raz chodziłem na naszym odcinku, bo ci od Kamińskiego, łobuzy, zafasowali nam łączniczkę. Poszła do Ogrodu Pomologicznego na pomidory, idiotka, a oni tam mieli okop w poprzek ogrodu i ją przyuważyli. Kazali jej podejść i wzięli ją do niewoli. Poszedłem do nich wieczorem i też mi kazali: „Chodź do mnie”. Okazało się, że ruski.
- To były wojska sowieckie?
Nie, to były oddziały Kamińskiego, Kozacy, którzy z Białorusi przyszli, banda łobuzów. Przyszedł jakiś lejtnant, naramienniki miał carskie jeszcze. Mówię mu: „Zabraliście nam sanitariuszkę”. – „Tak”. – „To oddajcie nam”. – „Zaraz przyjdzie”.
Nic. Jej się stać nic nie mogło, to była dziewczynka [doświadczona]. Nic jej złego się nie stało. Mało tego, zadowolona, bo papierosów przyniosła dużo.
- Tak że potraktowana została przyjaźnie.
Tak, powiedzmy. Zjawił się ich dowódca kompanii, kapitan niemiecki, to odwołał go i nawymyślał temu lejtnantowi straszliwie po niemiecku. Słyszałem to, bo to dwadzieścia metrów, wrzeszczał na niego jak nie wiem. Słuchałem, co z tego będzie. Z okopu powyłazili wszyscy i śmiali się z niego.
- Drugiego października był pan tam jako emisariusz.
Nie jako emisariusz, po prostu poszedłem po informacje.
Myśmy wyszli 5 października, z tym że uprzedzili nas: „Tylko nie wychodźcie w niemieckich mundurach, bo was mogą rozwalić. Nic niemieckiego”. Wziąłem marynarkę dwa razy większą od siebie, długą, to będzie mi jako płaszcz służyła równocześnie, spodnie. Wyglądałem jak małpa.
- Skąd pan te rzeczy wziął?
Z domu na Emilii Plater 21. Przecież ludność wyszła, cywilów tam nie było. To była linia frontu, nie było w szpitalu cywilów, na pierwszych liniach nie było żadnych.
- Czyli przebrał się pan w cywilne ubranie?
W cywilne łachy.
- Reszta kolegów też tak zrobiła?
Panterki zrzucili, hełmy pozostawiali. Swój hełm zostawiłem w piwnicy, on był wypalony, środek się wypalił, ale hełm cały. Piątego października ładnie ustawił nas kapitan „Piorun” w szóstki, cały batalion. To była kolumna ze trzysta ludzi. Sam szedł na przedzie: „Tylko chłopaki, równo idźcie, żeby widzieli, że to wojsko jest”.
Broń oddaliśmy, były kosze i tam broń oddawaliśmy, amunicję. Mówili: „Amunicji nie noście z sobą, tylko broń”. Oddaliśmy i szliśmy najpierw Filtrową, koło Filtrów, przez plac Narutowicza. Szła ludność cywilna obok nas, tylko cywilów kierowali na Warszawę Zachodnią, na dworzec, a myśmy poszli dalej.
Szliśmy do [Piastowa]. W [Piastowie] umieszczono nas w jakiejś fabryce, właściwie wszystkich Powstańców, a było nas parę tysięcy i ciągle dochodzili. W [Piastowie] byłem czterdzieści osiem godzin. Dali nam coś jeść. Ulokowali nas po czterdziestu ludzi w wagonie towarowym. Było bardzo ciasno, nie wszyscy mogli leżeć, część leżała, część siedziała, ale nastrój był niezły. Po drodze przechodziliśmy przez jakieś wioski, to podrzucali nam chleb.
Ludność, zza płotów. Niemcy nie reagowali. To był Wehrmacht.
- Byliście traktowani jako jeńcy wojenni?
Jak jeńcy wojenni, tak. Cały czas byliśmy eskortowani przez Wehrmacht. Żadnej policji, żadnego SS.
Jechaliśmy czterdzieści osiem godzin do Lamsdorfu, Łambinowic. Słyszeliśmy bombardowanie Nysy, nalot był na Nysę. Wtedy pociąg się zatrzymał. Po drodze dwa razy się zatrzymywał, otwierali z jednej strony wagony, po to żebyśmy wyszli załatwić się.
