Jakub Tomasz Nowakowski „Tomek” „Tomasz”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Jakub Tomasz Nowakowski. W konspiracji byłem w Batalionie „Zośka”, w 1. kompanii, I plutonie, 2. drużynie. Natomiast w Powstaniu Warszawskim trafiłem do Zgrupowania „Żniwiarz”, do plutonu 226, ponieważ nasza grupa „zośkowców” z Żoliborza, [podobnie] jak większość [mieszkańców tej dzielnicy], została odcięta.

  • Jak wyglądało pana życie przed wybuchem wojny, przed rokiem 1939.

Urodziłem się w Warszawie i tam mieszkałem. Poza Warszawę wyjeżdżałem właściwie tylko na wakacje. Ukończyłem szkołę powszechną, teraz to się nazywa szkoła podstawowa. Byłem w kilku takich szkołach z powodu przeprowadzek. Ostatecznie osiedliśmy na Żoliborzu i chodziłem do Szkoły Rodziny Wojskowej przy ulicy Czarneckiego, a potem do Publicznej Szkoły Powszechnej imienia Adama Skwarczyńskiego, prowadzonej przez panią Kościałkowską, byłą żonę [ówczesnego premiera] Zyndrama Kościałkowskiego. Kiedy tę szkołę ukończyłem, poszedłem do gimnazjum. Było to Państwowe Gimnazjum Męskie imienia Tadeusza Czackiego przy ulicy Kapucyńskiej, bocznicy ulicy Miodowej. Teraz [to miejsce wygląda zupełnie inaczej], przechodzi tam trasa W-Z. [Naszego] budynku [szkolnego] nie ma, został zniszczony już w czasie kampanii wrześniowej. Zdążyłem ukończyć dwie klasy gimnazjalne i wybuchła wojna.

  • Czy pamięta pan 1 września 1939 roku?

To było dosyć ciekawe, dlatego że akurat wracaliśmy z wakacji spędzonych u rodzeństwa mojej matki. Jej brat, czyli mój wujek, był nadleśniczym w Puszczy Świsłockiej na terenie obecnej Białorusi. Miałem trochę starszą ode mnie siostrę, i razem spędzaliśmy u niego wakacje w różnych miejscowościach, bo on się przenosił, był nadleśniczym [kolejno] koło Grodna, Baranowicz, w Postawach, a ostatnio właśnie w Puszczy Świsłockiej.
Z tej puszczy żeśmy wracali, jak wybuchła wojna. Nawet jechali z nami zmobilizowani żołnierze i opowiadali, jak to będzie na wojnie. Bardzo sympatyczni. Nawet bodajże już żeśmy słyszeli jakieś bombardowania. Przyjechaliśmy i dowiedzieliśmy się, że właśnie [Niemcy napadły na Polskę].

  • Jak pan pamięta Warszawę z pierwszych dni wojny?

Pierwsze dni [wojny] w Warszawie pamiętam doskonale, dlatego że trafiłem akurat na ogromne manifestacje ludności z powodu przystąpienia do wojny Anglii i Francji. [Zapanował] niesłychany entuzjazm. Ludzie poszli pod ambasady i [wiwatowali] na cześć Wielkiej Brytanii i Francji. Ukazał się minister [Józef] Beck obok ambasadora Wielkiej Brytanii. Wznoszono również okrzyki na cześć naszego [wodza naczelnego], wojska, rządu. Wołano: „Na pohybel Hitlerowi!”. Niestety zawiedli nas wtedy sojusznicy, choć cała ufność była w nich. Jesteśmy silni, [zwarci, gotowi] i damy sobie radę. Zwyciężymy Niemców nawet sami, bez niczyjej pomocy” – [głosiła ówczesna propaganda rządowa], Ale ludzie, którzy orientowali się w sytuacji (a takim był na przykład mój ojciec) wiedzieli, że możemy wprawdzie przez jakiś czas opierać się, ale Niemcy są od nas o wiele potężniejsi i gospodarczo, i przede wszystkim militarnie, znacznie lepiej uzbrojeni. A poza tym jesteśmy [oskrzydleni] z trzech stron, bo oni atakowali od Prus Wschodnich, od zachodu i [południa], nawet Słowacji. Od początku byliśmy okrążeni, o wiele słabsi technicznie [i liczebnie], [Niemcy] mieli lotnictwo o wiele silniejsze od nas, tak że od razu zapanowali w powietrzu. Mieli też o wiele [potężniejszą] broń pancerną i nasza dzielna, bohaterska obrona była szybko przełamywana. Dość [prędko] zajmowali nasz kraj, tak że pod Warszawę [podeszli] już ósmego dnia wojny, a te manifestacje [miały miejsce] trzeciego dnia, bo 3 września Anglia i Francja [wypowiedziały wojnę III Rzeszy]. Przynajmniej udało nam się ich wciągnąć do tej wojny, która ostatecznie została wygrana, ale przedtem cośmy się nacierpieli, to szkoda mówić.

  • Co pan robił w czasie okupacji?

[...] Po wkroczeniu Niemcy aresztowali wszystkich profesorów gimnazjalnych. Trzymali ich w okropnych warunkach i[zanim ich wypuścili] kazali im złożyć przyrzeczenie, że nie będą agitować przeciwko [okupantom], Gimnazja zostały otwarte, ale bodajże tylko na miesiąc, może dłużej, dokładnie nie pamiętam. [Funkcjonowały] jeszcze pod koniec 1939 roku, ale potem [Niemcy] zamknęli z powrotem gimnazja i wszystkie szkoły, bodajże oprócz podstawowych. Po pewnym czasie, w 1940 roku na wiosnę, otworzyli szkoły zawodowe i tak zwane kursy przygotowawcze do nich. Te szkoły zawodowe właściwie odpowiadały liceom, natomiast kursy przygotowawcze gimnazjom. [Ich program nauczania] był znacznie skrócony i [zawężony], dlatego [owało mu] przede wszystkim historii Polski, no ale był język polski, była geografia i wszystkie przedmioty politycznie obojętne.
Chodziłem właśnie na takie kursy przygotowawcze do liceum zawodowego, bardzo dobrze zresztą prowadzone. Odbywały się w dawnym Collegium Nobilium przy ulicy Długiej, niedaleko placu Krasińskich. Mieliśmy bardzo dobrych profesorów, zwłaszcza profesor polskiego był [znakomity]. Próbował nas przy okazji uczyć również historii. W gimnazjum przed wojną miałem świetnego historyka, profesora [Wacława] Radziwonowicza.
Te kursy trwały dwa lata. Jak się skończyły, trzeba było iść do szkoły zawodowej. Miałem raczej zainteresowania humanistyczne, ale jednocześnie interesowałem się przyrodą ożywioną, natomiast przedmiotami technicznymi, medycyną, prawem, [ekonomią] to nie. Wobec tego wybrałem zawodową szkołę rolniczą, jako najbliższą biologii. Tak się złożyło, że na zorganizowane komplety gimnazjalne nie uczęszczałem, bo jednak sporo kosztowały, a myśmy mieli bardzo ciężkie warunki.

  • Czym zajmowali się pana rodzice?

Ojciec [Bogdan Nowakowski] był artystą - malarzem, nawet dość znanym – ilustratorem książek, grafikiem, plakacistą. Ale w czasie wojny oczywiście było bardzo ciężko z powodu ograniczenia wydawnictw. Właściwie to wychodziły tylko jakieś pisma pornograficzne i [propagandowe] szmatławce. Czasem wydawali jakieś książki, ale [rzadko i w] bardzo małych [nakładach], tak że nie było właściwie co ilustrować i [utrzymywaliśmy się] głównie z [obrazków] życia pod okupacją [,z takich scenek rodzajowych, rysowanych przez ojca], Oczywiście nie miały one sensu politycznego, bo by go od razu wtedy aresztowano, gdyż to się rozchodziło [między wieloma ludźmi],Sprzedawaliśmy takie różne scenki rodzajowe, z których wynikało, że warunki życia [w Warszawie] są bardzo ciężkie i nienormalne. [Ojciec] te scenki malował, jakoś je powielał, ja mu w tym pomagałem, zaciągałem kolorem [odpowiednie]miejsca, a on to potem wykańczał i z tego głównie żyliśmy. Czasem jacyś bogatsi ludzie zamawiali u niego portrety i jakieś inne [obrazki], ale w każdym razie było ciężko.
Matka [chciała zostać] prawniczką, ale nie ukończyła studiów i już przed [I] wojną [światową] , jeśli w ogóle[była zatrudniona], to jako nauczycielka dzieci w zamożnych domach, głównie u łódzkich fabrykantów. Potem, przed [II] wojną [światową], żeby pomóc ojcu (bo on jednak nigdy dużo nie zarabiał, jakoś nie miał talentu do robienia forsy, tak jak teraz różnie bywa z tymi talentami), założyła pracownię krawiecką. Trochę się na [szyciu] znała i jakoś się douczyła. Potem jak przyszła okupacja, to też pomagała, dorabiając tym krawiectwem. Ale mieliśmy dosyć ciężko, bo ceny były wtedy potwornie, no zupełnie niemożliwe do przeżycia. Na przykład taki konduktor dostawał dwieście złotych pensji, a bywało, że kilo chleba (na czarnym rynku oczywiście) kosztowało dwadzieścia złotych, no przeważnie taniej, ale bywały takie trudne momenty.
Dostawaliśmy oczywiście przydziały kartkowe po tańszych cenach, ale one były bardzo głodowe, tak że większość ludzi przede wszystkim nie dojadała. To było charakterystyczne dla niemieckiej okupacji. [Niemcy] nie dopuszczali żywności do miasta, [ich żandarmi] chodzili po pociągach i odbierali ludziom towary, przewożone tam na handel. Więc szmugler nie dość, że musiał zarobić, to jeszcze odbić sobie na tym, co stracił, bo często zdarzało się, że odbierali mu cały towar, albo część. [Szmuglerzy] kupowali u chłopów, którzy też byli obdzierani, bo oczywiście musieli składać kontyngenty Niemcom, ale coś tam jeszcze mieli do sprzedania.
Te straszne sceny na dworcach, ludzie uciekali. [Niemcy] strzelali do nich! Tak zabili mojego kolegę, [wybitnie] zdolnego chłopca, który, żeby pomagać rodzinie, [opuścił] szkołę i zajął się szmuglem. Kiedyś na dworcu krzyknęli do niego: Halt! On się nie zatrzymał, uciekał i zastrzelili go. Wtedy zginęło masę ludzi,[w tym wielu] wartościowych.

  • Czy należał pan do którejś z organizacji konspiracyjnych?

Tak. W [lutym] 1942 roku zostałem wciągnięty najpierw do młodzieżowej organizacji PET, ( [skrót od] „Przyszłość” ), [istniejącej] jeszcze pod zaborami. Rodzina Huskowskich, moi sąsiedzi, dwóch [braci] (matka dentystka, ojciec już nie żył) to byli bardzo inteligentni, [energiczni] i ofiarni chłopcy, którzy od samego początku zaczęli organizować konspirację. Stanisław Huskowski, który był już przyjacielem mojej siostry, właściwie narzeczonym niemal (potem zginął niestety po [pewnej] akcji), wciągnął mnie przy okazji do konspiracji. Mieliśmy [u niego tajne] zebrania, była praca samokształceniowa, referaty na rozmaite tematy społeczne, polityczne. [Uprawialiśmy tzw.] mały sabotaż, czyli akcję „Wawer”, [nazwaną tak] dlatego, że pierwszą wielką zbrodnią niemiecką [na terenie]Warszawy było wymordowanie [107 mieszkańców] Wawra. W związku z tym,[pojawiły się] na murach napisy „Wawer pomścimy”, które podtrzymywały na duchu. Widać było przynajmniej, że istnieje jakiś opór, [kiedy wykonywało się] różne napisy, znaki i rysunki na murach, roznosiło ulotki itp.
[Brałem udział w] akcji rzekomego dodatku nadzwyczajnego „Nowego Kuriera Warszawskiego”, gadzinówki, wydawanej przez Niemców po polsku, jakoby Hiszpania przystąpiła do wojny po stronie Niemiec. To było tak [napisane], że najpierw [sprawiło wrażenie], jakby Hiszpania rzeczywiście przystąpiła do wojny, a potem jak człowiek stopniowo to [wgłębiał się w tekst], to [pojawiły się]tam różne antyniemieckie deklaracje, przemówienia[naszych przywódców] i [prawdziwe informacje Polski Podziemnej], Bardzo ciekawe, [i z moim udziałem, było] podłączanie się do szczekaczek [tj. głośników], przez które Niemcy nadawali wiadomości na ulicach. Włączano się jakoś do ich linii i z [zajętego mieszkania] nadawano [własną] audycję, która rozpoczynała się na przykład „Mazurkiem Dąbrowskiego”, „Marszem Generalskim” [lub „Marszem Lotnika”], a zwierała wiadomości podtrzymujące ludzi na duchu.
[Uczestniczyłem w] takiej akcji na rynku Starego Miasta to [i widziałem], jak ludzie wtedy szaleli z radości, usłyszawszy [audycję Polski Podziemnej], Poza tym [urządzaliśmy] akcje przeciwko folksdojczom. Podrzucało się na przykład różne ulotki przed drzwi, opryskiwało się kwasem solnym ich albo nawet Niemców mundurowych. To był ten mały sabotaż. A potem przyszło szkolenie w dywersji, więc zaznajamianie się z materiałami wybuchowymi itp., [odkąd] organizacja PET przystąpiła do „Grup Szturmowych” „Szarych Szeregów” [przeformowanych następnie w batalion „Zośka” AK], [z czasem] jeszcze bardziej rozwinęła się nauka dywersji i rozpoczęły się akcje dywersyjne. Niestety tak się złożyło, że nie wziąłem udziału w żadnej takiej akcji, lecz tylko w jej przygotowaniu, osłonie, lub zabezpieczaniu. Oczywiście za dużo tych akcji nie można było robić, dlatego że [powodowały one] odwet ze strony Niemców, [którzy mordowali wielu niewinnych ludzi], Jednak, robiło się co się dało, różne były inteligentne pomysły pod tym względem. [Naszemu oddziałowi] chodziło przede wszystkim o oswobadzanie więźniów z pociągów albo z ciężarówek, wysadzanie pociągów z żołnierzami niemieckimi jadącymi na Wschód, na front.
  • Pamięta pan jakichś swoich przyjaciół z czasów okupacji?

To właśnie byli ci z konspiracji. W zasadzie tak.

  • Oprócz tego, że się z nimi pracowało, byli też przyjaciółmi?

Tak. [Panowała] bardzo koleżeńska atmosfera. Wszyscy przecież ochotniczo to robiliśmy. Niby była dyscyplina wojskowa, ale to wszystko się odbywało w bardzo przyjacielskiej atmosferze. Oczywiście pewna [karność] musiała [obowiązywać], Jeżeli ktoś się spóźniał na przykład, to zostawał obsztorcowany. Czasem przechodzili wizytatorzy i sprawdzali naszą wiedzę.

  • Pamięta pan te kilka dni przed wybuchem Powstania?

Tak, tak. Już tydzień przed wybuchem Powstania był odwrót Niemców przez Warszawę. Oni już [znajdowali się] w [opłakanym] stanie, w zupełnym bałaganie, było widać, jak ich rozbitki uciekają na wozach ciągnionych przez jakieś wychudłe szkapy, dziadostwo zupełne. O ile oni [idąc] w [odwrotną] stronę, imponowali wyglądem i uzbrojeniem, to wracali tak, że aż serce rosło, jak się widziało [ich upadek]. Jednak my wiedzieliśmy, że oni są jeszcze bardzo silni. Ja nawet kilka dni przed wybuchem Powstania odbyłem wycieczkę za Warszawę, za Pragę, do Czarnej Strugi, ale jak [tam przyjechałem], to już był ostrzał ze strony Sowietów. Oni ostrzelali tę stację kolejową tak, że nie było [czym przyjechać z powrotem] do Warszawy. Wszyscy uciekli [z pociągu] i trzeba było wracać pieszo. Jak wracaliśmy na piechotę do Warszawy, to naprzeciwko nas wyszli uzbrojeni Niemcy, którzy wyglądali groźnie, to było chyba SS. Zamaskowani [gałązkami na hełmach], szli po dwóch stronach drogi z karabinami gotowymi do strzału. Jakoś do Warszawy się dotarło. Już [czuć było], że podchodzą bolszewicy, słychać było strzały, kanonadę...

  • To dawało jakąś nadzieję?

Tak. My z jednej strony cieszyliśmy się, że kończy się ta straszna okupacja niemiecka, a pod sam koniec – a właściwie może nawet nie pod sam koniec, ale parę miesięcy wcześniej – ona była najgorsza, bo [stosowano] masowe rozstrzeliwania. [Niemcy] ciągle brali zakładników [i rozwieszali afisze], że jeżeli się nie powtórzą akty sabotażu, to [ci zatrzymani] są przewidziani do ułaskawienia, ale potem [pojawiły się obwieszczenia, że zakładnicy] zostali rozstrzelani. Rozstrzeliwano ich na ulicach. Teraz są w tych miejscach pamiątkowe [tablice]. To było straszne, bo [okupanci] rozstrzeliwali setki ludzi, przedtem jeszcze krew z nich wyciągali, [wyprawiali] straszne rzeczy, ale to się skończyło po akcji przeciw Kutscherze. Znałem [żołnierzy „Pegaza” którzy] dokonali [zamachu] na [Franza] Kutscherę. Znałem Bronka Pietraszewicza „Lota”, który był dowódcą tej akcji, bardzo sympatyczny chłopak. On wtedy został [ciężko] ranny i [zmarł]. Stasio Huskowski też brał udział w[tym zamachu], ale [poległ] później, po innej akcji [„Pegaza”] (w trakcie obławy ze strony Niemców Chociaż Niemcy [po zamachu na Kutscherę] rozstrzelali dwustu zakładników, co było straszną zemstą, to jednak zaprzestali masowych [publicznych] rozstrzeliwań, niemniej ciągle [ukradkiem odbywały się egzekucje] w ruinach getta.
Oczywiście byliśmy zadowoleni, że kończy się ta straszna okupacja niemiecka. Że [Niemcy] przegrywają, to było wtedy widać jak na dłoni. Już wylądowali alianci na Zachodzie i posuwali się, już zajmowali Francję. Ale z drugiej strony [obawialiśmy] się Sowietów. Wiedzieliśmy, że szykuje się nowa okupacja, też straszna, dlatego że już[docierało do nas], że AK jest rozbrajane, aresztowane, wywożone, zwłaszcza oficerowie są maltretowani, że wyłapywani są wszyscy ludzie[uznani za] niebezpiecznych dla nich. Nie wiadomo było, czy się cieszyć[z zamiany okupacji], ale raczej cieszyliśmy się. Jednak mimo wszystko jakaś tam nadzieja[tkwiła w nas]. Właściwie to żyliśmy chciejstwem, [po angielsku wishful thinking, dosłownie „myślenie życzeniowe”] Tego, że zostaniemy zajęci przez Sowietów i skomunizowani, zsowietyzowani, że nasza Armia Krajowa [i Polskie Państwo Podziemne] zostaną zniszczone po prostu nie przyjmowaliśmy do wiadomości, to było dla nas coś[niepojętego]. Ciągle jednak liczyliśmy, że [nasi] alianci zachodni wstawią się za nami, że może jednak ich wojna z Sowietami wybuchnie, ciągle jakieś takie nadzieje [żywiliśmy], więc [myśleliśmy, że] z dwojga złego lepiej, jak ci Sowieci do nas przyjdą.

  • Gdzie zastał pana wybuch Powstania?

Akurat jak wybuchło Powstanie, pełniłem dyżur na [kolonii działkowej], Uprawiałem taką [ogródek warzywny na działce] i akurat przez ten dzień i przez noc pełniłem dyżur, dlatego nie stawiłem się (bo gdyby nie to, to bym się prawdopodobnie stawił) na Woli, gdzie Batalion „Zośka” miał punkt zborny. Przyszedł do mnie nawet dowódca kompanii, „Andrzej Blondyn”, zawiadomił, gdzie się należy stawić, ale mnie o tym nie doniesiono na działkę, więc tam zostałem. Następnego dnia zszedłem, jak już Żoliborz był odcięty od Warszawy, [bo w tej dzielnicy] walki zaczęły się wcześniej, dlatego że Niemcy natrafili na oddział przenoszący broń.
[Odnalazłem] naszą [drużynę] „zośkowców”, i dowódcę [plutonu] – Tadzia Huskowskiego. Z nimi było tak, że pojechali na Bielany po broń, bo tam [znajdował się nasz] magazyn broni. Zanim oni ten magazyn opróżnili – a to nie była łatwa sprawa, bo wszystko [zostało] dobrze schowane – to już Żoliborz był odcięty i nie sposób było [wydostać się zeń] z bronią. Niemcy początkowo nawet przepuszczali przez wiadukt ludzi, ale idących z podniesionymi rękoma. [W pierwszym dniu Powstania] Niemcy zaatakowali Żoliborz, była walka z ich czołgami, no ale potem wycofali się. Następnie przez długi czas nie byliśmy tak gwałtownie atakowani przez nich, tylko stale ostrzeliwani, bombardowani z samolotów i zapuszczały się [ku nam] patrole niemieckie, z którymi staczaliśmy potyczki. [Nasz pluton 226] stacjonował od strony Marymontu w budynku straży ogniowej, na przeciw hali targowej Jak tam Niemcy podjeżdżali, to strzelało się do nich. Kiedy zapuszczali się głębiej w ulicę Słowackiego, to atakowaliśmy ich patrole. Był to taki romantyczny okres, że tak powiem. Potem opanowaliśmy teren fabryki „Opla”, ośrodek zdrowia koło niej położony, tę halę targową też i stacjonowaliśmy w pobliżu fabryki „Opla”.

  • Walczył pan w pierwszej linii?

Tak. Tylko muszę przyznać, że to nie były tak ciężkie walki jak na Starym Mieście. [Podczas gdy ono] było stale atakowane, nas tylko ciągle ostrzeliwali z dział, bombardowali, tak że w każdej chwili można było zginąć przypadkowo od jakiegoś pocisku. Wstrzeliwali się w nas, że tak powiem strzelcy wyborowi,, ale to był okres potyczek i nękania. Dopiero w nocy z 21 na 22 sierpnia przypuściliśmy atak na Dworzec Gdański, w celu połączenia się ze [Starym Miastem], bo do nas zachodziły oddziały z „Kampinosu” trochę lepiej uzbrojone i chciały właśnie przedostać się na [Starówkę], żeby pomóc [jej obrońcom]. Niestety, [nasze natarcie] zostało bardzo krwawo odparte. [Właściwie od początku] było beznadziejne, gdyż nie mieliśmy żadnej broni ciężkiej.

  • Pamięta pan, jaką miał pan broń?

Miałem początkowo tylko pistolet, a potem karabin Mauser. W czasie ataku na Dworzec Gdański niosłem jeszcze butelki zapalające, miałem podpalić baraki. Cud, że mnie nie trafił w te butelki, bo bym momentalnie spłonął.
[Natarcie rozpoczęło się wyjściem] z willi naprzeciw ogródków działkowych, które ciągnęły się wzdłuż torów kolejowych. Była noc, a Niemcy co pewien czas [ze strachu] wypuszczali rakiety oświetlające teren. Jak rakieta zaświeciła, to padaliśmy, a jak gasła, to biegliśmy. Już żeśmy blisko [nich] podbiegli, kiedy oni nas spostrzegli i wtedy zaczęło się[prawdziwe] piekło, [nie do opisania] wręcz. Nad nami wytworzył się [taki niski pułap] ognia, że nie można było się oderwać od ziemi, bo od razu człowiek [padał] zabity albo ranny. Wtedy jeden mój dobry kolega, [Andrzej Dażwański], zginął (widziałem to), a ja zostałem ranny. Leżałem na brzuchu i kula mi przeszła po ręce, wyżłobiła rowek w niej. Nie sposób było dalej się posunąć. Nad ranem wycofaliśmy się stamtąd i tak to się skończyło.
Z drugiej strony „Zośka” przypuściła atak, ale dopiero [po kilku godzinach]. To nie zostało jakoś zsynchronizowane, bo wtedy jeszcze nie było telefonów komórkowych, no i niestety Niemcy odparli atak najpierw z naszej strony, potem od strony Starówki, zadając [dotkliwe] straty „Zośce”. To był dla nas właściwie taki duży chrzest bojowy.

  • Co pan zrobił z tą raną?

Nie mogłem sprawnie działać i na dwa tygodnie dali mi urlop domowy, więc poszedłem po prostu do [mieszkania], do rodziców. Stamtąd chodziłem na opatrunki do szpitala. Raz jestem w mieszkaniu i nagle słyszę hałas „szafy”, takiego ciężkiego moździerza. Jak [ten miotacz min] wystrzeliwał, to był taki odgłos jakby przesuwano ciężką szafę. Dotychczas wszystkie jego pociski leciały na Starówkę, [siejąc tam spustoszenie]. Słyszę właśnie to przesuwanie „szafy”, no i za chwilę wali się na mnie sufit. Pierwsza seria poszła akurat w nasz dom, tak że nam wtedy zniszczyło mieszkanie, zawaliło sufit, ale jakoś ocaleliśmy.
Potem [przyszło] jeszcze bombardowanie lotnicze, nadleciały samoloty – „sztukasy” i zbombardowały dom, ale niezbyt celnie rzucały bomby i niemal wszystkie one poleciały albo na dziedziniec wewnętrzny [bloku], albo na zewnętrzny plac Tucholski, gdzie teraz stoi kamień ku czci „Żniwiarza”. Tylko jedna bomba trafiła w stróżówkę, zabiła naszego dozorcę. Potem wróciłem z powrotem do oddziału i dalej wojowałem. Wtedy już był wrzesień, no i tak ciągle byliśmy ostrzeliwani, nękani, atakowani patrolami. Niemcy zajęli w pewnym momencie część [Dolnego] Żoliborza, przyległą do Marymontu. [Tam stały] takie małe domeczki, których trudno było w ogóle bronić. [Kiedy je] zajęli, [okrutnie] wymordowali tamtejszą ludność.
  • Jak zapamiętał pan żołnierzy niemieckich spotkanych w walce albo wziętych do niewoli?

Przez całe Powstanie niemalże nie widziałem tych żołnierzy, dlatego że oni nas tylko ostrzeliwali z daleka. Widziało się tylko tych, co wtargnęli jako [piesze] patrole albo samochodem.
Raz [nastąpiło] takie fenomenalne wydarzenie, że zajechała ciężarówka przed [budynek] straży ogniowej, jak strzeliliśmy do niej, to wyskoczyli [z niej] Niemcy, uciekli i zostawili ją. [Odbyła] się najpierw narada: brać tę ciężarówkę, czy nie brać, bo niektórzy [obawiali się], że może to jest pułapka, dlatego że [Niemcy] na Starym Mieście zrobili [podobną zasadzkę]. Zostawili czołg [przed naszą barykadą], wprowadzono go[na nasz teren] i on wybuchł [czyniąc spustoszenie], Ale w końcu dwóch śmiałków się zdecydowało: wskoczyli do tej ciężarówki i zobaczyli, że stoją w niej tylko jakieś skrzynie, więc wjechali przez bramę na nasz teren. Patrzymy, a to jest [pojazd] pełen granatów. Po prostu nam podarowali ciężarówkę pełną takich małych granatów zwanych jajkami, które bardzo nam się przydały. Oczywiście rozdaliśmy je wszystkim[naszym] żołnierzom. Ale to był taki [szczęśliwy traf].
Strzelało się do Niemców, staczając walki z małymi oddziałami. Widziało się najpierw idących, potem już tylko trupy. Jeńców też widziałem, bo [nasz pluton wziął] kilku do niewoli. Jeden z nich zaczął od razu krzyczeć: „Ja jestem Austriak, wiedeńczyk, przeciwnik hitlerowców!”. Dali go nawet do [pracy w] kuchni [naszej żandarmerii], Niemcy byli bardzo chytrzy, więc jak ich brano do niewoli, to zaraz krzyczeli, że są przeciw hitlerowcom, żeby ich tylko nie zabijać. Tak stopniowo dozbrajaliśmy się w broń [zdobytą] na Niemcach, mimo że na początku byliśmy uzbrojeni bardzo marnie, nie wszyscy mieli nawet karabiny czy choćby pistolety. Byli tacy, co w ogóle [nie posiadali żadnej broni] albo tylko po granacie.

  • A jak było z umundurowaniem?

[Początkowo] nie było go [i chodziliśmy] w cywilnych ubraniach, [tylko nieliczni mieli przedwojenne mundury wojskowe, dopiero potem] stopniowo niektórzy zaopatrzyli się w panterki niemieckie, też zdobyczne. Ja byłem w cywilnym ubraniu do końca. Hełmy mieliśmy też zdobyczne albo straży ogniowej. Ja na przykład nosiłem hełm strażacki.

  • Jak ludność cywilna reagowała na Powstańców?

Trzeba przyznać, że bardzo życzliwie, oczywiście w miarę możliwości, bo ona była też w [bardzo] ciężkim położeniu. Kto miał jakieś zapasy, [temu wiodło się nieźle], ale wielu nie miało żadnych [i cierpiało nędzę], Pod sam koniec okupacji poprawiło się troszkę z żywnością, ale [nadal panowała] bieda, więc większość nie [porobiła] zapasów [i podczas Powstania musiała] jakoś kombinować: na działki chodzić na przykład, czasem zbierać pod obstrzałem. [W większości cywile] byli nam przyjaźni, nawet dostarczali nam żywność i kwatery, ale zdarzało się, że niektórzy pomstowali, mówili: „Ja bym tych, co wywołali to Powstanie, ze skóry obdarł!”. Widzieli, jak płonie Warszawa, i [rozpaczali] : „Z nami będzie to samo. Po co oni to Powstanie wywołali?”. Kwestia, czy należało Powstanie zrobić, czy nie, to ciągle się powtarza.

  • Jak wyglądało życie codzienne w powstańczej Warszawie?

Byliśmy w wojsku [i nie zawsze orientowaliśmy się], jak żyła ludność cywilna. Jakoś sobie radzili, dzielili się żywnością, chodzili zbierać na działki. Na przykład moi rodzice jakoś też sobie dawali radę, a potem jak nasze mieszkanie zostało zniszczone, to się przenieśli do willi znajomych. Też jakoś z działki coś przynosili, radzili sobie. Ciężko było, oczywiście że ciężko. Było dużo bezdomnych, którzy mieszkali w fortach, w tych kazamatach w parku Żeromskiego. [Otwarto] bramy [tych kazamatów] i w takich pomieszczeniach [uciekinierzy] mieszkali, gotowali sobie na jakichś kuchenkach. Jak chodziłem na opatrunki na ulicę Czarneckiego po zranieniu, to widziałem, w jakich ciężkich warunkach niektórzy tam żyją. Wiele domów zostało zniszczonych, bo ciągle pociski albo bomby trafiały w nie, więc ciężko [żyło się] ludności. Ale Żoliborz, przyznaję, nie miał jeszcze tak [fatalnie] jak Starówka, [ale mniej więcej] tak jak Śródmieście.

  • Czy z tych ciężkich chwil ma pan jakieś dobre wspomnienia?

Naturalnie. Mam dobre wspomnienia, dlatego że my ze sobą żyliśmy w bardzo dużej przyjaźni. Całe Zgrupowanie „Żniwiarz”, do którego dołączyliśmy, było bardzo zgrane, bardzo życzliwe względem siebie. [Także w okresach] spoczynku, kiedy nas luzowali z frontu, że tak powiem… Mieszkaliśmy na III kolonii WSM (Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej), gdzie nawet urządzano przedstawienia teatralne, z deklamacjami i śpiewami. Mieliśmy taką swoją pieśń zgrupowania [na melodię „Serca w plecaku”], którą często śpiewaliśmy, i nią dodawaliśmy sobie ducha.
Pamiętam na przykład moment, było to 18 września, kiedy nadleciały samoloty i Amerykanie dokonali pierwszego wielkiego zrzutu. My wtenczas [służyliśmy] na froncie i cała nasza drużyna siedziała z karabinami w [okopie] zabezpieczonym jakimiś workami, [stał] tam nawet ręczny karabin maszynowy. Raptem słyszymy [warkot] samolotów, [cała masa ich] leci i coś zrzucają. W pierwszej chwili niektórzy pomyśleli, że to jest desant, zaczęli krzyczeć, wiwatować: „Desant zrzucają! Desant zrzucają!”. Potem widzimy, że to wszystko leci na tereny opanowane przez Niemców, co było [dla nas żałosne]. To nie był oczywiście żaden desant, tylko zrzut kontenerów na spadochronach, który poleciał gdzieś tam w stronę Bielan. Wiatr wszystko zniósł… To, co na Żoliborz zrzucili, wszystko poleciało do Niemców, trochę tylko spadło na Śródmieście, też niewiele. Tak więc kiedy wreszcie Amerykanie przylecieli, bo [w końcu] Stalin pozwolił im na lądowanie na swoich terenach, to był 12 września, zrobili ten zrzut, który na duchu nas podtrzymał, ale niewiele z niego mieliśmy.

  • Jakie jest pana najgorsze wspomnienie, które chciałby pan wymazać z pamięci?

Najgorsze wspomnienie... niech się zastanowię. Nawet nie w czasie tego natarcia na Dworzec Gdański, choć to było bardzo przykre, [że znajdowaliśmy się] już blisko [celu], ale nie można się było w ogóle poderwać, bo strzelali pociskami świetlnymi, tak że widać było taki [niski pułap ognia] nad sobą utworzony z nich, [w dodatku] obok [gęsto] wybuchały pociski granatników. To był bardzo przykry moment, kiedy zobaczyłem, że obok leży zabity mój dobry kolega, który wyglądał tak jakby spał i strużka krwi ciekła mu po szyi. [W następnym] momencie dostałem [postrzał], ale wtedy [znajdowałem się w stanie takiego napięcia], że nawet nie bardzo ból poczułem, tylko jakby oparzenie. [Pocisk] świecący i gorący przeszedł tylko przez mięsień, gdyby w kość trafił, to pewno byłoby gorzej, ale wtedy też [ponoć] nie czuje się wielkiego bólu [jak twierdzili inni], którzy byli ranni w kość. Ale nawet moment zranienia nie był najprzykrzejszy [ze względu na stan napięcia i oszołomienia] w czasie walki.
Dla mnie najgorszym [przeżyciem był] nalot [„sztukasów”] na nasz dom, kiedy [przebywałem tam]na urlopie. [Kiedy] zeszliśmy do piwnicy i [samoloty] nas bombardowały, [czuliśmy] strach, że może nas zasypią, że zostaniemy [żywcem] zamurowani. [Kiedy] zrzucili bombę [wydawało się wprost] niewiarygodne, jak ta podłoga [z cegieł] dosłownie falowała. To był chyba najprzykrzejszy moment, przeżywanie tego bombardowania.

  • A jak pan pamięta te kilka dni przed upadkiem Powstania?

Te kilka dni też były bardzo przykre, [ponieważ] nie wiedzieliśmy o tym, że już jesteśmy uznani za kombatantów, że Niemcy nas biorą do niewoli i że oszczędzają ludność cywilną. Myśleliśmy, że wszyscy zostaną wymordowani i wojsko, i ludność cywilna – takie było widmo zagłady przed nami. Otworzyła się więc przed nami perspektywa, żeby walczyć do ostatka, sprzedać drogo życie i zginąć. To był ten końcowy atak na nas przepuszczony w przedostatni i ostatni dzień.
29 września [Niemcy] przypuścili gwałtowny szturm na [Żoliborz] ze wszystkich stron. Kiedy ja wtedy pełniłem czujkę w hali targowej, rozpoczęło się istne piekło, dlatego że oni strzelali płaskim torem i zdawało się, że te pociski lecą tuż nad głową. [Poprzez] wykopany rów, łączący naszą bazę z halą targową, wycofaliśmy się z niej, podczas gdy inni wycofali się z fabryki „Opla”, bo już ją Niemcy ze wszystkich stron [szturmowali]. [Odskoczyliśmy] do [dwu] budynków położonych zaraz obok [przy ulicy] Słowackiego, do spółdzielni „Zgoda” i [„Zimowe Leże”] i tam się obrona nasza trochę wzmocniła, bo mieliśmy dobre pole obstrzału i waliliśmy [z okien w] Niemców. Wtedy sobie użyłem wreszcie, bo [dotychczas] Niemców prawie nie było widać, a [podczas szturmu stali się] wreszcie doskonale widoczni, ich czołgi podjeżdżały, a oni biegali za i między nimi, do nich ciągle strzelało, więc ponieśli wtedy ogromne ofiary, za co nas potem przeklinali. Pamiętam, że jak poszliśmy do niewoli, to [żalili się nam], że [przez nas ponieśli], ileś tam tysięcy [strat, chociaż osłaniali nas przed bolszewikami], [Dość] długo się w tych budynkach broniliśmy, ale oni w końcu podjechali czołgami i zaczęli [strzelać]w okna piwniczne, [przez co budynki zaczęły się zawalać] i trzeba było je w końcu opuścić. Jeszcze wtedy, pamiętam, powiedziałem do [jednego z] dowódców: „Po co my się wycofujemy? Przecież wszędzie będzie tak. Nigdzie nie będzie lepiej”. A on odpowiedział: „To ty nie wiesz? Przecież mamy się przedostać przez Wisłę na druga stronę”. [Sowieci jakoby] obiecali nam podesłać [pontony] i przewieźć nas na drugą stronę Wisły, [w miejscu, gdzie] „berlingowcy” utworzyli przyczółek [na Kępie Potockiej]. Ale to tak wcale różowo nie [wyglądało]. Okazało się potem, że nie ma żadnego przyczółku, żadnych łodzi podesłanych, a my jesteśmy zupełnie okrążeni.
W końcu wycofaliśmy się do płonącego budynku przy ulicy Mickiewicza 34, który nazywał się Szklanym Domem. Niedaleko [niego] mieszkałem (przy ul. Mickiewicza 30). Tam [dowódca „Żniwiarza” kapitan „Szeliga”] zawiadomił nas, że się poddajemy, [mówiąc]: „Kochani żołnierze! Jesteśmy jednostką, która najdłużej walczyła”. Rzeczywiście tak było, dlatego że Śródmieście już wcześniej zawarło zawieszenie broni, [podczas gdy] my jeszcze walczyliśmy i właśnie parlamentariusze od głównego dowództwa [AK] na Śródmieściu, przedostali się od Niemców na naszą stronę. Potem [jednego z nich, Jerzego Ścibora], spotkałem w Niemczech i opowiadał mi, jakim było bardzo trudno przedostać się na naszą stronę od Niemców, z którymi pertraktowali, bo my piekielnie do nich strzelaliśmy. Ale jakoś w końcu pomachali białymi płachtami, [przedarli] się i zawiadomili, że są rozmowy kapitulacyjne i należy się poddać.

  • Czy wyszedł pan z Warszawy jako Powstaniec i trafił pan do Pruszkowa?

Tak. My tak od razu z walki poszliśmy do niewoli. Śródmieście miało te parę dni odpoczynku, bo tam [zawarto] zawieszenie broni i [jego załoga] przyszykowała się do pójścia do niewoli, natomiast my poszliśmy do niej [bezpośrednio] z walki. Jak wychodziliśmy, to [Niemcy] na nas wyskoczyli jak te wilki, w dwuszeregach pochyleni tak doskakiwali do nas, jakby się bali, że my zaczniemy jeszcze do nich strzelać. W takich wilczych susach biegli do [ku nam]. Niektórzy [z nas] swoją broń [przedtem] gdzieś tam pochowali albo [zniszczyli]. Coś tam [jednak należało] zdawać, bo taka była umowa kapitulacyjna, więc się wrzucało broń do jakichś koszów. Potem się pomaszerowało najpierw do Pionierparku, na Powązkach do takiej hali, gdzie trzeba było przenocować na betonie i stamtąd zaprowadzili nas do Pruszkowa. W Pruszkowie też się pomieszkało parę dni, też spało się na betonie w takiej ogromnej hali, coś tam ledwie dali do zjedzenia.
  • Dalej pojechał pan do obozu i do Niemiec?

Tak, do Niemiec. Ostatecznie można było uciec, ale my jednak nie uciekaliśmy, [bo jako jeńcom nie groziło nam rozstrzelanie, ani obóz koncentracyjny]

  • Do końca wojny był pan w obozie?

Tak Nas z tego obozu w Pruszkowie zapakowali do pociągu i zawieźli do Niemiec. Jechaliśmy wagonami towarowymi, ale wiara nie traciła nigdy humoru, nawet w bardzo ciężkich warunkach, chociaż byli [wśród nas] chorzy. Jeden na przykład dostał strasznego rozwolnienia, a nie [miał] się tam właściwie gdzie załatwiać, więc trzeba było wyłamać deskę w podłodze, załatwiać się w tę dziurę. Był jeden taki szalenie fajny chłopak, [Artur Chwalibogowski „Sowa”], wesoły przez cały czas, który powiadał: „Teraz to nam te Niemki pokażą, jak będziemy w Niemczech, bo zabijaliśmy ich samców ukochanych”. Niestety nie żyje już. Taki był fajny, ale [przed kilku laty raptem]umarł na wylew.
Przyjechaliśmy aż za Berlin do Saksonii Pruskiej, Provinz Sachsen, która teraz nazywa się Sachsen-Anhalt, w okolice Magdeburga, do obozu[stalagu] Altengrabow. Było tam bardzo [ciężko], dlatego że kiedy nas przywieźli i rozładowali z tych wagonów, postawili tylko namioty na gołej ziemi i proszę bardzo sobie nocować. To było okropne, bo my przeważnie nie mieliśmy nawet płaszczy, a już [nastał] początek października i zimno. W dzień to jeszcze nie tak strasznie, trochę słońca, ale noce były zimne i tak na gołej ziemi w samym ubranku spać, jeszcze o głodzie, bo co oni dawali do jedzenia to prawie nic. I tak się żyło [ponad] tydzień, po prostu zamarzało się nocą, [a w dzień trochę odtajało], Aż wreszcie nas zagnali do kąpieli, która też była „cudowna”, bo cały czas leciała woda albo za gorąca, albo za zimna, a wszystkie ubrania kazali zdjąć [i po odwszeniu], zwalili na jedną kupę, [potem nas] wygonili nagich i mokrych na dwór i trzeba było je zdobywać po prostu – kto pierwszy, ten lepszy – wyciągać te różne kalesony, koszule itp. Potem nas przebrali już w mundury obozowe, serbskie ciemnozielone i zawieźli na Arbeitskommando do cukrowni [w Gröningen], Zamieszkaliśmy w barakach, w których noclegi były znośne, bo przynajmniej na siennikach słomianych, w izbach. Tylko że zaraz pojawiły się wszy, których nie sposób było wytępić, bo wchodziły w posłanie. [Wybiło] się je na ubraniu, to [pozostawały] w [łóżku], Ja, jako ranny, pracowałem wewnątrz [cukrowni], w tak zwanym Zuckerboden, a ci [dorośli], co nie byli ranni, mieli gorzej, bo pracowali [w „Roh fabric”] na dziedzińcu, na chłodzie. Pracowałem w Sackstation gdzie worki po cukrze się wytrząsało i prało. Jedzenie było [bardzo] marne, ale można było przynajmniej podłasować trochę cukru.

  • Czy po wyzwoleniu obozu wrócił pan do Polski, do Warszawy?

Nie tak od razu. Jak ta kampania cukrownicza skończyła się gdzieś pod koniec grudnia, to nam dali robotęna dworze, w mieście, przy jakichś wykopkach. Tam pracowało się na mrozie, było bardzo marnie, bo odziani byliśmy [dość] cienko. Potem nas zawieźli do Bawarii do innego obozu – [stalagu] Moosburg. Tam już nie pracowaliśmy, tylko byliśmy trzymani [w barakach,] też o głodzie [i z wszami].
Strasznie nam dokuczał głód, [dopóki] wreszcie w połowie marca nie zaczęły przychodzić paczki od Czerwonego Krzyża. Kiedy każdy dostawał imiennie paczkę, to już było całkiem znośnie, [chociaż wciąż dokuczały wszy], Gdzieś w połowie kwietnia zjawili się Amerykanie i nas oswobodzili. Oczywiście [zapanowała] wielka radość, bardzo przyjemny moment, chociaż [poprzedzony niebezpiecznym] dlatego że [ponoć] jakaś jednostka SS dostała rozkaz, żeby nas wystrzelać, ale [nie zdążyła go wykonać], Była strzelanina i potem wkroczenie Amerykanów. Wszystkie [grupy jeńców] od razu wywiesiły swoje flagi narodowe, przygotowały jakoś nawet te skomplikowane. My mieliśmy raczej proste biało-czerwone, a na przykład taka flaga brytyjska jest [dość złożona, a jednak] pojawiła się od razu. [Przedtem w obozie wielu jeńców sowieckich wstąpiło do] kolaboranckich oddziałów Własowa. Mówiliśmy: „Przecież wojna się kończy, czy wy zwariowaliście? Teraz iść do Niemców?”. [Odpowiadali]: „Skierujemy jeszcze przeciwko Niemcom broń w ostatniej chwili”. Oczywiście to nie było takie proste. [Amerykanie] ich potem wszystkich odesłali Sowietom, którzy rozstrzelali własowców, natomiast innych jeńców tylko wysłali do łagrów. [Po oswobodzeniu] zaprzyjaźniłem z [pewnym sympatycznym] Białorusinem z Mińska, który mi mówił: „Ja się boję wrócić [do swoich], bo [zaraz] mnie przepytają, jak ja się dostałem do niewoli...”.
Kiedy zostaliśmy wyzwoleni przez Amerykanów, oczywiście [zapanowała] wielka radość. Wjechali czołgami do obozu, wszystkim rączki podawali. Zaczęło się wtedy życie względnie dostatnie, oczywiście jedzenie znośne, tylko że mieszkało się nadal w tych barakach. [Wyzwoliciele] po kilku dniach przestali wypuszczać [mieszkańców] obozu, dlatego że niektórzy wychodzili i mścili się na Niemcach, rabowali ich, nawet mordowali, zwłaszcza b. jeńcy sowieccy za to, że byli trzymani w bardzo ciężkich głodowych warunkach, nie dostając żadnych paczek od Czerwonego Krzyża. Większość z nich umierała już na początku [niewoli] z głodu i zimna. Jednak Amerykanie nie mogli dopuścić do mordowania [ludności niemieckiej], więc obóz obstawili i nie wypuszczali zeń, ale my jakoś[wydostaliśmy] się. Oni byli tacy sympatyczni, coś im się do rączki wsadziło, wystarczyło, że kwiatek na przykład i wychodziło się, zwiedzać się miejscowość. Ten Moosburg, który był dosyć ładną miejscowością.
Potem [Amerykanie przewieźli] nas: z Moosburga do Bambergu, a z Bambergu do Langwasser pod Norymbergą. Zamieszkaliśmy w tym wielkim obozie pod Norymbergą, tam oczywiście się zorganizowaliśmy, przyszła komenda oficerska, jakieś tam musztry nawet zaczęli [urządzać], różne imprezy, ale zaraz [powstał] problem: wracać, czy nie wracać do kraju? Cały czas była ta zmora, co gorsze: Zostać [na obczyźnie] czy wracać do [ojczyzny], która jest pod okupacją bolszewicką? Stamtąd przyjeżdżali ludzie i przynosili bardzo smutne wieści, że AK jest wyłapywana, wywożona. Starsi więźniowie, „wrześniowcy”, (bo my oczywiście spotkaliśmy tam jeńców z kampanii wrześniowe) [chętniej] wracali, mniej się bali, natomiast my akowcy wahaliśmy się. W Langwasser mieszkaliśmy długo, utworzono [tam dla nas] formacje, przysposobienia i rozmieszczenia.
Trzymałem się w grupie „zośkowców”, którzy walczyli na Żoliborzu. Stamtąd pojechaliśmy do strefy brytyjskiej, do Brunszwiku, gdzie był ośrodek dla byłych polskich jeńców wojennych, oczywiście pod komendą oficerów i [tam pracowaliśmy w] wydziale kulturalno-oświatowym. Po pewnym czasie dowiedzieliśmy się, że[w dawnym Haren], blisko granicy holenderskiej, powstało polskie miasteczko w Niemczech pod nazwą Maczków, od [nazwiska] dowódcy dywizji [generała Stanisława] Maczka. Więc pojechaliśmy tam. Jeździło się albo pociągami przeważnie towarowymi na gapę, albo żołnierze brali nas do ciężarówek..
Przyjechaliśmy do Maczkowa, gdzie powstały polskie szkoły, podstawowa, gimnazjum, liceum. Ponieważ miałem już ukończony pierwszy rok szkoły zawodowej, która odpowiadała mniej więcej liceum, zdawałem egzamin do drugiej klasy licealnej. Zdałem jakoś i razem z kolegami weszliśmy do niej. Był to przyspieszony kurs, ale [prowadzony] przez bardzo dobrych profesorów, byłych jeńców wojennych, albo wywiezionych na roboty, lub do obozów koncentracyjnych. No i tam zrobiłem maturę.
Mając już [świadectwo dojrzałości], wróciłem do kraju. Przedtem skontaktowałem się z matką, która mieszkała razem z moją siostrą i dowiedziałem się, że matka potrzebuje pomocy, bo ojciec umarł. Zdecydowałem się jednak [na repatriację zwłaszcza ze względu na większe] możliwości kształcenia się [w ojczyźnie]. [Na wychodźstwie] miałem niby tę wolność, ale mogłem tam zostać [raczej tylko] jakimś posługaczem czy robotnikiem, więc po co to?

  • Ukrywał pan to, że był pan z AK?

Nie. Wróciłem [z Niemiec] i podałem się za byłego jeńca wojennego[co wówczas nie stwarzało już zagrożenia].Na samym początku to raczej Sowieci, NKWD wyłapywało akowców, a potem już nie było tak [niebezpiecznie], [Miejscowa władza komunistyczna deklarowała], że owszem żołnierze AK to bohaterowie, tylko ich dowództwo [podłe] zdradzieckie, okropne itd. [Czyniono] nawet pewne [przyjazne gesty], [ogłaszano] amnestie dla akowców, więc w 1946 roku nie było jeszcze tak źle. Nawet przecież sam adiutant „Bora” Komorowskiego – [Stanisław] Jankowski [„Agaton”] – wrócił do kraju i był jednym z naczelnych architektów odbudowy Warszawy, z samym Bierutem współpracował. [Ubowcy] wszystkich akowców [uwięzili], żeby potem w razie czego powiedzieć: „Aresztujemy tylko tych, którzy działają przeciwko nam, lojalnych nie”.

  • Spotkał się pan z represjami?

Jednak aresztowali też takich, którzy nie działali w żadnej konspiracji, to zależało [raczej] od przypadku. [Ubowcy] mieli wyznaczony kontyngent, ilu, gdzie i kiedy uwięzić.
Kiedy wróciłem do kraju, miewałem [różne, niemiłe] przypadki, bo chodziłem w angielskim mundurze, [owało mi ubrania] cywilnego, a nas po oswobodzeniu z niewoli przebrali w angielskie battle dressy. Miałem nawet prawdziwego orzełka z koroną na berecie, przez co kiedyś patrol [mnie] zaczepił i kazał orzełka zdjąć, co było bardzo przykre. Chodziliśmy [z napisami] Poland [na ramieniu], które kazali zdejmować: „To Polska! Po co pan to nosi?”.
Czasem zaczepiali mnie jacyś umundurowani UB-owcy, pytali, kiedy wróciłem [do kraju], ilu kolegów ze mną [przyjechało],ale ja tak wtedy rżnąłem przygłupa, jak to się mówi. Zawsze udawałem takiego jakiegoś głupkowatego, co nie wie, o co chodzi, ledwie co im odpowiadałem i jakoś się [wymykałem im],
Potem od razu, żeby uniknąć pójścia do wojska poszedłem na studia. Bo po jakie licho miałem do tego wojska „ludowego” wstępować, gdzie tak prześladowano [byłych] akowców? Działała tam Informacja Wojskowa i było bardzo [niebezpiecznie mieć akowską przeszłość], chociaż też różnie bywało, nie wszyscy [tacy zostali] aresztowani. Wróciwszy [do kraju, pojechałem] do Gdyni, bo tam zamieszkała moja rodzina, siostra wyszła tam za mąż i matka u nich [przebywała], [Wstąpiłem] najpierw na Uniwersytet [Mikołaja Kopernika] w Toruniu, jako najbliższy, a potem na następny rok przeniosłem się na Uniwersytet Poznański [obecnie Adama Mickiewicza], Matka miała znajomych w Poznaniu i tam się też ulokowała, [a ja chciałem być blisko niej] chociaż z nią już nie mieszkałem, bo ona też [znajdowała się] w ciężkiej sytuacji, wynajmowała mały pokoik, a ja się starałem o miejsce w domu akademickim. Nie tak łatwo było o to miejsce, bo trzeba było do czegoś należeć. Zapisałem się więc do Poznańskiego Oddziału Związku Bojowników o Wolność i Demokrację (ZBoWiD), [który wtedy nosił] bardzo długą nazwę : Związek Bojowników z Faszyzmem i Najazdem Hitlerowskim o Niepodległość i Demokrację. To mi pomogło otrzymać miejsce w domu akademickim w Poznaniu. Jednak poczynając od 1948 roku, robiło się coraz bardziej niebezpiecznie, akowcy byli wyłapywani, aresztowani, wiec nawet [ryzykowne stało się] przychodzenie do tego ówczesnego ZBoWiD-u, bo tam się kręciły jakieś podejrzane typy. Jeden się do mnie przyczepił, zaczął [dokuczliwie] wypytywać – co ja za jeden, a gdzie [przebywałem], a kogo znam itd., więc przestałem przychodzić na te [ich zebrania].

  • Czy pan po tylu latach uważa, że Powstanie miało sens?

Bardzo trudno odpowiedzieć, bo nie wiadomo jak by było, gdyby Powstanie nie wybuchło. To jest wielka zgadywanka, ale wszystko na to wskazuje, że mogło być jeszcze gorzej, [gdyby rozgrywały się zacięte] walki o Warszawę między Sowietami a Niemcami, a my bylibyśmy tylko bierną ludnością. Warszawa byłaby tak samo niszczona, ludność mordowana, wyganiana, [potencjalni] żołnierze wyłapywani, wybijani, a my byśmy pozostali bierni. Jaki byłby wtedy do nas stosunek? Ta AK tyle czasu zbroiła się, deklarowała, że będzie walczyć, a w końcu w najważniejszym miejscu [i momencie] jednak nie walczyła. Jak by wtedy Sowieci nas [oskarżali] i jakie mieliby argumenty! Oni [nam zarzucali], że bez porozumienia z nimi zrobiliśmy Powstanie, awanturę w Warszawie [choć sami] przedtem agitowali nas do [walki], namawiali przez swoje radiostacje: „Ludu Warszawy, chwyć za broń, bij okupanta”. Ale gdybyśmy tego Powstania nie zrobili, to oni wtedy dopiero by [podnieśli wrzask]: „Nie ruszyli się w ogóle, to znaczy że z Niemcami współdziałali. [Przez] cały czas stali z bronią u nogi, podczas gdy tylko my ich oswobadzaliśmy”. Myślę, że może byłoby nawet jeszcze gorzej, bo Warszawa [zostałaby] zniszczona, ludność wypędzona, akowcy wyłapani i jeszcze okryci niesławą, że się w ogóle nie ruszyli. A tak przynajmniej [walczyliśmy i ginęliśmy] w walce, [Wielu akowców zostało uwięzionych] przez Sowietów, ale byłoby takich jeszcze więcej, gdyby nie [Powstanie, bo po nim większość ich] przedostała się na Zachód (ja byłem wśród nich) przez to, że poszli do niewoli [niemieckiej] i ominęli ten pierwszy, najcięższy okres, kiedy NKWD najbardziej na nich [polowało]. Cała, ta wielka emigracja pozostała poza zasięgiem Sowietów. Gdyby [nie opuściła]kraju, to cała komenda AK, wszyscy [główni] działacze [PPP] [znaleźliby się] w rękach Sowietów, a tak to [wielu przedostało się] na Zachód i mogło tam działać, protestować. Coś tam z tego w końcu wyniknęło, chociaż nieprędko, ale jednak.
Będąc na Zachodzie, czytałem tamtejszą prasę polską [zwłaszcza] – „Dziennik Polski” i „[Dziennik] Żołnierza”. Orientowałem się, co się dzieje i widziałem, że nie możemy już liczyć na wojnę z Sowietami, na oswobodzenie, że [mocarstwa zachodnie] nie ruszą się w naszej obronie, że właściwie wszystko idzie w najlepszej zgodzie [miedzy nimi a Sowietami]. Dopiero potem, właściwie już po moim powrocie do kraju rozpoczęła się zimna wojna, ale i wówczas przecież o nas [prawdziwej] wojny by nie zrobili. Uważam, to cud, że dożyliśmy wolności. To było cudowne, bo ja nie sądziłem, że [jej doczekam].



Warszawa, 28 listopada 2007 roku
Rozmowę prowadziła Aleksandra Woźniak
Jakub Tomasz Nowakowski Pseudonim: „Tomek” „Tomasz” Stopień: starszy strzelec Formacja: Zgrupowanie „Żniwiarz” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter