Jan Krok-Paszkowski, urodzony w Siedlcach w 1925 roku, pseudonim Gozdawa, stopień w czasie Powstania Warszawskiego – kapral podchorąży. To była formacja „Granat”.
Dzieciństwo miałem bardzo szczęśliwe, spokojne. Duża rodzina: pięcioro rodzeństwa i dwie kuzynki. Tak że nas zawsze było bardzo dużo. Do tego stopnia, że w Baranowiczach mówiło się: „Co krok, to Paszkowski.”
Nie. Urodziłem się w Siedlcach i natychmiast zostałem wywieziony przez rodziców do Warszawy. A później do Baranowicz.
Mój ojciec był oficerem zawodowym, a matka była przewodniczącą Rodziny Wojskowej w Polsce.
Mój ojciec był dosyć blisko związany z Piłsudskim, od tego trzeba zacząć. Józef Piłsudski przez pewien czas mieszkał u nas pod Warszawą. Widywałem go przeważnie z daleka. Kiedyś bawiłem się w piasku i widzę, że on przejeżdża samochodem, więc zatrzymałem ten samochód i mówię mu: „Weź mnie ze sobą!” Na co Piłsudski mówi: „Takich brudasów jak ty, to ja nie biorę.” To ja powiedziałem: „To umyj mnie!” Dlatego, że jeszcze w tym okresie czasu, musiał mnie ktoś umyć. Na tym się skończyła moja rozmowa z Józefem Piłsudskim. Jestem przekonany, że gdyby żył, to by to jeszcze pamiętał.
Bardzo sielskie-anielskie. Tak!
To był dla mnie bardzo dobry okres. Przede wszystkim, ponieważ mój ojciec był generałem, więc zawsze to było w jakiś sposób ważne. Tak się wychowywałem w tym nastroju. Poza tym mieszkaliśmy w bardzo ładnej willi. Było tam zawsze dużo miejsca. Poza tym był bardzo ładny widok na Wisłę z tarasu i z balkonu. Tak że wspomnienia są pod tym względem bardzo dobre.
Tak. Trudno mi jest ocenić, dlatego, że nie byłem w Paryżu o północy. Ale pamiętam, że była bardzo dobra komunikacja ze Śródmieściem, od nas. Dlatego, że trzeba było wejść, ulicą Dziennikarską, troszkę pod górę i tam był autobus, który się nazywał „Żółw”, który jeździł właśnie między Żoliborzem, a placem Zamkowym. Tym autobusem, mijając Cytadelę warszawską, jechało się do Warszawy.
Chodziłem najpierw do szkoły Rodziny Wojskowej, a potem do gimnazjum Poniatowskiego. W czasie wojny, kiedy już się chodziło na komplety, do Batorego.
Muszę powiedzieć, że wspomnienia są raczej przykre. Przede wszystkim dlatego, że nasz dom służył artylerii niemieckiej jako tak zwany dozór. To znaczy dom, od którego się liczyło następne strzały. Pierwszy strzał w dach, a potem dopiero w prawo i w lewo. Tak że to nie było przyjemne. Poza tym były takie sceny, o których trudno zapomnieć. A mianowicie: byli żołnierze, którzy nie chcieli się poddać. Między innymi koło nas, położyło się na trawie trzech żołnierzy i powiedziało, że oni się stąd nie ruszą. Niech ich zabiją, ale oni się będą bronić do końca. Co oczywiście oznaczało, że i nas zabiją przy okazji Niemcy, jako represje. Na szczęście zawsze koło nas byli jacyś ludzie, tak zwani opatrznościowi. Jeden z takich ludzi opatrznościowych przyszedł. Okazało się, że to był major Wajda, który był kiedyś szefem sztabu mego ojca. Wyperswadował im, że to bez sensu, że po prostu doprowadzą tylko do dalszych zniszczeń i oni odeszli. Tak że skończyło się dobrze.
Był w niewoli. Tak! Później troszkę, dlatego, że najpierw był w Rumunii. Ponieważ najpierw były te nadzieje, że można będzie przejść dalej. Ale można było przejść tylko młodym oficerom, specjalnym lotnikom oraz marynarzom, natomiast generałów zawsze było za dużo. Więc mój ojciec przeszedł do niewoli niemieckiej.
Zaczęły się lata okupacji niemieckiej. Dla mnie to nie były tak straszne lata, dlatego że byłem młody. Wtedy wszystko jest nieco lepsze, aniżeli później. Były to lata, w których się wierzyło w coś, przede wszystkim w zwycięstwo. Co do tego, panowała w zasadzie jednomyślność. Nikt sobie nie wyobrażał, żebyśmy nie zwyciężyli w tej wojnie. Rzeczywiście, przy okazji, żeśmy zwyciężyli. Nawet to przesunięcie Polski o trzysta kilometrów na zachód miało swoje znaczenie. Muszę powiedzieć, że dla mnie to był bardzo ciekawy okres życia. Dlatego, że byłem jednym z tych nielicznych ludzi, którzy mogli iść naprzód, na zachód. Byłem pierwszym człowiekiem, który wchodził do różnych miast, co było bardzo interesujące. Na przykład pamiętam bardzo dobrze jak wszedłem do miasta Nysy i tam widziałem niedokończone kolacje Niemców, którzy uciekali w takiej panice, że jeszcze te niektóre dania i talerze były ciepłe. Tak że miało się satysfakcję, że ktoś się nas boi.
O tak! Niestety tak. Dosyć często to było na porządku dziennym.
Szczególnie jak się dojeżdżało do Warszawy, tak jak ja dojeżdżałem z Chylic do Warszawy kolejką, to stale tam były łapanki. Trzeba było bardzo uważać, ale ludzie uprzedzali. Były jeszcze bramy, do których się uciekało. Przez bramę można było przejść do następnej bramy i zawsze się jakoś znalazło wyjście z tej sytuacji. Ale były czasami sytuacje bardzo nieprzyjemne. Też pamiętam, jak kiedyś wychodziłem, już szedłem w kierunku tego pociągu, który miał mnie zawieźć do Chylic i włożyłem rękę do kieszeni, w której miałem bułkę. Z tyłu dwóch Niemców mnie złapało, ukręciło moje ręce: „Co ja tam mam?” Oczywiście wyciągnęli tę bułkę i rzucili ją na ziemię, co mnie bardzo uraziło. Dlatego, że nie jest przyjemnie jak ktoś rzuca bułkę na ziemię, schylać się po to i zabierać. A z drugiej strony, praktyczne względy przemawiały za tym, żeby się pochylić i wziąć. I wziąłem, tak że bułka nie przepadła. […] Więc oni byli zadowoleni i ja byłem zadowolony.
Raczej przez znajomych. Po prostu się tak złożyło, nawet nie wiem dlaczego, po prostu było tak najłatwiej. Poza tym zawsze to była kwestia bezpieczeństwa w pierwszym rzędzie. Trudność, jeśli chodzi o mnie, polegała na tym, że mieszkałem w internacie, gdzie to bezpieczeństwo nie miało zastosowania, bo właściwie znałem wszystkich chłopców z internatu, których było sześćdziesięciu. Więc jak tu zachować jakieś bezpieczeństwo? Jednocześnie stale nas obserwowali różni ludzie, przypuszczam, z kontrwywiadu Armii Krajowej, w poszukiwaniu komunistów i tendencji komunistycznych. Mnie się zdaje, że to było niewłaściwe poszukiwanie, bo nie sądzę, żeby były jakiekolwiek tego rodzaju tendencje, w czasie kiedy wszyscy byli zrażeni do komunizmu.
Na ulicy Idzikowskiego. Tam były dwa domy, które były internatem. […]
Tak. Mnie się wydawało, że byłem jednym z organizatorów. W tych małych rozmiarach. Było prawie niemożliwe, żeby się nie zetknąć z konspiracją, jak się było w tym roczniku, w jakim jestem i jak się było w środowisku, w jakim byłem. Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś nie włączył się do konspiracji. Byłoby to naprawdę bardzo trudne, a jednocześnie podejrzane, a więc i niebezpieczne.
Tak. To był uroczysty moment, gdzie myśmy się na ogół zbierali piątkami, nie więcej, aniżeli pięciu. Złożyliśmy przysięgę według dyktowanej roty, kładąc palce na Biblii. Dla mnie to zresztą było bardzo ważne. Potem, jak byłem w 2. Korpusie we Włoszech, kazali mnie znowu składać przysięgę, więc powiedziałem: „Trudno, żebym dwa razy składał tą samą przysięgę.” „Jak pan nie złożył przysięgi, to pana nie możemy wciągnąć na listę wyżywienia.” Co było dosyć mocnym argumentem. Ale trzeba było znaleźć kompromis. Kompromis polegał na tym, że ja jeden byłem wywołany naprzód, do sztandaru i na sztandarze położyłem palce, a był to sztandar święcony u Grobu Jezusa Chrystusa i złożyłem przysięgę w ten sposób. To już mogłem na ten kompromis pójść.
Moja działalność w konspiracji polegała przede wszystkim na organizowaniu i prowadzeniu pewnego rodzaju szkolenia, ale raczej nie wojskowego, co politycznego. Przede wszystkim chodziło o rozwianie tej niedobrej jendy, moim zdaniem, że wojna 1939 roku była wyłącznie winą polskiego dowództwa, niezdarności oficerów. To mi najbardziej leżało na sercu, ponieważ bezpośrednio obciążało mojego ojca, który był generałem w tym czasie. Więc starałem się wszystkich przekonać, że były inne okoliczności i że oczywiście trudno jest porównywać siłę jedną i siłę drugą.
Tak. To była oczywiście szkoła dosyć ograniczona w swoim zakresie. Tak że do końca mojej kariery wojskowej, zawsze miałem napisane po nazwisku: „podlega przeszkoleniu” dlatego, że nie zawsze mnie wychodziło salutowanie z ukrycia, czy strzelanie zza węgła. To trzeba znać się na tych rzeczach, a tutaj okazało się, że z wyszkoleniem są i. […]
Były, tak. Były różne nawet alarmy, które niestety nienajlepiej robiły na samopoczucie. Dlatego, że człowiek był wołany i potem czekał na przyjście broni, a tej broni oczywiście nie było. Potem się siedziało, nie wiadomo po co. Potem, pamiętam też, że jak się już Powstanie zaczęło, to myśmy siedzieli i czekali na broń. Siedzieliśmy cały dzień i całą noc, a tam wszędzie strzelanina i pożary, i Bóg wie co. W końcu już nie mogliśmy wytrzymać w tej sytuacji i poszliśmy z nożami, bo mieliśmy jakieś noże kuchenne i rozbroiliśmy najbliższy posterunek tzw. granatowej policji. Czyli po prostu polskiej policji, która była w tym czasie utrzymywana przez Niemców.
W ten sposób mieliśmy pierwszą broń i przy pomocy tej broni oraz ukradzionych dwóch skrzynek (jednej z granatami, drugiej ze świecami dymnymi) uderzyliśmy na posterunek niemieckiej żandarmerii na ulicy Belgijskiej. Tam żeśmy zdobyli dalszą broń. Właściwie taka była rzecz, że jeżeli był jakiś oddział uzbrojony, to miał we wszystkim pierwszeństwo. Natomiast było bardzo dużo ludzi, którzy biegali obok, nie mając ani broni, ani niczego, tylko tak, jak źrebaki koło swojej mamy. Wśród nich były najwyższe straty oczywiście. A oni znowuż czekali tylko, że jeżeli będzie ktoś zabity albo ranny, to mu zabiorą broń. Broń była tak wtedy cenna, jak nic innego. Jeżeli ktoś miał broń, to jednocześnie już miał jakąś wartość. Bez broni to właściwie był tylko ciężarem. Ja miałem broń. Dosyć dobrze byłem uzbrojony, dlatego że miałem karabin mały, który uważałem za bardzo dobrą broń, bo potrafiłem dosyć celnie strzelać. Ale miałem również pistolet maszynowy typu szmajser. Najpierw mały, a potem duży, to znaczy taki bojowy szmajser, który był dosyć ciężki, ale miał bardzo dużą siłę ognia. Tak że na uzbrojenie nie mogłem narzekać.
Narzekałem przede wszystkim na jedzenia. Było bardzo źle z jedzeniem. Poza tym, ani kota, ani psa bym nie zjadł. Byli tacy, którzy jedli – ja nie mógłbym tego zjeść. W ogóle jestem raczej jaroszem i wolę jarzyny i inne rzeczy. Zawsze się znajdowało trochę mąki tu, trochę tam, ryżu gdzieś indziej i można było przeżyć. Ale w istocie, pamiętam, że byłem bardzo szczupły w tym czasie.
Przedwczesna kapitulacja! To znaczy Mokotów upadł jeszcze przed podpisaniem umowy o kapitulacji, w związku z tym, myśmy nie mieli praw jeńców wojennych. To był bardzo niedobry okres. […]
Najpierw mnie kolega przeprowadził przez kanały. To polegało na tym, że byłem do niego przywiązany sznurkiem. Dlatego, że inaczej nie tylko nie mógłbym iść, a tak to mogłem przynajmniej jedną ręką się podpierać, a poza tym w tym kanale była nie tylko woda, ale było strasznie ślisko. Musiałem w każdym razie mieć jakąś pomoc. Ten kolega, (który miał pseudonim „Słoń” moim zdaniem, chociaż potem nie mogłem go jakoś odnaleźć) po prostu był silny i bez wielkiego trudu mnie ciągnął. Tak że jemu bardzo wiele zawdzięczam.
Schodziłem do kanału na Belgijskiej. Potem się szło i szło w kierunku Śródmieścia. Ale oczywiście do Śródmieścia żeśmy nie doszli. Dlatego, że kanał był zamknięty. To znaczy Niemcy zrzucali jakieś kamienie i cegły i nie mogliśmy iść dalej. Potem zaczęli wrzucać do tego kanału karbid, który wywołuje gaz (zresztą trujący gaz i bardzo nieprzyjemny) i trzeba było koniecznie, za wszelką cenę, wydostać się na powierzchnię. Oczywiście nietrudno było wiedzieć, gdzie jest otwarty właz, bo światło wchodziło w to miejsce. Więc wszyscy żeśmy się pchali do tego włazu i potem były metalowe schodki, takie pręty. Wlazłem tam, trzymając się rękami i potem mnie wyciągnęli stamtąd. Odetchnąłem świeżym powietrzem, co miało bardzo duże znaczenie wtedy.
Nie. Wyszedłem niedaleko Puławskiej, w okolicach Dworkowej.
Nie miałem zegarka. Nie pamiętam. Ale przypuszczam, że to nie było zbyt długo, godzinę, czy półtorej godziny. […]Tam rozstrzeliwali tych ludzi i to w dwóch grupach. Tak jakby rozstrzeliwali wojskowych i cywilów. Słyszałem te strzały, ale byłem trochę ogłupiały, mi się wydawało, że to jest trochę dalej, aniżeli to w rzeczywistości było.
Pomógł mnie wyjść z kanału młody człowiek w baraniej czapce, który był, przypuszczam, Ukraińcem, ale który, jak tylko mnie wyciągnął, to wyjął z kieszeni dwie kostki cukru i mnie dał. To dla mnie było dowodem, że jemu zależy, żeby niepotrzebnie człowiek nie ginął. Co było bardzo ważne, że ktoś jest, kto ma dość tego zabijania i tego wszystkiego. Pamiętam, że te dwie kostki były żółte, ponieważ on je nosił w kieszeni z tytoniem. Zjadłem i to od razu mnie podniosło na duchu. […]Potem podszedł ze mną do rowu, gdzie już leżały trupy. Strzelił mnie nad głową i kopnął. W związku z tym, chlapnąłem do tego rowu i albo straciłem przytomność, albo zasnąłem. Wydaje mi się, że zasnąłem w tym rowie.
Obudziłem się dopiero jak już był brzask, przypuszczam, że musiała być godzina czwarta rano. Od razu postanowiłem wyjść z tego rowu. Dlatego, że się bałem, że po prostu Niemcy przyjdą i nas zakopią, a to byłaby okropna śmierć. Wyciągnąłem się z tego grobu w jakiś sposób. […]
Przyszły dwie sanitariuszki, a raczej ukazały mi się w charakterze aniołów, ponieważ były ubrane na biało i po drugie: rozmawiały bardzo głośno. Dlatego bardzo głośno, ażeby nikogo nie zaskoczyć, żeby Niemcy nie strzelali. Jak ktoś mówi głośno, to znaczy, że się nie ukrywa do jakiegoś skoku. One mnie zauważyły i się zorientowałem, że to są dwie sanitariuszki z mojego plutonu. Dobrze mnie znały i mnie zaraz wzięły pod opiekę. Dociągnęły mnie do szpitala. Ten szpital się mieścił w dawnym budynku higieny. To był taki duży budynek. Tam jakieś stare baby siedziały i narobiły strasznego krzyku, żeby mnie tam nie wprowadzać, bo zaraz Niemcy spalą cały budynek. Ale przybiegł lekarz, te baby rozpędził i mnie zaprowadzili na salę. Położyli mnie w łóżku, ale trudność polegała na tym, że miałem kombinezon lotniczy, (który był mundurem dla nas na Mokotowie) i nie był łatwy do zdjęcia, ponieważ był w całości, że tak powiem. Leżałem tak przykryty i przybiegł jakiś Niemiec. Zaczął krzyczeć, że on mnie poznaje, że zabiłem jego brata. Lekarz do niego przyszedł i powiedział bardzo stanowczo: „Pan może go zabić, jak pan chce, ale nie w moim szpitalu. Może pan go zabić tutaj na dworze.” I tam go zaprowadził, na dwór, a w tym czasie, pielęgniarki mnie wzięły i przeniosły dalej, dalej, dalej. Jeszcze tam dopisały, że byłem ranny zbierając pomidory i po prostu po jakimś wybuchu, nadziałem się na kijek i w ten sposób jestem ranny. W każdym razie wyszedłem z tego cało.
Niestety wspominam Powstanie Warszawskie dobrze bardzo, od samego początku, aż niemal do końca. Dlatego, że jak człowiek jest młody i czeka na to, ażeby wreszcie robić coś, co jest jakimś odwetem za te wszystkie upokorzenia, które człowiek przechodził… Za to, że kazali nam patrzeć na egzekucje ludzi, którym w dodatku cementowali usta, żeby nie wznosili okrzyków, to w końcu jest taka wściekłość na to wszystko, że jedyny sposób to jest właściwie wypowiedzieć walkę tym ludziom. Bez względu na konsekwencje. Niestety tak żeśmy robili i gdyby nawet nie było rozkazu, to też byśmy tak zrobili. Dlatego, że sytuacja psychiczna, nastrój, były takie, że nie można było obojętnie przechodzić.
Nie, nie miałem. Nie było czasu na te rzeczy, naprawdę. Gdybym nawet chciał, to bym nie miał, bo kiedy, jak? Poza tym jak człowiek jest głodny i zmęczony, to raczej myśli o wypoczynku. Zresztą miałem taką zasadę, że jak tylko było jakieś zatrzymanie czegokolwiek, ruchu, to się kładłem na ziemię i jak się dało to spałem. Na ogół na tym wygrywałem, dlatego że najgorzej jest czekać stojąc, albo klęcząc, albo kucając. To jest bardzo męczące. A jak się człowiek położy na ziemi, to sobie odpocznie chwilę. Wiadomo, że jak wszyscy się rzucą do ucieczki, to też za nimi pójdę i się obudzę.
[…] Leżałem na takiej sali zbiorowej i nagle widzę, że wchodzą chłopi. Ze zdumieniem widzę, że ich wszystkich poznaję. Dlatego, że to byli chłopi z najbliższej do nas wioski. Z wioski Wierzbno, pod Chylicami tuż obok. Oni też zobaczyli mnie i poznali. Od razu powiedzieli: „Proszę się nic nie bać, my to już wszystko załatwimy.” Widzę, że jeden z tych chłopów podchodzi do niemieckiego żandarma, daje mu pięćset złotych i go wypycha na bok. Więc już takie było łapówkarstwo wtedy wśród niemieckich żandarmów. Oni mnie wzięli ze sobą, za ramiona, żeby mnie wsadzić na furmankę, którą się wywoziło rannych, czy zabitych. Ale wyglądałem na tak innego od nich, bo byłem blady i chudy, że oni startą cegłą namazali mi policzki. Tak że byłem pomarańczowy. Wsadzili mnie na taki duży wóz, jako furmana. Jechałem na tym wozie i dojechaliśmy do miejsca, w którym się zaczyna pole wyścigowe, które jest otoczone murem. Za nic w świecie nie chciałem się dostać za ten mur, bo to jest oczywiście utrudniona ucieczka. Mówię, że tutaj gdzieś chcę spaść z tego wozu. A niemieccy żandarmi poustawiali fotele wszerz drogi i nikogo nie puszczali. Więc ten nasz woźnica, który był dosyć sprytny, podszedł do nich, coś pogadał, że mu się koło zacięło, że jak on tego nie nasmaruje to może się to po prosu zapalić. Oni mu pozwolili to robić, on coś tam kręcił przy tym kole, a jednocześnie powiedział tym żandarmom, że nas rzuci na taki wóz z sianem, który tam jedzie, bo on nie może dalej jechać i w ten sposób my przejedziemy dalej. Władował nas na ten wóz z sianem, który oczywiście skręcił w prawo, w kierunku majątku Pyry. W ten sposób zostałem uratowany. […]W pewnym momencie ten woźnica mówi: „Tutaj musi pan wysiąść, dlatego, że ja jadę teraz do majątku, gdzie są Niemcy.” Więc mnie wyrzucił po drodze i tak stałem nie bardzo wiedząc, gdzie iść. Do lasu, czy wzdłuż lasu – co jest bezpieczniejsze. Po lesie nie bardzo mogłem chodzić, dlatego że nie mogłem podnosić nogi, a tam wszędzie gałęzie i tak dalej. Więc tak stoję, trochę nie wiedząc, co ze sobą zrobić i nagle widzę, że idzie oddział Węgrów. Wiem, że nie mogę przed nimi uciec, więc tak stoję, a ten węgierski oficer spojrzał na mnie i podał komendę: „Baczność! Na prawo patrz!” i oni wszyscy przede mną przedefilowali. A ja tak stałem wyprężony, myślę sobie: „O! To jest przyjęcie właściwe!” […] Oni nie wiedzieli kim jestem, ale widzieli wyraźnie, że jestem osobą poszkodowaną.
Ponieważ myśmy mieli domek w Chylicach, gdzie mieszkała moja matka, więc oczywiście tam poszedłem. Jednocześnie był duży dom, w którym mieszkali rozmaici ludzie. […] Dokuśtykałem jakoś do tego domu. Myślałem sobie: „Dlaczego w zasadzie mogę chodzić i nic mnie tu nie cieknie, a inni ludzie mają straszne [rany], jakąś ropę.” Przyszedłem do domu i tam rozcięli mnie spodnie, żeby zobaczyć, a tu się okazuję, że ta rana była pokryta, jak mrówkami, jakimś robactwem. To były wszy, białe. Potem się dowiedziałem, że te wszy uratowały mnie nogę. Dlatego, że one zjadły całą ropę. Tak, że jak potem się przelało wodą, to było to zupełnie czyste. W ogóle nie było śladu ropy i to się bardzo łatwo zagoiło dzięki temu. Kula jedna utkwiła mi w kości i potem się okazało, że zaczyna mnie to boleć. Dlatego, że ta kula zaczęła się ruszać, bo była w szpiku kości. W związku z tym przechodziła z miejsca, na miejsce. Jak byłem we Włoszech…
Wtedy się zajmowało ziemie zachodnie. Wtedy oczywiście byliśmy pierwszymi ludźmi, którzy tam wchodzili, bo Niemcy uciekali w góry, jak tylko mogli. W ogóle nie było tam nikogo. Jak żeśmy przechodzili to była jeszcze gorąca kolacja, bo oni tak uciekali przed nami. Oczywiście ulegali propagandzie Goebbelsa, między innymi że my jesteśmy „ludożercy”, więc się bali. Doszliśmy do Nysy i postanowiliśmy już tam zostać, żeby się rozejrzeć. Szczególnie, że jest to miejsce dogodne z wielu względów. Przede wszystkim widać na niedalekim horyzoncie góry, a więc możność ucieczki. Poza tym miasto było tylko częściowo zniszczone. Stare miasto było spalone zupełnie i to na tej zasadzie, że jakiś niemądry generał sowiecki powiedział, że to, co jest za Nysą to już są Niemcy i można tam robić co się chce. Oni nie rozróżniali Nysy jednej, od drugiej, bo są oczywiście dwie rzeki Nysy. I zaczęli niszczyć to wszystko, co było po drugiej stronie tej Nysy wschodniej. Tam żeśmy byli, myślę, że kilka miesięcy i organizowaliśmy wszystko od początku, do końca. Nikogo innego nie było, żeby organizował. Najpierw chodziliśmy po starych, niemieckich urzędach, żeby się zorientować, co ten urząd załatwia. Na zasadzie napisów, które były jeszcze na drzwiach, że to jest urząd od tego, tamten jest urząd od tamtego, bo niby skąd my możemy wiedzieć, czym się starostwo zajmuje. Tam były dwa starostwa wprowadzone, ponieważ było starostwo miejskie i starostwo powiatowe, więc to wszystko było bardzo skomplikowane. Partii jeszcze wtedy nie było na miejscu. Partia się pojawiła znacznie później, jak już było dosyć bezpiecznie.
Tak. Pamiętam nawet, że był koniec wojny dosyć głośno obchodzony. Wszyscy strzelali, kto tylko miał z czego strzelać i postrzelili w oko mojego przyjaciela, któremu groziła ślepota. Znalazł się tam starszy pan, pewnie miał może czterdzieści lat, może więcej, który nie wiadomo jak, tam się zjawił. Okazało się, że był lekarzem i okazało się, że zjawił się dlatego, że szukał córki, która gdzieś zaginęła. I rzeczywiście tę córkę znalazł, a sam był wybitnym, jak się okazało później, specjalistą od oczu. Był wybitnym okulistą. Operował tego przyjaciela, któremu uratował wzrok, a jednocześnie nami się w jakiś sposób zajął. Potrafił rozmawiać z różnymi Rosjanami z pozycji autorytetu. Oni wszyscy jego uważali za takiego uczonego. […]Było bardzo wielu ludzi, dla których nie było nigdzie miejsca, bo jak długo można żyć w lesie, a poza tym te lasy już były penetrowane. Trzeba było w jakiś sposób robić dokumenty, które by miały potwierdzenie, że są prawdziwe. Otóż myśmy tam natrafili z przyjacielem na Wydział Rejestracji Cudzoziemców, co było zasadniczym odkryciem z naszego punktu widzenia. Ten mój przyjaciel znał kilka języków, (między innymi szwedzki i niemiecki i francuski) na tyle, że mógł komponować nazwiska, które brzmiały prawdopodobnie i wpisywaliśmy je do ksiąg, tym atramentem, który tam był na miejscu. Tak że były nie do rozróżnienia, miały potwierdzenie. Potem te paszporty, już z nazwiskami, ale bez fotografii oczywiście, trzeba było jakoś rozprowadzić. Któregoś dnia postanowiłem, że jadę do Warszawy. Wziąłem ze sobą, nie wiem ile egzemplarzy tych paszportów i stemple. Stemple były bardzo ważne, bo stemple się robiło na rogu fotografii, inaczej od razu były nieważne. Stemple przenosiłem bez drewnianych uchwytów, tylko po prostu same stemple. Miałem je w kieszeni i miałem też w kieszeni spis osób, które potrzebowały tych rzeczy. Nagle zjawili się jacyś wojskowi, czy milicyjni, panowie, którzy mnie zatrzymali po drodze. Mówię mnie: „Macie pozwolenie na broń?” Bo miałem pistolet ze sobą. Mówię: „Mam!” i wyjąłem ten pistolet i myślę: „Ich dwóch zastrzelę po prostu, jak psy.” A jednak nie można tak, jeśli ktoś jest w polskim mundurze w dodatku. Nie sposób jest. Więc dałem im ten pistolet i oni mnie mówią: „A co tutaj robicie?” Mówię, że jestem tu na służbie już od wielu lat i mnie się należy urlop. Przyjechałem tu po to, ażeby właśnie mieć jakiś urlop. „No to dlaczego pan się nie zatrzymał w Katowicach?” Mówię: „Jak się miałem zatrzymać w Katowicach? Zna pan jakiś hotel w Katowicach?” „No nie!” „Więc dlatego jestem tutaj i dlatego szukam.” To już było pod Warszawą. Powiedziałem, że jak mnie tak nagle ktoś zatrzymał, to musicie pozwolić, że muszę pójść w krzaki na chwilę, bo inaczej będzie kłopot. I tam, w piasku, zakopałem te pieczątki, żeby nie było tego rodzaju dowodu, bo to byłby fatalny dowód! Tak samo pozbyłem się tej listy. Więc już byłem potem czysty i mogłem się pokazać. Oni mnie aresztowali. Powiedziałem, że oni muszą się porozumieć z moimi dowódcami, dlatego, że jestem oficerem i nie będę tu z jakimiś Niemcami siedział razem. Wobec tego, nie z Niemcami, tylko na strychu. Wyszedłem od tego oficera, który tam był kierownikiem, (to był zresztą Rosjanin, bardzo miły człowiek) i on mnie powiedział: „Do piwnicy!” wyszedłem i mówię do tego wartownika: „No patrz! Ja oficer, a on mnie każe na strychu nocować!” Wszedłem na strych. Widziałem, tam z tego strychu, co się dzieje. Przedtem już obserwowałem całe to podwórko, żeby przede wszystkim wiedzieć kto, gdzie, kogo pilnuje. Zauważyłem już w nocy, że w pewnym miejscu, którego się nie spodziewałem, siedzi ukryty w krzakach człowiek. Pali papierosa, więc widać, że ktoś tam siedzi. Z drugiej strony była brama od ulicy. Tam bez przerwy dwóch chodziło. Tak że mowy nie było, żeby cokolwiek zrobić. Potem do tych dwóch przy bramie, podeszło jeszcze dwóch oficerów i zaczęli w bardzo ożywiony sposób rozmawiać. Wtedy poszedłem do tego porucznika, który był komendantem tego ośrodka i powiedziałem: „Towarzyszu! Tutaj przyjechali jacyś dwaj oficerowie i oni mnie wyrzucają na strych!” On mnie na to mówi: „A co? Przecie jesteście aresztowani! Już na strych!” Wychodzę stamtąd i mówię temu wartownikowi: „No on mnie każe iść na strych!” Więc on mnie zaprowadził na ten strych i tam się położyłem - były materace, bo tam jeszcze jacyś Niemcy siedzieli, którzy przymusowo pracowali. Zacząłem kombinować jak by tutaj zejść na dół. Wiedziałem, że jest wywietrznik, który można otworzyć i przez to można wyjść na zewnątrz. To nie było takie proste. Dlatego, że jak się takie coś otwiera, jak to stuknie, to już jest alarm na cały [areszt.] Udało mi się włożyć marynarkę za to i potem, jak przycisnąłem ten otwór, to on po prostu opadł na tą marynarkę. Nie było żadnego odgłosu. Wyjście jest bardzo trudne. Dlatego, że trzeba nogami, pierwsza rzecz, bo inaczej nie będzie można.
Nie tak od razu, bo nie bardzo wiedziałem jeszcze. Nie miałem żadnych chodów, ani żadnych możliwości tego rodzaju. Ale ostatecznie, jak się już jest w sytuacji podbramkowej, to trzeba się decydować dosyć szybko, co zrobić dalej. […]W sytuacji jaka się wytworzyła, musiałem jednak szukać radykalnego wyjścia, to znaczy po prostu opuścić kraj. Nie było innego wyjścia. Poszedłem z kolegą, na piechotę, do granicy, która biegła szczytami gór. To nie były duże góry, ale w każdym razie, tam było najbezpieczniej, żeby pójść. Doszliśmy do Jeleniej Góry i tam już można było skręcać na Czechosłowację. Liczyliśmy na to, że były tam wtedy dwa obozy uchodźców, jeden był dla tych ludzi, którzy chcieli jechać na Wschód, a drugi był dla tych, którzy chcieli jechać na Zachód. Niestety jak myśmy przyszli, to już te obozy zlikwidowano i była bardzo ściśle przestrzegana granica między jednym, a drugim, którą trzeba było przejść nielegalnie. Co nie było najprostsze, bo była to granica składająca się z trzech pasów. Jeden był, oczywiście, rosyjski czy sowiecki, następny był amerykański, a jeszcze dalej niemiecki już ze strony zachodniej. Więc przejście tego było trochę utrudnione. Ale trzeba było gdzieś iść i ryzykować. Szła z nami jeszcze, jedna pani, która była łączniczką.[…]
Przechodzę do Amerykanów i taki jestem pewny siebie, ponieważ już widzę flagę amerykańską i tak dalej. Pokazuję im, że szukam mojej matki, która jest w obozie po amerykańskiej stronie. Taki Polak tam był, patrzy na to i mówi: „No tak. Oczywiście! Tylko nie możemy pana nigdzie puścić, dopóki pan nie będzie miał pieczątki od Rosjan, że Rosjanie nie mają do pana pretensji.” Więc mówię: „No, na pewno nie będę miał z tym żadnych trudności. Zaraz tam pójdę!” i zaczęliśmy iść. Potem, jak już widzimy, że niedaleko las, to skręciliśmy w kierunku lasu. A ci Amerykanie zaczęli do nas strzelać. Wprawdzie to górą szło, oni chcieli nas po prostu przestraszyć i zatrzymać, ale my biegiem, jak szaleni, dobiegliśmy do lasu. Jeszcze trzymając tą panią, bo ona nie mogła za nami nadążyć. Wpadliśmy do tego lasu i wtedy już Amerykanom nie chciało się do tego lasu wchodzić. W ten sposób, żeśmy się uratowali.
Na razie dostałem się do Murnau, gdzie był polski obóz wojskowy. Stamtąd można było dostać się do Włoch, więc dostałem się stamtąd do Włoch. Jak już byłem we Włoszech, to wstąpiłem do wojska i tam odżyłem. Wszystko było tak, jak chciałem i marzyłem, żeby być w mundurze i być we Włoszech. A potem z Włoch nas ewakuowano do Anglii.
W Anglii, jak to zwykle już było, że panie czekały z herbatą, żeby nas przywitać.
Nie mogłem wracać. Dlatego, że miałem już wtedy wyrok. Powrót oznaczałby zdanie się na łaskę i niełaskę [władz.] Moją matkę aresztowali i trzymali ją w strasznych [warunkach], w wodzie zimnej i tak dalej. Takie znęcanie się było.
Tak. Wtedy były szantaże, że dzieci nam porwą i tak dalej. Ale przede wszystkim był taki pan, który przychodził do nas do domu i nam też groził. W każdym razie szantaż był taki, że mamy znikać stąd, powiedzmy do Ameryki. Ale to już było znacznie później. W każdym razie nie mogliśmy pojechać do Ameryki. Dlatego, że to było by uważane przez nich, żeśmy ulegli szantażowi. To po prostu opóźniło nas trochę.
Do Polski przyjechałem pierwszy raz chyba jak byłem w BBC. Jak byłem szefem polskiej sekcji, miałem to w kontrakcie, że muszę jeździć do krajów, do których się nadaję. Przede wszystkim na Bałkany, no i do Polski. To był rok1968, coś takiego. […]
Dlatego, że nie łączyło się to z moim herbem, który nie jest Gozdawą. Poza tym, bo była grupa „Granat”, to już będzie i „Gozdawa”. To tak trochę było na zasadzie zbiegu liter.
Tak! A gdybym nie poszedł, to bym miał do dnia dzisiejszego kompleks!