- Zawieźli was do Lamsdorfu?
Do Lamsdorfu, Łambinowice dzisiaj. Wszyscy byliśmy razem, w jednym odcinku tego obozu. Ogromny obóz międzynarodowy, z jednej strony Sowieci byli, z drugiej strony Serbowie, Jugosłowianie. Sowieci na harmoniach nam grali, śpiewali trochę.
- Jaki nastrój panował wśród Polaków?
Niezły. Najważniejsze było to, że jesteśmy żywi. Nie spodziewałem się absolutnie, że będziemy żywi, że dogadamy się, że niemiecki dowódca będzie miał na tyle odwagi, żeby postępować wbrew Himmlerowi. A on jednak odważny człowiek był. Z polskiej rodziny, Żelewski.
- Czyli po jednej byli Rosjanie, Sowieci?
Graniczył nasz obóz ze stroną rosyjską, z drugiej strony – jugosłowiańską.
- Jak było zorganizowane życie waszej grupy w tym obozie?
Umieszczono nas w barakach ciasnych, bardzo ciasno było, nie było prycz, tylko długie ławy do leżenia szerokości dwa metry.
Myśmy wyszli z Warszawy zawszeni, a tam zaprowadzono nas do odwszalni i żeśmy się wszy pozbyli.
- Czyli już w samym obozie było czysto?
W samym obozie było nieźle. Te wszy to były wszy odzieżowe. W Warszawie, na Emilii Plater mieliśmy wszy. Na Starym Mieście nie mieliśmy żadnego robactwa, a złapaliśmy na Emilii Plater, w walce.
Jedzenie bardzo marne, raz dziennie woda z kaszą.
- Czy byliście kierowani do jakichś zajęć?
Nie, nigdzie nie puszczali nas za płot.
- Jak czas sobie wypełnialiście?
Staraliśmy się o Marynie rozmawiać, to znaczy o niczym. Co myśmy mogli zrobić? Czekaliśmy, co będzie dalej. Byliśmy razem skoszarowani: i oficerowie, i szeregowcy. Wszyscy byliśmy jednakowo traktowani, z tym że wartownia niemiecka była na naszym terenie. Przy wartowni bardzo często przesiadywałem. Niemieckiego w życiu się nie uczyłem, bo to głupi język. Wszystko rozumiałem, o co im chodzi, jak między sobą rozmawiali. Po dwóch tygodniach odchodzi drugi transport. Pierwszy gdzieś odchodził, nie wiem gdzie. A potem słyszę, oni mówią: „Murnau Obby”. Wiem, że Murnau to jest oflag w Alpach, mówię: „Chłopaki, zwijamy się” – do bliższych znajomych oficerów. Pożegnaliśmy się z naszymi chłopcami, szeregowcami i zgłosiłem się pierwszy w kolejce na wywóz.
- Kiedy to było mniej więcej? Jaka to mogła być data?
Dwudziesty któryś października. Mam to opisane wszystko.
- Czyli to jeszcze w październiku się działo?
Tak, to jeszcze w październiku, bo dwa tygodnie tam byliśmy.
- Zgłosiliście się na ten wyjazd, na ten drugi transport?
Tak. Było nas po mniej więcej dwudziestu na wagon towarowy. Wagon przedzielono na dwie części, w jednej części na słomie siedzieli konwojenci, zawsze trzech. Z drugiej strony tych dwudziestu. Płotek był zrobiony na koziołkach, z drutów kolczastych, a drzwi otwarte. Myśmy siedzieli na takiej samej słomie jak oni. To starsi byli, widocznie z Volkssturmu, panowie dobrze po pięćdziesiątce nas konwojowali. Handlowali papierosami.
Jechaliśmy dwie doby. Jechaliśmy przez Lipsk, Drezno, Kaiserslautern, Monachium. Na południe. Dojechaliśmy do Murnau, to takie miasteczko. Tam nas wysadzono, łącznie 480 młodszych oficerów w tym transporcie. Oficerów od podporucznika do kapitana było chyba dwóch czy trzech, strzelcy później. Wysiedliśmy na dworcu – mgła, biało. Chłopaki mówią: „Janek, mówiłeś, że góry, a tu gór nie ma. Gdzie góry?”. Widać miasteczko, ale gór żadnych nie ma. No nic, zobaczymy, co będzie dalej. To jest od dworca mniej więcej półtora kilometra, dawne koszary pułku zmotoryzowanego. Tam był oflag VII A. [Polskim] Komendantem był generał Juliusz Rommel. [Niemieckim – generał Petri].
Mnie się zdaje, że dobre. Oficerowie starsi byli w blokach dwupiętrowych. Były trzy bloki długie, to były właściwe koszary, a myśmy byli w garażach – młodsi oficerowie, po mniej więcej trzystu. Jak niektórzy się nie zmieścili, to gdzie indziej poszli, a ja zacząłem od razu krzyczeć i szukać, bo tam był mój stryj, Bolesław [Horoch], porucznik. Na Wybrzeżu dostał się do niewoli. [Był w 2 Morskim Batalionie].
- Spotkaliście się w tym oflagu?
Wywołałem go. Oni stali i patrzyli, kto się zjawi, może swoi. Okazało się, że Domaszewicz spotkał później własnego ojca. Pojemny obóz był, zmieścili nas wszystkich. Były prycze trzypiętrowe, ale wygodne, tylko w garażach nie było ocieplenia, tak że w zimie było plus sześć stopni.
Tam byliśmy do wyzwolenia przez Amerykanów. Wiadomo, Patton jechał na południe jak wariat. To było 15 kwietnia.
- Jak pan zapamiętał wyzwolenie przez Amerykanów?
Najpierw było słychać wielki szum, łoskot taki, jakby wielkie kamienie się [gdzieś] toczyły, a potem doszła kolumna czołgów. Najpierw przyjechały samochody pancerne rozpoznawcze. Postrzelali ludzi trochę, bo w międzyczasie do Murnau z drugiej strony nadciągała jakaś grupa niemiecka,
Kampfgruppe, pod dowództwem esesowców, oni chcieli, żeby obóz był jako punkt obrony. Jechał ich generał z adiutantem, jeszcze z kimś i kierowcą. Zaczęli bronić się Amerykanie, [zabili wszystkich] przy okazji, jak strzelali, to zastrzelili naszego fotografa [też].
- Pamięta pan, jak on się nazywał?
Nie, bo to był stary jeniec.
- Jak w tym czasie zachowywali się Niemcy, którzy was pilnowali w obozie?
Poddali się od razu, ręce do góry. Co mieli robić, jak zobaczyli, jak kolumna czołgów szła? Jechali przez cały dzień, czołg za czołgiem w odstępach pięciometrowych, z szybkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.
Stąd ten szum, łoskot niesamowity, szum toczonych kamieni, bruku sypiącego się.
- Jaka decyzja zapadła po wejściu Amerykanów, co pan postanowił robić?
Postanowiłem od razu jechać do Włoch.
- Czy ktoś do was przyszedł z propozycją, że tam jest Wojsko Polskie? Skąd taki pomysł?
Żadnych takich propozycji nie było wcześniej. Zaczęli nasi na własną rękę wyjeżdżać. Autostopem można było po Niemczech jeździć, po terenach zajętych. A później, jeszcze przed końcem wojny, dojechałem autostopem do Francji. We Francji wsadzili nas na statek, przewieźli do Neapolu, którego nie pamiętam zupełnie.
- Jaka grupa z panem jechała, dużo was było?
Nie. Oficerów ze mną było jakichś piętnastu, w tym połowa była z 1939 roku, połowa była z AK. W ten sposób dostałem się do 2 Korpusu. Ponieważ nie wiedzieli, co ze mną zrobić, to mnie przydzielili jako tak zwanego oficera ordynansowego do dowództwa nowo zorganizowanej grupy „Rud”. Dowódcą był generał Rudnicki, bardzo sympatyczny człowiek. A oficer ordynansowy to jest takie zwierzę, że można mu dać każdy rozkaz do przewiezienia, ma się do niego zaufanie. Tym się zajmowałem praktycznie. Widziałem bitwę nad Senio, brałem udział w bitwie nad Senio. Ciekawa była, poemat cały. Piechota nasza była przewożona. Mieliśmy transport na jedną czwartą stanu w batalionach, dziewięćdziesiąt dziewięć pojazdów mechanicznych na batalion piechoty. Wyżerka, nie można było przejeść tego. Wszędzie przed koszarami, przed kuchniami stały ogonki Włoszek i dzieci z kubkami, garnkami po nadwyżki. Mało tego, niektóre (ale to już później) miały swoich znajomych w kompaniach i wiedziały, do której kompanii mają iść. Wszędzie dostawały jeść. Przecież oni byli tak biedni, że sobie nie wyobrażam, żeby w takiej biedzie żyć. Nie było nic do jedzenia, żadnego transportu, zamęt totalny, całkowity. Brałem udział w bitwie nad Senio, była bardzo ciekawa. To było chyba 20 kwietnia, ostatnia bitwa Korpusu. Tylko nie dowodził Andres (bo Anders odjechał do Londynu), tylko Bohusz [- Szyszko].
Przede wszystkim zaczęły się naloty, najpierw lotnictwa strategicznego, grupy po trzysta latających fortec na pozycje na drugiej stronie rzeki. Tam było miasteczko, jednopiętrowe domy wszystkie. Nic nie było widać, tuman kurzu. Wydawało się, że jest taki gęsty, że człowiek może na tym usiąść i będzie w powietrzu się trzymał. Tuman kurzu, sypiący się piasek. Potem przyleciały „Maraudery” i „Mitchelle”, to były bombowce taktyczne, dwusilnikowe. Niżej leciały, ale jednemu się pomyliło, bo dym leciał na naszą stronę. Dym górą, a nasi machali, wyszli z okopów i machali im, tak jakby oni słyszeli coś. Jedna grupa [rzuciła bomby]. Nasz batalion 4 BSK - 150 ludzi do szpitala i do piachu. Ale mimo to batalion poszedł [do natarcia].
Byłem tylko oficerem ordynansowym, obserwatorem. Ciekawe to było. Byłem w 9. batalionie majora Firczyka. Na własną rękę obserwowałem to przedstawienie. Po nalocie lekkiego lotnictwa bombowego – ostrzał artyleryjski. Słyszałem salwy katiusz przed Powstaniem, jak padały. Tutaj – cały czas. Przez parę godzin ziemia się trzęsła i bez przerwy padały pociski. Tak że dziwiłem się, że ktoś tam w ogóle mógł przeżyć. Okazało się, że przeżyli. Potem ruszyła piechota. Teren był cały zaśmiecony minami i to najprzeróżniejszymi. Z tym że pola minowe były na zdjęciach. Myśmy nie mieli normalnych map, tylko działało się w oparciu o zdjęcia fotograficzne, tak że widać było na nich, czy zbombardowano, jakie dziury są w ziemi, tak że człowiek po przejściu jest zupełnie jak na własnym terenie. Pole minowe było na zdjęciach. Jak się idzie normalnie, nie widać zupełnie. Chłopcy chodzili z wykrywaczami.
Z góry: ruszona ziemia, szachownica była, można było iść.
- Co się potem działo, po bitwie?
Piechota była poprzedzona miotaczami ognia, „Krokodylami”, były na ciężkich czołgach [- Churchill]. Buldożery pancerne najpierw robiły dziury w wałach.
Tak, z odległości stu metrów. Podejść nie można było na razie, dopóki one nie przetarły drogi.
- Co się z panem dalej działo?
9. batalion zdobył Bolonię. Mam znaczek, miasto Bolonia nam ufundowało i sztandar kupili, ale sztandar w Londynie. Mam jego zdjęcie.
- Co się działo po Bolonii?
Z niesamowitym entuzjazmem witali. Amerykanie weszli do Bolonii z drugiej strony dwie godziny później. Byli bardzo zdziwieni: „Wy tutaj już?”. Połowa po polsku mówiła zresztą, nawet czarny mówił po polsku. Też człowiek.
- Gdzie z Włoch się pan udał?
Byłem w 9. batalionie, najpierw w [Grottamare] kwaterowaliśmy, a później w Falconarze pod Ankoną jako przyboczny batalion. Anders lubił ten batalion, rzeczywiście ładny był. To batalion 1200 ludzi. Dobrze był umundurowany, dobrze odżywiony, ludzie spokojni, skład mieszany [narodowościowo].
- Pan dalej był [podporucznikiem]?
Nie, już przeniesiony zostałem [na] dowódcę plutonu [w] 4. kompanii, której dowódcą był nikt inny, tylko pan porucznik Pająk, zastępca Dobrzańskiego [na Westerplatte]. Bardzo śmieszny skład ludzki, dlatego że było u nas pięciu kresowiaków w kompanii. Połowa to byli żołnierze z Rosji, przez Rosję weszli do 2 Korpusu, a połowa, tak jak dziadek premiera Tuska – z Wehrmachtu. Świetny żołnierz. Zresztą miałem dwóch gońców, obaj byli byłymi żołnierzami Wehrmachtu. Z jednym się przyjaźniłem, drugiego nie znosiłem. [Nazywali się] Kowalski, a ten, którego lubiłem, nazywał się Trzebiatowski.
- Gdzie pana zastało zakończenie wojny?
Zakończenie wojny – we Włoszech, w Bolonii, 27 kwietnia.
- Jaką decyzję pan podjął po zakończeniu wojny? Czy mieliście jakieś wytyczne?
Wytycznych żadnych nie było. Każdy wiedział, że czekamy na III wojnę światową.
- Co w związku z tym pan zdecydował?
Czekać.
Nie, w Korpusie.
- Dokąd udał się pan z Korpusem?
Korpus był najpierw, jak mówiłem, w [Grottamare], w San Benedetto, a potem byłem w Falconarze. W roku 1946 batalion był batalionem garnizonowym w Rzymie, sześć tygodni byłem w Rzymie.
Zawsze miałem szczęście do różnych głupich robót. Byłem najmłodszy w batalionie. Nie lubili akowców. Nas tam było z AK dwóch, tamten był z żoną, bardzo pobożny, bardzo pokorny, chyba starszy ode mnie był trochę. On z nimi w brydża grał i był w zgodzie, a ja to byłem ruchliwy człowiek. Włoski jest łatwy, a ja miałem z łaciny piątkę, uczyłem się łaciny przez pięć lat.
- Czyli włoskiego się pan nauczył dosyć szybko?
Bardzo szybko, praktycznie już po trzech miesiącach czułem się na ulicy tak, jak na polskiej ulicy. Po włosku szybko się nauczyłem. Mnie szybko przychodzi i szybko wychodzi, tym bardziej że konwersacji nie mam [tu] żadnej z nikim.
- Mówił pan, że nie lubili akowców?
Nie lubili akowców i miałem zawsze paskudne funkcje. Byłem tam na przeszkoleniu generalnym, bo warunkiem uzyskania stopnia oficerskiego było uzupełnienie wykształcenia konspiracyjnego, to znaczy konieczne było doświadczenie praktyczne. Uczyli nas bardzo starannie. Szefem wyszkolenia był pułkownik Boćko, szkolenie było na południu Włoch, koło Bari. Najpierw byliśmy na szkoleniu teoretycznym dwa miesiące, później miesiąc w Forli na północy. To było już szkolenie w terenie, gdzie trzeba znać wszystkie pobojowiska 2 Korpusu, przy okazji przedstawiano nam przebieg bitew wszystkich.
- Ile czasu trwało to szkolenie?
Byliśmy trzy i pół miesiąca w Materze, gdzie [później] kręcono film „Pasja”, na południu Włoch, tak że łącznie było pół roku przeszło na tych kursach.
- Co po tych kursach, jaka decyzja?
Wróciliśmy do swoich jednostek, do garnizonów i siedzieliśmy już tylko, czekając na III wojnę, która jakoś nie chciała wybuchnąć. Zaczęli się żołnierze, szeregowcy zwłaszcza, zgłaszać na powrót do kraju – ci, którzy nawiązali kontakt z rodzinami, poczta była. Ja w międzyczasie znalazłem matkę, znalazłem ojca. Matka była siostrą w szpitalu, porucznikiem. Ojciec był dyrektorem nauk w lotniczej szkole kadetów. Uczył francuskiego, angielskiego i przy okazji polskiego. Znał języków kilka, ja też zresztą, łatwo je przyswajam.
- Postanowił pan z rodzicami się połączyć?
Z rodzicami. Matka pracowała w szpitalu, ojciec pracował w Kairze, w tej szkole lotniczej, angielskiej, mechanicznej zresztą.
- Gdzie mama w szpitalu pracowała?
[Już w Rosji w początku tworzenia Wojska Polskiego Andersa, później w Pahlewi Iran , w Damaszku Syria oraz w Kairze Egipt szpital jechał razem z wojskiem]. W Ankonie. Najpierw była w Campobasso, w czasie bitwy pod Monte Casino, a później była w Ankonie. Mam zresztą zdjęć dużo całego tego personelu. Tam była ta słynna pani Graf-Romanowska, dość popularna, [miała order Nachtigal], [była] siostrą przełożoną. Komendantem [szpitala] był pułkownik [Szarecki]. […] On później wrócił do Polski i został generałem, był w sztabie generalnym.
- Gdzie dalej z Włoch pan ruszył?
Byłem we Włoszech do listopada 1946 roku. Stamtąd koleją wyjechaliśmy, cały batalion wyjechał do Anglii.
W Anglii byłem tak zwanym oficerem barakowym albo inaczej administracyjnym, organizowałem obozy dla wojska w Saint John pod Londynem, koleją jechało się dwadzieścia minut do centrum Londynu.
Zapomniałem powiedzieć, że po tym szkoleniu, po powrocie do jednostki wlepili mnie na stację rozrządową do Rzymu. Byłem komendantem stacji, olbrzymia stacja (jak u nas w Łodzii Olechów i Widzew razem wziąwszy) na wyjeździe z Rzymu w kierunku środkowych i północnych Włoch. Tam miesiąc byłem. Tak że byłem kolejarz. Potem zostałem administratorem do robienia obozów, a z Saint John przeniesiono mnie do [Woodlands-Park], gdzie zostałem oficerem żywnościowym brygady [na etacie kapitana. Podporucznikiem] ciągle byłem, bo tam nas bardzo niechętnie awansowano. Dopiero po naszym wyjeździe zaczęły się awanse.
Wyjechałem w grudniu 1947 roku. Byłem na Boże Narodzenie [w kraju].
- Jak pan wrócił do Polski, nie miał pan problemów?
Nie miałem. [Przynajmniej nie zauważyłem].
- W każdym razie nie musiał się pan nigdzie zgłaszać?
Tutaj się zdemobilizowałem.
Po wojnie, demobilizacja była 23 kwietnia. W międzyczasie dostałem się na Uniwersytet Łódzki. Przyjęli mnie bez egzaminu z racji posiadania odznaczeń. Należało mi się to.
Żadnych represji, ale miałem takiego kolegę, który zawsze za mną chodził na uniwersytecie, wychodziłem zawsze z nim. Mówili mi, że jest z UB.
- Czyli miał pan „anioła stróża”?
Powiedzmy, że coś takiego.
- Jaki kierunek pan sobie obrał?
Byłem na historii, zrobiłem magisterium w cztery lata, jak przewidywał regulamin. W 1952 roku poszedłem do pracy, najpierw rok uczyłem w TPD.
Tak. To była dziesięciolatka. Ale tam podpadłem młodzieżowemu sekretarzowi ZMP.
- Czyli można powiedzieć, że te represje jednak były?
Do dyrektora Lipińskiego przyszedł taki pętaczyna boży w wieku lat osiemnaście, powiedział: „Panie dyrektorze, to jest szkoła TPD”. – „O co ci chodzi?” – „Czy wie pan, że zatrudnia pan andersowskiego oficera?” – [„Wiem]. Znam go, uczy dobrze, byłem u niego na konsultacjach dwa razy, skarg żadnych nie ma, dzieci go lubią, młodzież go lubi”. Ale musiałem odejść ze szkoły [w końcu roku]. Zostałem zatrudniony jako kreślarz w Centralnym Laboratorium Dziewiarskim, ponieważ umiałem robić mapy i rysuję. Już nie, bo ręka trochę nie do niczego, ale rysowałem w dziale modeli i rysunków. Zarabiałem, żeby było śmiesznie, dwa razy tyle co nauczyciel w szkole.
- Czy pan wrócił pan kiedyś do zawodu nauczyciela?
Po pięciu latach. Pracowałem w różnych szkołach, szykanowany nie byłem. Mało tego, w 1965 roku mój przyjaciel, pan naczelnik Grabicki (to był naczelnik szkół zawodowych) mówi: „Jasiu, przewidujemy odejście dyrektora technikum budowlanego. Ale wiesz, musisz się do partii zapisać”. On był wprowadzający jeden, a drugi – mój kolega.
- Czyli pan się zapisał do PZPR-u?
Tak. Jak Pan Bóg przykazał, zapisałem się do PZPR-u i poszedłem do technikum budowlanego.
Jako zastępca dyrektora, bo ten dyrektor jeszcze był przez rok. Odszedł, potem byłem krótko dyrektorem i przysłali dyrektora [partyjnego – „pewnego ”].
- Czy rodzice pana wrócili do Polski?
Wróciliśmy wszyscy w czwórkę: ja, mój stryj Bolek, mama i ojciec, stryj. Z tym że mama nie chciała i ja nie chciałem, ale ojciec i stryj zdecydowali się wracać. Ojciec mówi: „Tutaj nie widzę dla siebie żadnej przyszłości”. Ojciec skończył studia w Cambrigde, miał dyplom, zrobił magisterium zaocznie [z angielskiego], jak w wojsku był. Ja, jakkolwiek opiekowałem się studentami, którzy w Bolonii byli, to jakoś na studia się nie zdecydowałem. Niektórzy zaczęli medycynę studiować, a mnie medycyna nie interesowała.
- Czyli cała pana rodzina wróciła do kraju. Rodzice również nie byli represjonowani?
Matka zaczęła uczyć w szkole i w szkole pchnął ją uczeń niechcący. Złamała rękę i do pracy już nie wróciła. Ojciec został dyrektorem liceum pedagogicznego w Tomaszowie Mazowieckim. [A tam go wygryźli].
- Czyli do Warszawy państwo nie wrócili?
Nie, do kogo? My nie warszawiacy, my kresowiacy. Nie było gdzie.
- Chciałby pan jeszcze podsumować swój udział w Powstaniu? Co pan myśli o tym dzisiaj, z perspektywy czasu?
Mnie interesowało tylko dowodzenie i pilnowanie swoich chłopaków, żeby nie dali się zabić, bo wojsko było niedoszkolone, żadnej musztry bojowej nie przechodzili. Czas był na to, ale zajmowano się polityką, a nie zajmowano się przygotowaniem wojska.
- Tak że w pana świadomości opieka nad swoim oddziałem była dla pana najważniejsza?
Najważniejsza opieka nad oddziałem, poza tym była gromada kolegów, którym pomagałem najzwyczajniej w świecie – i z batalionu „Nałęcza”, i z oddziału „Barrego”. Po prostu koledzy z Powstania, traktowałem ich trochę jak dzieci. [Choć często byli starsi ode mnie].
- Czyli natura pedagoga w panu była od zawsze?
Nie to. Natura leśnego człowieka. Wychowałem się w lesie. Wiedziałem, jak się ruszać, wiedziałem, gdzie stanąć, a oni, jeden z drugim baran, potrafili naprzeciwko okna stanąć. Masa była postrzelonych właśnie w takich głupich sytuacjach. Wprawdzie też tak kiedyś wylazłem na ulicę Tłomackie. Nie przyszło mi na myśl, że może tam być gdzieś strzelec wyborowy. Strzelił, ale mnie nie trafił.
- Czyli też w pewnym momencie zatracił pan czujność?
On strzelał z karabinu ekrazytówką trzy razy, czwarta by mnie trafiła, ale już byłem w takiej małej dziurce, gdzie się zmieściłem, nie trafił. W każdym razie wielu ludzi potraciło życie, dlatego że nie umiało się poruszać. Praktycznie całość się sprowadzała do opieki nad tym oddziałem, dowodzenia tym oddziałem, żeby jak najbardziej go zabezpieczyć, nie dać zabić. A druga część – skutecznie prowadzić walkę. To było ważne.
Wiedziałem, że ruscy na pomoc nie przyjdą. Wiedziałem, że przegrali bitwę o Warszawę, 2 Armia została pobita na trzy dni przed Powstaniem, ale nie napisałem tego w „Iskrze”, nie napisałem –
votum separatum. I uważam, że te wszystkie entuzjastyczne komunikaty były nieprawdziwe albo naciągnięte, to było pobożne życzenie Warszawy, a nie to, co na froncie się dzieje. Dopiero później dowiedziałem się że Radzijewski wysłał tego biednego Wiedieniejewa pod Zielonkę, a on leciał jak wariat. Przykro mi bardzo, że tak to się skończyło. Masę było bohaterstwa, męstwo niesamowite.
- Jakie były konsekwencje pana pracy w kuratorium i przygotowania wystawy dotyczącej Powstania Warszawskiego? Który to był rok?
Za Gierka. Miałem dochodzenie partyjne najpierw, później mnie z partii wylali, z kuratorium wywalili. Dostałem etat łączony w Zgierzu i w Łodzi. Koledzy moi, przyjaciele, bo ich miałem wszędzie pełno… Jeden z nich, pan Dzikowski, mówi: „Janek, nie martw się, przychodź do mnie, do handlówki”. Jurek był wizytatorem i go przenieśli na stanowisko dyrektora do zespołu szkół handlowych.
- Czy to był awans, czy raczej nie?
To raczej nie był awans. Więcej zarobił, to tak. On mówi: „Przychodź do mnie”. – „Nie boisz się, że będziesz miał kłopoty?” – „Nie, niech mnie…”. Powiedział, co niech zrobią. Okazało się, że kuratorium udało, że nie widzi tego. Dostałem u niego etat, goły na początku. A później [dorabiałem], gdzie się dało.
- W którym roku pan został zrehabilitowany?
[Na początku 90-tych lat.] Z kuratorium mam pismo. Miałem tam dużo znajomych, dużo przyjaciół, którzy starali się jakoś mi wynagrodzić wszystkie przykrości. I tak cudem boskim wyszedłem, bo byłem oskarżony oficjalnie o dywersję ideologiczną. [A to było groźne].
- W połowie lat siedemdziesiątych?
Tak. Wzywano mnie na milicję parę razy i tam mnie powiedziano wyraźnie: „Panie, gdyby pan nie miał tu przyjaciół, to pan by siedział”. Tam miałem cały szereg przyjaciół, moich uczniów, którzy pracowali w milicji.
- Czyli represje dosięgły pana nie po powrocie do kraju, tylko później?
Nie, później, kiedy ich już nie było [zbyt widać]. Mieliśmy dość głupiego i nawiedzonego sekretarza w komisji kontroli partyjnej [wojewódzkiej]. Nadmiar „entuzjazmu”.
- Mam jeszcze pytanie dotyczące pana brata.
Mój brat był na Syberii razem z matką, we wsi Małakanka [– Krasnojarski kraj], w białoruskiej wsi zresztą, jeszcze z czasów carskich. Nieźle im tam było, matka nieźle ich wspominała. Białorusini to dobrzy ludzie. Brat skończył szkołę podchorążych, był w I Batalionie Strzelców Karpackich, był działonowym w broni przeciwpancernej. Brał udział w bitwie pod Monte Cassino, mam jego krzyż za Cassino. Zginął w bitwie o Ankonę, w czasie pościgu wzdłuż wybrzeża adriatyckiego. Pochowano go najpierw w [Osimo] tam, później przeniesiono go [do Loreto].
- Ile lat miał brat, jak zginął?
Brat był młodszy ode mnie, miał dokładnie dwadzieścia jeden lat. Pierwszego maja 1944 roku kończył dwadzieścia jeden lat, a zginął 6 lipca 1944 roku.
Łódź, 30 maja, 4 oraz 18 lipca 2012 roku
Rozmowę prowadzili: Mariusz Kudła i Barbara Pieniężna