Jadwiga Kukowska „Jadzia”
Nazywam się Jadwiga Kukowska.
- Gdzie i kiedy się pani urodziła?
Urodziłam się w Warszawie w 1923 roku.
- Bardzo proszę, żeby pani opowiedziała o latach dzieciństwa, o domu rodzinnym, szkole. Jak było przed wojną? Gdzie pani mieszkała?
Mieszkałam na Puławskiej 87 w Mokotowie i właściwie byłam najmłodsza z rodzeństwa. Pierwszy mąż mojej mamy zginął na wojnie w 1914 roku, miała troje dzieci z tego pierwszego małżeństwa i później,` już jak była niepodległość Polski, to… W każdym razie mój ojciec był drugim mężem mojej mamy. Nazywał się Maik, rodem z Poznania. Mama raczej ze wschodu, a tata mój był z Poznania, jednak bardzo przywiązał się do Warszawy i nie chciał nigdy wracać do Poznania. Poza tym miałam dość dużo starsze rodzeństwo, nazywali się Chomczyńscy przed wojną.
- To ile rodzeństwa pani miała?
Trójkę. Trójka dość dużo starszych [dzieci], bo najmłodszy mój brat dziewięć lat był starszy. On był też harcerzem. Ja byłam tą najmłodszą, ale niestety moja mama była wielką patriotką, bo jednak miała tyle… Pierwszy mąż zginął, później tych dwóch synów w drugiej wojnie też straciła. Jeden zginął w Wilnie rozstrzelany przez Litwinów, a starszy syn Władysław był na wojnie w 1939 roku, wrócił do Warszawy, podczas okupacji mieszkali też na Starym Mieście, na Długiej, przeżył Powstanie, ale niestety w Pruszkowie został wywieziony do obozu koncentracyjnego i stamtąd już nie wrócił. Miał malutkiego synka, rok i osiem miesięcy, który przeżył Powstanie na Długiej. Ja tam ich odwiedzałam, będąc w oddziale, jak były wolne chwile. Oni obydwoje z mamą przeżyli, bo jeśli Stare Miasto było już zajęte, to wywieźli ich do obozu do Pruszkowa i tam niestety był rozdział: ona – moja bratowa – z dzieckiem przeszła [i została] w obrębie Polski, a jego wysłali do koncentracyjnego, nie do zwykłego obozu. […] Tak że właściwie ja sama zostałam po wojnie, bo wszyscy, trójka… Moja siostra – ona była najstarsza – niestety zmarła przed wojną, bo grasowała gruźlica wtedy i nie było środków, nie było warunków. Ona jedna tylko umarła śmiercią naturalną, a ich dwóch nie przeżyło wojny.
- Czym pani tata zajmował się jeszcze przed wojną?
Mój tata pracował w MZK, właśnie to są te tereny, na Młynarskiej. On pracował nawet tu na Woli, na Młynarskiej. Był rzemieślnikiem, takim wysoko wykwalifikowanym. Bardzo dobrze się tu czuł i pracował z MZK.
- Mama zajmowała się domem?
Mama tak, zajmowała się domem. Bardzo była patriotka jednak. Wysyłała ich na tę wojnę, na te wszystkie i przeżywała to bardzo dzielnie, podziwiałam, w 1939 roku też. Była zawsze czynna, gotowała, pichciła, karmiła, kogo mogła.
- Jak pani pamięta szkołę przedwojenną? Gdzie pani chodziła do szkoły?
Chodziłam też na Mokotowie. Wtedy nową szkołę budowali na Różanej, tam skończyłam szkołę podstawową. Potem chodziłam do gimnazjum, to było gimnazjum handlowe czteroletnie na Mokotowie.
- Mile pani wspomina szkołę?
Tak, owszem, bardzo. Później okupacja.
- A 1939 rok, wejście Niemców do Warszawy – jak pani zapamiętała te wydarzenia?
Właśnie jak mieszkaliśmy na Puławskiej, to zapamiętałam straszną rzecz, jak Żydzi uciekali z Grójca i cała Puławska była [pełna] uciekinierów do Warszawy. Poza tym mój tata był właśnie w batalionach urządzonych przez prezydenta Warszawy i on prawie całą wojnę maszerował z Mokotowa na Wolę i z powrotem. Ostatniego dnia nie mógł już dotrzeć tam do nas. Znaczy, nie codziennie, ale był czynny, przeszedł jeszcze przeszkolenie sanitarne. To przed wojną już robili takie różne przeszkolenia na wypadek wojny. Doskonale sobie radził. A jeszcze moich rodziców wywieźli do Niemiec do roboty, bo ja nie wyjechałam po Powstaniu z Polski. Byli wszyscy wyrzuceni z Warszawy.
- Kiedy rodziców wywieźli na roboty?
Jak wykończyli Mokotów, bo tu mieszkali.
Tak.
- Jeszcze wracając do tego okresu przed Powstaniem, do 1939 roku – pierwszy niemiecki żołnierz, jakiego pani spotkała na drodze – pani pamięta tę chwilę?
Nie za bardzo, bo to było tak tragiczne wszystko… Nie pamiętam albo nie chciałam ich widzieć, w każdym bądź razie miałam szesnaście lat niby, a w ogóle takie chuchro ze mnie było mizerne, że nawet nie wyglądałam na te szesnaście. Nawet przed wojną filmy były nakręcane, ma które mnie nie wpuszczali, pomimo że miałam te szesnaście lat czy tam piętnaście.
- A po wejściu Niemców do Warszawy tato dalej pracował w MZK, czy stracił pracę?
Nie, pracował, bo on jakoś tak był związany od razu bardzo... Poza tym wracając do Powstania – byłam zdziwiona, że rodziców wywieźli do Niemiec.
- Z czego żyła pani rodzina w czasie okupacji?
Właśnie. To były bardzo niskie wynagrodzenia państwowe. Podczas okupacji to tylko handel. Rzemieślnicy tacy jak krawcowe czy inne, to się wszystko wytwarzało, ze starych robiło się nowe rzeczy. Ciężko było, po prostu było bardzo ciężko.
- A pani kontynuowała naukę?
Tak, tak. Ja nawet i zapisałam się do YMCA, bo to była tak trochę odskocznia; w YMCA były różne kursy, a Niemcy tego YMCA nie skasowali, to było cały czas czynne.
- Jak wyglądało życie w okupowanej Warszawie?
Ciężko było, bo przecież były różne łapanki. Ale ja jakoś miałam dziwnie dużo szczęścia – zawsze się coś działo przede mną albo za mną. Z tramwaju wyrzucali ludzi albo były rozstrzelania na ulicach, to jednak zawsze, jadąc tramwajem, miałam też szczęście, że się nigdy nie zderzyłam tak z Niemcami, żebym była aresztowana.
W ogóle jeszcze miałam takiego stryjecznego brata – mojego ojca rodzonego brata syn – który uciekł z Katowic do Warszawy. Stanisław Maik, o trzy lata młodszy ode mnie; miał osiemnaście lat, jak wybuchło Powstanie. On w „Chrobrym I”… Nawet nie wiedziałam, że on był w organizacji i że on cokolwiek w ogóle – bardzo był zamknięty. Jego rodzice wysłali go do Warszawy, bo on miał wtedy czternaście lat, jak wybuchła wojna, toby go tam od razu [wzięli] do Hitlerjugend. W Katowicach mieszkali, tam ojciec jego miał dobre stanowisko, był dyrektorem jakiegoś przedsiębiorstwa. On był najstarszym dzieckiem – bo czworo ich było – to wysłali po prostu dlatego, że od razu by chcieli jego do Hitlerjugend, a rodzinę zmuszali. Oni jakoś przeżyli tam i nie podpisali żadnej listy, że niemieckie pochodzenie czy coś w tym rodzaju. Właściwie ten Stasiu, który jest też w encyklopedii, w „Chrobrym” był, oddział porucznika… Później rozmawiałam z jego dowódcą i mam zresztą jego zdjęcia z Powstania. Na Starym Mieście też był, w pasażu Simonsa. Tam zginęło mnóstwo ludzi. Jak byłam na Kilińskiego – to był dwudziesty któryś, 26, 27 [sierpnia], nie pamiętam już – jak tak strasznie bombardowali ten pasaż, myśmy się zastanawiali, gdzie te samoloty tak rąbią. To było pod koniec Powstania, kiedy nie udało się przejście do Śródmieścia i wszyscy się rozeszliśmy, każdy do swoich kwater. On jeszcze wtedy żył. Widzieliśmy się w tym punkcie, gdzie była zbiórka, niestety poszedł do swojej kwatery, żeby się przespać, i zginął.
Tam jeden z kierownictwa tego oddziału robił ekshumację. Ja byłam w Warszawie, mieszkałam już wtedy, to codziennie jeździłam z pracy, bo te gruzy były przesiane rzeczywiście, wszystko, bo codziennie tam… On dostał wtedy… PCK było tam trochę i jeszcze Niemcy do przesuwania tych gruzów. Niestety, było mało zidentyfikowanych, a raczej było „N.N.”. Oni zorganizowali sześćdziesiąt trumien, u kapucynów była msza i samochodami to wszystko zawieźli na cmentarz. Oczywiście uczestniczyłam w tym. Jeden z pierwszych tych cmentarzy to był „Chrobry I”.
- Czyli on ma swój imienny grób, czy nie ma?
Ma, bo ja się o to postarałam. Zresztą, miałam takie [zdjęcie]. Nie pamiętam, to był dowódca jakiś, nie oddziału, tylko… W każdym bądź razie zrobił mnóstwo zdjęć powstaniowych i na jednym tylko znalazłam tego Stasia. Później chodziłam do ich zgrupowania i jakoś załatwiłam, bo oni go znali, doskonale pamiętali; to wszystko było świeże. Wszystkie nagrania, wszystko by miało zupełnie inny wymiar, gdyby to było zaraz po Powstaniu robione, parę lat po Powstaniu. Tak było wtedy i on później siedział w więzieniu za to, co zrobił, za ekshumację. Pięć lat dostał.
- Dobrze, wróćmy do pani historii, jeszcze do okresu okupacji. W jaki sposób, poprzez kogo zetknęła się pani z działalnością konspiracyjną?
Na razie to było takie skromne – prasa czy jakieś inne [zadania]. Później ze względu na to, że finansowo u nas nie było bardzo dobrze, to zaczęłam pracować w takiej firmie, z której dobre były wtedy ausweisy. To była stara firma Targońskiego – pralnia chemiczna i farbiarnia. Miał bardzo duży ruch, dlatego że ludzie wszystko ze starego robili na nowe, a poza tym tam prali Niemcy. To była fabryka i [właściciel] miał sześć sklepów. Tam moja bratowa pracowała i ja przed Powstaniem również poszłam tam do pracy. Właśnie tam bardzo dużo osób było w organizacji. To było pięć sklepów czy sześć nawet w Warszawie, rikszą rozwożone te wszystkie… Dużo było młodzieży, która studiowała. Ze względu na to, że Niemcy prali… To nie była jakaś mała pralnia, tylko duża fabryka, która sto lat temu już [istniała] w Warszawie, przed pierwszą wojną jeszcze. Na placu Krasińskich był taki sklep obok naszego punktu przyjmowania odzieży i tak dalej, mydlarnia była. To było [miejsce] kontaktowe. Przychodzili z hasłem, żeby tu jakiś kontakt znaleźć, ludzie z prowincji, z różnych środowisk. Tam była taka jedna pani; [szukający kontaktu] mylili się, bo myśmy mieli pralnię, a ona mydlarnię, ale w każdym bądź razie przez jej kontakt [dostawali się do konspiracji]. Ja się później znałam z młodzieżą od „Juliusza”, Waldek był, i z nimi się wciągnęłam do organizacji. To było nie tak dawno przed Powstaniem – powiedzmy, na rok czy półtora.
- Nazwa oddziału specjalnego „Juliusz” pochodzi od pseudonimu jego dowódcy?
Tak. Najpierw, dopóki on to organizował, to był oddział „1908” specjalny, to był oddział dywersyjny. Oni z bronią w ręku robili różne [rzeczy] podczas okupacji. W każdym razie to był oddział bardzo dobrze uzbrojony i w wybuchu Powstania to im wszyscy zazdrościli, że tak dobrze byli uzbrojeni, bo oni podczas okupacji występowali. Czy przeszkolenia były w lesie, nie wiem, w każdym bądź razie to był jeden z lepiej uzbrojonych oddziałów w Powstaniu Warszawskim.
