Nazywam się Jadwiga Krasnosielska.
W Powstaniu miałam czternaście lat.
Urodziłam się na ulicy Sieleckiej 29, w domu moich dziadków. Do szkoły chodziłam na ulicę Grottgera. W trzydziestym dziewiątym roku miałam taki przyjemny rok, bo w maju byłam u Pierwszej Komunii Świętej, zdałam do trzeciej klasy… Ale już nie miałam ojca, bo ojciec mi zmarł, jak miałam sześć lat. Byłam najmłodsza z rodziny i zostało pięcioro nas w domu.
Pięcioro.
Tak, tak. I mama. Było nam bardzo ciężko…
Nie było wtedy rent. Pomimo że mój tata miał wypadek, pracował na Okęciu, na lotnisku, firma kupiła mu tylko protezę, bo stracił nogę powyżej kolana. To tylko to pamiętam. A tak nie mieliśmy żadnej pomocy znikąd. Tatuś miał troszkę zamożną rodzinę, więc rodziny sobie wtedy bardzo pomagały. Mama pracowała, rodzeństwo bardzo mamie pomagało. Naprawdę byliśmy bardzo kochającą się rodziną. Najbardziej kochaliśmy tę siostrę chorą, która miała otwartą gruźlicę. Byliśmy stale kontrolowani, wysłali nas do sanatoriów. Udało nam się nie zarazić od niej.
Tak, mieszkałam na Sieleckiej i przerażenie, to znaczy jak bombardowana była Warszawa, pamiętam, żeby ochronić okna, to cięliśmy papier na paski i takie krzyżaki robiliśmy na szybach, że jak będzie wybuch, żeby ta szyba nie wyleciała, żeby zabezpieczyć. Ludzie na dachach mieli dyżury, że jak się palił jakiś dom, to żeby szybko dawać znać i pomagali sobie, żeby gasić. Na podwórku wybudowali mężczyźni, znaczy wykopali schron, taki w ziemi i tam już w trzydziestym dziewiątym roku zginęło z mojego domu, śmiertelnie… To były cztery osoby, zginęły w tym schronie.
We wrześniu trzydziestego dziewiątego roku, tak. Już tam zginęły cztery osoby w tym schronie i dwie osoby były ranne.
Ja byłam z mamą i z rodzeństwem po przeciwnej stronie, w drugim wysokim domu, w piwnicy, bo nasz dom był jednopiętrowy i nie mieliśmy piwnic, więc tam się ukryliśmy. Część była tu, w tym schronie i pocisk upadł, rozerwał się i wtedy zginęli tam, w schronie, a my ocaleliśmy. To już było to pierwsze spotkanie się ze śmiercią, bo nawet mój kolega – został tylko sam korpus, nie miał nóg, to wszystko. A wujka mojego dziecko dwuletnie było w kawałkach, w ogóle nie mogli znaleźć dziecka, nóżkę tylko znaleźli. To już było w trzydziestym dziewiątym roku, spotkaliśmy się z taką tragedią. No, później okupacja.
A nie.
1 września zaczęła się wojna, wiem, że poszłam z bratem, bo chodziliśmy na Grottgera. Od Grottgera taka mała ulica do Zajączkowskiej, tam szkoła jest do tej pory. Poszliśmy tam, ale w szkole byli Niemcy, szkołę zajęli na swoje koszary, tak że dzieci wyrzucali. Byliśmy bezradni, płakaliśmy, co dalej zrobić ze sobą. Ale kierownictwo szkoły… W tym budynku mieściły się trzy szkoły, więc kierownictwo szkół szukało po całej dzielnicy, gdzie tylko było jakieś miejsce, jakieś wolne lokale, jakieś świetlice, coś, to organizowali klasy. W wojnę nauka była, tylko mogliśmy się uczyć gramatyki, trochę polskiego, czytać, matematyki takiej ten. Nie było żadnej historii, geografii. Roboty ręczne, o takie tylko…
Nie, nie, nie. Niemieckiego to w pierwszą wojnę, bo mama moja opowiadała, że musiała się uczyć w szkole niemieckiego, a teraz, w okupację nie. No i ta nauka była taka, że powiedzmy, pani nauczycielka przynosiła swoją książkę o historii czy geografii i czytała nam, a dziecko jakieś przed domem stało zawsze na czatach i pilnowało, że w razie jakiejś kontroli… To tak nie było przecież centralnych ogrzewań, tylko były piece, więc zawsze się w piecu paliło, żeby można było zdążyć tę książkę spalić, żeby Niemcy nie [znaleźli], bo wtedy rozstrzelaliby nauczyciela.
Zawsze jakieś dziecko stało na czatach. Nieraz musieliśmy uciekać ze szkoły. Pamiętam taki klasztor na ulicy Chełmskiej, my go nazywaliśmy „prijut”, część tego klasztoru zakonnice przekazały na szkołę, więc tam było kilka klas. Ten klasztor był dosyć duży. No więc panika, bo Niemcy są w klasztorze, szukają, stale nerwy. To nie była nauka, naprawdę. Co mogła nauczycielka, to zadawała do domu. Dużo się uczyliśmy na pamięć różnych wierszy, różnych… No ale było bardzo trudno, bardzo trudno.
Tak. Poza tym często byłam głodna. Przecież nie można było nic kupić, była tragedia. Nie sprowadzali węgla. Paliło się przecież w piecach, w kuchni węglowej się gotowało. Nie sprowadzali węgla, nie było czym palić, więc… Tam na Dolnym Mokotowie był park Sielecki, na ulicy Chełmskiej. W tej chwili jest tam Polskie Radio, jak było wejście do parku, to właśnie tam był duży park Sielecki i tam było masę drzew, więc lokatorzy się zmawiali, mężczyźni brali sanki, piły – wycinali drzewa. Niemcy zabierali piły, zabierali sanki, była tragedia, tak marzliśmy niesamowicie. A zima trzydziestego dziewiątego na czterdziesty była bardzo, bardzo mroźna.
Siostra chora, ona bardzo dużo przebywała w sanatorium.
Też, też, też, bo jednak te opieki to były takie… Były przychodnie, takie rejonowe, dla ludzi takich, co nie mają tego… Bo nas często wysyłali do sanatorium, zwłaszcza mnie, tych młodszych, do Otwocka, no tutaj pod Warszawę. Siostra często była trochę w domu, trochę w szpitalu. Nie było co jeść, trzeba było jeździć na wieś za handlem nieraz.
Mama przede wszystkim i brała któreś z dzieci. Zawsze oszczędzała tę siostrę – tę, która była chora. Ale później siostra, [ponieważ] była pięć lat ode mnie starsza, więc [mama] ją zostawiała, bo przecież łapanki, wyszło się na ulicę i budy podjeżdżały. I młodych, i mężczyzn na budy, i wywozili do Niemiec, więc zawsze mama jej broniła, żeby ona ocalała.
Ponieważ mój brat dwudziestojednoletni, on należał do organizacji, faktycznie, już w czterdziestym piątym roku pracował na dworcu…
Czterdziestym pierwszym, przepraszam. Należał do organizacji.
Tego nikt nie wiedział. My nie wiedzieliśmy. On pracował na Dworcu Głównym w Warszawie i drukowali ulotki. Jak przejeżdżały pociągi z niemieckim wojskiem na front, to oni jakoś te ulotki tam wrzucali do wagonów z prośbą, żeby nie walczyli dla Hitlera. Ktoś tam ich oskarżył. Przyszła rewizja do domu, znaleźli u nas w domu ulotki i poszli do piwnicy, znaleźli broń. Tak że brata aresztowali i zamordowali brata.
W czterdziestym drugim. To już była nasza pierwsza tragedia. Dlatego później mama już pilnowała, że mówi: „Już jeden zginął, to…”.
Było bardzo trudno, byliśmy bardzo często głodni, bo tak – trzeba było pojechać za handlem…
No też. Bo tak – kupiło się tam towar, wiozło się, przyjeżdżało, a na dworcach głównych była łapanka. Zabierali wszystko – co się kupiło, to wszystko zabrali i wracało się z niczym. Nie było pieniędzy, nie było towaru, nie było co sprzedać, żeby żyć. Trudne było życie bardzo, bardzo w okupację.
Nie, nie, ponieważ nie należeliśmy do [organizacji]. Ani moje rodzeństwo, to my nie wiedzieliśmy nic. Wiedziała moja siostra, ta, która była w szpitalu, ale to pewno przed samym Powstaniem się może dowiedziała, bo tego dnia kiedy ja poszłam do niej z obiadem…
Ona była wtedy w szpitalu, tak.
U Dzieciątka Jezus… Ja tam od Oczki wchodziłam, bo mnie, ponieważ tę trasę miałam dosyć długą, bo z Przemysłowej musiałam iść do Górnośląskiej, do Pięknej, później Koszykową do końca i Chałubińskiego do Oczki – tam wchodziłam do tego [szpitala]. Tych pawilonów tam było kilka i był jeden pawilon, gdzie byli chorzy na gruźlicę.
Tak.
Nie, było bardzo mało jedzenia, bardzo. Oni głodowali. Tak że ile tam mama mogła się postarać tego, to… Nie pamiętam, żebym codziennie była, ale wiem, że często chodziłam. Właśnie tego dnia, ponieważ mama trochę później ten obiad zrobiła, poszłam, nic nie wiedząc. Brat też wyszedł z domu i pojechał do Pyr, tam miał gdzieś u chłopa kupić kartofli, już oboje nie wróciliśmy. To znaczy jak dotarłam do siostry z tym obiadem, ona była przerażona, mówi: „Jadzia, zostaw to wszystko i biegnij, biegnij do domu, bo będzie godzina »W«” – o, tak. Więc tak, lekarze wiedzieli, personel szpitalny wiedział, niektórzy chorzy wiedzieli. Ona była tam stałym pacjentem, tak że tam znali [ją]. Siostra miała wtedy dwadzieścia lat, ja…
Ja czternaście, ona miała dwadzieścia lat. Mówi: „Jadzia, biegnij do domu szybko…”. No więc ile można biec. Biegnę tą trasą, tak jak do Koszykowej. Koszykową do Pięknej, Piękną i jestem już przy Alejach Ujazdowskich, tu w tym miejscu, gdzie jest ambasada amerykańska, dosłownie w tym miejscu mnie zastało Powstanie. Po drugiej stronie stał dom taki, chyba trzypiętrowy, który był zajęty cały przez Niemców i przed budynkiem były takie zasieki kolczaste i budka z wartownikiem. Jestem przerażona, bo na moich oczach leci dwóch młodych chłopców, mają biało-czerwone opaski i strzelają do tego wartownika. Ja się tylko obejrzałam i zaczęła się [strzelanina], z okien Niemcy zaczęli strzelać. Oni na pewno zginęli, ci chłopcy, ale ja nie miałam czasu. Przebiegłam Aleje Ujazdowskie i biegnę Piękną dalej, w stronę Górnośląskiej. Doleciałam do Wilczej, z Wilczej od Sejmu – straszny obstrzał. Nie mogę dalej. Cofnęłam się. Cofnęłam się, wpadłam do bramy na Pięknej, wtedy były te bramy zamykane takie – wpadłam do bramy, wpadło za mną jeszcze dwie kobiety, pamiętam, i mężczyzna, młodzi ludzie. Nawet jedna pani to płakała, bo dziecko karmiła, zostawiła małe dziecko, które karmiła. No i stoimy w tej bramie. Cały czas strzelanina, wyjść nie można na ulicę. Co mamy robić? Noc się zbliża, gdzie mamy pójść? Przyszła do nas dozorczyni i mówi tak: „Chodźcie państwo do mnie, do mieszkania, nie stójcie tutaj, bo może się rano uspokoi, to wyjdziecie”. Ona miała w oficynie, tak się schodziło, tak jakby do piwnicy i tam miała mieszkanie, taki jeden pokoik. Miała dwoje dzieci, samotna kobieta bez męża, mówi: „Nie mam wam co dać jeść”. Ale posłała nam na podłodze, mnie położyła ze swoimi dziećmi, bo miała chłopca i dziewczynkę, położyła mnie z nimi, a tamtych ludzi na podłodze.
No ale jesteśmy głodni. Rano ona mówi tak: „Ja pójdę po lokatorach, może ktoś was nakarmi”. Na Pięknej mieszkali przed wojną ludzie bogaci, tam robotnicy nie mieszkali, bo komorne było bardzo drogie przed wojną. Poszła do pani doktorowej Meissner, to było dwóch braci Meissnerów, gdzie byli obydwaj lekarzami. Jeden mieszkał na Pięknej, właśnie tam, a drugi mieszkał w Alejach Ujazdowskich pod dwudziestym drugim. Pan doktor, ten z Pięknej, był pod Warszawą z dziećmi na wakacjach, a żona jego przyjechała pożegnać syna, bo szedł do Powstania, już też nie zdążyła wyjechać i została. Miała w domu gosposię, pani Meissnerowa kazała gosposi jakąś tam zupę ugotować, wiem, że taki duży garnek zupy przyniosła. Przyszła z tą gosposią, nakarmili nas i pani doktorowa mówi tak: „Dziecko, a ty chodź ze mną” i wzięła mnie do siebie. Na drugim piętrze mieszkała, miała kilkupokojowe mieszkanie, mieli żywność. Tak bardzo serdecznie mnie przyjęła, tak że u niej byłam ten dzień i noc. Pamiętam, dała mi piżamkę swojego dziecka. Myśleliśmy, że to się wszystko uspokoi. Ale niestety, na drugi dzień Niemcy rzucili takie granaty zapalające na parter i dom się na parterze zaczął palić, a my jesteśmy na drugim piętrze, zresztą cały dom jest zamieszkały. Na szczęście od razu, drugiego dnia Powstania, lokatorzy zaczęli wybijać w murze – bo [normalnie] od tyłu domu się wychodziło, tu była Piękna, a tam była Frascatti – wybili w murze otwór, bo tak to byśmy spłonęli w tym domu, nie byłoby gdzie uciekać. Tak jak staliśmy, wszyscy uciekamy, żeby się nie spalić w tym domu. Ja miałam pierwszy raz w życiu i nigdy mi się to nie powtórzyło, wtedy ja zupełnie miałam obłęd.
Złapałam, wisiał taki krzyżyk, gdzieś wielkości dłoni, na ścianie. Zdjęłam ten krzyżyk i do tej gosposi, żeby mi dała sznurek. Ona mi, pamiętam, [dała] taki zwykły sznurek, ja sobie powiesiłam tak na ten i tak uciekałam z tym, ale byłam przecież bez rodziny, bez nikogo. No i we trzy, bo tam tylko była gosposia, ta pani doktorowa i ja. Ludzie z tego domu wszyscy uciekliśmy i nie zdążyliśmy [nic zabrać]. Ta pani, nie wiem, czy coś tam nawet wzięła, tego nie pamiętam. Wybiegliśmy przez tę dziurę na taki teren, gdzie teraz przy Sejmie pomnik stoi i tak dalej. Ta pani mówi: „Gdybyśmy się mogli dostać w Aleje – mówi – to tam jest rodzina mojego męża, bo tam brat męża mieszka w Alejach”. Ale tam też było… Cały ciąg tych budynków, które są w Alejach Ujazdowskich, to z tyłu miały [terean] zagrodzony drewnianym płotem. Stał taki dom, który zaczęto budować przed wojną, niedokończony, ludzie się w tym domu chowają. W końcu słychać: „Uciekać, bo Niemcy dzieci zabierają przed czołgi!”.
Już z tyłu, tak. Już tam, tak, tak. Powstańcy też wybili, bo Powstańcy zajęli ten odcinek od placu Trzech Krzyży do Pięknej – tu było w rękach polskich. Tam dalej to przecież te Aleje Ujazdowskie to wszystko byli Niemcy, tam była tragedia, i w Sejmie Niemcy przecież… Faktycznie wybili otwór tam w murze i dostaliśmy się na teren podwórek w Alejach Ujazdowskich…
Tak, tak.
Dotarliśmy do tego domu, gdzie mieszka ta rodzina, to było na czwartym piętrze chyba. Pani doktorowa, też Meissnerowa, mąż jej był w Warszawie i prowadził szpital polowy na ulicy Mokotowskiej, tutaj przy Wilczej, Mokotowska przy Wilczej, nie pamiętam… Wiem, że to była taka posesja, że się wchodziło z Mokotowskiej, był jeden dom, brama, w podwórku był drugi dom, brama i znów dalej była szkoła. Takie trzy budynki pod jednym numerem tak jakby, na Mokotowskiej. W tej szkole był szpital polowy, ten pan doktor tam prowadził ten szpital polowy.
Jeszcze jak było troszkę bezpieczniej, to on z tego szpitala przychodził tam w Aleje. Byli bardzo dobrze zaopatrzeni w żywność. Dziwiłam się, bo ta pani doktorowa z Alej nie zgodziła się, żeby została ta kuzynka z Pięknej, tylko powiedziała tak: „Ją to zostawcie…”.
Mnie, tak. „To mi będzie pomagała”. Ta pani doktorowa miała przed wojną wypadek i miała rękę uciętą lewą. „Ona mi będzie pomagała”. Tam było troje dzieci, a jej [kuzynki] nie przyjęła. Pamiętam, ta gosposia to nawet tam została, Powstańcom gotowała obiad jakoś tam…
Była gdzieś tam, ale nie u niej. Nie, nie u niej. Nie wiem, co się stało z tą panią z Pięknej. Ona mówi: „Ja mam w Śródmieściu jeszcze rodzinę, to może gdzieś tam trafię”. A ja zostałam tam. Byliśmy tam jakieś dwa tygodnie, Powstańcy utrzymywali ten odcinek, ale zaczęło się robić bardzo niebezpiecznie. Pracowałam bardzo ciężko u pani doktorowej.
Wszystko. To znaczy tak – nie było wody, bo strumyk malutki tylko był w piwnicy, więc na to czwarte piętro nosiłam wiadrami wodę do wanny, żeby było czym przelać ubikację, i do mycia, i do gotowania. Musiałam sama tę wodę przynieść. Pomagałam gotować, co tylko mi [kazała]. Ale ja byłam w jednej sukience, w jednych majtkach. Pani, nie wiem, dzieci miała mniejsze ode mnie, ale żeby swojego coś mi dała, [to] nie. Ja w tym spałam i chodziłam, to było tylko, ta moja sukienka jedna letnia taka. Miałam sandałki, drewniaki, bo naprawdę z obuwiem było bardzo trudno, więc były drewniaki. Te drewniaki mi się rozwaliły, więc już i nie miałam butów.
Boso chodziłam, tak, w tej jednej sukience. Z tym że tam nie byłam głodna. Pan doktor rano przychodził do domu… A! Jeszcze powiem, dlaczego mógł przejść tam od Mokotowskiej – bo przy Wilczej Powstańcy zbudowali barykadę. Tak że było łatwiej przejść z tej strony Alej do Wilczej, a już Wilczą to tak pod murami, pod murami i tam nie było się jak skryć, tak że tam było bardzo niebezpiecznie w tym odcinku. Wiem, że się jakoś tak skręcało w prawo i zaraz tam w Mokotowską, tam w bramę się wchodziło. Jak pan doktor się jeszcze tam przedostawał rano, to nauczył mnie, żebym parzyła mu kawę. Mieli kawę w ziarnkach i ten młynek taki kręcony, to mi mówił, ile tam kawy mam wlać i skręcić, jak mu zaparzyć. Był bardzo sympatyczny. Natomiast żona jego była, no, taka nieludzka po prostu, bo się nie przejmowała, jak ja… Ja byłam tylko do pomocy. Mieli tam pięć pokoi, to w jednym pokoju gdzieś tam materace takie mieli, to na tym spałam, ale bez niczego.
Było mieszkanie, to było pięć pokoi i pokoje wychodziły jedne na Aleje Ujazdowskie… Bo to było takie mieszkanie, że były dwa wejścia, od frontu i kuchenne wejście było też, tak że było i tak, i tak.
Tak, tak. To znaczy z początku nie, z początku nie. Później się tam zaczęło robić bardzo… Bo jednak Niemcy chcieli ten odcinek cały czas zająć. Tam sporo było Powstańców i jakoś dzielnie utrzymywali ten odcinek, ale po dwóch tygodniach pan doktor zdecydował, że nie możemy tam zostać, bo już się zaczęło robić bardzo niebezpiecznie. Załatwił, tam na Mokotowskiej, w tym środkowym domu jakieś było puste mieszkanie i dozorczyni miała do tego klucze i pozwoliła tam… Pamiętam, on przysłał chyba dwóch jakichś Powstańców, żeby pomogli i przenieśliśmy się z Alej na Mokotowską. No ale to tak – musiała zabrać przecież trochę ubrań dla dzieci i co tylko, a mieli naprawdę bardzo dobrze zaopatrzony dom w żywność, bo mieli i cukier, i mąkę, i kaszę. Codziennie rano gotowałam garnek płatków owsianych, to takie i z cukrem. Ja jadałam w kuchni, oni w pokojach, ale nie byłam głodna, tak że to ważne.
Ja byłam od dziecka uzdolniona, że wszystko potrafiłam.
Tak, byłam szczupła, tak, tak. Ale i z mamą na handel po chleb też jeździłam aż do Mogielnicy chyba, aż tam. Worków – ile mogłam udźwignąć, tak że, kochana, dzieci wtedy pracowały. Przenieśliśmy się tam. Tam było troszeczkę spokojniej, ale trzeba było z Mokotowskiej chodzić w Aleje i przynosić żywność, bo tego dużo nie wzięliśmy.
Raz poszła ze mną pani doktorowa, ale tutaj tym kawałkiem, Wilczą jak przechodziliśmy, to snajper z dachu tak obstrzeliwał, że niewiele [brakowało], bo tylko kule nam świstały koło tego. Tak się szło przy murze, żeby… Więc pani doktorowa powiedziała: „Nie, nie, ja już więcej nie pójdę, ty będziesz chodzić”. No ale trudno, ja jakoś tak nie narzekałam, bo wiedziałam, że chociaż mam dach nad głową i nie jestem głodna. To mi najbardziej przeszkadzało, że jestem brudna, nie mam się w co przebrać.
Wtedy jak chodziłam tam w Aleje po tę żywność, spotkałam się z harcerzami, którzy nosili pocztę polową, jak to dzieci, nawiązaliśmy kontakt. Ja mówię: „Słuchajcie, ja jestem tu i tu, a moja mama jest na Przemysłowej, to ja bym wam dała adres. Czy ty…”. – „No bardzo chętnie. Ale słuchaj – mówi – wiesz, my za list, żeby przenieść, to musimy dostać książkę, bo my książki dajemy rannym do szpitali – mówi. – To postaraj się o książkę i napisz nam list, to jutro się spotkamy i dasz nam to i my ci to załatwimy”. Poprosiłam tę panią, byliśmy nie w swoim domu, ale tam były książki. Jakąś tam kazała mi wziąć książkę pani doktor i właśnie jak na drugi dzień znów szłam tam w Aleje, spotkałam ich. To już był koniec sierpnia, to był chyba ostatni sierpnia czy 1 września, jak ja dałam im ten list, faktycznie, dostarczyli mamie ten list.
Chłopcy, chłopcy, tak. Chłopcy, tacy w moim wieku, może jeden był trochę starszy. Mówią: „Daj – mówi – tego, to my wiemy, jak tam dotrzeć” i tak dalej. Faktycznie ten list do mamy dostarczyli. W moim domu, tam było puste mieszkanie i jednostka AK sobie tam zrobiła kwaterę.
Na Przemysłowej, tak. No więc mama wie, gdzie, ale też nie wie, jak się [dostać], bo nie można na ulicę wyjść. Były przecież piwnice, w piwnicach dziury, piwnicami z domu do domu się przechodziło, strychami też, albo na strychach przebijali [przejścia] z domu do domu. Nie na ulice, bo snajperzy na dachach przecież ostrzeliwali. Mama by zginęła w swoim mieszkaniu, bo w lufciku siedziała i wyglądała, czy ja idę albo brat. Mówi, jak snajper ją wypatrzył, to szybę przebił, że gdyby się w porę nie [schowała], to by ją zabił. Tak że było bardzo niebezpiecznie. Ale mówię, że dostarczyli do mamy ten list.
Nie. Mama z tym listem poszła tam, do tej jednostki AK i mówi do dowódcy, co ona ma zrobić. Mówi: „Dziecko jest moje tu i tu, ja sama tam nie dotrę, bo nie wiem jak”. Dowódca obiecał: „Ja pani pomogę. Jutro niech pani przyjdzie”. Na drugi dzień dał mamie jakiegoś łącznika, który znał drogę, jak można dotrzeć tam, i na drugi dzień moja mama do mnie dotarła, na Mokotowską. Akurat to była pora obiadowa, państwo jedli w pokoju, pan doktor też przyszedł, otwieram – stoi mama, mama z tym Powstańcem.
Trudno, tak. Ale pani doktorowa mówi: „Jadzia, nakarm mamę”, żeby dać mamie jeść i temu łącznikowi też. Mama mówi: „My już musimy wracać razem”. A pan doktor Meissner mówi do mamy tak: „Proszę pani, my mamy paszporty szwedzkie, jeżeli Niemcy tu wejdą, będą ewakuować, to nas muszą deportować do Szwecji”. Bo Szwecja była państwem neutralnym, więc mówi: „Niech pani ją zostawi, to ona z nami ocaleje”. A my: „Za nic w świecie! Zginiemy, to razem”. Faktycznie mama zjadła zupę i wyruszyliśmy.
Ja oczywiście też. Bardzo podziękowałam i wyruszyliśmy. Pamiętam trasę, jak wracaliśmy, więc pamiętam, że tak: Mokotowską tak przy murach, do placu Trzech Krzyży. Najniebezpieczniej było, stoi ten budynek do dzisiaj, idąc od Belwederu, po prawej stronie biały budynek. Tam było gimnazjum Królowej Jadwigi przed wojną, nie wiem, jak później. Tak pod tym budynkiem tam był straszny obstrzał. Jakoś dotarliśmy na teren głuchoniemych, tam tym terenem przeszliśmy i później w dół, Książęcą w dół. Pamiętam, że były wykopane tak jakby okopy, tak jak tam ten park jest, Książęcą w dół, żeby do Czerniakowskiej dojść. Było tam bardzo niebezpiecznie, bo z mostu był obstrzał tam, ale jakoś nam się udało, ten [przewodnik] wiedział, jak [iść], no i dotarliśmy do domu. To był 2 września. Ale w domu głód, już nie ma co jeść.
Była mama i siostra, tylko we dwie, więc mama…
Nie, nie, nie, siostra, żadnego, żadnego.
Ani z bratem, no tak. Ja dotarłam, jeszcze o bracie nic nie wiemy.
Tak się borykaliśmy. To mama gdzieś tam jakiegoś żyta zdobyła, pamiętam. A posesja nasza graniczyła z kościołem na Łazienkowskiej, to była nasza parafia i graniczyliśmy. Ksiądz miał taki młynek do kawy i tam, pamiętam, jakoś przeszliśmy z mamą i mieliliśmy to żyto, żeby jakąś taką…
Na tym młynku takim, tak. Na następnej posesji był dorożkarz i konia zabili, więc [jedliśmy] tego konia, mimo że mama moja się strasznie brzydziła koniny i nigdy [nie jadła], ale ta konina nas uratowała.
No i tragedia. Jesteśmy na [podwórku], bo dosyć spore podwórko tam było, więc było kilka grobów Powstańców, bo przecież na podwórkach chowało się wtedy zmarłych. Jestem z mamą na podwórku i nadlatują dwa samoloty, pikują prosto na kościół i na naszych oczach – jedna bomba, druga bomba, wrócili i następna. My wpadliśmy do klatki, tylko jeden wielki huk, samoloty odleciały, wychodzimy na podwórko, tumany kurzu i po kościele nie ma śladu, zostały tylko takie malutkie fragmenty. To wszystko na oczach naszych. Ale już tak nie przeżywałam, bo byłam z mamą, już to było co innego.
Właśnie jak dotarliśmy do domu, to to co ja miałam na sobie, to mama zdjęła ze mnie, i do kuchni – spaliła. Spaliła, bo brudne i wszy. Nie było się czym myć przecież, z wodą było bardzo źle.
27 chyba września Niemcy ulotki zaczęli zrzucać na podwórka, że będzie ewakuacja ludności cywilnej, żeby wszyscy rano byli przygotowani, że będą wypędzać z domów. Faktycznie tak było. Moja mama była taka przedsiębiorcza, bo już jak tylko wiedzieliśmy, że będziemy musieli wychodzić, mama poszykowała dla każdej – dla mnie, dla siostry, dla siebie, ubrania na zmianę, to takie tobołki porobiła – garnuszek, łyżkę – i wzięła ze sobą czajnik i jeden garnek. To było szczęście, bo mieliśmy w Pruszkowie w co wziąć zupy, bo tak było, że ludzie nie mieli w co i byli głodni, a każdy się bał pożyczyć, że nie oddadzą.
Zaraz powiem. Niemcy weszli, przede wszystkim było bardzo dużo „ukraińców”. „Ukraińcy” byli dużo gorsi od Niemców. Wypędzili, na ulicę kazali wychodzić, a dom od razu podpalili.
Tak, tak.
Ale, no tam, okropni byli. Byli i ranni, więc jeden drugiemu pomagał. Pamiętam, do Myśliwieckiej doszliśmy i rannego nieśli na noszach, doszedł „ukrainiec”, wyjął pistolet, strzelił w tego rannego i żebyśmy szli do przodu. Tak że ta droga była taka niebezpieczna, bo się baliśmy ich, ale już powrotów nie było. I dziwna rzecz – przechodziliśmy z Przemysłowej przez taki spalony dom na Łazienkowską, to taki szpaler tych ludzi szedł. Zza muru wystaje Niemiec, taki zwykły żołnierz Wehrmachtu, wychyla się i daje mi takiego malutkiego pomidorka. Ja się boję go wziąć, a on mówi: Bitte, bitte, żebym wzięła. Złapałam – człowiek głodny przecież, mówię: „Mamo, podziel”. To taką miałam przygodę z Niemcem. To „ukraińcy” byli okropni.
A nie, takie rzeczy to nie, nie tam. Tutaj na stadionie Legii to były działki, pomidory rosły za okupacji, gdzie kawałek tego [terenu]… W szpitalu na Oczki to przecież cały szpital, gdzieś dałam dzieciom to zdjęcie, bo mam zdjęcie na parę dni przed Powstaniem na terenie szpitala, to tam jedne działki, tam nie było trawników, bo sobie personel tam hodował. Tak nas pędzili właśnie do Myśliwieckiej, Myśliwiecką do Agrykoli, Agrykolą pod górę, a tego dnia nic nie jedliśmy. Pamiętam, rano, przed tym jak nas wyrzucili, dziewczynka jest na podwórku i coś je z kubeczka, mówię: „Co ty jesz?”. A ona mówi: „Fusy od kawy, wiesz?”. Ja mówię: „Ojej…”. Przecież herbaty nie było, tak było, że zbożową kawę się sypało do czajnika i jak się woda gotowała, to się [zalewało] i tylko to. Ja pobiegłam na górę i wzięłam sobie też tych fusów, to było całe moje jedzenie na cały dzień. Uratowałam się przed krwawą dezynterią, bo w obozie, w tych kloakach, to była krew, tam ludzie bardzo chorowali na żołądki.
Nie, na piechotę to szliśmy do Dworca Zachodniego. Taką trasę mieliśmy, że właśnie Agrykolą do góry, placem Na Rozdrożu, później Szucha do placu Unii, do Rakowieckiej, później Polem Mokotowskim.
Okropnie, ale nie tak jak… Bo oni te berty, „krowy” takie, stały na torach i ulicę za ulicą niszczyli. Tak że jeszcze wtedy nie było tak tragicznie, dopiero później.
Nikt nie wiedział, ale nie było innego wyjścia. Tak że dotarliśmy, dopiero wieczorem już byliśmy tam, w Pruszkowie, bo im brakowało wagonów, to już takie bydlęce wagony. Akurat my takim normalnym, osobowym pociągiem dojechaliśmy tam. No i ta selekcja właśnie.
No więc jak wchodziliśmy, już tam na terenie zagrodzone było siatką i furtka, to siostrę na bok, a ja z mamą znów do takiego hangaru kolejowego, bo to były Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego. Były te tunele takie i były rzucone maty słomiane, ponieważ już długi czas ludzi wywozili z Warszawy, tutaj bliżej dworca, tam już w matach słomianych było tyle wszy i pcheł i tego… Tam byliśmy chyba ze trzy dni.
Skąd! Oni ją na drugi dzień wywieźli do Niemiec. Nie, my nie wiedzieliśmy w ogóle, gdzie ją [wywieźli].
Ale no jeszcze jak, jeszcze jak. Ale to jeszcze można było dostać od Niemca, tak że baliśmy się przecież. Człowiek głodny, nie miał siły, tyle drogi przejść, a wszyscy głodni.
Tak, tak. Na drugi dzień mama poszła na terenie, rano to czarną kawę dawali i kawałek chleba, to to mama przyniosła. Później zupa była, to taka kapusta, brukiew, tam trochę kartofli, coś takiego, ale dla nas to było cudowne. To dobrze, że mama miała ten garnek, to jeszcze innym pomagaliśmy, żeby mieli czym się najeść. Wyszła mama na teren i słyszy, przyjechał bryczką niby Polak, ale mówił po niemiecku i po polsku, że on potrzebuje ludzi do kopania kartofli. To był jakiś niemiecki rolnik spod Pruszkowa, który tam miał jakąś swoją ziemię i przyjechał po ludzi, zabrać. Mama się zorientowała, że to będzie jedyna okazja, żeby się wydostać z tego Pruszkowa, bo ludność cywilną taką jak matki z dziećmi, wywozili znów też na pociągi i w Polskę wywozili, między rolników. Ja byłam taką rodziną, że nie miałam nikogo na wsi poza Warszawą.
Dziadkowie byli z Warszawy i my nikogo nie mieliśmy spoza Warszawy. Mama przyleciała po mnie i mówi: „Chodź szybciutko”. Zabraliśmy swoje tobołki i z nim. On uzbierał chyba ponad trzydzieści osób, taką grupę. Mówi tak: „Kto zna Pruszków?”. Tam się jakiś mężczyzna zgłosił, że on. „A to wiesz, gdzie to jest?”. To on mówi: „Wiem”. „To ty będziesz szedł pierwszy, a ja z tyłu będę jechał – mówi – i będziesz prowadził”. Wyszliśmy poza teren obozu i znaleźliśmy się jakby w zupełnie innym świecie. Patrzymy, handlarki sprzedają chleb, a my żywność… Kto co mógł. Ale idziemy do przodu. Tak co jakiś czas skręcamy w jakąś ulicę. Ten rolnik jest z tyłu na bryczce, ten peleton się rozciągnął, więc jak skręcaliśmy, to każdy kto mógł, to w bramę gdzieś, w jakiś dom i tak z mamą uciekłyśmy. Wpadłyśmy do jakiegoś domu, pani nas szybko wzięła do siebie do mieszkania, przeczekaliśmy, aż przeszli oni, jeszcze tam troszkę u niej pobyliśmy i wychodzimy.
No i co dalej? I co dalej, gdzie iść? Mama miała parę złotych, to kupiła jakieś pieczywo czy coś. Idziemy do Pyr. W Pyrach mieszkała moja najstarsza siostra, która już była mężatką. Ona w trzydziestym dziewiątym roku miała całkowicie spalony dom i nie miała się [gdzie podziać]. W Pyrach sobie wynajęli mieszkanie i mieszkała siostra w Pyrach, tutaj przy samej Puławskiej. To był spory dom, na dole była piekarnia, więc idziemy z Pruszkowa z mamą tam do tych Pyr.
No daleko. Ale jakoś tam wieczorem, już jest ciemno, weszliśmy do jakiegoś tam rolnika, w stodole nam się kazał położyć. Przespaliśmy noc i na drugi dzień dotarliśmy do Pyr, do siostry i już tam do wyzwolenia byliśmy u siostry. Widok był tragiczny zza okna mojej siostry. Mieszkała na drugim piętrze i widać było te łuny palącej się Warszawy. Człowiek widział, jak to wszystko niszczeje strasznie. Do czego my wrócimy w ogóle? No ale tam chociaż było łatwiej, bo w tym domu była piekarnia. Właściciel tego domu miał piekarnię. Był to bardzo dobry człowiek. Miał na dole stajnię, bo miał konie, a na górze słoma była i pozwalał ludziom, którzy tu [przyszli] z Mokotowa. Bo to łatwiej było uciec, bo tak – już od Dworca Południowego, tam w stronę Piaseczna, to już tam nie było Powstania, tylko tak tutaj. Dużo ludzi, zwłaszcza tam z Sielc wiedzieli, że moja siostra tam mieszka, bo my przecież tam mieliśmy swój dom i lokatorzy byli w tym domu. Tak że u siostry była taka przechowalnia na jedną noc, odpoczęli i [szli dalej]. Moja siostra nie miała co dać jeść, ale obierki od jabłek suszyła i to parzyła jako herbatę, żeby chociaż coś gorącego dać. Tak dotrwaliśmy do dnia wyzwolenia.
Brat był u siostry, tak, bo on doszedł do Dworca Południowego. Znaczy od Południowego szedł pociąg taki wąskotorowy do Góry Kalwarii. Ale brat tylko do Dworca Południowego dojechał, zobaczył, co się dzieje, i się wrócił. Tak że brat tam ocalał w tym. No to było spotkanie już tak… I cały czas głód. Mamę tam zatrudnił ten piekarz, tak że już mieliśmy chociaż pieczywo. Nie wiem, czy mogę mówić o pierwszym dniu wyzwolenia.
Ja to nawet opisałam, bo to było dziwne. Rano wpada jakiś znajomy, budzi nas i mówi: „Słuchajcie, czołgi, polskie czołgi od strony Piaseczna jadą!”.
To był… Tak, tak, już tak. Wylatujemy na ulicę, kto tylko [może], Puławska tutaj, w Pyrach cała tam zastawiona, ludzie czekają. Nadjeżdżają chyba trzy czy cztery czołgi polskie i zatrzymali się. Wychodzi, otwierają ten [właz], dowódca mówi, że są wojskiem polskim. W tym czasie nadlatują radzieckie samoloty, zniżają się i z karabinów maszynowych zaczynają [strzelać]… A tam było tysiące ludzi, bo w okolicach Pyr to było masę ludzi, którzy uciekli z Warszawy. Są ranni. Dowódca się zorientował, racę wystrzelił do góry i samoloty odleciały, ale to było kilka tych i jak pikowali, [strzelali] z karabinów maszynowych. Jest pełno rannych, zabitych. Wtedy dowódca mówi: „Słuchajcie, my chcieliśmy pierwsi wejść do Warszawy, okrężną drogą jakoś, krótszą. Wyprzedziliśmy czołgi radzieckie, bo chcieliśmy my wejść pierwsi do Warszawy”. Nie zawiadomili pewno tych zwiadowców radzieckich czy coś i tak się stało. Ale to było tragiczne, że ludzie przeżyli wojnę i w takim dniu… Było bardzo dużo rannych wtedy. Kto tylko [mógł], furmanki tam organizowali, żeby do Piaseczna ludzi zawieźć, do szpitali. Tak że już było kilka mogił takich, że w ogóle nie przeżyli tego pierwszego dnia wyzwolenia.
Nawet właśnie, tak, tak, tak to było.
O, właśnie tak. Jestem na podwórku, to było na parterze i okna otwarte, słyszę, mają jakąś odprawę i tam ktoś mówi z dowództwa: „Niemców wypędzimy, Rosji nie wpuścimy”. Ja, jako czternastoletnia dziewczynka, mówię: „O czym oni mówią?”. Na taką armię się rzucić jak byli Niemcy przecież… Rosja, nie wiedziałam, dlaczego rosyjskie wojsko się zatrzymało tam za Wisłą, ale to była polityka przecież, to było celowe, ale wtedy my tego nie rozumieliśmy. Ja tylko rozumiałam, jako mała dziewczynka, że przecież z czym, z motyką na słońce się rzucić? Jak nie ma amunicji, zdobędą – powiedzmy – broń czy ze zrzutów, czy… Ale nie ma amunicji przecież, nie ma co jeść.
Ja w to wątpiłam, tak. To już wtedy miałam takie… Mówię: „O czym oni mówią?”.
Nie, nie.
Tak.
Na każdym podwórku były kapliczki, ludzie wychodzili i się modlili na tym… To tak, tak. Bo tak już przed wojną były te kapliczki. Zwłaszcza jak chowali kogoś, to też uczestniczyliśmy w tym, bo na podwórku było kilka mogił Powstańców. Tak że to tak.
Nie, kościół to… Do kościoła to kto mógł [dotrzeć]. Były niektóre kościoły, gdzie się ludzie chowali, ale nasz kościół akurat na moich oczach został zbombardowany zupełnie.
No tak.
Jerzy Krasnosielski – mąż. Miał dwadzieścia lat, idąc do Powstania.
Na Starówce, a później był w Śródmieściu, w okolicach ulicy Żelaznej. Tam jak było już zakończenie Powstania… Mąż bardzo nie lubił mówić w ogóle o obozach, o Powstaniu, tylko mówił, że kolega był ranny. Mąż był ranny tu, w rękę, ale nie dużo. Bardziej [opowiadał, jak] tego kolegę prowadził i te przejście kanałami, z tym że mówi, było różnie. Bo w jednym miejscu było trochę wody, a w niektórych tak, że wychodzili śmierdzący, mokrzy. W niektórych miejscach nie mogli wyjść, bo Niemcy przecież rzucali granaty do włazów.
W PAL-u, PAL. Mąż był w PAL-u. Mąż nawet miał prowadzić ten czołg, który na Starówce [eksplodował], bo mąż już prowadził samochód, bo też miał przed wojną samochód. Bo jak był w obozie w Niemczech, to też…
Z ulicy, tak i był wywieziony do Niemiec, ale…
I później wykupiony, tak. Drugi raz trafił do Niemiec po Powstaniu.
Tak. To znaczy szukali męża, żeby poprowadził, bo mąż już miał prawo jazdy i potrafił. Ponieważ na Sanguszki były jakieś magazyny i te magazyny rozbili, mąż tam poleciał, bo przecież też nie mieli co jeść. Nie znaleźli męża i poszedł męża serdeczny przyjaciel, prowadził ten czołg. Nawet po Powstaniu mój mąż w sądzie zeznawał, bo jego mama, tego, który zginął, to była samotna kobieta i starała się o rentę po nim, żeby dostała. Mąż właśnie był świadkiem, że tak się stało. No miał żyć i tak się stało, że tak.
Tak, tak. Wywieźli [go] do Niemiec, ale tam w Niemczech albo… Nie wiem, bo mąż mówi, że też tam jakąś organizację zaczęli tworzyć. I tak – chciał uciekać…
Z tego obozu. Kilku uciekało, mąż mówi tak: „Ja ucieknę, jak w razie was złapią, to na mnie walcie”, bo oni coś tam tego. No i tak było, ale później męża złapali i był tak strasznie pobity.
Tak, tak. Później właśnie w szpitalu na nim robili te…
To doświadczenie, tak że jak on wrócił, no to wrak. Tak że mój mąż stale był chory, szczupły był bardzo.
My się znaliśmy, bo mój mąż mieszkał w sąsiednim domu, to my się znaliśmy już przed tym. Tak że ja nawet nie myślałam wcale żeby… Bo mąż był ode mnie o sześć lat starszy, ja jeszcze… No, ale tak było. Mam taką rzecz. Dużo by można było [dowiedzieć się], bo mam opisane, jak szli do Powstania ze swoją siostrą. […] Ona bardzo ładnie pisze, nawet książkę wydała.
Tak, ale ona była…
Ona nie była z mężem na Powstaniu. Ona była w Śródmieściu…
Janina Krasnosielska.
Były cały czas, bo tak – mieliśmy dom po dziadkach, ten dom w okupację, w Powstaniu jeszcze, w domu gdzie było trzynastu lokatorów i jeszcze była mama, tam mieszkaliśmy i mamy siostra. Po Powstaniu zostały dwa mieszkania dwuizbowe.
Tak, tak. Część już w okupację. Musieliśmy się przenieść na Przemysłową stamtąd, a już jak wróciliśmy do Warszawy, to zostało dwie izby bez dachu. Tak że to już była tragedia.
W marcu już byliśmy w Warszawie. Aha, a teraz tak – Szpital Dzieciątka Jezus Niemcy ewakuowali do Częstochowy, tak że nie wiem, ci, co nie mogli widocznie iść, to [ich] dobijali. Siostra znalazła się w Częstochowie i z Częstochowy dotarła do Pyr, już jak było zaraz po wyzwoleniu. My jeszcze tam trochę byliśmy w Pyrach. Jakiś młody taki człowiek ją przyprowadził, bo ona już była w takim stanie, że ona nawet torebki swojej… Ona nic nie miała, tylko w ubraniu była jakimś i torebkę tylko miała, nic poza tym. Dotarła do Pyr, już potem bardzo chorowała i 1 lipca zmarła, ale zmarła na Sieleckiej.
Tak, tak, w takich ruinach.
Do tych ruin. Tak, no tak. Ale byli ludzie, że na przykład u nas byli lokatorzy w domu, nie mieli gdzie wrócić. Tak że było różnie.
Zaczęli budować tam osiedla, bo ja w pięćdziesiątym roku już stamtąd się wyprowadziłam. Za plac nie dostaliśmy ani grosza, a plac miał 800 metrów, a dom mogliśmy tylko te gruzy rozebrać i za cegłę…
Tak, pieniądze. Ja sobie zegarek kupiłam jakiś, byle jaki za to. Nic nie dostaliśmy, wszystko zabrali. Tak że nie mamy nic.
No tak, tak. Tak że było bardzo ciężko, ale już jak człowiek był wolny… U mnie było właśnie tak tragicznie, bo siostra zmarła zaraz w czterdziestym piątym roku, w swoje imieniny – 1 lipca, a w czterdziestym ósmym zmarła mama na raka.
Bardzo szybko, tak. Tak że po Powstaniu, ponieważ bardzo lubiłam szyć, stale lalki ubierałam, załatwiła mi mama szkołę na Szpitalnej pod piątym. To była szkoła krawiecka i to prowadziła pani jakaś, tak coś jak prywatna. A z kolei nauki, takie ścisłe, były na Złotej 58, tam ocalał taki budynek i po tym właśnie zrobili tam [szkołę]. Ale ponieważ ja jeden rok przechodziłam, a mama już była w takim stanie, że ktoś się nią musiał zająć, siostra tylko pracowała, brat w wojsku, musiałam szkołę przerwać, bo mama leżała, już nie wstawała i moja nauka się skończyła.
No ciężkie życie, właśnie tak. Ale jak mąż zmarł, to ponieważ ja jestem człowiek stadny i kocham ludzi, więc jak odeszłam na emeryturę, to od razu poszłam do klubu seniora i do tego klubu seniora należę dwadzieścia pięć lat.
A tak, tak. W tym klubie później zapoznałam męża, który też tragicznie przeszedł Powstanie, bo na Górczewskiej, przy Płockiej, przy szpitalu budowali barykadę i snajper z dachu ostrzeliwał. Został ranny mój mąż w rękę, jakoś tu, ze dwadzieścia odłamków takich małych miał w twarzy, a siostra jego miała przebite płuco. Zabrali ich do szpitala na Płocką, rannych. A ich mama dowiedziała się, że są tam, poleciała do szpitala i pod drzwiami szpitala snajper ją zabił. Jest pochowana w grobach zbiorowych na Woli.
Nie, nie, drugi mój mąż. O, takich miałam… Cudowni ludzie, obydwaj. Z pierwszym mężem miałam dwoje dzieci – syna i córkę, ale mój mąż długo chorował, nie miał zdrowia.
Warszawa, 19 sierpnia 2019 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna