[Nazywam się] Jadwiga Łukasik, jestem warszawianką z pochodzenia z dwóch czy właściwie z trzech pokoleń. Jestem emerytką w tej chwili.
Dzieciństwo zaczęło mi się bardzo przyjemnie. Byłam takim […] upragnionym dzieckiem, byłam ojca oczkiem w głowie. Urodziłam się w Warszawie, mieszkaliśmy wtedy na Płockiej 23. To była posesja prawie róg Wolskiej, bo 21 to był skład materiałów opałowych i drewna, a nasza posesja była 23 i to było blisko Wolskiej. Dlaczego o tym mówię? Bo potem była barykada w czasie Powstania [w pobliżu].
Dzieciństwo miałam bardzo miłe. Byłam jedynaczką, wcześniej brat był. Byłby, gdyby żył, ale zmarł wcześnie. Zapowiadało się, że warunki będą bardzo dobre. Ojciec mój bardzo dobrze zarabiał, gdzieś w granicach od pięciuset do siedmiuset złotych na miesiąc. Mama też jeszcze sobie dorabiała, jak to młode małżeństwo, chcieli się szybciej dorobić. I rzeczywiście kupili sobie mieszkanie dwupokojowe, takie siedemdziesiąt metrów. Wprawdzie tak jak wtedy w Warszawie [większość] mieszkań było niepełnowartościowe. Ale mieszkanie było bardzo ładne, kuchnia o dwóch oknach, co dzisiaj jest ewenementem, prawie dwadzieścia metrów kuchnia. Zresztą później w czasie okupacji całe życie się skupiało właśnie w tej kuchni. Tak mieszkaliśmy do Powstania.
Kiedy wojna wybuchła, myśmy właśnie z mamą przebywały na letnisku pod Warszawą, za Sochaczewem. Tak że pamiętam pewne sceny, jak tam jeszcze z tej wsi… Nie wiem, czy jest sens opowiadać? Chyba nie? Opowiedzieć? Nie.
Na Warszawie. Później, wiem, że kiedy wojna wybuchła, to ojciec po nas przyjechał. Tylko pamiętam, jako dziecko, zgiełk na dworcach. W strasznym tłoku jechaliśmy. Jechała moja babcia, mama, ja i mamy siostrzeniec, w moim wieku chłopiec. Tylko z tego okresu pamiętam zgiełk, bałagan, pełno ludzi z tobołami. Uciekali jedni do Warszawy, inni z Warszawy, bo ci, którzy byli na letnisku, wracali do swoich domostw. Ci znowu, którzy już wiedzieli, że wojna się zaczęła, uciekali do swoich bliskich poza Warszawę. Tak że bałagan był niesamowity. Pamiętam, obiad mama zrobiła, to zawsze moja mama się z tego śmiała, bo nikt nie pamiętał, co było na obiad, a ja pamiętałam. Miałam wtedy przecież trzy latka skończone. Zawsze mówiłam: „Buraczki były! I kotlety mielone!”. A dlaczego buraczki? Nie lubiłam buraczków i je tak zapamiętałam. Tak że później, pamiętam, że przy tym obiedzie trzasnęła bomba, bo pierwsza bomba spadła tu na Kole, na blok bodajże 76 na Obozowej. A druga upadła gdzieś tam blisko nas, na fabryczkę. I wiem, że wszyscy wtedy pod stół, bo zatrzęsły się szyby, zatrzęsły się mury. Tak że ten moment pamiętam.
I później okres okupacji. Ojciec poszedł, walczył w obronie Warszawy. Pamiętam też ten moment, kiedy wpadł na moment do domu i był ranny. Miał tak brodę przeciętą [wzdłuż żuchwy], całą szczękę. To mama mu robiła opatrunki, to wiem, że akurat wyjmowała mu… Tędy wkładała, odwrotnie wyjmowała, dziurę miał tu [przy żuchwie]. Później miał szramę pod brodą. Po opatrunku dalej [walczył] na froncie i później poszedł z wojskiem aż do Rumunii. Wrócił w 1940 roku. To była bardzo sroga zima, a we wrześniu 1939 roku szrapnel wpadł i całą ścianę wyrwał [w pokoju]. To było kołdrami, poduszkami, dziura była zapchana. Dopiero jak ojciec wrócił, to remont się zaczął, on zaczął to remontować. A szedł pieszo z Rumunii wtedy, przyszedł zmordowany, ale radość była niesamowita. Tutaj muszę państwu powiedzieć, zarówno moi rodzice, jak i ja, dużo doznaliśmy [opieki Bożej], powiem, że to niemal graniczyło z cudem. Kiedy właśnie w czasie tych działań ojciec już był [...] na froncie, szrapnel wpadł do mieszkania przez okno. Spałam między oknami, jakoś ten szrapnel wbił się w poduszkę i zakręcił się w pierze. Dosłownie centymetr odchylenia i byłabym zabita. Spałam na łóżeczku i szrapnel jakoś tak [uderzył] w poduszkę, a nie w głowę. Mówię, to też pamiętam, moja mama wtedy chyba pół dnia modliła się, dziękowała Bogu za to, że tak się przytrafiło.
Później dalej był już okres okupacji. Ojciec został natychmiast [zwerbowany do konspiracji], musiał się zgłosić do ZWZ, do Związku Walki Zbrojnej, i tam później już szkolił młodych żołnierzy, młodych chłopców, dziewczęta były też. Potem to się przerodziło w AK. I dalej był w AK. Nasze mieszkanie było punktem spotkań. Wszystkie zebrania odbywały się u nas, właśnie w naszym mieszkaniu. Dom był usytuowany [z dala od ulicy] myśmy zajmowali całe jedno piętro, był mały jednopiętrowy (na dole mieszkali też lokatorzy) i miał łącznik z oficyną czteropiętrową. Tak że w zasadzie nie było możliwości [jakiegoś podsłuchu], sąsiedzi [zajmowali jeden pokój] na tym samym piętrze, graniczyli ścianą. To było małżeństwo, nauczyciele, mieli chłopca troszkę młodszego ode mnie, ale mniej więcej w moim wieku, Wojtusia. To byli państwo Paduchowie, jak imiona tych państwa, nie pamiętam. [Imiona dzieci z tego domu] pamiętam. Wiem, że chłopiec miał na imię Wojtuś, blondynek, ładny chłopczyk, kręcone włoski, bardzo lubiłam się z nim bawić. Na dole później mieszkała Jadzia, była z nas najstarsza, miała dwanaście lat, piękny warkocz, blondynka, taki zupełnie jak snop zboża, piękny, gruby miała. Pamiętam ją zawsze chodzącą w fartuszku, jak to dawniej chodziły dziewczęta w szkołach. Taki alpagowy fartuszek, granatowa sukieneczka z białym kołnierzykiem. Tak chodziła. Była naszą główną wodzirejką. Nawet jak [nadszedł] czas, kiedy zaczęły powstawać kapliczki po domach, to [mieszkańcy] urządzali te kapliczki własnym sumptem. U nas, pamiętam, to dzieci kapliczkę zorganizowały i żeby zebrać pieniądze na ten cel, żeby kupić kwiaty, figurki, i tak dalej, u nas było [zorganizowane] przedstawienie „O krasnoludkach i sierotce Marysi”, ja w tym też grałam rolę. U nas w pokoju była scena, a widownia była w kuchni. Dużo sąsiadów przyszło też z ciekawości, bo wiedzieli niektórzy, o tym się nie mówiło, ale wiedzieli niektórzy, że u nas są takie i takie spotkania, więc chcieli z ciekawości zobaczyć, jak to w naszym mieszkaniu jest. A jednocześnie u nas się ukrywali Żydzi. Był pan Jurek Michelson, pochodził z Mrozów, to był student i u nas mieszkał dwa lata. Jak getto założyli, on od razu uciekł. Była też dziewczynka w moim wieku, Goldbergówna, jak miała na imię żydowskie, nie pamiętam, ale wiem, że u nas dostała imię Wisia. Nie wiem, czy Wiesława, czy też Jadwiga, bo ja jestem Jadwigą, a ona była Wisią. Wiem, że była u nas chyba też z rok. Jej ojciec przychodził wieczorami, bo się gdzie indziej ukrywał, matka też gdzie indziej, i dziewczynka u nas była. Kiedy już pod koniec [okupacji] zaczęło się coraz bardziej ciężko robić i nasiliły się łapanki, u nas rewizje częste były w domu, więc ojciec Wisię oddał do sióstr, tylko do których, to już też nie pamiętam. Wiem, gdzieś tutaj na Woli do jakiegoś klasztoru. Nie wiem, czy na Syrenę, czy do karmelitanek na Wolskiej, tego nie umiem powiedzieć, bo nie pamiętam. A pan Jurek, miał wtedy jakieś dwadzieścia trzy lata, był studentem, nie pamiętam, prawo chyba studiował czy coś takiego, u nas był do samego Powstania.
To było tak. On zajmował ostatni pokój, bo to były dwa pokoje z kuchnią. Jeden pokój był w amfiladzie i w ostatnim pokoju był. [W dużym pokoju] piec był kaflowy i z niego był wyjęty cały środek. W razie, jak była rewizja czy [ktoś obcy dzwonił] to wchodził do pieca. Później Niemcy się zorientowali, że [Polacy w ten sposób ukrywają ludzi] i bardzo często, jak wpadali, robili rewizję, to kazali rozpalać ognisko, znaczy pod piecem kazali rozpalać. Tak że już później, to jakoś tak się chował na przykład w szafie, tak jak to [pamiętam]. Kiedyś była rewizja i siedział w szafie, Niemiec przeglądał ubrania i go nie zauważył. Mówię, to też chyba cud, chyba Matka Boska przykryła go, bo to było niemożliwe, żeby go nie zobaczyć! Przecież szafa jak szafa, taka szafa jak ta [gestykulacja]. On przeglądał, przeglądał, a ten siedział tam [przyklejony do ściany szafy]. […]. Ojciec mało zawału serca nie dostał. Tak to była taka jedna rewizja; [nikogo Niemcy nie zabrali]. Później druga rewizja była. [W tym czasie] była kuzynka pana Jurka, pana Michelsona. U nas w ogóle, przez nasze mieszkanie, mimo że ojciec [był w konspiracji, przewijało się mnóstwo ludzi w potrzebie, nie tylko Żydów].
Zresztą w ogóle oddział ojca [...] ratował Żydów. W oddziale ojca był właściciel zakładu pogrzebowego, na Płockiej miał [zakład], właśnie Płocka 37, vis-à-vis szpitala, i akowcy jeździli jako pracownicy zakładu pogrzebowego do getta. Robił trumny o podwójnym dnie. Na wierzch kładli nieboszczyka, a pod spodem był żywy człowiek. W ten sposób wywozili z Getta właśnie Żydów. Ile takich akcji było, nie umiem powiedzieć. W każdym razie z tego, co pamiętam, co rodzice mówili, to przez nasze mieszkanie przeszło około stu czterdziestu Żydów.
Tak. Przychodzili różni, z kanałów dostawali się. U nas był punkt przejściowy, dostawali nowy dowód i pierwszą potrzebę, myli się, [dostawali] czystą bieliznę, i dalej szli, bo to było niemożliwe, żeby [u nas trzymać dłużej]. Pamiętam, też przyszedł pan Piasecki, tylko nie wiem, czy to było jego drugie nazwisko, czy to było jego rodzinne nazwisko, nie umiem teraz powiedzieć. Pamiętam, zawsze nazwisko Piasecki i była też jego chyba kuzynka Piasecka. Oni sobie dawali w getcie pewne namiary na nas, na tych, którzy ratowali Żydów. Czy myśmy chcieli, czy nie chcieli, to człowiek się zjawiał, a jak się zjawiał, to już trzeba mu było pomóc. Wiem, że ta moja biedna mama, ile ona stała [przy balii], przecież pralek nie było, delikatna była, takiej [drobnej] postury, a stała ciągle przy balii i stale prała. To były i zawszone ubrania, bo wiadomo, jak było w getcie, i chorzy. Pan Piasecki z tyfusem przyszedł nawet, ale dostał też pierwszą pomoc i dalej, i dalej. Kontakty ojciec miał z kolegami. A pan Jurek cały czas u nas był.
Kiedyś była taka sytuacja – jest pan Jurek Michelson i jest jego kuzynka, to była pani Milherowa, ona – już nie pamiętam, wiem, że Helena, kenkartę miała – na imię miała Helena. Też chciałabym państwu pokazać te listy, tylko przez to, że ostatnio opiekowałam się mamą i tak prawie dzień do nocy, po prostu wyłączyłam się ze swojego własnego życia, i gdzieś listy tej kobiety wepchnęłam, że już całą noc dzisiaj, muszę się przyznać, że szukałam tego, i nie znalazłam. A ona też właśnie [u nas bywała], to dowód jest. Być może, że kiedyś, jak gruntowniej zacznę szukać, to znajdę. Później dostała się po wojnie do Francji i przez Czerwony Krzyż nas odszukała [w 1963]. Teraz wracam do tego, bo tak odskoczyłam. […] [Znając uczciwość ojca wszyscy chcieli zostać pod jego opieką, co było niemożliwe]. Ojciec mówi: „No, ludzie! Mam Jurka, mam Milherową”. Akurat Wiesię odprowadził ojciec do sióstr i [jedna z Żydówek] chce koniecznie u nas być. Ojciec mówi: „Nie dam rady, mam jeszcze tutaj [materiały], jestem w konspiracji, tu jest prasa”. Nawet części amunicji były, bo składali broń, granaty jakieś tam pamiętam, odłamkowe granaty. Jak była [kiedyś] rewizja, ojciec jednego granatu nie zdążył schować i postawił go na [tremie]. Były kiedyś trema, lustra wielkie, i postawił, tylko był bez zapalnika [...]. Gestapowiec przyszedł, popatrzył się na to, wziął do ręki, obejrzał go, uśmiechnął się, i postawił z powrotem go na tym miejscu]. Ale nic, ani nie pytał. [Wiedział już, że pracuje w fabryce zbrojeniowej]. Ojciec cały czas w nerwach, ale nic. Wtedy, pamiętam, zabrali go na Szucha. Wtedy mamy nie było akurat, kiedy oni weszli. Robili rewizję w szafie tak samo, podpalali ognisko w piecu i jeszcze… Jurek siedział w szafie, a pani Milherowa w kuchni, w pace na węgiel, a na pace były postawione obierki i ojciec siedział, udawał, że niby obiera kartofle, a przedtem ona obierała na obiad te kartofle. Chodzili Niemcy naokoło i do paki nie zajrzeli, bo im do głowy nie przyszło, to była taka [niewielka] paka [gestykulacja], że może się tam zmieścić się człowiek. Ale ojca zabrali. Mój ojciec tylko mówi, że „Słuchaj, powiedz mamie, że będę na Szucha”. Bo od razu powiedzieli ojcu, że będzie na [Szucha].
Jezus Maria, i to w konspiracji też [panika], bo już, jak to się mówi, zdekonspirowane mieszkanie. O Boże, co to się tam nie działo! Podwójna tragedia, bo to i ze względu na [ewentualne] zdekonspirowanie. [Ci gestapowcy – okazało się, że szmalcownicy] sobie zażyczyli pięć tysięcy łapówki, że zwolnią ojca za pięć tysięcy. Okazało się, że właśnie pani Piasecka jakimś szmalcownikom po prostu zdradziła, że są pod tym i tym adresem są Żydzi. Nawet w listach potem jest to opisane. Szkoda, że tego nie mogłam znaleźć. Wiem, że była później bardzo napiętnowana przez swoich kuzynów i tak dalej. […] Skąd pięć tysięcy? Za okupacji to była olbrzymia kwota. Mama chodziła po rodzinie, po wszystkich znajomych, żeby pieniądze uzbierać i szybciutko je uzbierała. Ale to też jeszcze nie było pewne, czy ojca wypuszczą, czy nie. Z pieniędzmi pojechała, zgłosiła się do folksdojcza, który też brał udział w rewizji, i tak dalej. Dali pieniądze i zwolnili ojca. Jak szli [obydwoje] przez podwórze, to cały czas czuli, że za chwilę strzeli Niemiec, bo tak się zdarzało. Przeszli podwórze do alei. Później jak się za płotem [znaleźli], to biegli, żeby jak najszybciej [oddalić się od tego miejsca], żeby za nimi żaden Niemiec nie wyskoczył. Ojciec miał później dużo przykrości, bo pytali go, jak to jest, że go z Szucha zwolnili. Ojciec był tak uczciwym człowiekiem, taki prawdomówny [i twardy, że nigdy nie zdradziłby nikogo]. Załamał się, mówi: „Już nie wiem…”. Już wolałby zginąć niż teraz się tłumaczyć, [że „byłem twardy”] . Ale jakoś kolejne próby przeszedł i wszyscy koledzy stanęli za nim i rzeczywiście [wrócił do oddziału]. Ale był długi czas – no, nie długi, ale jakiś czas – kiedy był wyłączony z konspiracji, [co bardzo przeżywał]ale potem z powrotem wrócił do tego i już do końca - Powstania nadal odbywały się u nas z ebrania.
Jako dziecko zawsze byłam zabierana do drugiego pokoju, żebym się tam nie szwendała i nie słuchała. Ale to było tak: okna zaciemnione ciemnym papierem, świeczka się paliła i duży stół dębowy stał w kuchni. Wiem, że po kilku przychodzili, nigdy nie było bardzo dużo osób, ale po kilka osób przychodzili. To po prostu mama szykowała kolację, czasem alkohol był, bo ojcu płacili [w pracy alkoholem]. Ojciec przymusowo pracował na Duchnickiej, na Powązkach, w Fabryce Sprawdzianów, w której pracował przed wojną. Później Niemcy po prostu na siłę zmusili go do kontynuowania pracy, bo nadal tam robiono części do amunicji i tak dalej. Ojciec robił takie, pamiętam, pokazywał to, jak igła różne przyrządy. I na tym pod mikroskopem były, [...] robione „narzynki”, jak to nazywał. Tam musiał pracować u Niemców. Więc… Zaraz, bo się zgubiłam.
Aha, jak one wyglądały? Wyglądały tak: o czy tam była mowa, nie wiem. Wiem, że była musztra. To pamiętam, że młodych żołnierzy, młodych chłopców, musztry ojciec uczył w naszym mieszkaniu. Wyjeżdżali później też do lasu, jak na większe ćwiczenia. Powiadam, jak tylko jakiś dzwonek do drzwi, to od razu mama stawiała kanapki czy mięso przygotowane. Mięso też trudno było kupić, to się rąbankę kupowało. Przychodziła pani do nas z mięsem. Ale coś tam zawsze musiała mieć pod ręką. Skromnie, bo skromnie. I karty zawsze były przygotowane. Zawsze było tak, że w razie czego karty na stół szybciutko rozkładali, że schodzą się trochę pograć. Tak to wyglądało. Później jak wychodzili, to wychodzili pojedynczo, żeby nie wszyscy razem. Ale i tak wszyscy sąsiedzi to widzieli, obserwowali. Zawsze mówili: „Panie Łukasik, niech pan przestanie, niech pan już zastopuje, albo gdzie indziej przeniesie, bo się boimy o siebie”. Bo tak to było, że gdyby Niemcy rzeczywiście zobaczyli, dowiedzieli się, że w tym domu odbywają się jakieś spotkania konspiracyjne, to i sąsiedzi też by pod mur poszli. Tak że Bogu ducha winni sąsiedzi też mogliby przypłacić życiem. Zresztą były takie przypadki. Często zdarzały się i w Warszawie i poza Warszawą.
A jeszcze anegdotkę powiem. Mama kupiła kiedyś dwie kury na rosół. Miało być przyjęcie jakieś. Jedna była duża karmazynka, a druga pstrokata kura. Tę pstrokatą na rosół [przeznaczyła], a karmazynka została. Uparłam się, że tej kury nie wolno zabić. Ta kura była do Powstania i, mówię, zginęła śmiercią tragiczną. Znosiła jajka, później już było to bardzo ważne, bo zawsze miałam, jak to dla dziecka, codziennie świeże jajko. Ta kura nigdy gdzie indziej nie chciała znosić jajka, tylko na tapczanie. Ja się musiałam położyć na tapczan. Ona swoją szyję kładła na mojej szyi i w ten sposób znosiła jajko. Mówią, że jest głupia, że to jest głupi ptak – ona tak znała tych wszystkich, którzy przychodzili [do domu], że za tymi mężczyznami latała. W końcu później mówili: „Michał – do mojego ojca – ty zrób coś z tą kurą, bo nas zdekonspiruje” – bo odprowadzała każdego do furtki. Znała już, bo normalnie ptak ucieka od obcego. Tak że to taka śmiesznostka była.
Jak uciekaliśmy w Powstanie z tej posesji, ojciec później już 1 sierpnia sąsiadów ostrzegł, żeby przenieśli się w głąb Płockiej, bo na rogu jest bardzo niebezpieczne miejsce. Niektórzy usłuchali i poszli, a niektórym żal było zostawiać własnych mieszkań i zostali. Ja z mamą poszłyśmy do cioci, bo pod [numerem] Płocka 31 mieszkała kuzynka mamy. Ja nie z lalką, tylko z kurą pod pachą szłam. Tak że nawet jak później siedzieliśmy tam w schronach, nie było co jeść, to sąsiedzi mówią: „Pani Łukasik, pani da tą kurę”. „Nie! Nie dam” – to ja płakałam. Mówi mama: „Nie, nie chcę dziecku robić przykrości”. Kiedy nas Niemcy wypędzili 6 sierpnia z domu już ostatecznie, bo dwa razy nas wypędzali stamtąd, to ta kura zamknięta była w komórce. Później dom podpalili i ona się [spaliła]. Sąsiadka mówiła, sąsiadka miała tam zrobioną piwnicę jeszcze pod piwnicą normalną, taki sobie bunkier zrobił; mówiła, że słyszała, jak ta kura wrzeszczała, jak się paliła. Oprócz różnych tragicznych chwil, są też różne anegdotki. A takich anegdotek jeszcze było kilka w tych tragicznych czasach.
Pamiętam, to był taki dzień, trochę słońca, trochę deszczu. Na przemian raz padał deszcz, raz słońce. Już koło godziny pierwszej, tak mniej więcej wczesnym popołudniem, [...] z okna, bo myśmy mieliśmy [widok na ulicę Płocką]; widać też było Wolską, zauważyłyśmy z mamą wzmocniony patrol. Na rogu Płockiej i Wolskiej stała żandarmeria. Jakoś tak gęsto byli porozstawiani. Ale w końcu gdzieś tak koło godziny drugiej, to było tak zaraz po deszczu, przez płot dwóch mężczyzn przeskoczyło i uciekali. Ale od Wolskiej, tam było takie [kartoflisko], (na samym rogu, tak jak mówiłam, był skład drewna, desek jakichś, a z tyłu było kartoflisko), i oni jakoś tak tamtędy, przez płot przeskoczyli, wpadli na podwórze. Tak się kręcili, nie wiedzieli co zrobić, ktoś tam do nich się odezwał, a oni mówią: „Niemcy nas gonią!”. To ludzie się pochowali, bo też się bali. Mama mnie zaraz zawołała z podwórza, bo na podwórzu wtedy byłam, z sąsiadem Wojtusiem bawiłam się w ogródku, i ci mężczyźni uciekli przez bramę do Płockiej i w głąb Płockiej. A później pierwsze strzały, rzeczywiście gdzieś tak koło godziny piątej już zaczęła się strzelanina. Wtedy już w domu siedzieliśmy. A ojciec mój gdzieś tak po [kilku godzinach wpadł do domu], mama się denerwowała, bo nie było ojca i nie wiedziała, czy wróci do domu, czy nie wróci.
Ojciec w tym czasie już z żołnierzami gdzieś tam do magazynu po broń się udali. Gdzieś mieli tu w okolicach, nie pamiętam dziś, ale gdzieś tam jak Górczewska, jak Tyszkiewicza, [...], gdzieś broń mieli tam [pobrać], dokładnie nie wiem, ale w każdym razie w kierunku północnym. W każdym razie już było szaro i ojciec przyszedł do domu z mnóstwem mężczyzn. Mama mówiła, że chyba koło sześćdziesięciu ich było. Ponieważ ojciec był kapralem, to, powiedzmy, oddział ojca, żołnierze, to ich było kilkunastu w tym oddziale. Natomiast tam musiało być ich dużo więcej z innych oddziałów bo koło sześćdziesięciu mężczyzn, na podwórze przyszli. [...]. Ojciec wtedy zdenerwowany mówi, że nie ma broni. Mówi: „Popatrz, mamy tylko… Co drugi ma tylko butelki z benzyną. Nawet pistoletów nie mamy, bo nam Niemcy zajęli magazyny”. Ktoś tam zdradził magazyny, Niemcy je zajęli i oni zostali bez broni. Nie wiedzieli [co robić, gdzie się udać]? Chaos był, nie wiadomo było, co dalej robić. Mama zrozpaczona mówi: „Michał, nie chodź. Popatrz, to i tak jest przegrana sprawa”. A ojciec mówi: „No, jak to? Żołnierze idą, a ja nie pójdę? Muszę iść, to jest mój święty obowiązek, to dezercja by była, gdybym nie poszedł”. Tak wtedy mamę przytulił, ja stałam zalękniona, mała taka, tak i mnie przytulił i mówi: „Kocham was, Jasiu, kocham was obydwie, ale ojczyzna pierwsza”. Mama się rozpłakała i ojciec odszedł. [A my obydwie poszłyśmy do cioci pod numer 31. Jurek został w mieszkaniu].
Wtedy już dosyć dobrze ciemno było i odeszli i poszli prawdopodobnie w kierunku Młynarskiej. Tam na cmentarzu [ewangelickim] mieli cały swój początek walki. Tak właśnie szedł od cmentarza Młynarską aż do Wolskiej. Długi czas bronili się na Młynarskiej, bo ojciec przychodził do nas, pod [numer] 31 na Płockiej. 2 [sierpnia] Niemcy nas wypędzili przed czołgiem, ale powiem jeszcze o ojcu. [...] przyszedł w środę późnym wieczorem [do cioci], a w środę [byłyśmy pędzone przed czołgiem i potem] myśmy były w kościele [św. Wojciecha] z mamą. Wróciłyśmy z kościoła, to też był cud, że myśmy stamtąd się wydostały. [Ojciec] był w środę, w czwartek, przynosił nam żywność, bo myśmy nie mieli żywności. Przyniósł nam troszeczkę cukru w kostkach, to margarynę, to chleb. Tak jak też z domu się wyszło, to jak stała mama, tak wyszła. Później jeszcze pod murami, piwnicami udało jej się ze dwa razy do domu [pod numer 23] dotrzeć, ale później – piątek, nawet sobota – już nie mogła wyjść. Już coraz więcej było „gołębiarzy” na dachu. Wiecie państwo, kto to byli „gołębiarze”? Strzelali, kto tylko z bramy głowę wyściubił, to od razu strzelali. Już nie bardzo mama mogła iść. Powiem, że nawet w tę sobotę, znaczy 5 [sierpnia], to była sobota, miała wyjść, właśnie pójść zobaczyć, co się dzieje w naszym mieszkaniu, i wziąć parę rzeczy i tak dalej. Ale brama była zamknięta i dozorczyni, właściwie dozorczyni wcześniej zginęła [z całą rodzina], ale druga, kto inny tam już po tej dozorczyni właśnie sprawował opiekę nad bramą, i a to klucze zaginęły, a to coś tam, i mama nie mogła wyjść. Jakby coś wstrzymywało ja. Okazuje się, że tam się odbywała właśnie 5 [sierpnia] egzekucja. Gdyby wyszła, to zginęłaby jak nie na ulicy, to tam na podwórzu właśnie, bo wtedy wszyscy zostali z tego domu rozstrzelani.
I teraz tak: to było 1 [sierpnia], ojciec poszedł, myśmy z mamą przeszły do cioci. Tam jeszcze została [ u cioci] gospodyni spod Piaseczna, przynosiła. Tego dnia też u nas była, coś tam nam przynosiła, a to nabiał, a to… [Nazywała się] pani Śledziakowa. Już z nami została i tak cały czas była, cały tydzień razem z nami, dzieliła nasze losy]. Później nas zabrała do swojej wsi pod Piaseczno. To była wieś Borowina.
Właśnie wracam jeszcze do środy, deszcz lał jak nie wiem. Niemcy wpadli oczywiście z psami, z granatami i: Raus! Raus – wszystkich wyrzucili na ulicę. Na ulicy już było pełno ludzi z pobliskich domów. I czołg. I nas tam przed tym czołgiem pędzono [razem z panią Śledziakową]. Deszcz był taki, jakby się chmura oberwała. Myśmy przed czołgiem szli wszyscy w kierunku kościoła Świętego Wojciecha. Właśnie jedna barykada była na rogu Płockiej i Wolskiej [...], kolejna barykada gdzieś była na Wolskiej chyba albo przed Płocką, już nie pamiętam. W każdym razie [pędzili nas do Kościoła]. Już tam było mnóstwo ludzi. Na pewno koło dwustu osób co najmniej było, z pobliskich domów wypędzeni. Nas wpędzili do [podziemia] kościoła. To był drugi dzień, a tam już byli ludzie ranni, jęczący, w bandażach, zapach niesamowity, bo było [bardzo] ciepło. Stłoczeni ludzie i [dużo ludzi udało się] do proboszcza na plebanię, żeby ich ratował. A on mówi: „Słuchajcie państwo, przecież sam jestem więźniem, jak was uratuję?”. Okazuje się, że w tym kościele dziesiątkowano ludzi. Odliczano [co dziesiątego], zabierano [na rozstrzelanie]. Mama się o tym dowiedziała i strasznie się tego bała. Ale nie wiem, mama znała niemiecki, bo chodziła do niemieckiej szkoły w Niemczech, przy granicy duńskiej, i to też oddzielna historia. Dziadek został zesłany za tamtej wojny jeszcze, [...] z całą rodziną właśnie w okolice Szlezwig-Holsztynu za działalność, bo z Piłsudskim działał w PPS i ktoś go zdradził. Dziadek był kolejarzem, ktoś go zdradził i został zesłany z całą rodziną i mama tam chodziła do szkoły. Jak wojna się skończyła w 1918 roku, to mama miała dwanaście lat i nie umiała nawet dobrze polskiego, bo tam chodziła do szkoły, uczyła się niemieckiego. [Kiedy] przyszła do Polski, to też poszła do sklepu po chleb, babcia wysłała, a mama mówi: Bitte, Brot. A mówią: „O, niemra”. To wtedy, po pierwszej wojnie światowej też ludzie na dźwięk mowy niemieckiej reagowali bardzo nieprzyjemnie. Mama jakiegoś Niemca zaczepiła przy kościele, udała, że nie wie, o co tu chodzi, i mówi: „Czy tu długo będą”. On tak na mamę popatrzył: „No, jak to, czy długo?! Prawdopodobnie stąd pojedziecie albo do obozu albo w ogóle…”. I mama mówi: „No, dobrze”, mama tu wróci, ale [...] zostawiła dziecko drugie w domu, boi się i chce to dziecko zabrać. On tak na mamę popatrzył, ale pół po polsku, pół po niemiecku i mówi: „Dobrze, ja cię wypuszczę”. Ale mama mówi: „Jestem z drugim dzieckiem i jeszcze tu moje dwie siostry”. Bo już na panią Śledziakową też, że siostry. Mówi: „Chciałyśmy…”. A on tak popatrzył, jakiś widocznie ludzki człowiek, żołnierz, i mówi: „Słuchaj, teraz was nie wypuszczę, ale o którejś tam godzinie” – o drugiej czy o którejś tam będzie zmiana warty, bo przy kościele było ogrodzenie, płotek, mur i tam były ustawione pozycje właśnie, żołnierze z karabinami maszynowymi [stali]. Mówi: „Będzie zmiana warty, to was wypuszczę, bo obejmę wartę. Ale nie bójcie się, będę strzelał, ale w inną stronę. Tak że się nie bójcie”. Rzeczywiście nas wypuścił. Nie wiem, czy mama mu tam coś dała, bo już w tej chwili nie pamiętam, czy z ręki pierścionek, czy coś, nie pamiętam tego. Później się jeszcze powtórzyła za kilka dni podobna scena. Rzeczywiście nas wypuścił, ale mówi tak: „Nie idźcie lewą stroną, tylko przejdźcie na drugą stronę”. Bo wiedział, że były tam rozmieszczone karabiny, „gołębiarze” strzelali. Po tamtej stronie nas nie widzieli, widocznie po tamtej stronie były usytuowane karabiny. I myśmy przebiegły [w kierunku domu cioci].
W pewnym momencie, deszcz leje jak diabli, lecimy w kierunku Płockiej, tam [przy Wolskiej] była fabryka, już nie pamiętam jaka, to chyba [fabryka] Jabsa była, brama była w głębi [muru], kiedyś mury były takie dosyć grube. I myśmy tam, przeskakując, wcisnęły się w te mury przy bramie. Słyszymy kroki jakieś, że ktoś biegnie. Mama tak ukradkiem wyjrzała, mężczyzna biegł z dzieckiem na ręku. Raptem słychać drugie kroki, Niemiec z pistoletem odbezpieczonym biegł za tym człowiekiem. I dom się palił właśnie, budynek jeden się palił. Niemiec dobiegł do tego mężczyzny (przepraszam, tego nie mogę mówić spokojnie), podbiegł do tego mężczyzny, wyrwał mu dziecko, może miało dwa latka, może dziewczynka, i za nóżkę w ten płonący dom rzucił. Mama to wszystko widziała, dyskretnie patrząc. Ten mężczyzna rzucił się na Niemca. Nie wiem, czy to był „ukrainiec”, czy to był Niemiec, trudno było [rozróżnić], oni jednakowo byli prawie ubrani, i zaczęli się zmagać. Ten [Niemiec] silniejszy, z bronią w ręku, więc wystrzelił cały magazynek w tego człowieka. [...]
Była tam moja mama, ciocia, pani Śledziakowa i ja.
Myśmy się wtopiły, niemalże wkleiły w mur. Słyszymy [kroki], mama mówi: „To teraz przyleci, i nas wytłucze w bramie”. Słychać kroki, już modlimy się, stoimy tam, mama odmawia modlitwę, ciocia też. I w pewnym momencie słychać kroki, ale oddalające się. O, Jezus, pamiętam wtedy, ja też mały dzieciak, ale wiem, że z mojej mamy i cioci jakby powietrze uszło, jęk tylko. Teraz problem, jak przeskoczyć na drugą stronę ulicy Płockiej]. Myśmy, trudno to było też ryzyko. Tu kule świszczą. [Przeskakiwaliśmy] pojedynczo. Najpierw przeskoczyła ciocia ze mną razem, później pani Śledziakowa i na końcu mama. Nie wiem, naprawdę udało się. Nie wiem ile trwało to przeskakiwanie, pół godziny, godzinę? Bo trzeba było też czekać na odpowiedni moment, żeby nie robić jakiegoś stuku. Myśmy przeleciały. Później od bramy do bramy [biegłyśmy Płocką]; przeleciałyśmy nasze podwórze, naszą posesję, 25, aż dobiegłyśmy do 31. Walimy w [drzwi], bo nie wszyscy, okazało się, wyszli z tego domu i dozorczyni została. Otworzyła nam szybciutko drzwi, niemalże uściskała nas, mówi: „Są jeszcze ludzie, dużo osób zostało”. Nie wszyscy wyszli w tym czasie, myśmy musiały wyjść, bo akurat Niemiec koło nas stał i trzeba było wyjść. Jak nas pędzili, to tak jak powiedziałam, pędzili nas przed czołgiem. W ten sposób niestety, ale barykady były zdobywane. Zdobyta była barykada przy Płockiej i Wolskiej. Wróciłyśmy do domu.
Wieczorem przedostał się mój ojciec przez teren szpitala. Też podwórzami, przez Działdowską, z Młynarskiej, przez szpital, i dostał się do nas. Przyniósł nam trochę żywności [...]. Wzruszył się tym, jak mama opowiedziała, że myśmy z kościoła uciekły. To był cud, bo stamtąd, tak jak mówię, [...] rozstrzeliwali pod murem kościoła. I siedzimy. W czwartek pogoda się poprawiła, ale zaczęli Niemcy spuszczać bomby zapalające. Tylko nie pamiętam, czy to był czwartek, czy piątek. Siedzieliśmy w schronie. Jak bomba upadła, wprawdzie wstrząs był, górne piętra zaczęły się palić. Utworzyła się służba, zaczęli gasić pożar, ale gruz posypał się w piwnicy, tak że dostałam w nos i tu w głowę [gestykulacja]. Cegły się na mnie posypały. Mama patrzy, rękami ruszam, wszystko w porządku, to w porządku. Tu krew leci z nosa, to leci. Później nos spuchł po jakimś czasie, guz na głowie, ale siedzimy. Co dalej? Kompresy mama przykładała. W czwartek ojciec był w panterce ubrany i mówi: „Słuchajcie, już tu chyba jestem ostatni raz, bo nas wypierają i musimy [iść] coraz dalej, w kierunku Wolskiej idziemy. Tak że nie wiem, czy uda mi się jeszcze raz tu do was przyjść”. Mama mówi: „To już nie narażaj się, nie przychodź”.
I siedzieliśmy tak właśnie piątek jeszcze i w piątek chyba, dokładnie nie pamiętam, czy to był czwartek, czy piątek, wpadli znowu Niemcy i do dozorczyni: „Czy tu są ludzie?”. A dozorczyni mówi: „Nie. Zostali zabrani w środę do kościoła”. I zabrali dozorczynię i całą jej rodzinę. Po chwili tylko słychać było za bramą: tratatatata. Czyli myśmy już wiedzieli, że oni zginęli. Rzeczywiście, później ktoś tam wieczorem wyjrzał, to jeszcze ich ciała leżały. Później wszyscy uklękli, modlili się za ich dusze, bo dzięki nim to myśmy ocaleli. Ale jest właśnie też… Co chwila ktoś tam wpada. Już mieliśmy wyjść z tego domu i z tyłu za posesją był też ogród, ogrodnicy mieli kartofle, Skotniccy się nazywali, i od tyłu mieliśmy furtką przejść w kartoflisko. Już, już mama się szykowała, już tobołek, już wszystko inne zabrała, co było potrzeba, ale ktoś, jacyś ludzie wyszli pierwsi, i za chwilę słychać znowu strzały. Okazuje się, że w kartoflisku byli Niemcy. Kto się pokazał, kto wyszedł, to od razu w kartoflach zostawał. Znowu siedzimy. To już był piątek, sobota, ktoś wpada i mówi, że właśnie pod [numerem] 25 rozstrzeliwują ludzi. A pod na Płockiej 25 mieszkała mojej mamy siostra rodzona z dwoma synami. Mąż cioci został w czasie Powstania w okolicach Chmielnej, Żelaznej, już nie mógł się przedostać do domu, a ciocia z synami została sama. Wygarnęli ludzi spod numeru 23 i ich rozstrzelali. Znowu rozpacz i tak dalej. Później niedziela jest, siedzimy znowu. Już w piwnicach trudno było siedzieć, przecież ciepło było, to sierpień, gorąco, i ciocia moja mieszkała na parterze, miała niewielkie mieszkanie, i kto mógł, to ciocia mówi: „Nocujcie tu u mnie”. To tak było ciasno, że myśmy zupełnie jak sardynki w puszce byli ułożeni. Nawet później też były śmieszne sytuacje. Jakiś pan mówi: „Słuchajcie państwo, trzeba się przewracać z boku na bok”. Wszyscy na komendę. I później tak komenderował, mówi: „To teraz na drugi boczek!”. Wszyscy się przewracali na drugi bok, tak było ciasno tam, tak byliśmy wszyscy ułożeni.
W niedzielę, nie wiem, która była godzina, rano w każdym razie, może dziesiąta, może wcześniej, w każdym razie to było przed południem. Ciągle było słychać [od środy] strzelaniny za bramą. Okazuje się, że ktoś też podpatrzył, że ze szpitala wyciągają chorych i rozstrzeliwują. Ten dom, [w którym przebywaliśmy] stał mniej vis-à-vis, bo [nasz] 31, później był 33 i 35. Mniej więcej te dwa domy były na vis-à-vis. Słychać było strzelaniny bez przerwy. Okazuje się, że rzeczywiście ktoś tam mówi, że bardzo dużo, cała załoga szpitala i chorzy zostali rozstrzelani. Nas później… Jak Niemcy wpadli na podwórze, to w płaszczach nawet byli, choć upał był, ale mieli jakieś takie płaszcze… Mieli psy i granaty. Od razu do piwnic granaty wrzucali i: Raus! Raus! I nas wszystkich wyrzucili. Mama już miała węzełek przygotowany, torbę, taki koszyczek ze słomy plecionej, tam miała trochę żywności, tego cukru, co ojciec przyniósł, konserwy, kawałek chleba, jakieś osobiste swoje rzeczy miała, [trochę pieniędzy, biżuterię], ubranie wpakowane tam było w ten węzełek. Jak nas wypędzali, to mama jeszcze zdążyła zabrać z mieszkania palta. Dla siebie jesionkę znalazła i dla mnie, miałam czarne paltko czy granatowe, już nie pamiętam, z fokowym kołnierzem, i buty. Mama chciała, żebym szła w sandałkach, a ja się uparłam, że [założę] buty z cholewką. Na bose nogi, w ten upał, te czarne buty, to czarne paletko z kołnierzem. Mama też miała jesionkę z futrzanym kołnierzem, na szlafrok narzuconą, bo nie zdążyła się jeszcze ubrać, i wyszła w pantofelkach. Wtedy mama się ładnie ubierała i miała dosyć drogiego szewca, pięćdziesiąt złotych te buty podobno kosztowały. To wtedy to był majątek. Takie safianowe, koloru wina, tu [z boku] wycięte. Te pantofelki, ten bordo szlafrok w paseczki i na to palto, bo tak liczyliśmy, że może do obozu się trafi, może… Tak poprzebierani wyszliśmy na ulicę. A nie dosyć, że to był upał, żar szedł z nieba jak nie wiem, to jeszcze [czuliśmy żar] z palących się domów. Jeszcze cuchnęły ciała rozjeżdżone czołgami. Tego się nie zapomni. Tylko słyszę, jak mama mówi: „Słuchaj, popatrz na buty, bo może tu tata leży”. Bo przechodził przez szpital i spodziewałyśmy się, że być może mogli Niemcy go też zastać. I miał rzeczywiście wojskowe podkute buty, ciężkie. I mówi: „Patrz po tych butach”. Bo po twarzy to było niemożliwe, żeby rozpoznać. Twarze były zmasakrowane czołgami. Dostałam szoku, po prostu zesztywniałam, nie mogłam iść. I tak, z jednej strony mama, mama chciała mnie na ręce wziąć, ale ktoś ostrzegł, już tam kolumna ludzi stała, których pędzili chyba od Górczewskiej i Działdowskiej, mnóstwo ludzi stało już na Płockiej z innych domów. I ktoś mamę ostrzegł: „Niech pani nie bierze dziecka na rękę, bo Niemcy zastrzelą”. To tak, ciocia mnie pod jedną pachę, mama pod drugą, i zaczęłam… Szło się po rozjeżdżonych ciałach, ślizgał się człowiek po tych ciałach. Jakoś nas popędzili w kierunku Górczewskiej. Wyszliśmy stamtąd. Dwie siostry niosły matkę na ręku, koszyczek zrobiły, matka była sparaliżowana i niosły ją na rękach. Podszedł Niemiec, zastrzelił matkę, mówi: „Po co macie się męczyć?!”. [...]
Doszliśmy do Górczewskiej. Później Górczewską zaczęli nas pędzić w kierunku Elekcyjnej. Co tam, na Górczewskiej, się działo... Ciała leżały przy ulicy po bokach, rozwalone walizki, wyrzucone, widocznie plądrowane były przez Niemców, bielizna porozwalana. Ciała leżące. Ile dni te ciała leżały, czy tego dnia, czy wcześniej? Prawdopodobnie chyba od soboty leżały. Swąd palących się domów, swąd rozkładających się ciał, bo przecież upał był. Naprawdę, mówię, że „Piekło” Dantego, można powiedzieć, że to sielanka w porównaniu z tym, co tam się [działo], co myśmy przeszli. Mało tego, Niemiec, pamiętam go, w hełmie, zawinięte miał rękawy do łokcia, karabin naszykowany i nahajka w ręku. I niech się ktoś wysunął z szeregu, to od razu nahajką dostawał. Trzeba było iść równiutko w kolumnie. Idziemy dalej, patrzę, leży kobieta, walizka na niej i woreczek był, ja wiem, tej wielkości [gestykulacja], złota, monety rozsypane. Ktoś chciał się schylić po te monety, a ktoś mówi: „Zgłupiałeś! Przecież idziemy na rozstrzał! Na co ci to?! A jak się schylisz, to ci Niemiec od razu kulę wpakuje!”. Tak że nie wolno się nawet było schylać po cokolwiek. Koło nas szła sąsiadka mojej cioci, nieduża pani, i to znowu tragiczna sytuacja, a ona szła z takim garnkiem marmolady. Tu każdy trzymał swoje najpotrzebniejsze rzeczy, a ona nic innego, tylko miała kamienny garnek, i w tym kamiennym garnku marmoladę. Oczywiście, mimo tragedii ludzie zaczęli to komentować. [Ktoś] mówi: „Widocznie pani bardzo lubi tę marmoladę. W niebie na pewno wystarczy pani na całą wieczność” – i tego typu różne miała docinki. W każdym razie nawet i w tragicznych chwilach są i komiczne sceny. Co chwila zatrzymujemy się, to nas tu mają rozstrzelać, [to tam] znaleźli ściany kawałek. A ludzi było, nie wiem, kolumna, olbrzymia [ilość], nie wiem, czy nas było, ponad 1000 osób na pewno było. To już [...] od Działdowskiej ludzie tam chyba szli i co chwila Niemcy dołączali kolejną grupę ludzi. I co chwila to tak: a to kazali tu stanąć, to przodem do nich, to tyłem do nich. Nie podobało im się, dalej nas pędzą. Skwar, pić się chce, zdenerwowani wszyscy. Moja mama idzie, cały czas tylko modlą się z ciocią. Tak w skrócie powiem, doszliśmy aż do skrzyżowania Górczewskiej i Elekcyjnej. Znowu, czy nas tam rozstrzelać, czy nie? Ale coś nie podobało się Niemcom, pognali nas Elekcyjną w kierunku Wolskiej. Tam jesteśmy już. Nim doszliśmy, bo po drugiej stronie jest park Sowińskiego, doszliśmy do rogu Wolskiej i [Parku] Sowińskiego i kazali nam się zatrzymać. To jest skrzyżowanie, tu jest Elekcyjna, Wolska krzyżuje się z Elekcyjną. Po drugiej stronie była [ulica poprzeczna do Wolskiej]. Chyba to jest Ordona teraz. I tam był kiedyś dwudziesty któryś tam komisariat [policji]. Nie wiem, dwudziesty drugi czy coś. I tam [na rogu] był pluton egzekucyjny ustawiony z karabinami. Nas zatrzymano przy starej kuźni. To był niski budynek z czerwonej cegły, pamiętam, podwórze, a na podwórzu już była ułożona olbrzymia pryzma ciał. Nie wiem, ile ich było, w każdym razie olbrzymia pryzma. I ci ludzie się palili na tym. Przed pryzmą leżała młoda kobieta, pamiętam jej włosy blond i tutaj, kobiety się tak czesały za okupacji, taki lok zakręcany był spięty, tu [niżej] miała włosy rozpuszczone. Leżała z dzieciątkiem, to niemowlę było kilkumiesięczne. Obydwoje się palili i te ciała się poruszały. Do mamy mówię: „Mamo, patrz, oni żyją!”. A mama mówi: „Chyba nie”. Bo pod wpływem ognia ciała się kurczyły, ale poruszali się. Mówię: „Mama, trzeba ratować tę panią!”. Mama mówi: „Nie wolno. Wyjdę, czy ty wylecisz – mówi i trzyma mnie mocno za rękę – Niemcy będą strzelać”. Myśmy tak stali i patrzyli na palących się ludzi i tę kobietę. Za tę kobietę codziennie się modlę. Mam ją cały czas przed oczami i to dziecko.
W każdym razie, jeden z Niemców mówi, że oni chcą nas rozstrzelać, właśnie w tym miejscu. Ale jeden [z żołnierzy] – to był Niemiec, a drugi był „ukrainiec” – mówi: „Od dziś wyszedł zakaz rozstrzeliwania ludności cywilnej, o szóstej rano”. Właśnie mama rozumiała niemiecki, słyszała, jak mówią, i tłumaczyła. A Niemiec mówi, że o szóstej rano wyszedł taki rozkaz, żeby do obozu ludzi kierować, nie rozstrzeliwać. A „ukrainiec” mówi, że jego to nic nie obchodzi; on nie ma co z tymi ludźmi zrobić, nie będzie się obtykał z nami, w związku z tym nas tutaj musi rozstrzelić, bo nie widzi innego wyjścia. Ten mówi: „Jak to?!”. W końcu się zdenerwował Niemiec i mówi do „Ukraińca”: „To kto tu rządzi?! Wy czy my?!”. A on w końcu mówi tak: „Jak mi przywieziesz w ciągu pięciu minut rozkaz na piśmie, to ich skieruję do obozu”. Ten wsiadł w dżipa, stał tam dżip, pognał do dowództwa, ale z taką wielką szybkością, aż piszczały koła. A dowództwo niemieckie mieściło się przy cmentarzu, teraz tam Komenda Policji była. Państwo znają cmentarz na Woli? Za pomnikiem jest staw i budynek. Między, powiedzmy, stawem a cmentarzem jest policja i tam wtedy był sztab niemiecki. Ten „ukrainiec” patrzy na zegarek, każe nam się raz przodem do karabinów odwrócić, drugi raz tyłem. I tak nas ciągle, to przodem, to tyłem.
Ja już mówię: „Mama, patrz, tu w parku Sowińskiego są ludzie. Uciekajmy tam, może się skryjemy między nich”. A mama mówi: „Dziecko, przecież tam są Niemcy”. Bo rzeczywiście Niemcy (ludność niemiecka) w ostatnich dniach lipca uciekali z Pragi, z Warszawy, i te wozy, tabory Niemców, folksdojczów uciekających... I oni się zatrzymali widocznie w parku Sowińskiego. Gdybyśmy tam… To było niemożliwe, żeby dobiec, nie dobiegłoby się. Poza tym ci, którzy w parku byli, też by nas ukatrupili. Tak do mamy mówię jeszcze: „Mama, nie chcę ginąć”. A mama mówi: „Słuchaj, prawdopodobnie już nasz tata nie żyje, więc tam już na nas pewnie czeka w niebie. Spotkamy się razem w niebie”. A ja mówię: „Mama, a jak w tym niebie jest?”. A mama mówi: „Zobaczysz.. Na pewno będziemy wszyscy razem, nikt nie będzie już cierpiał. Będziemy razem”. Ale w końcu mówię do mamy, uczepiłam się za rękę i mówię: „Mamo, ja nie chcę umierać. Powiedz, a czy to będzie bolało, jak kula wpadnie? Czy będzie bolało?”. A mama mówi: „Córeczko, nie wiem. Może nie będzie bolało”. Ale jeszcze zastanowiła się i mówi: „Wiesz, gdybym zginęła, a w ciebie kula nie trafiłaby, to pamiętaj, nie podnoś się do zmroku”. A już, jak to długo trwało, jak myśmy doszli do parku Sowińskiego, to słońce chyliło się za drzewa, czyli to już od prawie przedpołudnia, bo nie wiem, czy to była jedenasta, czy dziesiąta. Nie wiem. Popatrzcie państwo, ile nas w kolumnie trzymano, jakie postoje były długie, i tak dalej. Upał był niesamowity, usta spieczone, ani pić, straszne warunki. I mama mówi: „Pamiętaj tylko, w razie gdybyś ocalała, to nie podnoś głowy aż do wieczora. Jak będziesz słyszała niemiecką mowę, nie ruszaj się”. Mama już wiedziała też, że dobijali. „To nie ruszaj się. I pamiętaj, nie patrz na mnie, czy żyję, czy nie, tylko uciekaj tam, gdzie słyszysz polską mowę”. Później płakałam, tak się przytuliłam, mówię: „Nie chcę umierać”. Ciocia jeszcze do mamy mówi: „Co ty dzieciaka straszysz?! Co będzie, to będzie!”. Mama mówi: „Muszę przygotować, bo nie wiadomo, jak będzie”. W pewnym momencie mama potem taka zniecierpliwiona mówi: „Przestań mnie pytać, zacznij się modlić. Przeproś pana Boga, jeśli kiedyś byłaś niegrzeczna, i ciocię przeproś, panią Śledziakową przeproś” – bo cały czas tam koło nas była. I tak się wszyscy zaczęli przepraszać i żegnać. W pewnym momencie ktoś zaintonował pieśń „Słuchaj Jezu, jak cię błaga lud”. Niektórzy klękali, inni stali i pamiętam właśnie, jak tę pieśń później śpiewali. Mama ze mną później odmawiała „Ojcze nasz”, „Zdrowaś Mario”. Tu się z ciocią pożegnałyśmy, ja z mamą, z tą panią. W pewnym momencie cisza jest i słychać z daleka warkot samochodu, a „ukrainiec” już zniecierpliwiony, patrzy na zegarek, że tyle [czasu] nie ma tego Niemca, i podaje komendę [do egzekucji]: Eins, zwei, drei… aż do acht dochodzi. I w tym momencie… A my tak słuchamy, każdy ma ramiona podniesione, jakby rzeczywiście chciał się chronić nimi od kuli. I [nagle] słychać warkot samochodu. Ten na acht zakręcił czerwoną chorągiewką i zatrzymał egzekucję. Ten [Niemiec] dojechał dżipem i na piśmie coś mu wręczył, prawdopodobnie rozkaz i powiedział: „Wszyscy do obozu”.
Pognali nas Wolską na fort Wola. Teraz tam stoi dom towarowy „Géant” i zakłady [imienia] Nowotki są. Tam był olbrzymi wykop, ja wiem, to było kilkadziesiąt metrów na dwadzieścia, może więcej, taki dół. W dole stał po jednej stronie, po prawej stronie w rogu, barak i po tej stronie też były baraki, zabudowania wyżej. I pognali nas tam, do fortów Wola. Już słońce prawie że było za domami. Latem, sierpień, to była gdzieś chyba ósma, dziewiąta. Dostaliśmy wtedy kawę czarną, chleb z marmoladą czy coś takiego. Dostaliśmy jedzenie. W kawie, zamiast pić, to mama, ciocia, myły się, bo spocone, jeszcze w kapotach ciepłych. Połowę kawy poszło na umycie się, a resztę, to tyle tylko, że usta się zwilżyło. Co tam się dzieje na dole? Krzyki, ludzie ranni, znowu smród niesamowity. Tu ludzie [leżą] na jakimś takim [barłogu] w tym baraku, to słoma, na słomie ranni leżeli. I co chwila słychać jęki, krzyki. Mama mówi: „Boże, my tu też nie wytrzymamy”. Ktoś tam mówi, że „ukraińcy” gwałcą kobiety i to niezależnie czy ma osiemdziesiąt lat, czy ma trzy lata, to obojętne. Mama zdenerwowana. Jakiś ksiądz koło nas stał, razem już później z tym księdzem [uciekliśmy z obozu]. Mama mówi: „Trzeba coś robić, trzeba się jakoś stąd wydostać”. Ksiądz mówi: „Jak? Przecież wartownik stoi przy wyjściu i nie ma mowy”. Mama mówi: „Bo tutaj nie wytrzymamy”. I już rzeczywiście ciemno było i słychać tylko co chwila: „O mamo!”, „Jezu!”, „Mamo!” – po prostu głos tych kobiet gwałconych. Ciotka moja zaczęła się trząść, mówi, że nie wytrzyma. Ale przypomniało jej się, że na Jelonkach ma kuzynów i mówi: „Słuchaj, jak tu się wydostać stąd? Uciec to nie da rady”. Ale moja mama podchodzi do wartownika i pyta się, czy on mówi po polsku. A on mówi: „A bo co?!”. Mama mu tam po polsku trochę, po niemiecku, i mówi, że tu mąż pracuje na Jelonkach u Niemców, i chciała dołączyć do męża, i tam jest jeszcze jej dziecko drugie, i chciała tam dołączyć do nich. Mówi, tu jest z dzieckiem i z siostrami, i z [bratem]. Niemiec jakoś tak popatrzył, ale mama jeszcze wyjęła, taki miała pierścionek zaręczynowy z brylancikiem [...] i tak zdjęła z palca ten pierścionek i wepchnęła temu wartownikowi. On mówi: „No dobra! To raus!” I ksiądz, mama, ciocia, ja i pani Śledziakowa wyszłyśmy z tego obozu.
Poszłyśmy właśnie do kuzynów ciotki, a oni już byli spakowani, na wozie mieli wszystkie swoje rzeczy. Jakiś wóz z koniem wytrzasnęli i mówią: „Rano, skoro świt, musimy stąd już wyjeżdżać, bo nas tu ewakuują. Po prostu nie pozwolą nam tu mieszkać”. I mówi: „A was zabrać nie możemy – bo przepustkę mieli na ile tam ich było w rodzinie – nie możemy was zabrać, bo nie ma was tutaj na liście. Więc wszystkich nas rozwalą, jak zobaczą, że jedziecie z nami”. To oni wyjeżdżali, a my pieszo, [nie wiemy, w którą stronę iść]. I Śledziakowa mówi do nas: „Słuchajcie, jak tu się dostać w okolice Piaseczna? Tam we wsi Borowina mam rodzinę, może tam pójdziemy”. Z Jelonek znowu trzeba przejść przez szosę poznańską obstawioną przez Niemców. Też właśnie jeszcze w nocy nikt nie spał, tylko słychać było jęki kobiet z pobliskich kartoflisk, z pobliskich ogrodów. Ale jakoś do świtu dotrwaliśmy.
Potem szybciutko oni [wsiedli] na wóz, konia podcięli, z kopyta pognali w swoją stronę. A my we cztery, to znaczy znowu pani Śledziakowa i my we cztery, poszłyśmy w kierunku szosy. I znowu – jak tu przejść? Widać Niemcy, patrole niemieckie na motocyklach, i tu trzeba przeskoczyć na drugą stronę. A kto się tam pojawi, to od razu serię dostaje z karabinu. Znowu jakoś tak pojedynczo przeskakiwałyśmy tę szosę. Udało się. Mówię, nie wiem, to chyba Matka Boska cały czas nas osłaniała. Przeskoczyłyśmy. Zaraz tam po tamtej stronie było pole i było zboże zżęte w snopki [ustawione], i w te snopki. Przesiedziałyśmy ileś w tych snopkach. Jak Niemcy odjechali, to myśmy znowu polami, polami, polami, w kierunku tej wsi szłyśmy. Już gdzieś na dziesięć kilometrów albo i dalej za Warszawą, to jeszcze swąd palących się domów i fruwające szczątki papierów różnych, innych, sadzy, to wiatr [wszystko] rozwiewał. Upał niesamowity.
I tutaj muszę powiedzieć, dochodzimy do jakiegoś domu, chcemy pić wodę i nas przepędzają, ten gospodarz spod studni. Nie pozwolił nam wody wziąć. Mama zrozpaczona, ja mam obtarte nogi, bo w bucikach szłam na bose stopy, po rżysku szłyśmy, mama w pantofelkach. W końcu gdzieś tam mama znowu dochodzi do jakiegoś domu i chce dla dziecka szklankę mleka czy coś, a gospodarz – to jest przykre, ale muszę powiedzieć – popatrzył na mamy obrączkę, ale mówi: „Jak dasz tą obrączkę, dam ci mleka”. Mama się w tym momencie rozpłakała i mogłaby dać tę obrączkę, bo się okazało, że swoją złotą obrączkę miała w węzełku. Węzełek z moim medalikiem i z tą obrączką to miałam przy sobie, a mama miała na palcu z tombaku, i żeby po prostu była sprytna, to by mogła tę obrączkę mu dać, ale się rozpłakała. Mleka nie dostałyśmy, wody wtedy też nie dostałyśmy i dalej szłyśmy polami kryjąc się, bo co chwila gdzieś jakieś patrole było widać. To w [bruzdach], po rowach się kryłyśmy. Jakoś tam później natrafiłyśmy na ludzi, że wody nam dali…
Przyszłyśmy do wsi, już słońce się chyliło ku zachodowi, już było nie ciemno, ale szaro. To na podwórzu wiem, że wszyscy padli – mama, ciocia, nawet pani Śledziakowa, i ja. Z moich nóg krew leciała, odparzone były od bucików. Gospodarze, państwo Lenartowie, nami się zaopiekowali, to byli kuzyni pani Śledziakowej. Dali nam właśnie umyć się, jeść, i od razu jak stałyśmy niemalże, to tak w słomę, w snopki upadłyśmy. Na drugi dzień trzeba było znowu [zgłosić u wójta nasz pobyt], gospodarz mówi, że „Musicie się, panie, zameldować, bo jak wpadną Niemcy, to…”. I tam był dom poniemiecki, właściwie po folksdojczu (nie wiem, jak się nazywał, chyba Kubiak, ale dokładnie nie pamiętam tego nazwiska). To był domek, pół domu była mieszkalna, a pół była obora. Gospodarz mówi: „Wiecie co, tu jest dom wolny, to możecie tam zanocować, ale trzeba iść do wójta i zameldować się”. Mamę zaprowadził tam, kenkarty pozabierał, cioci, mamy, i nas tam zameldował. Wójt nam przydzielił ten dom do zamieszkania. To już byłyśmy szczęśliwe.
W tym domu mieszkał człowiek garbaty. Był niby parobkiem u Niemców czy tam folksdojczów. Oni uciekli, a on został. To była taka dosyć zagadkowa postać, bo okazuje się, że niepozornie wyglądał, ale to był bardzo inteligentny człowiek. Oczytany, pięknie się wysławiał, więc właśnie mama z ciocią mówiła, że on jest… Ale też się nie zdradzał, kim jest, czy faktycznie był za folksdojczami, czy po prostu był też przydzielony do pracy tam do nich. Tamci uciekli, on został. Tam myśmy zamieszkały. Znowu – to jeszcze nie koniec tej całej gehenny. Dom stał prawie że przy samym lesie. Jak się [złodzieje] dowiedzieli, że z Warszawy tam zamieszkali, to zaczęli nas nachodzić w nocy. Godzina jedenasta w nocy zaczynały się harce na podwórzu. Mama drzwi zaryglowała, okna pozamykała i ktoś się tam dobijał do nas. Najpierw ze stodoły wyciągnęli bronę, ukradli. Potem znowu coś tam wyciągnęli i później do nas do domu się dobijali i: „Dajcie złoto”, „Dajcie złoto”. Złota nie było, jeszcze mama miała trochę złota, to Niemiec mamie [zabrał], jak myśmy szli [na rozstrzał], nie wiem tylko, czy w fortach Wola, mamie wyrwał torbę, tam miała troszeczkę więcej biżuterii. Tylko ocalała z biżuterii mamy obrączka, mój medalik (zresztą noszę go tutaj z takim łańcuszkiem, inny łańcuszek miałam, to medalik od chrztu) i jeszcze coś tam było, nie wiem, cioci pierścionek czy coś. Miałam to w bieliźnie przepasaną szmatką i to miałam przy sobie, a tamto Niemiec zabrał. Tam trochę było żywności, dobrze że ciocia miała trochę cukru, co ojciec zostawił, to te pół kilo cukru w kostkach, to nam na ile miesięcy starczyło! Tylko do polizania był ten cukier. W tej wsi właśnie potem ci [złodzieje] przychodzili, przez dwa tygodnie noc w noc o jedenastej godzinie miałyśmy takie wizyty. Mama w końcu krzyczała: „Ratunku”. Otwierała oberluft, to były takie okna, jak to dawniej były, oberlufty, i krzyczała: „Ratunku!”, „Ratunku!”. A po lesie [daleko] się głos rozchodził. Ten później z tych, już powiem, bandziorów, bo to jak inaczej nazwać, strzelił mamie w nogi. Całe szczęście, że kula jakoś się tak omsknęła, że miała tylko zadraśniętą skórę na nodze. Ale szybko ktoś ich spłoszył. Okazuje się, że w lesie to tak: i złodzieje, i uciekinierzy, i partyzanci byli. Partyzanci słyszeli te krzyki. Na drugi dzień, też po zmroku, mama szła po mleko do gospodarzy, dawali nam za darmo, bo ani pieniędzy, ani nic żeśmy nie mieli, bo pieniądze zostały też zabrane przez Niemca, tak że mamy olbrzymi dług wdzięczności do tych państwa, ale później się ślad po nich jakoś zatarł, bo oni z tej wsi wyjechali jeszcze przed nami gdzieś za Wisłę. Gdzie wyjechali, nie wiem, gdzieś w kierunku Pragi. Po prostu nasze drogi się rozeszły. Mama idzie od gospodarzy, niesie mleko, a tu zajeżdża dżip i wyskakują w niemieckich mundurach jacyś mężczyźni i krzyczą: Halt! Halt! Mama mówi: „Boże kochany, już po nas pewnie”. On mówi do mamy, żeby dała dowód. Mama mówi, nie ma przy sobie, ma w domu dowód. Ale widzi, że mama się trzęsie. Mówi: „Pani Polka?”. Mama mówi: „Polka”. – „A skąd pani jest?” – bo widzi, że nie ze wsi. Mama mówi, że z Warszawy, bo co już tak wiadomo, i tak wiadomo. Ten w końcu jak zobaczył, mówi: „Z Warszawy? Z Powstania?”. – „Tak”. – „To niech się pani nie boi, jesteśmy Polakami, ale pani dowód musimy widzieć” – bo nie wierzył. Przyszli do chaty, gdzie myśmy mieszkały, i mama się wylegitymowała i okazuje się właśnie… Aha, i on mówi: „Kto tu tak krzyczy co noc?”. A mama mówi: „Ja krzyczę, bo nas napadają i żądają od nas pieniędzy”. Klapa od strychu była też zamknięta, bo oni przez dach… Dach był słomiany, więc wyrwali kawałek i przez dach się starali dostać do wewnątrz. Mama mówi, że już nerwowo nie wytrzymuje, bo codziennie, co noc, mówi, to ma takie przykre wizyty, i mówi, że ciągle tylko… Nawet i pokazywała nogę, mówi: „O mało nie przestrzelił nogi”. Ten mówi: „Proszę pani”. Aha, potem się okazało: „A pani z Płockiej?”. – „Z Płockiej”. – „Ale Łukasik?”, mówi: „Czy pani mąż nie ma pseudonim »Stach«?”. Mama mówi: „Tak”. Okazuje się, że on był z Wolskiej. Partyzanci przedostali się z Powstania z Wolskiej do lasu właśnie też w okolice Magdalenki, Leśnej Podkowy, i stąd w tych lasach przebywali. I on mówi: „To ja pani męża znam. Proszę pani, od dziś może pani spać przy otwartych oknach, przy otwartych drzwiach. Włos z głowy pani nie spadnie”. I pyta się: „Jak to wygląda?”. Mama mu opowiada mniej więcej, jak to wygląda [taki napad]. A oni mieli już sygnał, że właśnie na innych też ci bandyci napadali. Na drugi dzień rano we wsi poruszenie, że przy drodze wzdłuż lasu leżą zabici, rozebrani do bielizny, i z napisami tutaj, takimi tabliczkami „Za bandytyzm”. Chyba było z kilku zabitych. Powiedzieli, że nie wolno przez kilka dni, przez trzy dni nie wolno ich było chować. Wszyscy musieli widzieć, że został na nich wykonany wyrok. Co się okazało? Że to nawet z pobliskich [wsi] byli gospodarze i to zamożni. Ojciec z synem, bracia, tacy z różnymi stopniami pokrewieństwa. Tak to się skończyło.
Od tej pory jakoś rzeczywiście już przestali nas nękać, ale za jakiś czas znowu rano, godzina skoro świt, piąta, szósta, to już było kopanie kartofli, raptem znowu obstawiony dom. Żołnierze w niemieckich mundurach. Mama mówi: „Znowu Niemcy. Już teraz to się…”. Okazuje się, że znowu to byli partyzanci [i inni]. Szli z Warszawy z rannymi, sanitariuszka była jedna, i byli ranni mężczyźni i szybciutko [weszli] do domu. Okazuje się, że oni też myśleli, że [ten dom zamieszkują Niemcy]. Bo mieli od kogoś tam wiadomość, że to jest też dom poniemiecki. Przez to myśmy trochę miały różne przykre sytuacje, bo nie wszyscy wiedzieli, że Niemcy uciekli. Później przyszli ci [partyzanci], rozstawili swoje patrole, tam była piwnica, to stodoła, wszędzie tam porozstawiane były patrole. Oni wyładowali na stole, pełno broni, amunicji. Prosili, żeby mama im pomogła zrobić strawę. I rzeczywiście mieli szynkę, po drodze skądś tam od gospodarza dostali, więc tę szynkę mama im gotowała, nas też częstowali. Dostała mama od nich pieniędzy trochę, bo mówi, że nie ma pieniędzy, nie ma niczego, więc zostawili jej jakieś pieniądze. Nie wiem, jaka to była kwota, w każdym razie na chleb, na takie potrzeby. Później mówili, że wieczorem w kierunku Góry Kalwarii będą szli. To była tam niedaleko wieś Gołków, Iwiczna, te strony. Mówią, że w kierunku Góry Kalwarii. Ale do nas przychodził gajowy, ubrany był jak to kiedyś [...]. Gajowi byli ubrani w mundury podobne do nazistów, do „żółtków’, jak to się mówiło kiedyś za okupacji. Takie zielono-żółte mieli uniformy. Ci młodzi chłopcy mówią: „O, »żółtek« idzie!”. A to gajowy, mama patrzy, mówi: „To nie żaden »żółtek«, tylko gajowy”. Ale tego gajowego, co do nas przyszedł, nie mogli się [wypuścić]. I mówią: „Trudno, ale musi pan dotąd tutaj zostać, dopóki stąd nie odejdziemy, a będziemy szli dopiero, jak się ściemni”. I faktycznie, ten mówi: „Dobrze, panowie, rozumiem”. Przyzwoity był człowiek. Siedział sobie na podwórzu, gawędził z nami cały czas. Później oni wyszli, a on jeszcze z nami siedział i rozmawiał, tak żeby rzeczywiście natychmiast [nie odejść], żeby nie było poszlak, że on chce zdemaskować, że chce wydać tych ludzi. To taki był przypadek.
I znowu – idziemy z mamą [do lasu], ponieważ myśmy często w lesie przebywały, raz, że ze względu na bezpieczeństwo, a drugie, to była jesień, więc grzyby się zbierało, bo tam tylko w domu zostało po Niemcach cebula na polu i kartofle. To i tak to był luksus, że myśmy kartofle mieli i cebulę! Gospodarz, pan Lenart, dawał nam od czasu do czasu [zające] upolowane na wnyki. Kłusownictwem oczywiście się trudnił, bo wtedy za okupacji musiał swoją rodzinę wykarmić, a ciągle mu tam zabierali dobytek – jak nie Niemcy, to musiał dawać na partyzantów. I nam tam zawsze przynosił zająca. Patrzymy, jak Jasio idzie w kurtce, to coś tam już pod nią niesie. Zająca. Do zająca nie było żadnych przypraw, nie było tłuszczu. To się gotowało, jak było możliwe. To i tak był cud, że to było. Dla mnie, na przykład w owym czasie to bardziej pragnęłam chleba jak dzisiaj ciasta. Pierwszy raz po tylu, po dwóch miesiącach, to chleb jadłam, jak państwo Lenartowie do nas się sprowadzili, do chałupy. Miał też dużą rodzinę, więc później mama mówi: „Wie pan, niech pan przyjdzie do nas, to i nam łatwiej będzie, raźniej”. Był pokój i kuchnia. Oni zajęli kuchnię, myśmy w pokoju we trzy mieszkały i jeszcze ten garbusek, który pracował u Niemców poprzednio. I tak pewnego… Aha, jeszcze zanim oni zamieszkali, to myśmy poszły w las i tam grzyby zbierałyśmy. I idzie małżeństwo z kozą, starsza pani, to prawdopodobnie teściowa, dziewczynka i chłopiec był, małżeństwo z dziećmi i z teściową, i koza. Tak pytają, mówi: „Wie pani, idziemy od strony Magdalenki, jesteśmy z Sadyby – czy skądś tam się przedostali – i chcielibyśmy teraz, bo już się chyli ku wieczorowi, zanocować. Nie wie pani, gdzie tu można?”. A mama mówi: „Wiem, chodźcie do mnie”. A w tym czasie jedzie na rowerze gospodarz, właśnie pan Lenart, zawsze na mamę mówił „Szefowa”, i mówi: „»Szefowa«! Jakaś pani do pani przyszła z Warszawy!”. Mama tak się zastanowiła, mówi: „Jak to? A skąd kto wie, że tutaj jestem?! Z Warszawy? Znajoma? Kto?”. Ale do cioci mówi: „Wiesz, nie będziemy się spieszyć. Jak rzeczywiście się jakoś dowiedziała o nas, to poczeka, jak przyjdziemy”. I przyszłyśmy właśnie z tymi ludźmi z Sadyby. Przychodzimy, patrzymy, nikogo nie ma. Gospodarz też przyszedł do nas, mówi: „Aaa, długo czekała, ale się nie mogła doczekać i poszła”. Mama mówi: „No i dobrze, że poszła”. Specjalnie jakoś się tym nie [przejmowała]. I szybciutko… Ale mama mówi tak do tego pana: „Wie pan co, grzyby szybciutko obierzemy – bo oni mieli swoich trochę, my swoich – szybciutko grzyby obierzemy i bo to jest linia frontu, więc będą strzelać w komin, więc żeby nie było dymu”. Szybciutko przyrządzili kolację, te grzyby bez specjalnie… Trochę soli mieli, pieprzu nie było, cebula była, to jakoś to się „spatyrało” to jedzenie, kartofle były. Tak [więc] siedzimy i jemy, ten pan siedzi na progu domu, okno otwarte, raptem od strony łąk, takie było przejście, dwóch wysokich mężczyzn w bryczesach, w granatowych ubraniach wpada i kobieta. Wpadają na podwórze. Mama przez okno pyta: „A państwo do kogo?”. A oni tak dosyć obcesowo do mamy: „Co to pani tu gospodyni?! Pani tu nie gospodyni, co pani nas pyta do kogo?! Co to panią obchodzi?!”. Ale usłyszałam w pewnym momencie, jak mówią: „Ooo, już są”. I tak się zastanowili, że jest nas więcej niż się spodziewali. Jest mężczyzna, jest chłopiec, młoda żona tego pana i teściowa. Jakąś szpicrutę miał, po cholewach się troszkę klepał nią i przeszli od strony łąki do drogi, poszli w las. A ten człowiek z miską z jedzeniem szybko wpadł do domu. Mówi: „Pani wie, kto to jest?! To są synowie policjantów i napadają, napadali kiedyś na Żydów”. Bo tam już jak szli od strony Magdalenki, to o nich się dowiedzieli, czy też on znał ich za okupacji, któregoś z nich. I mówi: „Oni napadali na Żydów wychodzących z kanałów, a teraz napadają na uciekinierów z Warszawy”. O, Boże. Znowu cała noc nieprzespana, zaryglowane drzwi, okna pozamykane, ten pan z synem z widłami przy drzwiach, przesiedzieliśmy. Na drugi dzień poruszenie we wsi. Okazuje się, że napadli na jakiegoś gospodarza. W jaki sposób go zamordowali? Wlali mu gorący tłuszcz do gardła po to, żeby mu zabrać medalik z Matką Boską. Ten człowiek w męczarniach skonał, bo tak ludzie później mówili. Ludzie, jak się dowiedzieli [o nich], lecą [szukać ich]. Rano ludzie wyszli do kopania kartofli, bo to był początek października, ciepły dzień, zamglony. Ci bandyci wóz przewracają z kartoflami, wyrzucają kartofle, drugi leci po konia, a tylko ich było dwóch. I gospodarze, ktoś jeszcze zdążył poinformować, że jakiś gospodarz został zamordowany w kierunku, jak się idzie na Magdalenkę. Otoczyli tych dwóch mężczyzn i jednego zadźgali widłami. A ten jeden, nie wiem, co z nim, on się chyba powiesił. Sam. Jeszcze ta kobieta, która niby na nas miała też czekać, z drugim mężczyzną w lesie byli i też ich złapali. Co z nimi zrobili? Też prawdopodobnie musieli gospodarze ich ukatrupić. W każdym razie właśnie później okazało się, że oni… Aha, oni się podali za partyzantów, chcieli uciekać, bo już zobaczyli, że tam ich gonią [gospodarze], że po zamordowaniu tego człowieka, i uciekali. I tak to się skończyło. Myśmy cały czas to właśnie byli [w niebezpieczeństwie].
Później jeszcze z piętnaście osób z Sadyby przyszło do nas. Jeszcze wcześniej też nas napadali, też przez dach dostali się na strych, a tam część ludzi nocowała, to ich tam okradli z drobnej biżuterii. Jakaś pani miała wieczne pióro ze złotą skuwką, bo takie kiedyś były. Drobiazgi im tam pozabierali ze strychu. Bo część nocowała na dole w pomieszczeniach, w kuchni i pokoju, a część na górze, na strychu. Też później pobyły te osoby. Dwa dni, z Sadyby szły. To były żony wojskowych prawdopodobnie, z dziećmi, bo mężczyzn nie było. Tylko byli młodzi chłopcy, dwóch, trzech było. Taki też był incydent. Tak że myśmy na tej wsi tyle przeszły. Z chwilą, kiedy front szedł, to tak: najpierw szli Niemcy, uciekali, i esesmani w czarnych mundurach i w zielonych, we wszystkich kolorach, a za nimi znowu szło wojsko radzieckie. Do domu nam się wpakował [jakiś] gospodarz z żoną i z dzieckiem. Zaciągnął się do milicji, od razu opaskę sobie założył milicyjną, karabin dostał i od razu do nas, żebyśmy się wynosiły z domu. Mama mówi: „Panie, przecież jest tu front. Gdzie się wyniosę?! Gdzie pójdę z dzieckiem?!” – bo [uważał, że] nam się to mieszkanie, ten dom nie należy. On się bał, żebyśmy nie zostali na tym gospodarstwie. Kiedy pan Lenart wyprowadził się, to on się natychmiast wprowadził. Zaczął nas szantażować. Mama właśnie napisała do kuzynów, potem stamtąd szła do Sochaczewa dowiedzieć co i jak, co słychać u rodziny, jakie są możliwości [dostania się do nich], i wtedy u rodziny dowiedziała się, to jeszcze tak odskoczę, że ojciec żyje i jest w obozie. […]. Za pierwszym razem jak poszła [do Sochaczewa], to właśnie dowiedziała się, że ojciec żyje. [...] Dostała list, bo zostawiła adres, że mieszkamy w tej wsi, do muzeum dałam te listy. Tam było napisane, że ojciec żyje i jest w obozie. To wielka radość, że już przynajmniej jakiś ślad, że żyje. Tak samo oni odpisali ojcu do obozu, że żyjemy. Potem ponieważ [ten milicjant] robił nam wstręty i straszył mamę, że ponieważ jest żoną akowca, żeby uważała, bo może wylądować [na Syberii], może być zesłana „na niedźwiedzie” czy jak. Mama nie chciała tam dłużej być i szybciutko przeniosłyśmy się do Sochaczewa. [...]
Zamieszkaliśmy tam. W lutym kuzyni w Sochaczewie wynajęli mieszkanko, osiem metrów na facjatce w letnim domku, bez wygód, bez niczego, ale byłyśmy szczęśliwe. To była ciocia, mama i ja. Jest Wielkanoc, 30 marca, niestety żadnej wiadomości nie ma [o tacie]. Potem, jak 8 maja został rozejm podpisany, kapitulacja Niemiec, to już mama zaczęła mieć nadzieję. Ale mówi: „Może wróci”. Ale też nie wiadomo było, czy pojedzie na zachód, [czy] przyjedzie tu na wschód, bo ci, którzy wracali tutaj, to już mama sama wiedziała, że ci ludzie mają później wielkie kłopoty i trudności. Ale w każdym razie mama [wyjechała z Sochaczewa] szukać swojej siostry.
A jeszcze nie powiedziałam, że mamę Niemcy w listopadzie [złapali], jak chciała do Warszawy się dostać, złapali i wywieźli aż pod Wrocław. Tam podpadła jakiemuś Niemcowi i po prostu całą dobę w wodzie stała, w zimie, po pas. Tak że ją skostniałą więźniarki wciągnęły do baraku. Skostniałą. Dobę, to nie, trochę krócej, bo by nie wytrzymała, ale w każdym razie jak sopel została do baraku wciągnięta. Jakoś tam mamę docucili, doprowadzili do [jakiego takiego zdrowia]. I znowu stamtąd uciekła. Przyszła do tej wsi [Borowina], mnie już tam okrzyknęli sierotką, w dokumentach właśnie też jest napisane, żeby ci gospodarze przesłali tę „sierotkę”, już mnie tak nazwali, do Sochaczewa razem z ciocią. Ale akurat jest wiadomość, że tata żyje i na Boże Narodzenie mama przychodzi. Zmordowana. Okazało się, że też miała szczęście uciec z obozu. Niemiec pomógł. Mama mówi: „Jeszcze karabinem podnosił druty”. Mama z jakąś kobietą uciekły. Mówiła, że cztery kilometry czołgały się na brzuchu, nim wstały, żeby gdzieś się dostać. To były kolejne jeszcze losy. To taka dygresja, bo zapomniałam o tym powiedzieć.
Natomiast tutaj w Sochaczewie już mieszkaliśmy i gdzieś tak koło połowy maja, może na początku drugiej połowy maja, mama pojechała szukać cioci w kierunku Bielska, bo się dowiedziała w PCK, że ciocia została wykupiona przez jakiś Polaków z Bielska z obozu we Wrocławiu wraz z synami. Aha, [przedtem mama] poszła do kościoła św. Wojciecha w Warszawie] i w kościele na murze u Świętego Wojciecha był napis. Nie wiem jakim cudem mama znalazła [ten napis], że ciocia pisała, że z tego kościoła zabierani są do obozu. Mama tak jakoś drogą dedukcji [i z pomocą Czerwonego Krzyża] zaczęła ciocię poszukiwać. Pojechała w kierunku Krakowa. Podróże wtedy to były bardzo niebezpieczne]. To się jechało na dachu wagonu, zimą nawet. [Mamy nie ma], tak siedzę w oknie, to było po deszczu, miałam iść na nabożeństwo majowe, a ciocia mnie nie bardzo chciała puścić, bo to był chłodny dzień. Stoję w oknie i mówię: „Widzi ciocia, idzie jakiś żołnierz z tobołkami, taki podobny do mojego taty”. A ciocia tak jeszcze mówi z sarkazmem: „Tak, wszyscy żołnierze teraz to są podobni do twojego taty!”. Za chwilę kuzyni przylatują: „Jadzia! Tata twój wrócił!”. Z tego pierwszego piętra nie wiem jak zeskoczyłam, bo już nie schodziłam, przeleciałam, to moi kuzyni, w moim wieku i starsi, jeszcze gdzie tam za mną byli, kiedy ja się ojcu rzuciłam na szyję właśnie. Bo kuzyni mieli sklepik i w tym sklepie [spotkaliśmy się]. Ojciec zobaczył, że tylko ja jestem, a mówi: „A mama gdzie?”. Mówię: „Mama wyjechała do Krakowa”. Ojciec nie wierzył, myślał, że zginęła: „Powiedz mi prawdę”. Do kuzynów: „Powiedzcie mi prawdę”. Dopóki mama nie wróciła z Krakowa, to ojciec nie wierzył, że żyje. Tak więc tak się spotkaliśmy.
A później jeszcze, jak już ojciec ochłonął i tak dalej, już zaczął pracować w Sochaczewie, to musiał się meldować w UB. Ponieważ mieszkaliśmy blisko UB, tak że mówię… [Kolega ojca, właściciel zakładu pogrzebowego] dał znać, żeby nie wracał do Warszawy. Mama wynajęła bowiem pokój na Płockiej pod 37, [gdzie ten kolega miał zakład]. To było dawne mieszkanie aktora Komedy. To było zniszczone, spalone mieszkanie. Nie było zburzone, ale było spalone. [...] I on właśnie, pomógł mamie okna założyć, gruz wynieść, drzwi założyć. Mama to zamknęła, [zameldowała się] i na liście lokatorów już figurowała jako Janina Łukasik.
Ponieważ za okupacji ojciec miał incydent też z bandziorami, to inaczej nie można nazwać, ze złodziejami. Nas raz okradli, później napadli nas na ulicy, wyrwali torebkę i ukradli mamie zegarek ze złotą bransoletką, i jednocześnie zaczęły na Płockiej dziać się różne nieprzyjemne rzeczy – kradzieże, rozboje. [...] Kobietom futra zabierano, kołnierze futrzane, co cenniejsze. Ojciec z kolegami doszedł w końcu, kto tym rozbojem się trudni. Bo już ludzie się nie tylko Niemców bali, ale bali się w ogóle z domu wychodzić tutaj w okolicy Wolskiej, Płockiej. I doszli. Na Płockiej, między Obozową a Górczewską były budy i tam okazuje się, że właśnie ci złodzieje mieszkali. I przyznał się jeden ze złodziei, bo tam później takie… Wiadomo było… Aha, jak mamę wtedy okradli, to złapano jednego z nich. Miał przy sobie ten zegarek, ale tak sprytnie, że w spodnie sobie go wpuścił i jak szedł, to za nim szli następni złodzieje i dzieci małe, duże i ten zegarek złapali, podnieśli, i przy nim już później tego zegarka nie było. Potem go odbili [jego kolesie] w zakładzie pogrzebowym [kolegi ojca] właśnie, bo taki tramwajarz doprowadził tego złodzieja. Później za jakiś czas, jak doprowadził tego złodzieja do zakładu, to wpadło dwóch czy trzech [oprychów] z pistoletami, strzelili w sufit, mamie pistolet do głowy, tramwajarzowi też i właścicielowi zakładu i odbili tego złodziejaszka. Ale później doszli, kto to był. Ojciec potem z kolegami poszedł [do ich domu] i powiedział, że jeżeli jeszcze się powtórzą rozboje, kradzieże, i napadanie na ludzi, to będą podlegali sądowi polowemu i z miejsca kara śmierci. Tam jeszcze były inne konsekwencje. I później ojcu zaczęli pisać na płocie: „Ty ważny akowcze, już niedługo twój żywot”. I po wojnie, kiedy zobaczyli w bramie [domu Płocka 37] to nazwisko, ktoś z tych [z tych złodziei został funkcjonariuszem UB; zaczęli się czepiać, że mieszkamy. Ten właśnie właściciel zakładu ostrzegł nas, żeby nie wracać do Warszawy. I zostaliśmy w Sochaczewie, a to mieszkanie mama dała swojej siostrze, [która wróciła z synami z obozu], miała inne nazwisko, zamieszkała z chłopcami, mąż zginął w Dachau. I to tak się właściwie skończyło. Myśmy dopiero [po trzynastu latach wrócili do Warszawy]. A ojcu nie chcieli dać mieszkania w Warszawie, podania pisaliśmy, [które szły do kosza]. Nie chcieli dać w Warszawie, bo argument był taki, że Warszawę spalił, więc mu się nie należy mieszkanie w Warszawie.
Warszawa, 1 grudnia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Żółtańska