- Proszę powiedzieć o swoich szkoleniach. Do jakiej funkcji była pani przygotowana?
To były szkolenia sanitarne.
- Gdzie te szkolenia się odbywały?
To się odbywało różnie, przede wszystkim w szpitalach.
- Kto je prowadził i organizował?
Prowadziły pielęgniarki. Ale ja zasadniczo byłam raczej w łączności, to tylko było takie prowizoryczne, jeśli chodzi o sanitarne sprawy.
- A na czym polegało przygotowanie do funkcji łączniczki?
Były ćwiczenia, może wyjazdy też. Ale podczas Powstania właściwie ja dołączyłam do oddziału nie 1 sierpnia, tylko 3 sierpnia.
- Jeszcze zanim do tego dojdziemy, pamięta pani, kiedy składała przysięgę? Pewnie jeszcze przed Powstaniem, tak?
Tak, przed Powstaniem.
- Pamięta pani tę okoliczność? Gdzie to było? Czy to była uroczysta okoliczność, czy zupełnie zakonspirowana, po cichu gdzieś?
Była zakonspirowana, na pewno.
- Czy przed Powstaniem pani cokolwiek wiedziała, że zbliża się Powstanie, że będzie jakaś duża akcja?
Tak.
- Skąd były takie informacje?
W ogóle jeśli chodzi o Warszawę, to na przykład na ulicy Hożej taka pani prowadziła jadłodajnię i wydawała obiady. To była na pewno ze wschodu, nie wiem skąd, ale w każdym razie jakaś ziemianka. Już na parę dni przed samym wybuchem Powstania to już nie było tak bardzo zakonspirowane, tylko było wiadomo, że ktoś został czy aresztowany, czy ostrzeżony. To na Hożej, wiem, ale nawet nie pamiętam, pod którym numerem. Byłam tam bardzo często […] i ona ostrzegała nieraz przed jakimś aresztowaniem czy coś. Były różne takie punkty. To już tak dawno było, że…
- Powierzano pani jakieś zadania jeszcze przez Powstaniem?
Nie. To znaczy nie miałam żadnych poważniejszych. Wie pan, ja nie byłam w tych pierwszych szeregach, jak to się mówi. Na przykład o tym swoim stryjecznym bracie to w życiu nie wiedziałam, że należy. A on rano przed wyjściem do Powstania był w domu i mamie mojej, czyli cioci swojej, powiedział, że idzie na Powstanie. To ja byłam przerażona, ja mówię: „Co?!”. Mama moja mogła powiedzieć, jak rodzice powierzyli jej opiekę nad tym osiemnastoletnim… Dopiero w Powstanie miał osiemnaście lat, bo jak przyjechał do nas, miał czternaście i wtedy też nic nie wiedzieliśmy, że on był. Tak że to nie było tak, że można było się z tym afiszować.
- Wyznaczono pani jakieś miejsce zbiórki 1 sierpnia?
Tak. Ja nie zdołałam tam dotrzeć na Stare Miasto. Przez przypadek coś tam z koleżanką miałyśmy do załatwienia i znalazłam się 1 sierpnia już, ledwo dotarłam, na Marszałkowskiej 117. Właśnie tam był jeden z tych sklepów tego Targońskiego. Wiedziałam, że na Mokotów do domu nie dojadę ani na Stare Miasto też już nie miałam przejścia – już było trudno, bo Niemcy się zorientowali. Mam właśnie takie jedno przeżycie, że tego 3 sierpnia oddział specjalny „Juliusza” po jakichś tam udanych osiągnięciach z Niemcami, bo coś tam zdobyli, na Młynarskiej to było, wyszedł na patrol po jakiejś udanej akcji ulicą Złotą. Na ulicy Marszałkowskiej róg Złotej, na samym narożniku, był bunkier niemiecki, bo to był singerowski sklep – tej niemieckiej fabryki. Oni ten dom to na pewno mieli własny podczas całej okupacji, bo i na pewno przed wojną też były różne niemieckie firmy, które miały swoje domy. Było tam pięciu Niemców i strzelali do poszczególnych ludzi, co chcieli dostać się do swoich domów, matka czy dziecko, i tam bardzo dużo było wypadków. Ja byłam w tym domu Marszałkowska 117, on dotykał ścianami, a oni szli Złotą i tam dostali ostrzeżenie: „Nie idźcie, bo zaraz tu będą Niemcy i was zabiją”. Szedł właśnie ten „Juliusz”, dowódca OS. To znaczy, dopóki żył (bo on został niedługo na Starym Mieście zastrzelony), to ten oddział się nazywał „1908”, oddział specjalny dywersyjny, była okupacja. Tam żadnych dziewczyn nie było, tylko sami chłopcy, oni mieli tam jakieś przeszkolenia, dywersyjne historie; nawet nie wiadomo było, co oni tam robią. Wtedy na tej Złotej znalazł się jakiś dozorca czy jakiś inny, który znał rozkład tego singerowskiego domu. Nieduży ten budynek był, nie miał bramy wjazdowej, tylko od razu się wchodziło z ulicy w sień. Oni [Niemcy] tam stali w tej sieni i strzelali do przelatujących Polaków. To było strasznie niebezpiecznie, bo jeden budyneczek, a tyle robi szkody, a ich tam było pięciu, tych Niemców. No i „Juliusz”… Ktoś tam próbował, nie udało im się zlikwidować ich. Zorientował się ten dozorca, napisał plan tego domu. Były dwa wejścia, jedne były schody kuchenne i [drugie] były od podwórza. Podzielili się na dwie grupy i zlikwidowali tych Niemców.
- Tą historię pani zna, bo była pani naocznym świadkiem?
Tak, naocznym świadkiem, bo ja byłam w [budynku Marszałkowska] 117. Ja nie wiem, jakim cudem. Cieszą się wszyscy, mało ich tam do góry nie rzucali, „Juliusza”, bo on był nie bardzo wysoki. My wylatujemy patrzeć na bohaterów, kto to zrobił, i okazało się, że to jest właśnie tej mojej koleżanki sympatia i w tym „Juliuszu” był jeszcze jej brat rodzony. Wielka radość była. On zapytał się ze względu [na to], że my jesteśmy tutaj tak osamotnione (ani nie z rodziną, ani nie z oddziałem), czy może nas zabrać, no i oczywiście myśmy w pół godziny czy nawet mniej poleciały z powrotem na Wolę. Wtedy już cały czas byłam z tym oddziałem „Juliusza”. 6 sierpnia to już przyszliśmy przez cmentarze, ewangelicki, i później na Stare Miasto.
- A tam przy cmentarzach ciężkie były walki?
Były walki na cmentarzu ewangelickim.
- Oddział „Juliusza” też brał udział w tych walkach?
Też brał, ale tam były chyba jeszcze inne oddziały. Później po przyjściu na Stare Miasto przez „Gęsiówkę” i gruzy dotarliśmy na Świętojerską i tam właśnie dostał „Juliusz” odcinek Tłomackie i Leszno. Tam były walki dość częste i niestety 9 sierpnia został zastrzelony przez „gołębiarza”. To był jeden strzał i sobie tak strzelił, że na śmierć od razu. Po tym wypadku właśnie dostał nazwę dopiero oddział specjalny „Juliusza”, bo to było NOW, „Gustaw”. „Juliusz” też był z tego środowiska NOW. Myśmy dołączyli na Kilińskiego do „Gustawa”. I tak się zmieniali ci dowódcy, bardzo dużo ich zginęło. Właśnie następny to bardzo krótko był dowódcą; nawet nie wiadomo, jak się nazywał, bo tylko był pseudonim.
- Jakie obowiązki pani powierzono na Starym Mieście?
Na Starym Mieście to też byłam w łączności, bo to przekazywanie było przecież inne i tylko przekazywać trzeba było.
- Czyli przekazywała pani meldunki, tak?
Meldunki.
- Jak to się odbywało, jak się przechodziło z miejsca na miejsce?
Musze powiedzieć, że na Starym Mieście było lepiej jak później w Śródmieściu, bo tam były wąskie uliczki, więc było jakoś łatwiej przelatywać czy przebiegać. Później jak się znalazłam w okolicy Mazowieckiej po przejściu kanałami do Śródmieścia, to myśmy przyszli na Jasnej i najgorzej to był plac Napoleona czy [obecnie] Powstańców, różnie mówią.
- Jakie wydarzenie z okresu walk na Starym Mieście najbardziej pani wryło się w pamięć?
Wryło mi się ostatnie… Może nie tak bardzo ostatnie. To jest walka w kościele Świętego Marcina na Piwnej. W tym oddziale była nie tylko młodzież, bo w „Juliuszu” byli i żołnierze, jeden był z 1939 roku. Mieli po trzydzieści parę lat, zresztą sam „Juliusz” był z 1915 roku. Poza tym był jeden „Bosman”, który był z 1905 roku i to był gość, co miał trzydzieści dziewięć lat. W każdym bądź razie on był tak z Niemcami… Tam było dość łatwe przechodzenie, bo myśmy z Kilińskiego [przeszli] przez Piekarską. Tam na tyłach kościoła była piekarnia kiedyś, przed Powstaniem, i w tej piekarni myśmy przeważnie siedzieli, a Niemcy… Dosłownie ci nasi Powstańcy to się bili, jak to się mówi, zupełnie granatami. Bardzo dzielnie się to wszystko odbywało. Peryskopy sobie robili. W każdym bądź razie tak bili się z Niemcami. Część kościoła była zajęta przez Niemców, a w części Polacy nie dawali się do końca. Jeszcze najtrudniejsza historia to była, jak trzeba było opuszczać Stare Miasto, i tych sześć młodych… Na ochotnika wszyscy zostawali, to tak zwane [oddziały] osłonowe i takich młodych sześciu chłopaków zostało, żeby dać wyjść innym oddziałom. To bardzo ciężkie.
- Co pani czuła, jak Stare Miasto zamieniało się w morze ruin?
To rzeczywiście było okropne, a poza tym jak myśmy wyszli z kanału do Śródmieścia, to jeszcze były szyby w oknach i myśmy się dziwili, jak to jest możliwe [mimo] tak bliskej odległości. U nas tam już dawno było wszystko w ruinach. 13 sierpnia ten czołg, to ja po prostu nie poszłam oglądać tego zwycięstwa. I to wcale nie z tego naszego oddziału „Gustawa”, tylko historia mówi, że to zupełnie inny dywersyjny oddział. […]
- Gdzie pani była wtedy, 13 sierpnia?
13 sierpnia akurat byłam… Bo 1, 3, 5, a myśmy byli – „Juliusz” był – pod piątką [przy ulicy Kilińskiego]. Słońce było, piękna niedziela, śliczny dzień. Nie poszłam oglądać; po prostu tak jakby mnie coś zatrzymało. Nie wiem dlaczego, po prostu to było takie nie wiadomo dlaczego. Ja podczas Powstania to miałam dużo takich przypadków, że nie wiem dlaczego, ale mi się nic nie stało. Ani nie byłam ranna… Przecież po przyjściu do Śródmieścia to były takie przypadki, że myśmy cieszyły się, że są domy, a później zaczęli walić w Śródmieście i też klatka schodowa cała runęła, a ja byłam w przedpokoju albo odwrotnie. Zawsze miałam takie szczęście. Tylko zachorowałam pod koniec Powstania, koło 15 września.
- Czy w tej eksplozji czołgu-pułapki straciła pani jakichś przyjaciół, kolegów, koleżanki z oddziału?
Nie. Z „Juliusza” nikt nie zginął.
- A w ogóle w czasie walk na Starym Mieście pani oddział poniósł straty?
Tak. Tu nawet mam w notatkach, jak jest napisane, że trzech dowódców zginęło, siedemnastu. Tak, na Starym Mieście ostatnie dni to były też… Dowódca jeszcze ostatni zginął i kilka osób zginęło. To tak nie wiadomo nieraz, niespodziewane: kula czy jakiś [odłamek].
- Jak wyglądało życie codzienne na Starym Mieście? Co się jadło, gdzie się spało? Po piwnicach pewnie, tak?
U nas były tylko sienniki, ręka [służyła] za poduszkę. Po piwnicach nie, ale w każdym bądź razie gdzieś tam się spało. Absolutnie nie było jakichś wygód. Jedzenie – nieraz były takie zupy, ktoś je tam ugotował.
- Jaki był nastrój ludności cywilnej i jej stosunek do Powstania i Powstańców?
Były w ogóle momenty przyjemne, takie że to wolność; były momenty bardzo zachwycające. Na przykład Niemców bałam się strasznie, jak opuszczałam Wolę i ludzie się pytali – ci, co tam mieszkali – co robić: czy zostać, czy iść z nami razem; wycofywaliśmy się. Ja bym się bała, nigdy bym nie została, żeby Niemcy mnie wyzwalali, tylko bym zawsze się cofała. W każdym bądź razie były też momenty triumfu. Tak jak opowiadałam, ci koledzy, co tak Niemców bili w tym kościele czy w ogóle gdziekolwiek, i mieli satysfakcję, że im zrobili coś – to naprawdę były wspaniałe momenty.
- Ile osób na starcie liczył oddział „Juliusza”, pamięta pani?
To chyba jest napisane, trzydzieści parę… Bo to nie był oddział duży, trzydzieści – czterdzieści osób, ale później w trakcie walki już nie żył ten „Juliusz”, to butelkarze, chłopcy młodzi bardzo przyszli. Później zresztą bardzo dużo się poprzylepiało osób, bo tam zginęli, rozleciał się jakiś oddział czy coś.
- A były zrzuty alianckie? Pamięta pani?
Były, nawet na Starym Mieście raz chyba, i na tych cmentarzach też były zrzuty. Trzy karabiny były.
Oni ze dwa mieli chyba sprzed Powstania, ale w każdym bądź razie były karabiny. Były momenty bardzo szczęśliwe i ja bym na przykład myślała, że gdyby Niemcy weszli, to na pewno rozstrzelają albo coś.
- No właśnie, była pani świadkiem jakichś zbrodni popełnionych przez Niemców w czasie Powstania?
Nie. Bo jak już Niemcy jakieś zbrodnie [popełniali], to robili… Na przykład Szpital Maltański, jak Powstańcy się wycofywali, to oni… Właściwie tam nie było rozstrzelania, nie, bo maltańczycy mieli jakąś trochę inną mentalność i nie było takiej zbrodni. Później po Powstaniu tych, co nie mogli wyjść ze Starówki, to przecież rozstrzeliwali wszystkich ludzi. Nie widziałam.
- Czy pani oddział był w tej ostatniej próbie przebicia się ze Starego Miasta na Śródmieście pod koniec sierpnia – pamięta pani?
Tak. To znaczy, […] jak jest ulica Długa 25, to był taki przejściowy dom, były tam wszystkie zgrupowania zebrane przez całą noc. Myśmy tam byli właśnie wtedy, co mówiłam, że później Niemcy tak rozstrzeliwali, strzelali do pasażu Simonsa. Oddział „Juliusza” też był, tylko to były wybrane jakieś osoby, kilka osób, i do wyjścia na plac Bankowy, czy jaki to plac był… […] W każdym bądź razie były zebrania i myśmy byli też dalej, że jak im się uda, to wszyscy przejdą do Śródmieścia – górą! Jak się rozwidniało, to trzeba było wszystko wycofywać, a tym jednostkom, co wyszły, to jednak nie udało się. Nasz oddział też był tam.
- Jeszcze nie dopytałem o taki szczegół: jak była pani ubrana? Miała pani jakiś mundur zdobyczny, poniemiecki?
Tak, tak, panterki. Stare Miasto to wszyscy w panterkach. Jeszcze nie powiedziałam: na Starym Mieście na Stawkach były magazyny niemieckie. Myśmy mieli trochę jedzenia z tych magazynów; tam była i czekolada, i jakiś chleb, taki w papierach, co to niby nie… To myśmy to zdobyli na tym Starym Mieście i tam był nawet też jakiś alkohol, czekolada, takie różne rzeczy i były ubrania niemieckie – panterki albo wojskowe spodnie.
- Dopytam z ciekawości, miała pani chłopaka w tamtym trudnym okresie?
Nie, nie miałam. Mimo że miałam już dużo lat, bo Powstanie, okupacja… Ale moja Wandzia, ta co ze mną była, to właśnie z „Juliusza” miała sympatię, bardzo serdecznie byli zakochani nawet. Były tam takie miłostki.
- Jak pani pamięta ostatnie dni na Starym Mieście?
W ostatnie dni to za dużo zginęło troszeczkę. Sporadycznie już tam Niemcy widocznie zaczęli strzelać i dowódca „Ira”, ten, co to w ostatni… Prawie ostatniego dnia, z 1 na 2 września wychodziliśmy, to oni ginęli dosłownie na parę godzin przed wyjściem. Myśmy jeszcze szybko chowali to i tak starano się chować wszystkich z nazwiskiem, butelką, żeby to było [wiadomo, kto leży], a później PCK trochę tam pomieszało i porobiło różne takie. Z rodziny ktoś złapał, to było dobrze. Czerwony Krzyż się nie popisał. Trochę wzięli, pomieszali i zrobili na Woli grób. Jak ktoś był blisko Warszawy z rodziny, to jeszcze można było zabrać, bo przecież wszędzie było pełno grobów, pochowanych.
Ostatnie chwile to były ciężkie. […] Mówiłam, oddział osłonowy, to pięciu chłopaków bardzo dzielnie zostało, żebyśmy my wyszli. To mi bardzo było przyjemne, że już prawie paliło się na placu Krasińskiego, wchodziliśmy do kanału, tam już się paliła i biblioteka, i to; była zbudowana osłona do wejścia, siedział „Gustaw” z łączniczką i trochę nam dodawał otuchy. Ja pierwszy raz wchodziłam. Niektórzy to podczas Powstania chodzili [już wcześniej] kanałami, a ja pierwszy raz i bałam się trochę, mówiąc szczerze. Później jakoś trzeba było trzymać innych tu z przodu… Chyba ze cztery godziny byliśmy w tym kanale, bo najpierw ciągnęli z przodu, a potem stało się i czekało na wyjście.
- Szło się w zupełnych ciemnościach?
Tak, i to dotąd [gdzieś po kolana]. Na Miodowej był jeszcze głębszy, bo to bliżej Żoliborza, to były coraz wyższe te kanały, a później były burzowce. Żoliborz to były w ogóle bardzo [głębokie] – nie wiem, czy dotąd nie była woda. Najpierw było dotąd, a później… No ciężko było, czekało się na wyjście. Przecież o jedenastej weszliśmy do kanału, to rozwidniało się, jak wychodziło się. A ta piątka… Już nie było regularne, bo tam ludzie cywilni chcieli też przechodzić i nie można było sobie poradzić. W końcu oni podobno weszli, bardzo brutalnie musieli wejść do tego kanału, bez żadnego przewodnika, tak na wyczucie i wrócili wszyscy, pięć osób od nas. Bo tam z całego oddziału to dużo zostało. W każdym oddziale musiał na ochotnika ktoś zostać na barykadzie. Ten, co mówiłam, „Bosman”, ten najstarszy, on był bardzo odważny. Taki nieduży, niewysoki, ale sprytnie [dawał sobie radę] z Niemcami w tym kościele. Bardzo mu dobrze szło, znaczy, tak łatwo, i on przeżył właściwie całe Powstanie. Jeszcze miał żonę i dwoje dzieci poza Warszawą, a jak myśmy się później po Powstaniu spotykali, to jeszcze miał dwóch synów, tak że czterech chłopaków miał. To był tak dzielny człowiek, opanowany i w ogóle. Nie wiem, czy on był „Bosman” dlatego, że może [służył] w marynarce wojennej – nie mam pojęcia, bo tak bliżej już nie pamiętam.
- Gdzie wyszliście z kanałów? Na Wareckiej czy w innym miejscu?
Na Wareckiej. A część naszych, nawet mój kolega dość bliski, Waldek, on był wcześniej i szedł na Żoliborz pierwszy, to musiał się wycofać, bo Niemcy zaczęli wrzucać granaty do burzowców i pozabijali część. Ci, co zdążyli przejść, to poszli, a on wrócił na Stare Miasto, a drugi raz wchodził właśnie z rannymi, bo był ranny. To jeszcze jak ranny [musiał iść kanałem], to była tragedia. A największa tragedia była tych, co musieli zostać na Starym Mieście, bo nie mogli ze względu na swoje rany i później byli jednak pozabijani przez Niemców. Wszystkie te szpitale, Basia, nie? A na Kopernika to Śródmieście.
- Jak pani wyszła na Śródmieściu na Wareckiej, to pewnie była…
Jak nowo narodzona, bo szyby były w oknach, domy. Ale zaraz za dwa dni to już to samo się robiło i tu jeszcze gorzej było – przelatywanie takich dużych przestrzeni. Stare Miasto było wąziutkie, te uliczki były dobre.
- Do jakiego zgrupowania został przyporządkowany pani oddział?
Wszystko to był „Gustaw”, cały czas „Gustaw”, tylko Północne Śródmieście, nie Środkowe. Myśmy na Jasnej mieli kwatery, to się przyszło, to wtedy było bardzo wesoło; pamiętam, jakieś tam pianino było. Rzeczywiście myśleliśmy, że to trochę będzie lepiej, ale za parę dni znów zaczęli tu walić i walili w „Prudential”.
- Wchodziła pani na „Prudential” na wyższe piętra?
Nie.
- Jakie obowiązki pani powierzono na Śródmieściu? To samo, co na Starym Mieście, czy czymś się to różniło?
Nie, nie różniło się. Nasz dowódca to był „Gustaw”, na Czackiego, a myśmy miały kwaterę na Jasnej. To nie było niby właściwie bardzo daleko, ale przez jakieś dwa tygodnie, może nawet niecałe, ze względu na to, że dość dużo było u nas dziewczyn, to ja z taką Teresą miałyśmy łączność między „Gustawem” – naszym głównym dowódcą nie oddziału, tylko batalionu – a pułkownikiem całym. Zapomniałam już, jak on się nazywał. […] Nasz „Gustaw” na Czackiego, a dowódca całego Okręgu Północnego, pułkownik… Mniej więcej pamiętam, jak on wyglądał, ale jak się nazywał, zapomniałam. To były po prostu do naszego „Gustawa” różne wiadomości.
- A pani służba trwała dwadzieścia cztery godziny na dobę? Były to jakieś godziny?
Po prostu na zmianę. Tam była ta Tereska, która bardzo się zawsze martwiła o mnie, starsza troszeczkę była ode mnie i nieraz po prostu mnie wyręczała bardzo chętnie. Te meldunki były o tyle trudne, że trzeba było nieraz przebiec plac Napoleona. Właśnie wtedy też były sklepy Pakulskich i tam było mnóstwo worków rodzynek. Nie wiem, czy te rodzynki mi tak zaszkodziły, czy coś – bo ja w ogóle bardzo lubię rodzynki – że się rozchorowałam, ale jakiś czas byłam czynna między naszym dowódcą, właśnie „Gustawem”, a pułkownikiem. Tam było ich nie jeden, a ze dwóch, rangą jeszcze niżej.
- Miała pani jakiś kontakt ze swoją rodziną w czasie Powstania?
Nie, bo na Mokotów i nim doszłam do Śródmieścia, to już też właściwie było późno, a ze Starego Miasta… Ja tylko miałam [kontakt] z tą rodziną swoją, bratową i tym bratem Chomczyńskim. który mieszkał na Długiej i tym małym. Z tej całej rodziny ten mały Piotruś, który miał rok i osiem miesięcy, przeżył, to znaczy jest w tej chwili w Ameryce, a tak to zginął jego ojciec, jak nie w Powstaniu. On nie był związany z żadną siatką. On był z 1911 roku, to miał trzydzieści parę lat.
- Wróćmy do pani historii. Pani się zatruła rodzynkami, tak?
To znaczy, to nie było na razie… To się jadło i ja po prostu przez to, że nie było nic lepszego prócz tych zupek „pluj”. Tam było ciężko z jedzeniem.
- Właśnie, jakie było wyżywienie w Śródmieściu? Gorzej pewnie jak na Starym Mieście?
Gorzej, bo tam ratowały nas te poniemieckie magazyny Na Stawkach i tam były a to suszone-niesuszone ziemniaki, jakieś zupy. Były takie gary i tam budowali… Ale w Śródmieściu dużo trzeba było samemu organizować jakie jedzenie. Ktoś tam coś zrobił i coś tam ugotował.
- Na długo pani trafiła do szpitala?
Ja nawet nie byłam w szpitalu, tylko przeszłam do Śródmieścia Południowego, tam na Piękną, naprzeciwko był szpital. Tam mi dawali jakieś lekarstwa. Może to była czerwonka, może jakaś inna krwawa [dyzenteria]. W każdym bądź razie nie było to tak poważnie, nie było temperatury. Kiedyś tam koledzy znaleźli chyba konia – bo koty to później jedli, czym dalej – i pamiętam, że też był jakiś alkohol. Ja zjadłam tego… Kluski z czegoś zrobili, nie pamiętam, i później to mięso. Nie jadłam już żadnych innych rzeczy, tylko troszeczkę tej wódki się widocznie napiłam, alkoholu, i to mnie chyba poratowało, bo się lepiej poczułam po prostu.
- Pamięta pani przejście przez Aleje Jerozolimskie?
A tak, przechodziło się. Myśmy przechodzili takim wykopem.
- Trudne było to przejście?
Nie, specjalnie nie było trudne, bo obstrzał był, więc musiało być trochę wykopane to przejście. Troszkę tam może było, ale może nawet kilka razy przeszłam.
- Ile czasu pani spędziła w Południowym Śródmieściu?
W Śródmieściu to już do końca Powstania.
- A pani oddział przeszedł na Śródmieście Południowe, czy tylko pani tam trafiła?
Nie, [nie przeszedł]. Po tej czerwonce znalazł mnie tam kolega, a że on też obiecał mojej mamie, że będzie się nami opiekował z tą [?], zaciągnął mnie do szpitala. Ale ja tam u nich nie byłam, bo tam nie było za bardzo warunków, i w końcu jakoś sama się wyleczyłam. Wyjechaliśmy, było jednak kilku rannych. Był taki jeden w kościele Świętego Krzyża. U nas też przez jeden okres czasu, zaraz po przyjściu do Śródmieścia, nasz oddział był w obronie Świętego Krzyża i tam jeden z kolegów dostał chyba szrapnelem, nie, czy takim roztrzaskującym się – granatnik czy coś w tym rodzaju – w ucho i tam był głęboko ranny, miał wiecznie gorączkę i rzeczywiście do końca nie mógł chyba wyjść z tego zapalenia ucha. Po wojnie też nie słyszał na to ucho. Drugi znów tam jeszcze gdzieś był ranny i myśmy przez parę dni byli wtedy… Jak po takiej akcji, to się [przeszło] do Śródmieścia Południowego, bo tam było ciszej, nie było tak dużo bomb. Ale też Powstanie się organizowało. Brakowało wody, to zaraz organizowali studnie głębinowe, które są później [wykorzystywane]. Już nie było prądu, nie było wody, to zaraz z kubełeczkami po wodę się chodziło, tak że coraz ciężej było wyżyć. Jednak to Powstanie w końcu musiało się zakończyć.
- Pamięta pani takie wielkie wrzuty, kiedy amerykańskie samoloty przyleciały we wrześniu? Taka wielka armada samolotów? Pani wtedy mogła być w Śródmieściu Południowym.
Myśmy na razie byli na Śródmieściu Północnym.
- Czyli przeszła pani z powrotem po wyjściu ze szpitala, tak?
Tak, tak.
- Wróciła pani do oddziału?
Wróciłam właściwie, ale do niewoli nie poszłam, tylko wyjechałam ze szpitalem.
- Jak przyjęła pani wiadomość o tym, że upadło Powstanie?
Na razie to była taka ulga – cisza, spokój; jak nie było ludzi na ulicach, tak zaczęli wychodzić z piwnic. Nawet Niemcy się chyba dziwili, że tyle ludzi po Powstaniu wyszło. To była wiadomość dobra, ale i smutna bardzo. Wtedy właśnie co się robiło? Na oleju maszynowym, takim od maszyn, smażyli różne placki. Nie wiem, ja chyba nie jadłam tego. W każdym bądź razie zaczęli zbierać, żeby coś tam… To smutne było.
- Wyszła pani do obozu do Pruszkowa, tak?
Ja nie wyszłam do obozu do Pruszkowa, bo myśmy mieli jednego rannego, takiego staruszka, i właśnie ten kolega z tym uchem jeden, później jeszcze kilka osób było rannych. Jedna Kajka wyglądała różowiutko, zdrowo i jej Powstanie nie wzięło, ale wszystko jedno. Jechaliśmy furą ze szpitala, była podwoda. Nie dojechaliśmy do Pruszkowa, tylko ten staruszek dojechał sam. Było parę kontroli niemieckich: dlaczego, co, gdzie my jedziemy. Ale później uciekliśmy, to było za Gołąbkami pod Warszawą, jeszcze nie dojechaliśmy do Pruszkowa; Ursus później jest i tam coś. Myśmy uciekli w pięć osób z tej fury prywatnie i nas ludzie przyjęli. Nawet się dziwiłam, że oni się nie bali, bo wszyscy oni wyłapywali Powstańców; po prostu tych, co mieli meldunek warszawski, wszystkich takich młodych wyłapywali i wywozili.
- Gdzie pani się zatrzymała?
Właśnie w tych Gołąbkach, to się nazywa Gołąbki – nie wiem, czy pan się orientuje.
- To był dom jednorodzinny jakiejś rodziny?
Jeden dom. Bardzo sympatyczni ludzie, jeszcze stosunkowo młodzi. Bardzo nam współczuli, przyjęli nas. Byliśmy tam może nawet z dwa tygodnie albo dziesięć dni – już tak dokładnie nie pamiętam. Tam jeden z tych kolegów załatwił, żebyśmy w Ursusie byli od maja zameldowani na kenkarty, te nasze dowody. Wyjechaliśmy do Suchedniowa, bo on tam miał rodzinę, i jeszcze wysyłaliśmy paczki żywnościowe do tych naszych kolegów, co tam pojechali. Na Boże Narodzenie jeszcze dostali podobno paczki żywnościowe do obozów jenieckich.
- W Suchedniowie była pani aż do wkroczenia Armii Czerwonej?
W Suchedniowie też miałam przeżycia, bo jeden z tych kolegów, co wyszedł ze szpitala razem z nami, wciągnął się w Kielcach do organizacji i oczywiście wysłali go – jeszcze nim była ta armia rosyjska – i pojechał do Krakowa, bo tam jakieś zadanie mu powierzyli, żeby coś załatwił, a w Krakowie był kocioł i został aresztowany. W ogóle jeszcze gorzej wyszedł jak ci, co poszli do niewoli, bo może chciał uciekać czy coś, w każdym razie ślad po nim zaginął. Myśmy jechały do Krakowa, żeby się dowiedzieć, z tą koleżanką moją właśnie, to jej sympatia była. Jechałyśmy do Krakowa, bo ona nie wiedziała na razie, że on był aresztowany, a później jak się dowiedziała, to chciałyśmy tam dojechać. Już nie można było dojechać, bo już rosyjski front wcisnął się w stronę Częstochowy i myśmy dojechały pociągiem – z przygodami różnymi – do Częstochowy, a już do Krakowa nie dojechałyśmy, dlatego że to było w styczniu i w Częstochowie Niemców zabrali tak bez żadnego [przygotowania]. Nie byli zorientowani, że ten front tak ich złapie. Na ulicach to tylko myśmy chodziły i ci Niemcy latali. U jakichś dozorców czy coś przenocowałyśmy w tej Częstochowie i już nie jedziemy do Krakowa, bo on jak wyszedł może z więzienia, to będzie jechał do Suchedniowa, to wracamy do Suchedniowa.
[W drodze] do Suchedniowa jest katastrofa. Rosjanie już brali ludzi na samochód, myśmy też wsiadły z Wandzią, i po drodze też brali za wódkę czy za coś. Oni byli trochę może i pijani, a poza tym na drogach były porobione rowy przeciwczołgowe, więc on musiał mijać te drogi, bo oni sobie tam robili prowizoryczne przejazdy na polu. Ja siedziałam
vis-à-vis tej swojej koleżanki w ciężarowym samochodzie, a na plandece podosiadali się jeszcze ludzie, bo to był taki z plandeką. To był przecież styczeń. Ledwo wyjechał na szosę, ja mówię: „Wiesz co, przyjdę do ciebie”. Nie wiem dlaczego. Aha, jeszcze dwoje Żydów z Częstochowy z obozu wsiadło, z Pragi czeskiej byli. Ja dosiadłam się do niej. Ona mówi: „Siedź, nie ruszaj się”, ale ja jednak do niej przyszłam. Później katastrofa, ten bok, na którym ja siedziałam, tamtych dwoje Żydów zabitych. Trzepnęły się bokami, bo oni jechali i trochę szosa skręcała w tę stronę, tak że zderzenie było boczne. Ci wszyscy… Dobrze, że tam był punkt sanitarny, rosyjski. Wiem, że myśmy się wystraszyły tym wszystkim, pomimo że [przeżyłyśmy] Powstanie, ale to było też bardzo tragiczne, tym bardziej że ja przesiadłam się na tamtą stronę. Później byłyśmy… Jaka to była miejscowość? W tej chwili mi już ten mózg trochę nie pracuje, wie pan; zapominam najdoskonalej znane słowo, które mi wyleci, i nie mogę sobie przypomnieć.
- Pani generalnie nic się nie stało, tak?
Mnie nic właśnie. Widzi pan, całe życie tak miałam.
- Kiedy pani spotkała się z członkami rodziny, mamą, tatą?
Ja się dowiedziałam… Napisałam list do Katowic, do stryjka, wujka czy coś, mój tata napisał list do nich do Katowic i ja wiedziałam, że oni są wywiezieni na roboty. Moją mamę nie przekazali, tylko ojca, ale mama pojechała razem z nim. I tak wyszło na to, że ja cały rok 1945 byłam na razie jeszcze w Polsce i nigdzie indziej, a oni byli jeszcze w Niemczech i pierwszym transportem przyjechali dopiero do Warszawy, tak że w 1945 roku na Boże Narodzenie to już byli, w 1946 roku przyjechali. Wtedy jeszcze do Suchedniowa, ale tego Olka nie było w Suchedniowie. Pojechałyśmy do Warszawy, też z takimi przygodami. Jeszcze jechałam jedną stację na parowozie, bo powiedzieli, że za… Jaka to miejscowość była…
- Pojechała pani do swojego domu na Puławskiej?
Najpierw jechaliśmy do Warszawy przez Dęblin, to od Grochowa. Ja na Grochowie, na Gocławku miałam ciotkę z rodziny. Pamiętam, że dojechałyśmy w nocy i tam musiałam przez jakieś płoty przechodzić, żeby dostać się do nich do mieszkania. Myśmy bardzo przygodowo po kolei jechały do Warszawy.
- Dom na Puławskiej przetrwał?
Nie. Jak wychodzili z Warszawy, to jeszcze do jakoś pierwszego piętra stał, bo to był czteropiętrowy budynek. To było ciekawe też, że kiedyś musiałam z Gocławka jechać na Puławską, to musiałyśmy pieszo chyba iść przez most pontonowy i co ciekawe, było kilka osób z tego domu, w którym mieszkaliśmy przed wojną. Spotkaliśmy się – tak jak w tej powieści, że po tylu latach spotykamy się na tych gruzach Warszawy.
- Pani Jadwigo, dlaczego pani poszła do Powstania?
Ja właściwie bardzo byłam bliska, Niemców nienawidziłam, ze względu na różne… Nie, to było nie do pomyślenia, chciałam pójść.
- Gdyby znowu miała pani dwadzieścia lat, to poszłaby pani do Powstania?
No to tak już właśnie… Tak poszłam właśnie.
- Co chciałaby pani przekazać młodemu pokoleniu Polaków – jakąś myśl?
Chciałabym, żeby Polskę kochali tak, jak myśmy bardzo [kochali]. Zresztą przed wojną jednak patriotyzm był w szkole.
Warszawa, 22 kwietnia 2010 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon