Jadwiga Bossowska-Dippel, urodzona w Warszawie 2 lutego 1926 roku.
Dippel.
Tak.
W czasie Powstania przebywałam razem z moją drużyną w Instytucie Głuchoniemych, który był przygotowany jako mały oddziałek szpitala na Mokotowskiej, który miał pełną operatywę.
Mieszkaliśmy na ulicy Piusa, czyli [obecnie] Piękna, bo ona zmieniała też nazwę, [Piusa] 34 mieszkanie 8, na trzecim piętrze, prawie na rogu Marszałkowskiej. Najpierw chodziłam do szkoły podstawowej – to się nazywało powszechna albo ćwiczeniówka – seminarium dla nauczycielek, Krakowskie Przedmieście. Właściciel tych szkół to był Katolicki Związek Polek, a ponieważ mama była tam przełożoną, jak dostawałam dobre oceny, to dziewczynki czy tam [ogólnie uczniowie] mówili, że dlatego że mama jest przełożoną, a jak złe, to dlatego że zemsta. I po trzeciej klasie ja powiedziałam do rodziców: „Bardzo proszę o przeniesienie z tej szkoły”. – „A gdzie byś chciała chodzić?” – „Do znanej w Warszawie szkoły, szkoły powszechnej i gimnazjum na Wiejskiej 5” – to się nazywało u Kowalczykówny. I tam dotrwałam aż do Powstania i matury oczywiście.
Tak, przełożoną.
Ojciec, po pierwsze, był uczestnikiem walki o szkołę polską, jeśli chodzi o Sosnowiec i Będzin, bo to był dawniej jeszcze zabór rosyjski, czyli rosyjskie prawo tam sięgało. Bardzo się chłopcy dopominali o ten polski język w szkole i zaczęło być to tępione bardzo przez władze rosyjskie. Między innymi ci, którzy byli bardzo aktywni, dostali tak zwane wilcze bilety, a wilczy bilet wtedy w obrębie cesarstwa rosyjskiego po prostu uniemożliwiał w jakimkolwiek miejscu w obrębie carstwa, czyli Rosji carskiej, naukę. Wobec tego oni przechodzili przez zieloną granicę do tak zwanej Małopolski, czyli do Galicji, czyli do zaboru austriackiego, no i tam wszystkie te dokumenty szkolne były uznawane. No i część poszło do szkół, część poszło na uniwersytet, na UJ i potem się dalej, że tak powiem, to życie toczyło, po czym zainteresował się ojciec ruchem specjalnie rozwiniętym w Wielkiej Brytanii.
Tak, dlatego że w rejonach górniczych nie było dla żon drugiej pracy. One nie miały żadnego przygotowania, były dzieci, i wobec tego jeżeli mężowie wyjeżdżali do Stanów Zjednoczonych, bo Stany przyjmowały, to te żony zostawały z rodzinami same i były kłopoty. Wobec tego pan prezes Rapacki i inni, Zawadzki i tak dalej, i tak dalej, teoretycy spółdzielczości wymyślili, żeby w jakiś sposób umożliwić jakieś mikrozarobki tym ludziom. No i tak się, że tak powiem, te pierwsze spółdzielnie spożywców utworzyły. Bardzo tutaj współdziałał ksiądz – ja nie pamiętam nazwiska – który był wielkim działaczem w tak zwanym Rodle, czyli to byli Polacy w obrębie Niemiec. Rodło to się nazywało. A dlaczego Rodło? Bo jest to graficzny znak Wisły. Wisła ma tak jak Rodło – jest to graficzny znak Wisły, a ponieważ Niemcy za Hitlera nie godzili się na żadne nazwy z nazwą „Polska”, wobec tego było to Stowarzyszenie Rodła, między innymi. To potem się różnie politycznie potoczyło. Edmund Osmańczyk był w tym Rodle.
Nie, już był w Warszawie.
Bo skończył Uniwersytet Jagielloński, filozofię i socjologię, i potem się bardzo zainteresował spółdzielczością w Europie, bo tak to trzeba powiedzieć. Bo tam są takie pamiętniki czy takie uwagi, że jest Anglia, jest Manchester, oczywiście Anglia, potem jest Francja, potem jest Holandia – tam gdzie była ekonomiczna konieczność, żeby żony bez zawodu pracowały, bo one nie miały zawodu, one były mamą i żoną.
Proszę pani, takie dla mnie mało charakterystyczne: nie było wolnych sobót – jeśli chodzi o pracę – ale były wolne niedziele oczywiście, i jak się tata mnie zapytał, o czym myśmy rozmawiali: „Co byś chciała przeczytać?”, to od trzeciej czy czwartej klasy podstawowej była jedyna odpowiedź: „Książkę rocznik statystyczny”. Jedyna odpowiedź moja – rocznik statystyczny z komentarzem ojca i co roku było hasło „rocznik statystyczny”. To było tak pasjonujące – jakie zawody, jakie wykształcenie, jaki poziom życia ludzi. Wszystko na podstawie rocznika statystycznego.
Objaśniał mi świat przez rocznik statystyczny. Jest tak po prostu do wybuchu wojny. A potem jak wybuchła wojna i Niemcy podchodzili pod Warszawę, był prezydent Starzyński, Społem zaczęło współdziałać z zaopatrzeniem ludności i bardzo mi było smutno, że zostaję w domu, a tata idzie. No i się kiedyś wybrałam tam… Bo to było w Śródmieściu, na Grażyny.
Tak, tak, i zapytałam się chyba pana Rapatki, o ile pamiętam. Zgodził się, żebym ja w obrębie tych budynków, bo tam było kilka budynków, była gońcem. Byłam bardzo z tego dumna, bo wychodziłam do służby razem z tatą, tylko tata był… a ja tak.
Nie, to było przed okupacją, znaczy wstęp do okupacji, bo to było oblężenie Warszawy, prawda. No a potem Niemcy weszli i nasza szkoła jako komplety, znaczy najpierw koniec podstawówki, czyli powszechnej szkoły, a potem były komplety. Muszę powiedzieć, że mieliśmy właśnie u Kowalczykówny świetną obsadę nauczycielską, to byli prawie wszystko profesorowie czy docenci uniwersytetów i umieli się zniżyć swoim wykładem, żeby zrobił on się zrozumiały dla [uczniów] szkoły powszechnej i potem gimnazjum i liceum.
Komplety były tylko w mieszkaniach prywatnych.
Nie, spotkanie młodzieży. Nie było nic.
Tak, wszystko było na kompletach, tak, domowych. Chodziło o poziom. Polonistka, pani Ehrenfeuchtowa… było takie pytanie, jakie były lektury tuż przed wojną, czyli program jeszcze przedwojenny. Bardzo prosto, pani Ehrenfeuchtowa w czerwcu mówiła: „Lektura to jest Sienkiewicz, lektura to jest Mickiewicz”. Ale co to znaczy? Proste, trzeba przeczytać wszystko. Nie ma książki, trzeba przeczytać pisarza, wszystko, co jest dostępne. I potem przy egzaminie maturalnym specjalnie, jeżeli przyszedł ktoś z kuratorium i rzucił hasło: „Słowacki”, „Mickiewicz”, „Krasiński”, obojętne, to myśmy się pytały: „Ale co, bo my znamy wszystko”. Po prostu poziom był wyśrubowany. Natomiast wracając do szkoły, były dwie właścicielki i dwie przełożone, dwie Jadwigi – jedna była czarna, druga była biała. Pani czarna była drobniutką brunetką i uczyła historii i polskiego, pani biała była blondynką i uczyła śpiewu i religii, i wolno było mówić: „Szukam dzisiaj pani czarnej”, oficjalnie, bo to było jej takie pseudo, czy pani białej. Dwie Jadwigi.
Nie, koleżankami ze studiów.
Jedna jest Kowalczykówna, to jest w książce, a druga jest Jawurkówna. Tak że dwie panie Jadwigi.
Ja bardzo rodziców pytałam, jak oni pamiętają, jak wybuchła [pierwsza] wojna światowa, no bo już byli, prawda, [w takim wieku, że pamiętali. Wspominali], że zupełnie inaczej, bo nie było takiego oblężenia, bo nie było takiej polityki, bo nie było tylu ludzi, prawda, w jednym miejscu. Zaczęłam patrzeć na obce mundury, które się, prawda, przemieszczały przez śródmieście Warszawy, zaczęłam bardzo reagować na „mordowanie” ludzi – to w cudzysłowie jest mordowanie – czyli na ulicach, że były ofiary. Ktoś się nie posłuchał, ktoś był pijany, no różnie to było.
Oblężenie Warszawy i wejście.
Tak.
Tak, ale to było jasno, bo to był dzień, i ja mówię do mamy: „Słuchaj, popatrz: tutaj jest jakiś pan w oknie, wkłada mundur – bo to widać było, że to jest mundur – ale to jest niepolski mundur”. Okazało się, że to jest ambasada niemiecka i pan się ubierał w mundur oficera niemieckiego.
Przed albo tuż po, bo to mógł być taki moment na to.
Nie, nie było jeszcze wtedy [zniszczeń].
Nie, nie było jeszcze nic takiego.
Nie, potem dopiero po tym oblężeniu, już jak była okupacja, bo tak trzeba nazwać, tata powiedział, że może byśmy gdzieś do spokojniejszej dzielnicy się przenieśli i wtedy właśnie był projekt Mokotów. I ten Mokotów został do Powstania.
Trzydziesty dziewiąty był wybuch wojny. Ja myślę, powiedzmy sobie, początek lat czterdziestych. Ja tego nie umiem powiedzieć, bo jako dziecko mnie to specjalnie nie interesowało.
Chodziłam do tej samej szkoły.
Tak, ale to tylko tyle było. Potem harcerstwo było.
Wiejska 5, naprzeciwko Sejmu.
Na Czeczota, tak, tak.
18. To jest prawie na rogu Odyńca, bo to jest za rogiem, bo Czeczota jest taką ulicą łukową, początek i koniec jest przy Odyńca, prawda, a to było ostatnie osiedle.
Było spokojnie, natomiast myśmy, że tak powiem [były] rozpuszczone tym spokojem i tym, że właściwie nic się nie dzieje. Przyniosłyśmy kiedyś walizkę z…
Tak, z harcerstwa. Z powielaczem i przy pięknej pogodzie, otwartych oknach powielałyśmy wiadomości. Wszystko się dobrze skończyło, powieliłyśmy tyle, ile trzeba było egzemplarzy, koleżanka brała tę walizkę i poszła. I moja mama wróciła ze szkoły i sąsiadka przez ulicę, przez jezdnię [zawołała]: „Ja mam do pani interes”. – „Słucham?” – „Proszę pani, dziewczynki powielały nieoficjalne pisma i to wszystko było widać, bo to był parter, a one były na pierwszym piętrze. Proszę ostrzec, że tego nie wolno robić”.
Jakieś wiadomości z AK.
Mi się wydaje, że [ktoś] zapytał: „Która z was może więcej egzemplarzy zrobić?” na jakiejś zbiórce, to któraś się zgłosiła, może tatuś jej też, że tak powiem, rozpowszechniał takie wiadomości, no bo to nie byłyśmy zorganizowane, to było na samym początku przecież.
Do zuchów.
Chyba dwunastka, nie umiem powiedzieć.
Ze szkołą, tak.
Nie, ze szkołą. Tutaj jest.
U Kowalczykówny dalej były.
Zbiórki na początku odbywały się na Piusa, taka była szkoła, też prywatna, ale potem pani dyrektor Reutówna powiedziała, że prosi, żeby nie, i potem były po prywatnych domach, znaczy po rodzicach, prawda, uczennic. Natomiast jest jedyne, o czym ja słyszałam, jest jedyny adres, że aresztowano nauczycielkę, skończyła w obozie, dlatego że jej rodzina była Niemcami przed wojną, za cesarstwa, a oni się wszyscy czuli Polakami i Gestapo dopóki mordowało i namawiało, dopóty oni się nie zgodzili. Ponieważ się nie zgodziły, ta moja pani Reutówna, to wywieźli ją do obozu i tam zginęła za nieprzyznanie się do narodowości niemieckiej. Bo oni się czuli wszyscy, już to następne pokolenie, Polakami. W ten sposób zginęła. Zresztą tutaj jest w tym spisie. Można zginąć, nawet jeżeli rodzice i rodzina była reichsdeutschami – też można zginąć.
Nigdy nie było dziesięć, to znaczy z sześć, pięć. Zbiórki były poświęcone konkretnemu tematowi. Trochę historii zawsze było, ale na przykład na zbiórkach uczyłyśmy się podstawy sanitariatu: bandażowania, rozpoznawania, opiekowania się przy pierwszym rannym. To były po prostu tematyczne zbiórki, bym powiedziała, w czasie okupacji oczywiście. To było ciekawe.
Wtedy już się nie nazywało, znaczy myśmy nie wiedziały, nie rozpowszechniano tego.
Harcerstwo, bo to był dalszy ciąg harcerstwa. Myśmy nie miały [nazwy].
Tak, Jola Wedecka [„Strzała”, „Leta” – pseudonimy według Biogramów powstańczych, przyp. red.] Mieszkała gdzieś na Złotej, ale to nie było mieszkanie jej rodziców, czyli tam rozmaite zbiórki się mogły odbywać, ale to nie było [mieszkanie] jej rodziców. Wiem, że potem po Powstaniu ona wylądowała w Londynie i potem się urwało to wszystko, urwał się ten kontakt. Nie wiem, co się stało potem dalej.
Tak, i to nie do gotowania, tylko do sanitariatów. Jedna z dziewczynek właśnie z [Instytutu] Głuchoniemych spadła, bo było bombardowanie…
Tak, w Powstanie ona spadła i był uraz kręgosłupa, nie mogła chodzić, nie wolno jej było chodzić, bo chodziło o porażenie. I myśmy się zdecydowały i od granicy Warszawy do Ożarowa, czyli tam, gdzie potem nas wywożono dalej, bo to wojsko wychodziło, niosłyśmy ją na drewnianych noszach. Muszę powiedzieć, że było bardzo ciężko, bo po pierwsze, droga, po drugie, przeżycia, po trzecie, ciężar, bo to oprócz człowieka jest jeszcze ciężar na te drewniane nosze.
Same w sobie są ciężkie. No ale wszystko się dobrze skończyło […].
Umarła później, tak. Grubo później. Mi się wydaje, że ona była zastrzelona przez Niemców.
Po Powstaniu, tak, tak. Przepraszam, bo to tak się [miesza].
Mama w dalszym ciągu prowadziła lekcje w szkole, seminarium, dopóki można było, a potem były komplety, ale ja nie umiem powiedzieć, na poziomie seminarium nauczycielskiego jakie były komplety, dlatego że ja chodziłam na komplety, ale inne, więc nie [wiem]. Ojciec chodził do pracy, wiadomo, potem był Społem, natomiast Niemcy zażądali, też nie pamiętam daty, ale niedługo po upadku, że tak powiem, Warszawy, żeby był tydzień w Krakowie, bo przecież tak zwana stolica Guberni była w Krakowie i tydzień w Warszawie.
Tak, ale jednak część tych, którzy zarządzali, ja tak brzydko mówię, czyli pan Rapacki, ojciec, pan Jasiński…
Zarządu, tak, tak. Utrzymywali poziom zarządzania Społem jednak w Warszawie, tylko to było dyskretnie robione w stosunku do tych Treuhänderów i tych Niemców przydzielonych do całej instytucji społemowskiej. To trzeba było robić bardzo dyskretnie. Część była w Warszawie, to co przed wojną, to część była i tata pracował tydzień w Warszawie, tydzień w Krakowie i jeździł tam i z powrotem. I bardzo zależało spółdzielcom, żeby nie było to tylko w Krakowie. Żeby stara dyrekcja…
Na Grażyny 3, tak. I kontakty z pracownikami terenowymi, lustratorami żeby były utrzymane, że to jest polskie. Poza tym Społem bardzo pomagało ludziom, którym się paliło pod nogami z powodów politycznych. Między innymi bardzo się paliło Polakom z Niemiec, którzy mieszkali poprzednio w Niemczech, bo Niemcy chcieli ich zlikwidować.
Nie, nie, to było w czasie wojny. I wobec tego, że tak powiem, umożliwiano im zmianę nazwiska przez drukarnie i tak dalej, umożliwiano im zmianę otoczenia, żeby ktoś nie powiedział: „Przecież ty się tak nigdy nie nazywałeś, co ci do głowy przyszło, żebyś nazwisko zmienił?”. Tak było z Osmańczykiem, bo Osmańczyk to było nazwisko funkcjonujące wśród Polaków w Niemczech, a nie w Polsce. I on zmienił wtedy nazwisko i Społem się na to zgodziło, papiery wszystkie i był jako Osmańczyk, po prostu. Nazwisko też było bardzo ważne.
Tak, tak. A w Guberni [nosił] jakieś polskie nazwisko, Jakubowski czy jakieś, nie Osmańczyk. A Osmańczyk było znane nazwisko wśród Polaków w Niemczech.
Śladowo. Ponieważ u nas się odbywały raz na miesiąc albo raz na kwartał zebrania z Delegatem Rządu na Kraj…
Tak. A część panów była mi znajoma, jak Thugutt i tak dalej. To bardzo trudno dziewczynie, która ma naście lat, powiedzieć: „Tutaj panowie przyszli na kawę”. Kawa mogła być przy tym, ale to…
No tak, zawsze ci sami. Było kilku profesorów z Uniwersytetu Warszawskiego, rozmowy były polityczne, analiza sytuacji ekonomiczno-politycznej. To było bardzo interesujące, muszę pani powiedzieć. Bardzo interesujące.
Nie. [Tylko] jeżeli możemy nazwać konspiracją akceptowanie czy proponowanie pomocy ekonomicznej dla Polaków, którzy z racji swojego zawodu nie mogli tego zawodu wykonywać, jak profesorowie uniwersytetu, bo przecież nie było oficjalnie uniwersytetu. Profesorowie wyższych uczelni – to wszystko byłoby bezrobotne.
Maria Dąbrowska jak najbardziej, która była u nas; pani Wolikowska, żona generała Wolikowskiego. Część tych pań pracowało [jako] biuralistki, czyli umowa była, a część, jak profesorowie, właśnie Lutosławski, filozof znany na całym świecie… On zresztą był zawsze taki buńczuczny, ożenił się z damą dworu hiszpańskiego, to znaczy tak, po całej Europie jeździł z tą całą filozofią… No i ta żona jego [Sofia Casanova] w czasie okupacji zamieszkała na odcinku pomiędzy Alejami Ujazdowskimi na dół, w kierunku Batorego. Ona była zresztą Hiszpanką.
Tak. I któregoś pięknego dnia tata mówi: „Słuchaj, pani zaprosiła na herbatę”. No to jedziemy na tę herbatę, tam było trochę młodzieży, no bo to z rodziny ich i podano pomarańcze. No to dziecko normalnie już bierze ten owoc, prawda, skórkę nacina, i słyszę od pani Wolikowskiej: „Dziecko, pomarańczy się nie obiera w rączce. To trzeba tylko widelczykiem i nożykiem”. No ale to już umiejętność nie sięgała tak daleko.
Inne czasy.
A do tego ona, że tak powiem, dama dworu hiszpańskiego, bardzo takiego otwartego na nowości: „Dziecko, pomarańczy się nie je tak”. A nie było w łapie, tylko chodziło o tę skórkę. Pani Wolikowska.
Nie, wtedy mieszkaliśmy na Piusa.
Jeszcze na Piusa, tak, a szkoła była na Wiejskiej, więc to właściwie trzy kroki. A potem jak szkołę wyrzucili Niemcy z Wiejskiej, to myśmy się przeprowadzili na Mokotów, ale to nie było problemu. Tramwaje chodziły, muszę pani powiedzieć, szło się do tramwaju, a potem…
Mi się wydaje, że myśmy wszystkie lekceważyły zagrożenia, bo szkolenie sanitarne w gruncie rzeczy nie było trefne, mówiąc takim językiem bardzo ówczesnym, prawda, bo właściwie młodzi ludzie powinni umieć zabandażować ranę i tak dalej, i tak dalej, więc nie było to trefne. A polityki w harcerstwie nie było.
Ja miałam raz taką przygodę. Wracałam z kompletów, wysiadłam z tramwaju przy kościele na Puławskiej i szłam ulicą Odyńca taka zamyślona i w pewnym momencie jak oprzytomniałam z tego zamyślenia, to się okazało, że jest łapanka na Odyńca. Tramwaju nie było, nie było gdzie uciekać, trzeba było postać. I tutaj z jednej strony ja się zawsze śmieję, że uratowało mnie bardzo stricte traktowanie przez Niemców każdego rozkazu, a drugie – los. Liczyli osoby, którym kazali wchodzić na ciężarówkę, czyli na górę ciężarówki, i było po niemiecku – dwa, cztery, sześć, osiem i tak dalej. Ja potem już straciłam [nadzieję], myślę sobie: no nie ucieknę, bo nie ma gdzie uciec. I on powiedział Fünfzig. I ja mówię: „Ale ja tu stałam” – bo ja znałam niemiecki. A on mówi: „No tak, ale my mamy aresztować tylko pięćdziesiąt, a ty jesteś pięćdziesiąta druga. Idź do domu”.
Każdy inny żołnierz [by powiedział]: „Jeszcze jedna więcej czy dwie więcej”, a tutaj nie, rozkaz był, Befehl i było pięćdziesiąt, no to tylko pięćdziesiąt zabrali.
Takie ze mną tak, ale wtedy to był dzień, kiedy oni wyłapywali na ulicy po prostu, bez, jak to się mówi, powodu politycznego.
Pewnie czterdzieści cztery, pięć, bo to były takie łapanki jeszcze bez strzelania, bo potem były egzekucje na ulicach, a to było tylko wywożenie do pracy do Niemiec, na Skaryszewską, czyli łagodniejsze to było, bym powiedziała, w cudzysłowie oczywiście.
Tak, tak.
Tak, tak. Tak było, tak że to był początek okupacji.
Tak, właśnie to co pani zapytała, widziałam [na] ulicy, ale to chyba było na Belwederskiej. To znaczy po prostu myśmy wracały skądś, nie wiem, bo to kilka koleżanek było, i zatrzymali nas, wszystkich ludzi zatrzymali i nie było pozwolenia – nie możliwości, a pozwolenia – żeby opuścić to, żeby się wycofać. „Macie patrzeć”. Przywieźli, ale wtedy chyba już ci skazani mieli buzię zawiązaną, bo pod koniec już mieli buzie [zawiązane], żeby nie było „Niech żyje Polska!” czy takich okrzyków, bo na początku były takie okrzyki. Może nie zawsze z Pawiaka, no w każdym razie to było bez okrzyków, bym powiedziała.
Tak, tak. Tak że to tylko raz widziałam.
Na pewno około dwudziestu, ale czy było dziewiętnaście, czy dwadzieścia jeden, to nie [wiem], bo oni ich wypuszczali z budy tak zwanej.
Ja byłam tak przejęta, że nie umiem pani powtórzyć. Potem kilka razy tam byłam, ale mi się nic nie kojarzyło. Bo wie pani, to jest po prostu i zaskoczenie, i mordowanie, i po prostu przekraczało to naszą możliwość percepcji.
Nie, właśnie chciałam pani powiedzieć o tej jednej nauczycielce, która pochodziła z niemieckiej rodziny i powiedziała, że ona się czuje Polką i ona nie jest Niemką, i wtedy wywieźli ją do obozu i tam zginęła zresztą.
Nie, bo myśmy bardzo [często] zmieniały adresy, to znaczy te komplety się odbywały u nas w domu, u koleżanki, właśnie u pani Reutówny… Zmieniało się adresy i nigdy nie było dużo dziewczynek.
Cztery, pięć góra. I prosiło się, żeby część przyszła punktualnie, a część żeby się spóźniła, żeby nie było, że wszystkie wchodzą [naraz].
Bez książek, tak. I zeszyty na ogół, jeżeli to było u jakiejś dziewczynki czy u nauczycielki, to się zostawiało. Nie nosiło się tych zeszytów.
Matura była, ponieważ w liceum był humanistyczny dział i potem było przyrodnicze, to oddzielnie było to, oddzielnie to. Polski był razem, bo to wiadomo, że polski jest, że tak powiem, niezależnie od kierunku, a potem właśnie tam gdzie jest ta tablica w alejach Niepodległości, tam była ta matura.
Jedenaście [według danych aleja Niepodległości 132/136 – red.] Jest na samym początku.
Tak mi się wydaje, że to jest jedenaście, bo ja tam chodzę na pamięć, bo jak od Odyńca się idzie, to jest początek.
Zamordowanie tych moich dwóch przełożonych, Kowalczykówny i Jawurkówny, bo je tam zastrzelono.
Ponieważ z Wiejskiej musiały opuścić i szkołę, i mieszkanie, bo tam była i szkoła, i mieszkanie, przeniosły się do rodziny pani Jawurkówny, Ehrenfeuchtowie to byli, właśnie w alei Niepodległości.
Razem, zawsze razem, bo pani czarna, Kowalczykówna, chyba nie miała bliskiej rodziny, czyli po prostu to było tak jak w rodzinie. I mieszkały tam. I ja pani mogę znaleźć datę, bo nie pamiętam, kiedy to było, na samym początku – zaczęło być nie tylko wysiedlanie z alei Niepodległości, ale jak ludziom kazali opuścić, to część osób zastrzelono czy rozstrzelano na konkretnych podwórkach. Ponieważ pani czarna była sparaliżowana i nie chodziła w ogóle – znaczy to był koniec jej życia, bo normalnie, prawda, chodziła, to pani biała mówi: „To zostań tutaj”. I weszli – bo one nie opuściły mieszkania, jak wszyscy lokatorzy opuszczali – i ona tłumaczy, że to jest osoba starsza, sparaliżowana. Ich to nie obchodzi. Tak że zastrzelili je obydwie na miejscu w mieszkaniu.
Drugiej, tak.
Tak, pani Jawurkówna nie chciała opuścić pani Kowalczykówny, wobec tego zostały obydwie zastrzelone. Tam jest taka tablica.
Chyba jest 11. Jak pani wychodzi z Odyńca, czyli od dołu, prawda, Mokotowa, to jest prawa strona ulicy Niepodległości. Nie lewa, a prawa.
W środku, bo jest Odyńca, park Dreszera, jeżeli pani idzie Odyńca do Niepodległości, to jest to lico ulicy prawej, nie musi pani przechodzić…
Tylko [po] prawej i jest ta tablica.
To było po wszystkim, po wojnie.
Na początku, to był początek [Powstania]. Bo tam były takie duże budynki, oni zajęli część budynków na szpital dla siebie i chcieli oczyścić teren po prostu.
Była pisemna [z języka] polskiego, ale to nie było dla nas żadnych problemów, dlatego że myśmy…
Tak, pięć. Ale i tak dziewczynek na kompletach było do siedmiu, więc to było, powiedzmy, pięć do siedmiu. Polski to nie było w ogóle problemu, natomiast humanistyczny dział miał kłopoty z rozwiązywaniem fizycznych zadań. Matematyka jeszcze, ale już jak z fizyki pan Ehrenfeucht uczył, to szło kiepsko, no więc nieraz się schylił i tam jedno słówko [podpowiedział], żeby ruszyło dalej. Ale potem te matury, które się wydawało, że to jest wymysł, prawda, nam ułatwiły studia, dlatego że Włosi jak wyrazili zgodę na przyjęcie Polaków na studia… Ja pani mówiłam, Bolonia to była medycyna, a Rzym to było prawo. Wiedzieli doskonale, że była okupacja, że oni będą honorować matury z kompletów, i ta matura przeszła przez łączniczkę i mama mi przysłała tę maturę, tak że to nas ratowało przed utratą możliwości studiowania.
Tak. Oprócz nauczycielek delegowało ówczesne… ale jak się nazywało wtedy… No władze po prostu oświatowe.
Tak, kuratorium.
Państwa Podziemnego, oczywiście. Dlatego się tak zawahałam, jak to nazwać. Tak, Państwa Podziemnego.
Ale ja nie byłam zaprzysiężona.
Myśmy wtedy jeszcze nie miały tak zwanej uroczystej przysięgi. Było harcerskie przyrzeczenie i AK zaaprobowało to przyrzeczenie harcerskie jako przysięgę. Potem może było różnie, ale w tym okresie nie.
Nie, nie.
Nie, nie, [mieliśmy zadbać o] łóżka do [Instytutu] Głuchoniemych żeby były, materace, pościel, prawda, koce, środki opatrunkowe, o które było bardzo trudno, dlatego że [wiedzieliśmy, że] mogą być walki uliczne, wobec tego nie mogliśmy akowcom, wszystkim tym, którzy nie byli w harcerstwie, zabrać środków opatrunkowych, bo wiadomo było, że o to będzie bardzo trudno. Więc środki opatrunkowe, podstawowe leki i jedzenie.
Tak, przed Powstaniem. I to było już wiadomo, że [Instytut] Głuchoniemych, że są sale, że można część [wykorzystać], ponieważ tam oprócz szkolenia głuchoniemych, żeby się umieli porozumieć, część była przyjezdna i był rodzaj internatu, więc część było przygotowane, tylko że potem nie była młodzież, tylko właśnie byli Powstańcy. A ponieważ od Książęcej były ogrody aż do Głuchoniemych, czyli od strony Wisły, bardzo dużo się zgłaszało i cywilów, i akowców postrzelonych, bo uważali, że jak idą ogrodami, to nic złego [ich] nie spotka. No, różnie to bywało. I potem uruchomiono… To ja do przodu mówię.
Tylko to chcę skończyć, bo ucieknie mi. Przed budynkiem był oficjalny właz do kanałów i pierwsze osoby, które z tych kanałów wyszły, to byli uciekinierzy ze Starego Miasta. Część chciała iść dalej na Czerniaków, a część wychodziła w Śródmieściu i powiedziała, że oni już dalej nie [idą], czyli było różnie. No i trzeba było umyć, nakarmić i tak dalej.
Chyba dzień wcześniej albo dwa dni wcześniej, bo poszłam do rodziców, a jestem jedynaczką, i mówię, że idę na Powstanie. Oboje rodzice byli. I była cisza. A wiedziałam, że w rodzinie koleżanki rodzice się nie zgodzili. Popatrzyłam na tatę, a on powiedział: „Słuchaj, mam dla ciebie tylko jedną radę, polecenie: bądź dobra. Nie żadne Jezusy, Maryje, modły. Bądź dobra”. I to mi brzmi w uszach dotychczas. To było jedyne polecenie życiowe.
„Bądź dobra”. Chcieli inaczej niż popularnie.
Tak. „Bądź dobra”. I dlatego te listy, które szły przez Hankę Jasińską, były bardzo rodzinne.
Bo nie wolno przecież dawać ciężarów, bo to przecież jest niebezpieczeństwo kanałów.
Brak, tak, nic nie miałam. Jeden z tych listów: „Słuchaj, jak ty sobie radzisz? Przecież poszłaś w lipcu”. Nic nie było.
Na parę dni, oczywiście, że tak. Pogoda jest.
Miałam, tak. Torbę tak, torba sanitarna była, z tym że to, co było w środku, to się na ogół zbierało samemu, gromadziło się samemu.
Nie, do Głuchoniemych, bo że tam była drużyna harcerska, no to wiadomo było.
Tak, do Instytutu Głuchoniemych.
Bez problemu zupełnie, jeszcze bez problemu, bo to był chyba dzień przed wybuchem Powstania. To nie było już Powstanie. To była po prostu zbiórka przed wybuchem Powstania.
Do momentu kiedy Niemcy prawie wchodzili na plac Trzech Krzyży, prawie wchodzili, znaczy uciekali nie Niemcy, tylko Powstańcy ze Starego Miasta, kanałami wychodzili. Niektórzy zostawali w Śródmieściu, niektórzy szli na Czerniaków. Zresztą tam moja koleżanka szła też, Ania Nelken. Jej matka zginęła w Powstaniu, ojciec w Katyniu, a ona na Czerniakowie.
Bardzo nieliczna. Ja myślę, że koło dwudziestu dziewczynek, bo to się wahało.
Zawsze sanitariuszka.
Nie, z tego wynika, że wcześniej, ale tata miał opory ze względu na to, że jak to się mówi, pół Warszawy wiedziało, kto to jest „Żuk”. To nie był pseudonim, bo mnie tak znajomi [wołali].
Tak, domowy, prawda? Ojciec nieraz mówił „misiek”, ale w ogóle to był „Żuk”, i w całej rodzinie, i wśród przyjaciół, i rodziców moich był „Żuk”, więc ja uważam, że pseudonim jest taki, który jest trudny do rozszyfrowania, a jeżeli pół Warszawy wie – państwo Jasińscy, Rapaccy, Thuguttowie, że „Żuk” to jest córka Dippla, to nie jest pseudonim za przeproszeniem. No ale dobra, no to to jest komentarz tak, prawda, że to był „Żuk”.
Nie no, dalej był „Żuk”.
Nie, oficjalnie pisemnie to jest „Chrząszcz”, bo powiedzieli: „Słuchaj, jak pół Warszawy wie, kto to jest »Żuk«, to chociaż w dokumentach, żeby był »Chrząszcz«”, a tu jest tak samo „Żuk”, bo chrząszcz to jest żuk.
Ale „Chrząszcz” nikt do mnie nie mówił, tylko dalej był „Żuk”. To o to chodzi, że to jest takie qui pro quo, prawda, że niby ma być pseudonim, a to pół Warszawy wie, kto to jest „Żuk”. No i Osmańczyk wtedy był, ja kiedyś szłam tam piwnicami, bo się dowiedziałam, że brat mojej mamy jest na Piwnej, i piwnicami szłam i patrzę – jest Osmańczyk.
Edmund. On wtedy żonaty był z gdańszczanką i małe dziecko się urodziło. W piwnicy weszłam na nich i [mówię], że on ma szanse, że wyjdzie. No dobra, no to potem się nie widziałam już, to tylko tak raz z Osmańczykiem, a potem przy jakiejś [okazji] już po wojnie, [kiedy] on patronował jakiejś zbiórce pieniędzy. Były takie hasła, że zbieramy na coś. Wiem, że na Alejach Jerozolimskich był taki [punkt zbiórki], ale on był wtedy zajęty, ja powiedziałam tylko: „Dzień dobry” i na tym koniec. Bo jak on uciekał do Polski w czasie wojny, bo to była jeszcze wojna, prawda, na samym początku, to zadzwonił właśnie do domu, do mieszkania na Piusa. Ja go poznałam i ja mówię: „Ale czy rodzice wiedzą, że pan tutaj jest?”, bo to jeszcze było oblężenie, on uciekł z frontu. Ja mówię: „No to bardzo proszę, ale proszę usiąść w przedpokoju. Jak tata przyjdzie, to potem zdecyduje, co dalej”, bo to jeszcze było obciążenie, że on uciekł z frontu niemieckiego, więc żeby nie było [kłopotu]. Ale potem on dostał pracę w Społem, tylko zmienił nazwisko na Krzemiński.
Nie, to nie był szpital, bo to był przecież instytut, ale z możliwością mieszkania dla dzieci czy tych ludzi, którzy tam [przebywali]. Na ogół to były dzieci i młodzież, uczyli się czy zdobywali wiedzę. Z naszej strony to było bardzo dobrze, bo oprócz sal, tak zwanych klas, oni mieli tam internat, czyli były łóżka, była łazienka, była kuchnia, były sztućce i talerze. To był internat dla tych, którzy się uczyli migowego języka czy trochę mówić, więc to było bardzo, bym powiedziała, korzystne. Poza tym na tyłach instytutu w tym ogrodzie były jednostki niemieckie (ruchome, nie żadne czołgi), wobec tego myśmy prawie nie miały bombardowań, nalotów. Nie było nalotów, bo Niemcy się bali, że po prostu trafi to w ich oddziały, czyli bym powiedziała, że pod tym względem była opieka, że tak powiem, boska, w związku z sytuacją.
Tak, tak.
Trochę było z kanałów rannych, trochę ci, którzy z Książęcej dali radę przejść. Oni szli, jak to się mówi brzydko, na nogach, czyli pieszo, czyli nie byli to ludzie bardzo poszkodowani strzałami, wobec tego łatwiejszy był opatrunek, porozumienie, leki. Przecież antybiotyków nie było, bo nie było penicyliny. Tam ktoś kiedyś przyniósł, ale [generalnie] nie było. Natomiast ponieważ było zaplecze ogrodowe, to była łatwość gotowania, bo wszystkie jarzyny, które były, można było gotować po prostu jako zupę. To było ułatwienie.
Tak, myśmy pomagały i tak dalej, i tak dalej. Tak że ponieważ wszystkie żeśmy znały siebie, więc to…
Nie, od razu mówię, że nie – ćwiczyło się zapominanie.
Ćwiczyło. Znaczy jak ja widzę teraz spis tych, które zginęły w czasie okupacji, bo to różnie [było], no to oczywiście [pamiętam], że [była] Ewa Urbanowicz, Janka Malcówna, wszystko zgoda, ale myśmy się uczyły zapomnieć nazwisk, żeby w razie czego nie sypać.
Nie, dentystka. Nie pamiętam nazwiska. Lekarz dentysta, kobieta.
Pierwszej pomocy, tak, ewentualnie przetrzymać, jak będzie transport jakiś lepszy.
Jeżeli musieli, [trafiali] do szpitala na Mokotowską, bo na Mokotowskiej był duży szpital zorganizowany. Nie pamiętam numeru, ale trafiłabym. Kiedyś szłam tamtędy, ale w czasie Powstania. Mi się zdaje, że miałam coś załatwić w tym szpitalu, coś podać. I jak jest Mokotowska, wchodziło się w duże podwórko i dopiero był dom. Weszłam w to podwórko i widzę, że dwóch czy trzech, czy czterech młodych ludzi niesie trumnę prymitywną, i za tą trumną idzie tylko jeden mężczyzna, starszy. Podniosłam oczy, okazało się, że to jest mój kuzyn, a ta osoba w trumnie to jest jego żona.
Ja nawet wiem, gdzie grób na Powązkach jest, bo to od strony ojca było. No więc powiedział, że została postrzelona, nie była [Powstańcem], w sensie służby, przechodziła.
Tak. No i to był koniec kontaktów z Mokotowską, bo jeżeli [chodzi o] ciężko rannych, to tam była operatywa, chirurgia i tam się, że tak powiem, skierowywało, a tutaj to były opatrunki, przetrzymanie, szoki rozmaite, lęki, ale to było wszystko zachowawcze, ja bym tak powiedziała – leczenie zachowawcze.
Albo nas prosili, żeby się nie kontaktować… Żyłyśmy, jak to się mówiło, „we własnym sosie”, to znaczy wiadomo, że ze szkoły się znamy, z harcerstwa się znamy i wystarczy, natomiast przychodził jeden tylko pan, powiedzmy sobie, w wieku mojego ojca, nie pamiętam nazwiska, ojciec jednej z dziewczynek, i jeżeli chodzi o wieści z zagranicy, z nagrań radiowych, to on nam przynosił, a tak to nie.
Nie.
No tylko przez listy, które Hanka Jasińska nosiła od taty. Tylko z Mokotowa.
No więc jak ja byłam w sanitariacie, to córka pana Jasińskiego…
Tak, jednego z dyrektorów Społem.
Oczywiście. Była w łączności i chodziła…
Nie. Nigdy się nie mówiło tego. Chodziła Mokotów – Śródmieście, ponieważ w Śródmieściu, o ile ja pamiętałam, było dowództwo Powstania w pewnym okresie czasu. Więc ona chodziła tak…
Ona nosiła meldunki kanałami, tak.
Codziennie, to znaczy jeden dzień tam, drugi dzień z powrotem. No i wyciągałyśmy ją zawsze z tego kanału, bo wejście do tego kanału jest przed wejściem do budynku, a potem zaczęły poszczególne osoby, jak padła Starówka, to od strony Starówki, ale to nie było zorganizowane, tylko jak oni ewakuowali się czy uciekali, ja nie wiem, jak to nazwać, to poszczególne osoby wychodziły. Z tym że oni mieli trudność, dlatego że przy końcu ogrodu, przez który trzeba było przejść, Niemcy wrzucali granaty, więc z tamtej strony było więcej, że tak powiem…
Trudno bardziej, tak. A tutaj na ogół gładko szło.
Nosiła te listy.
Jeżeli nie kilkanaście.
Tak, i ona brała list ode mnie.
Zawiadamiając, że właściwie wszystko jest w porządku lub że słyszałam lub widziałam kogoś ze znajomych, że siedzi w piwnicy, no bo na ogół ludzie cywilni siedzieli w piwnicy i to było napisane. A ojciec relacjonował bardzo dokładnie, tylko to trzeba przeczytać. Ja dlatego te listy przepisałam na maszynie, że ktoś się będzie interesował – nazwiska po prostu są ciekawe – że uratowany, że siedzi, że już nie w piwnicy. Konkretne nazwiska. Był taki matematyk Antoni Rusiecki. To była książka do matematyki aż do matury. Wszystkie miałyśmy to. I właśnie pan Rusiecki był i żona jego była, ale właśnie przez kanały myśmy się…
Nie, mieszkała w Śródmieściu, ale jak myśmy szły, to [pytała]: „Jadziu, co ty tu robisz?” czy „Żuczku, co ty tu robisz?”. Przecież myśmy kanałami nie chodziły, tylko piwnicami. Jeżeli ktoś siedział w piwnicy, to piwnice były przebite, prawda, że chodzić można było tak jak ulicą, przebite były wejścia do piwnic po prostu. Jak się weszło do jednej piwnicy, a był ciąg, to można było iść piwnicami.
Nie, ja myślę, że to było cztery, pięć razy w ogóle przez Powstanie.
Tak, lub zobaczyć coś, podać jakiś list.
Tak, podać.
Nie na Czeczota. Tata był na Odyńca, no bo potem tam zginął.
Tak, został. Tam jest opis w listach ojca, to pani przeczyta. „Pocisk wpadł do twojego pokoju, wobec tego to jest pełna rujnacja. I tak samo w piwnicach – gdzie były przechowywane ubrania czy drewno na zimę – jak się skończy Powstanie, jest wszystko zniszczone”. To jest wszystko w tych napisanych listach.
Ojciec zginął.
Ale ojciec zginął w przeddzień ukończenia Powstania.
A to właśnie on się przeniósł tam, gdzie zginął.
A mama została na Różanej w tym żywieniu cywilów. To była kuchnia dla cywilów.
Dobrze. Między innymi wiadomo było, że „wojsko się jakoś wyżywi” (mówię takim hasłem). Chodziło o to, że jak się liczyło (bo to jeszcze przed wybuchem [Powstania]), że może być głód wśród ludności cywilnej, tym bardziej że pewna ilość ludności ze Śródmieścia uciekała do tak zwanego bezpiecznego Mokotowa, że trzeba zaopatrzyć się w środki żywienia po prostu, i na Różanej właścicielka willi (nie wiem, jak się nazywała), domu jednorodzinnego, oddała do dyspozycji kuchnię i cały dół, żeby to zagospodarować, bo to trzeba było worki mąki, worki kaszy i tak dalej poskładać w czasie jeszcze okupacji. I potem została tam otwarta kuchnia dla cywilnej ludności i mama tam normalnie nocowała, jak pisała, na podłodze, bo było pełno [ludzi]. A od czasu do czasu szła w ciągu dnia na Odyńca lub przedtem na Czeczota, ale zawsze wracała na noc tam. Po prostu uważała, że tak trzeba. I ostatni list mamy do mnie jest napisane: „Szłam wśród takiego ostrzału i bombardowania – mimo że szła, powiedzmy sobie, zaroślami, o tak bym powiedziała – że niestety nie zdążyłam z ojcem się pożegnać”. Czyli wiadomo, że on umiera i po prostu nie było możliwości [się przedostać], był taki huraganowy ogień w tym dniu. To był koniec Powstania, tuż przed kapitulacją.
Tak, Mokotowa.
Ja myślę, że [miała] tak zwane poczucie patriotyzmu, bo nic o organizacji nie wiem, oprócz organizacji szkoły, wtedy kiedy okupacja była. Ale o żadnej politycznej organizacji nie umiem powiedzieć. Natomiast powiedziała: „Słuchaj, przeżyłam I wojnę i wiem, jak to jest – jest głód i potem nie ma skąd wziąć [jedzenia], wobec tego bardzo ważne, żeby dla ludności cywilnej i dla dzieci przygotować punkt żywienia”. I to jest prawda.
W ostatnim dniu Powstania był nalot.
W ostatnim dniu Powstania na Mokotowie był nalot i bomby uderzyły w trzy rogi ulic – Kazimierzowska, Odyńca i nie wiem, która trzecia, i dom się cały zawalił, siadł po prostu. Jak oni opowiadali potem, tata był na parterze i połowa jego była już na zewnątrz, czyli chciał wyskoczyć z tego walącego się domu, no ale nie zdążył.
No tak, przywalony gruzami.
Przez Hankę.
Tak. Ona miała taką minę, ja mówię: „Haniu, co się stało złego?”. – „Ach”, dała mi list i na tym koniec. Tak że nie musiało tak być, o tak. A potem nie miał się kto mamą zająć i bardzo ciężko przeszła – ludzko ciężko – ja nie mówię o emocjach, tę zbiórkę ludności cywilnej na dworcu, a potem…
No bo ludność cywilną, jeżeli ktoś powiedział, że ma możliwość w Krakowie mieszkać czy coś, no to wsadzali do pociągu i jechało się. Wiem, że jest taka notatka mamy, że było bardzo pełno i były panie czy tam kobiety, bardzo zmęczone. Wiadomo, straciły bliskich i tak dalej, i tak dalej. I mama w którymś momencie tej podróży pociągiem [zapytała]: „Proszę pani, ja siedzę, ale pani cały czas kilka godzin stoi, to może się zmienimy?”. Ona powiedziała: „Bardzo chętnie”, no bo już ledwo żyła. No i po czterech godzinach czy ilu to [mówi]: „Nie, teraz ja pani nie zwolnię miejsca. Proszę sobie jechać, gdzie pani chce”.
I nie puściła aż do Krakowa. Teraz to się jedzie pięć godzin czy cztery, ale wtedy się jechało kilkanaście godzin. I po Powstaniu, i po wszystkim przeżyciach, wie pani, starsza pani, jak by nie była – mama [rocznik] 1890, no to łatwo liczyć – sama rzeczywistość.
Nie, nie znajomą, tylko…
Nieznajomą. Na ogół była negacja, krytyka, „Co wy sobie wyobrażacie?”, „Wy macie co jeść, a my tu głodujemy”, „Nie ma wody”.
Tak. Z czerwonym krzyżem, tak.
Ale te rzeczy z domu… Tam jest taki list, niejeden zresztą, że łączniczki nie można obciążać, bo jest ciężkie przejście kanałami, więc list to jest gram, prawda, to nie waży, a bluzka czy buty, czy sweter to waży, więc tego prawie nie było.
Raz bluzkę przyniosła Hanka, taką letnią bluzkę, no przecież było lato. Tak że ja do obozu pojechałam jak na lato.
Oprócz tego jednego Niemca sami Polacy.
Z tego ogrodu za [szpitalem] przyprowadzili czy przynieśli, tego nie pamiętam, nie wiem, Niemca. Nasz punkt opatrzył go. Był ostrzał wtedy bardzo mocny Alej Ujazdowskich i nie można go było przeprowadzić do tego szpitala na Mokotowskiej. A on był bardzo taki zdenerwowany. To nie był oficer na pewno, to wiem, bo był w mundurze. „Bo mnie tutaj zamordują”. I ta nasza drużynowa powiedziała: „Nikt pana tutaj nie będzie mordował. Proszę leżeć spokojnie, bo pan zrobi zamieszanie”. No i powiedział: „Bo ja jestem Niemcem, a tu są wszyscy Polacy”. – „Ale pan jest ranny. Przyjęliśmy pana do opatrunku, to poczekamy, jak trochę się zmniejszy ten ostrzał, pomożemy panu przejść tam, gdzie są obcokrajowcy też, na Mokotów do szpitala”. Co się z nim dalej stało, to ja nie wiem oczywiście.
Tak, w każdym razie został tam.
Nie [było innego]. On się tylko… Jakiś opatrunek był, ale taki bardzo powierzchowny, tak bym powiedziała. On się tylko bał, że go zamordują i ja się zapytałam go, dlaczego mamy mordować. „No bo Niemcy wszystkich Polaków mordują, bo ja widziałem to” – no to taki świadek pierwszorzędny, że tak powiem. Ale ja nie prowadziłam dalej żadnej rozmowy, tylko pytam się: „Dlaczego pan jest taki zdenerwowany?”, bo tak się trząsł na tym łóżku.
Nie, on mi powiedział: „Bo Niemcy wszystkich Polaków mordują”.
Nie, nie. Oprócz tego, co wyprowadzili z Pawiaka, to pani mówiłam o rozstrzelanych.
Wie pani, powiem tak: były dyżury przy tych lekko rannych, bo to byli tylko lekko ranni przecież. Trzeba było, ja tak prymitywnie powiem, lepić waciki, taka robota, bo nie było dużo środków opatrunkowych. Od czasu do czasu ktoś z dalszej rodziny przychodził i relacjonował – a na Królewskiej to to, a na Pańskiej to to, tak przelotem. Trzeba było uprać, trzeba było ugotować, nawet tę zupę czy tam cokolwiek dla [pacjentów], bo myśmy dla siebie nosiły, to ja opowiadałam – pani w takim dużym kotle z kuchni z Gimnazjum Królowej Jadwigi, czyli z rogu po prostu, i wtedy bziki nam chodziły po głowie, bo było nudno. No dobra, to żeśmy tak zrobiły, „przyprawiłyśmy” tę zupę pociskiem. Ja pani opowiadałam to przecież.
Dobrze. No więc właśnie kiedyś żeśmy szły, był duży taki sagan, z dwóch stron były uszy. Za te uszy ten sagan się niosło tylko przez Wiejską, no ale w pewnym momencie widocznie była jakaś taka dobra atmosfera, nie było akurat bombardowania, i mówię: „Wiesz co, my tak chodzimy z tą zupą, powinno być, że nas ostrzelali, bo to zawsze jest lepiej”. No i ona mówi: „A gdzie [do] nas będą [strzelać]?”. Mówię: „Słuchaj, popatrz, leży jakiś nabój. Ja wezmę ten nabój i wsadzę do zupy”. No i wsadziłam jakiś taki [nabój] do zupy. I potem przyszłyśmy, oczywiście mowy nie ma, żeby ktoś coś powiedział, bo to miał w głowie zawsze, i proszę pani, nasza drużynowa mówi: „Słuchajcie, ale ta zupa dzisiaj bardzo dziwnie smakuje”. Ja mówię: „A słuchaj, Jolu, ale czym smakuje?”. – „No tak jakby metalem”. Ja mówię: „A skąd do zupy metal?”. No ale nie przyznałyśmy się.
No jakiejś rozrywki.
Ja nie pamiętam takich momentów.
Na pewno było bardzo dużo roboty w przygotowaniu jedzenia, bo oprócz tego obiadu w kuchni no bo to trzeba przygotować. Na pewno trochę chodziłyśmy, tam gdzie można było, za budynek, bo tam były jakieś takie jarzynowe grządki, trochę się stamtąd brało. Poza tym [trzeba było] posprzątać, uprać, takie [rzeczy].
Tak. I własnych, że tak powiem, ubrań, własnych [potrzeb]…
Nie. Raz przyszedł brat koleżanki i potem znikł. Nie, nie było.
Na plac Trzech Krzyży nie zrzucali, bo tam byli Niemcy, wobec tego oni oszczędzali własnych rodaków i myśmy nie miały w gruncie rzeczy nalotów lotniczych, tych bombardujących. Cała Warszawa miała. Pod tym względem było [spokojnie], bo BGK było na rogu Jerozolimskich i Nowego Światu, i tam już nieraz był ostrzał, ale tutaj nie było.
Tak, tak. Walkę mniej, ale zrzuty, te spadochrony, co leciały – nie zrzuty w sensie pomocy, tylko zrzuty w sensie bombardowania.
Rzadko bardzo.
Widziałam, nie umiem powiedzieć, czy to był pomocowy zrzut, bo w pewnym momencie był zrzut ze strony radzieckiej. Oni zrzucali broń i amunicję, ale zrzucali nie na spadochronach, tylko tak, i wobec tego to wszystko się rozlatywało, skrzynki pękały, naboje były powykręcane. No to był zrzut w cudzysłowie. To zresztą w historii jest napisane. Dlatego się mówiło „Nie dotykaj tego”.
Nie. Tylko ojciec jednej z koleżanek przychodził raz na jakiś czas i oświecał nas, jaka [jest] sytuacja. Ale coraz gorsza była. Albo on nie chciał nas gnębić, bo nie mówił wcale, co oni mieli z nasłuchu z Zachodu, tylko co się tu dzieje.
Nie, to był ostatni kurs. Wiem, że ona chyba potem jeden albo dwa kursy miała na Czerniaków. Ale nie umiem powiedzieć [dokładnie], tak mi chodzi po głowie, że zmienili im po prostu trasę. A Czerniaków padł, więc…
[Przyszedł] z tego oddziału… Tam jest napisane „Iwo”, prawda?
Tak. Przyszedł jakiś młody człowiek.
Tak, i mówi: „Słuchajcie, wychodzimy stąd. Możecie każda iść do swojego domu, po prostu rozwiązujemy tę sprawę całą”. I ja wtedy się przeniosłam.
Tak, ale to nie był żaden uroczysty awans, tylko legitymację dostałam.
Tak, koniec i: „Gdzie macie rodziny czy możliwości zatrzymania się, to proszę iść, bo to już jest koniec”.
Nie da rady przejść i na Żoliborz też nie da rady przejść. Czy ja mogę przeskoczyć na uwolnienie nas z obozu? Ale tylko sytuacyjnie. Byłyśmy w Oberlangen, czyli na granicy holenderskiej. Tylko kobiety. Ja się zapytałam, jak myśmy przyjechały, tego Wachmeistra, dlaczego tu jest tak pusto, bo baraki stały [puste]. „Bo opróżniliśmy dla was obóz”. –„Jak to opróżniliście?” – „No bo tutaj byli oficerowie radzieccy, no tośmy ich wystrzelali i dla was jest miejsce”. Czy to jest dowcip, czy [nie], bo ja potem już nigdy tego nie usłyszałam, raz tylko to usłyszałam. No więc było… Zorganizował się tam szpitalik taki, bo część dziewcząt było rannych, [zorganizowano] jedzenie, czyli kuchnię, stołówkę, znaczy w sensie wydawania zupy. I była taka sytuacja, że ja miałam pretensje do tak zwanej pani akowczyni, że ona ma tam córkę ranną i ta córka dostaje większą porcję niż ci, co normalnie leżą w tym szpitaliku. Tam była jakaś młoda dziewczyna, niewykształcona aktorka, która straciła wzrok, czyli była niewidoma, był chłopiec, trzynaście lat, okazało się, że syn tej pani administratorki, no i w ogóle dziewczyny same, bo takie trzypiętrowe.
No i pani zakwestionowała, że ja daję więcej zupy tej niewidomej niż jej synowi. [Mówię]: „Ale pani się może z synem tą łyżką zupy podzielić, a z nią się nikt nie podzieli. Po pierwsze, jest niewidoma, więc nie widzi, ile powinna dostać, po drugie, nikt nie chce odstąpić własnej zupy”. No to było trzęsienie ziemi, ja pani to mówię i zostałam przeniesiona z tego szpitala najpierw do wynoszenia kubłów z nieczystościami, z fekaliami. Więc żeśmy z koleżanką nosiły te kubły, ponieważ było ślisko, to żeśmy były ochlapane tym, co tam było na dole, a potem do pralni. I teraz jest kropka. Jak wyglądała w takim prymitywnym obozie pralnia? Proszę pani, oprócz tego, że nie na parterze, tylko niżej, był piec, bardzo taki starej mody i tam się rozpalało brykietami, a te brykiety się za Boga nie chciały rozpalić, bo były wilgotne, to produkowało parę i jak była para, to szła na parter i uruchamiała olbrzymie takie kotły, tak się ruszające, praniowe, czyli pranie, potem dalej do następnego i suszarnie, tak jak w bibliotece, wyciągane takie – wieszało się na to i to schło. Bardzo mi tam było dobrze. No ale pewnego pięknego poranka, bo o czwartej trzeba było to rozpalać, a to się za Boga nie chciało rozpalić, z łomotem się otworzyły drzwi i wpadł Niemiec, Wachtmeister, no i widzi, że jeszcze nie rozpalone, wobec tego uderzył mnie w twarz, ale poszły okulary, a ja niestety bez okularów nie bardzo funkcjonuję. No więc była przykrość, mówiąc delikatnie, i po tym koleżanki mnie tak zmieniały, że mogłam odebrać od nich ten kocioł, ale nie o czwartej nad ranem, bo wiadomo, że reszta śpi, więc żeśmy pochodziły dwie czy trzy i wtedy żeśmy rozpalały. Ale proszę pani, jaki poziom był wyposażenia tej pralni i tej suszarni, to ja sobie życzę, żeby teraz tak było. Po prostu niebywałe, wszystko było automatycznie. Trzeba było przycisnąć i wszystko się działo.
Nie, to jest po Powstaniu.
Na placu Trzech Krzyży, potem na Mokotowskiej, potem była zbiórka w Ożarowie, a potem wsadzili do [wagonu].
Nie, te dziewczynki, które miały rodziców czy rodziny, mogły powiedzieć, że idą prywatnie.
Tak, idą [do domu].
Tak, z resztką oddziału.
Tak. Ale to były… Nie wiem, na pewno nie było tam naszej drużynowej, bo nie interesowało ją to, bo miała rodziców.
Przypomnę sobie. Nazwisk nie bardzo się używało.
Jola Wedecka.
No, mówiłam to pani. Przypomniałam sobie, że na Mokotowskiej jest pani Bogdanowiczowa, to była taka w Społem zarządzająca pewnym piętrem, chyba drugim, więc ona oczekiwała na syna, który też był w Powstaniu. Potem się dowiedziała, że on zginął, to był jej jedyny syn. Pani Wanda Bogdanowiczowa. Ona powiedziała: „Dopóki nie będziesz mogła przejść tam, no to bądź u mnie”, bo ona była sama.
Na Mokotowską, tak, do pani Bogdanowiczowej. Bo się chciałam dowiedzieć, co dalej, co słychać po prostu. No to było to. No a potem się okazało, że idziemy… znaczy kto chce, to może iść z cywilną ludnością, ale jako drużyna idziemy z wojskiem po prostu, no a potem to było automatycznie już, to już nic się nie…
Do Ożarowa. I niosłyśmy tę Jolę Wedecką, ranną, tak bym powiedziała. I tam miałam taką przykrość – przykrość, no za mocne słowo – Powstańcy w tym oddziale czy w tym rejonie dostawali po dziesięć dolarów w papierku, a ja nie miałam gdzie tych dziesięciu dolarów włożyć – torebki nie było, sukienki nie miałam, tylko była spódnica i [bluzka], i któraś z tych dziewcząt mówi: „Słuchaj, ja to dałam naszemu księdzu na przechowanie, żeby potem, jak wsiądziemy do pociągu, to już [nam oddał]”. No i dałam księdzu, ale na tym się skończyło. Ksiądz powiedział, że nie odda mi tego, bo on też potrzebuje dziesięciu dolarów.
Nie, to był taki ksiądz, który w grupie przyszedł, że może coś pomóc. Tak że ja mam ugruntowane pojęcie o tym, bo to było napięcie – dziewczęta były młode, bez rodziny, i się ksiądz połakomił na dziesięć dolarów.
No dobrze, no ale…
Tłumaczenie jest miłe, ale na tym koniec, bo to…
Nie, bo to były wagony towarowe. Zaplombowali nas i po czterdziestu ośmiu godzinach na jakimś polu nas odplombowali – fizjologia przecież była, więc nie ma o czym mówić, był problem, to nie jest takie proste. Żadnego picia nie było, a myśmy też chyba nic nie miały. No i przeprowadzili nas do obozu bez nazwy. Tylko żeśmy tam przenocowały, trzeba było oczyścić środek tych wagonów, bo przecież te towarowe wagony, żadnych ubikacji, żadnych możliwości, więc to wiadomo, jak to wyglądało, a cały pociąg był tego. I potem nowy [pociąg] podstawili i wtedy żeśmy wylądowały w Sandbostel. Nie Oberhausen, tylko w Sandbostel, bo to dwa obozy były.
I tam w Sandbostel było w ten sposób, że to był jeden [obóz] na olbrzymim polu, były baraki i tylko byli radzieccy żołnierze wszędzie, i tylko jeden barak w środku, dla nas opróżniony, bez żadnych mebli, tylko beton, był polski. Naokoło był taki pseudopłotek, no ale żołnierze byli głodni, bo oni nie dostawali jedzenia, byli spragnieni kobiet, więc było więcej wrzasku i ryku niż… Potem komendantka załatwiła, żeby jeden z Wachtmeistrów był w środku, to znaczy nie na zewnątrz tego obramowania, tylko w środku, koło baraku. Bo po prostu to była dzicz. Ja się wcale nie dziwię. Po pierwsze, dzicz, po drugie, oni nie dostawali picia ani jedzenia, więc to wszystko mogło, że tak powiem, napędzać agresję.
Nie no, [byłam świadkiem] szarpania, przeciągania. Więcej nie było, szarpanie, przeciąganie tak bym powiedziała. I potem się dowiedziałam, że…
Tak, tak. Oni po prostu powiedzieli, że jeżeli będzie dalej tak, to on będzie strzelał do tych Rosjan. Natomiast ja się dowiedziałam, już nie wiem, jaką drogą, pantoflową, że jeden z moich kuzynów, takich dalszych, ale w moim wieku, jest w szpitalu. On miał gruźlicę, więc musiał się [stan] pogorszyć. I napisałam takie podanie, że ja bym chciała go odwiedzić w tym szpitalu. I owszem, przyszedł taki żołnierz niemiecki ze straży, zaprowadził mnie do tego szpitala. Tam powiedział, że pół godziny czy czterdzieści minut mogę się [spotkać].
Tak.
To był jako szpital, tak.
Też, tak.
Nowicki Tadzik. Tak. No więc to Tadzik Nowicki był. On potem był zresztą oczywiście uwolniony, tylko on wybrał prawo, czyli poszedł do Rzymu na prawo, bo ja pani mówiłam, że Rzym było prawo, a Bolonia była medycyna.
Chyba jeszcze nie, bo to jeszcze było ruchome wszystko. Ja dopiero miałam, jak wysłałam taki druk z opłaconym powrotem, prawda, bo to takie były druki, to wtedy było.
Tak, poczta niemiecka po prostu. Jeniecka i niemiecka, bo to jedno i drugie było. No i potem chodziło to.
Ja wysłałam chyba na adres Kraków, adres Społem.
Tak, tak, do Społem.
Przenieśli nas 23 grudnia.
[23] grudnia nas przenieśli do Oberlangen.
No właśnie.
Spokojnie. Nie było rozczulania, nie było wspomnień. Był dzień bieżący.
I tutaj było [pytanie]: „Kto się zamieni porcją zupy brukwiowej za chleb?”. Ja od razu – ja chleba nie lubię, a brukiew uwielbiam, więc żeśmy się zamieniały.
Była tylko brukiew raz dziennie w południe i na sześć nas był kawałek chleba. I nie było żadnych sprzętów, tylko beton, i myśmy spały na betonie.
Nic. […] Ani słomy, ani siana, nic. Był beton.
W grudniu. Natomiast był ołtarz zrobiony.
Nie, to już było, po poprzednich jeńcach to zostało. Tu jest zresztą na zdjęciu ten ołtarz.
Nie wiem, za dużo nas było.
Nie pamiętam tego, nie umiem pani [powiedzieć]. Mi się wydaje, że myśmy były bardzo skupione na sobie, na rodzinach, na tym, co żeśmy przeżyły, czy ktoś przeżył z rodziny. Wie pani, raczej były takie rozmowy prywatne, bym powiedziała.
Tak, no więc właśnie mówię, że to były takie bardzo prywatne [rozmowy]. I co dalej? Jak nas wypuszczą, to co dalej?
A jeszcze trwała wojna.
Nie, tam nic. On był zamknięty, bo oni się bali tej ilości czerwonoarmistów, bo to nigdy nie wiadomo było – to było w środku obozu przecież.
Nie, oni byli i tu, i tu, tylko chodzi o to, że to potem agresja była. To nie było sensu.
Albo żeśmy rozmawiały – nie było książek przecież – albo żeśmy wspominały, albo żeśmy bieliznę prały pod zimną wodą. Tylko oni prosili, ci, co pilnowali, Niemcy, żeby nie wychodzić na zewnątrz, że to budzi w [jeńcach] agresję. Że oni chcą wtargnąć, wobec tego…
Tak, żeby [przebywać] w obrębie baraku.
Żadnych, nic nie było. Robiłyśmy wspomnienia, każda opowiadała o charakterze swojej rodziny, czy ewentualnie ktoś był interesujący. Nie było nic zorganizowanego, nic, nic, nic.
Dobrych kilka tysięcy, pięć na pewno.
W takim baraku było pięć tysięcy. Bo jeżeli pokotem leżą, to nie ma problemu.
Nie, wywieźli nas z tego betonu. Dopiero potem, jak było Oberlangen, to wtedy były prycze drewniane.
Tak.
Tak.
Były drewniane prycze.
Tam był już zorganizowany jakiś język obcy, pamiętam, ale był niemiecki, a ponieważ ja niemiecki znałam, to… Na angielski komendant obozu od strony Niemców nie chciał się zgodzić, to był niemiecki, dobrze. Ale każdy język obcy jest dobry, bo się przydaje. Co było jeszcze? Pomoc w kuchni, pomoc u tych, które leżały, bo część było rannych, więc pomoc. Jedna z dziewcząt urodziła, no to opieka nad niemowlęciem. No tyle bym powiedziała. Książek nie było, rozmowy były, wspomnienia były i oczekiwanie, ponieważ wysłałyśmy zawiadomienia do Czerwonego Krzyża szwajcarskiego, że tutaj jest nowy obóz i są dziewczęta w oczekiwaniu na tak zwane paczki, prawda, te takie służbowe paczki. Tam była herbata, kawa, nie pamiętam, co jeszcze. Na pewno herbata i kawa była. Nie wiem, czy cukier był. Chyba cukier był w takich paczkach, jakaś czekolada była jedna, trochę środków czystościowych, znaczy mydło, i to przychodziło mniej więcej raz na miesiąc chyba. A potem jeszcze dołączyły się paczki… Jak myśmy wysyłały do rodzin takie nalepki, że oni mają prawo wysłać, to potem jeszcze przychodziły paczki prywatne.
Od mamy, tak. Dostałam paczki i kurtkę kożuchową w tej paczce.
No, to już było cieplej. To był grudzień, styczeń, no i potem luty.
A to właśnie chciałam pani powiedzieć. Chodziłyśmy naokoło, w obrębie nie baraków, tylko tego zagrodzenia, prawda. I ja chodziłam, i ja się śmieję, że usiłowano mi przedtem wmówić, że psychiczna siła jest ważniejsza niż fizyczna, wobec tego chodziłam naokoło tego baraku i mówiłam: „Jest mi bardzo dobrze, bardzo dobrze się czuję”, taką mantrę. I w pewnym momencie koleżanka do mnie podeszła i mówi: „Posłuchaj, jakiś dziwny chrobot jest. To nie są samoloty, to nie jest nalot”. – „No nie jest to nalot”. I tak żeśmy się zastanowiły i w tym momencie czołgi wjechały, rozwalając bramę i tak dalej, i zobaczyłam, że na czołgu jest biało-czerwona namalowana chorągiewka. „Czy pan jest Polakiem?” –„Tak”. – „Ja mam stryja na zachodzie, ale nie wiem gdzie”. – „To niech pani napisze”. No to napisałam króciutko do stryja: „Kochany Heńku, wiadomości z kraju smutne”. Wyliczyłam, kto zginął z rodziny, i [napisałam], że jesteśmy w tym obozie. No to zabrał [ten list] ten żołnierz i potem było tam dziesięć kilometrów od obozu małe miasteczko i nazywało się Meppen. Jak „maczkowcy” to zajęli, to zrobili z tego nie Meppen, a Maczków. Powiedzieli do Niemców, żeby wyjechali do rodzin, żeby opróżnili to miasteczko. Był szpital i były prywatne mieszkania i ludność, która była wysłana przymusowo na roboty, tam się kwaterowało i ewentualnie [zapewniano] pomoc lekarską w szpitaliku. Ja się zorientowałam za późno i była tylko możliwość pomocy dentystycznej, mówię: „Dobrze, ja potrzebuję zajęcie, więc pomoc dentystyczna, jestem przygotowana do tego. Nie ma sprawy”. No ale ponieważ był angielski tryb urzędowania, dzienny, wobec tego było rano, potem była przerwa dość długa w południe i potem było wieczorem, i też przychodnia była otwarta. Było rano, było piękne słońce, takie grube mury, bo to stary dom, otworzyło się okna i ja siedziałam na parapecie. Ulica, bo to było pierwsze piętro, ulicę było widać, taki łuk był i potem ta ulica przeradzała się w szosę, poza Meppen. I widzę, że jedzie ciężarówka z budą, ale ta ciężarówka ma inny kolor niż ciężarówki Maczka i tych wojsk północnych, ona jest bardziej słoneczna, bym powiedziała. I jak minęła mnie ta ciężarówka, ta buda była otwarta, zobaczyłam, że tam siedzą kobiety, dziewczyny jakieś. Ja mówię: „Słuchajcie, a skąd wy jedziecie?”, a on mówi: „A bo major Dippel wysłał ciężarówkę za zgodą władz angielskich i 2 Korpusu do bratanicy Dipplównej, ale my nie możemy jej znaleźć”. To było tak… Jakbym nie zaczepiła, to bym nie pojechała. Ja mówię: „A to jestem ja”. – „No to chodź do nas”. Nie poszłam po rzeczy, tak jak byłam, w białym fartuchu, zbiegłam na dół i na tę pakę weszłam. Na tej pace było tak, że tutaj były ułożone kanistry i tutaj kanistry, na kanister były sienniki, a na tym były koce, żeby usiąść, no bo nie było jak siedzieć. I pan porucznik przyszedł, bo szefem ekspedycji był pan porucznik, z dokumentami wszystkimi od 2 Korpusu, mówi: „Słuchajcie, czy wyście kiedyś przekraczały granicę?”, ja mówię: „No nie, w czasie okupacji żeśmy nie przekraczały”. – „Ale macie tutaj kolegę ze sobą”. Koleżanka miała narzeczonego, ale tam był papier tylko na dziewczęta, wobec tego co zrobić. Ja mówię: „Dobrze, jakoś to załatwimy”. Poszedł, a taki trochę niedorobiony pan porucznik, no ale poszedł tam do kierowcy. Ja mówię do niego: „Słuchaj, połóż ty się na tych kanistrach, my na ciebie położymy te sienniki, na tym koce i usiądziemy. Chodzi o przejazd przez Brenner” – bo przez Brenner uciekali gestapowcy i wszyscy, to zresztą do czytania jest. Tam była tak zwana lewa droga ucieczki do Watykanu, bo papież przecież popierał wszystkich tych wojskowych niemieckich i potem do Ameryki Południowej jechali. I przejechaliśmy to Brenner – on na tych [kanistrach] ledwo zipał, ale żeśmy przejechali.
No i potem było rozkwaterowywanie w Bolonii, bo pierwszy przystanek był w Bolonii. Hotel, wszystko dobrze, bo łazienka, bo pojedynczy pokój, ale myśmy miały fatalne ubrania, nie było jeszcze mundurów, nie było nic. I ja nie poszłam wtedy na posiłek, bo był posiłek – nie poszłam, nie miałam ochoty. Następnego dnia jest hasło, że można się zgłosić do punktu, gdzie zapisują ochotników do wojska angielskiego, ale trzeba było pojechać do Porto San Giorgio i tam było olbrzymie takie pole namiotowe wszystkich służb dowódczych 2 Korpusu. No więc pojechałam tam, wzięłam te papiery, siadłam przy stole, bo to były namioty, ale były stoły i ławki, i w pewnym momencie czuję, że mi ktoś bez przerwy zagląda przez ramię. Tak się odwróciłam i ja mówię: „Panie poruczniku, jak pan nie rozumie, my jesteśmy pierwszą grupą, która przyjechała z Powstania z Warszawy, że wszyscy szukacie znajomych, rodziny i tak dalej, ale zamiast zaglądać mi przez ramię to proszę powiedzieć nazwiska, ewentualnie z jakiej dzielnicy Warszawy, to ja panu coś, jak będę mogła, powiem”, a on mówi: „Nie, proszę pani, mnie interesuje pani nazwisko”. Ja mówię: „Dlaczego?”. – „Bo czy pani ma rodzinę?”. Ja mówię: „Tak, mam stryja, którego nie mogę znaleźć, a nikt nie chce udzielić informacji” – bo to była tajemnica, jeszcze była wojna przecież. „Major Dippel?”, ja mówię: „Tak”. – „No to ja panią zaprowadzę”. No i w ten sposób żeśmy poszli, w środku tego wielkiego pola namiotowego, pięknego, willa, bo to przedwojenna, bo to Włochy przecież, nie były zniszczone. I wchodzimy, najpierw trzy schodki, potem przechodzimy i potem wychodzimy na taras, na tarasie jest postawiony nakryty pięknie stół na, nie wiem, sto, dwieście osób i Anders siedzi na środku, bo po prostu obiad oficerów był w 2 Korpusie. Myśmy były pierwsze, któreśmy z Powstania przyszły tam w ogóle, więc wszyscy się zerwali, pytają o ulice Warszawy, która zniszczona, a dzielnice. Rumor się taki zrobił, że nie wiem, a stryj do mnie mówi: „Słuchaj, ja zamówiłem tobie hotel i pokój”, ja mówię: „Nie, bo ja się już wpisałam do wojska angielskiego i nie będę się z tego wycofywać”. No i w ten sposób zostałam żołnierzem 2 Korpusu.
Tak, tak, zaproszono, jak najbardziej. Akurat był deser, chyba jakiś budyń czy coś. I każdy wykrzykiwał, taka ulica, Wierzbowa, taka, a przecież człowiek nie wie, co się działo, po prostu. Ja mogłam powiedzieć, co się działo na Mokotowie, bo miałam listy.
Stefan ten drugi brat, a Stefan to jest taki od księgarni.
Henryk.
A Stefan to jest taki, który pisał książki (ja mam te książki zresztą) o księgarzach w całej Polsce, bo miał wydawnictwo w Poznaniu. Potem jak Niemcy weszli, to on uciekł, no i potem prowadził w Londynie też taką bibliotekę i księgarnię.
On był rodzaj szefa, ja nie umiem powiedzieć nazwy. Na pewno zaopatrzenie, ale chodziło o broń.
Na początku był majorem, a potem był pułkownikiem.
No bo normalnie [był] majorem, a potem był pułkownikiem.
Część dziewcząt jakichś miało tam powinowatych czy znajomych, bo ja nikogo nie miałam, tylko dałam mu ten liścik, zresztą ten liścik był bardzo tragiczny, dlatego że w tym liściku było, kto [zginął]: jego żona zginęła, jego… To właściwie nie ma co mówić. Ojciec mój zginął czy brat zginął – takie zawiadomienie urzędowe, bym powiedziała. [przerwa w nagraniu]
Po pierwsze, poszukiwanie rodziny, znajomych lub kogoś, kto ma jakiś kontakt czy miał jakiś kontakt. Potem pytanie, jak długo będziemy musiały być w obozie, jakie są ewentualnie możliwości od strony Anglików, żeby to opuścić. Potem co jeszcze było? Co będzie na obiad? Czyli przyziemne [sprawy].
Tak, tak, to już było normalnie. To był początek, a potem pod Londynem był dalszy ciąg tego samego.
Ze dwa tygodnie może, coś takiego, ale nie więcej.
Do Maczkowa.
Tak, tak. A potem była jeszcze Ankona, bo przecież było, że ja się zgłosiłam.
Heniek mnie odwiedzał, wiedział, gdzie jestem i odwiedzał mnie, ale to się rozleciało, bym powiedziała, bo każdy szukał rodziny, znajomych, a nie… Część dziewcząt powiedziała, że nie będą tu siedzieć, opuściły ten obóz. To się rozlazło, bym powiedziała.
No to były Włochy już.
Do angielskiej [armii], tak, zgłosiłam się.
Oni mi dali skierowanie do 3 Korpusu, nie 2 Korpusu, tylko 3 Korpusu, do armii polskiej. Tam się zgłosiłam jako pielęgniarka, dostałam przydział. Byłam w Ankonie pewno ze dwa, trzy tygodnie, to był szpital wojskowy angielsko-polski i obsługa, czyli pielęgniarki, które tam były, przeszły przez Rosję, czyli przeszły przez obozy rosyjskie, czyli Anders to załatwił, że Polacy spływali do jednego miejsca, prawda. Uważają, że niemieckie obozy to nie było nic, że dopiero ich było. Nie ma się co…
Nie, w żadnym wypadku. Więc jak się potem otworzył tak zwany 3. szpital polowy, nie bazowy, tylko polowy, to ja się przeniosłam tam, a potem było hasło, że można się przenieść, zdefiniować się, że chce się studiować – to, co pani mówiłam z tą maturą – i wtedy w Bolonii wysiedlili cały hotel na Via Indipendenza, w samym środku Bolonii, wszystkich lokatorów tego hotelu, zakwaterowali kobiety z 2 Korpusu, więc warunki były super. Potem papiery żeśmy złożyły na uniwersytecie i potem zaczął się już rok szkolny, że tak powiem.
Tak, tak, w mundurze, tak. Ja tylko chciałam nauczyć się biegle włoskiego, bo miałam w szkole łacinę cztery lata, więc nie były mi obce słowa, tylko budowa zdania. Jednak te słowa się zmieniają.
Włoskim tylko, tak. No i potem to się udało, potem nas przenieśli z takim szpitalem, tym polowym, do Trani. To był mały szpital, czyli było dużo czasu.
Tak, tak, no właśnie w Trani. Poszłam do dyrekcji szkoły średniej we Włoszech i prosiłam, że chcę się porozumieć z kimś, też z Włochem po prostu, tylko nie od matematyki, ale może od humanistyki, i wtedy umówiłam się z tym profesorem, że ja będę przychodzić co drugi dzień, ponieważ znam łacinę, to źródłosłowy nie są mi obce, i tam będą normalne lekcje języka. I tak było. I on mi poradził: „Proszę pani, ponieważ we Włoszech jest taki zwyczaj, że jak pani kupuje bilet do kina w tym dniu, a są trzy seanse godzinowe – o piątej, o siódmej i tam o dziewiątej, to pani z tym biletem może siedzieć trzy seanse. Niech pani zwraca uwagę na rozmowę na ekranie, bo to jest bieżąca rozmowa, a ponieważ pani powtórzą to trzy razy, to pani po prostu tych zwrotów się nauczy, tych sformułowań się nauczy”. Świetny sposób zresztą, chłop miał głowę na karku. Ja zaczęłam w ten sposób mówić. Ja prosiłam, żeby mnie poprawiali, ale mówiłam już mikrozdaniami. I to był świetny pomysł. Potem, już tak dla rozweselenia to pani powiem, że miałam służbę na internie – ja wolałam na chirurgii, ale [byłam] na internie – w porządku, tam od czwartej, bo godziny były tak jak w angielskim wojsku, troszeczkę inaczej niż w polskim, po prostu przesunięte godziny. No dobra, więc przychodziło się tam na popołudnie późne, koło szóstej czy piątej, i siedziało się do następnego dnia do rana i zmieniała następna zmiana. I miałam właśnie tak: późne popołudnie, potem noc na internie, nic się nie działo, dwa razy przeszłam przez cały oddział, wszystko było OK, a Polacy byli, bo to był polski szpital, no i usiadłam przy biurku i pisałam raport. Teraz jest moment, kiedy ja nie wiem, co się działo – otworzyłam oczy, to książka raportowa była tak otwarta. Ja napisałam: „Chorzy spali spokojnie”, no bo tak było, a lekarz dyżurny dopisał: „I siostra też”. Musiałam [przysnąć]. „Chorzy spali spokojnie i siostra też”. Była fura śmiechu. Wszystko dobrze było, nie było żadnych przykrości. „I siostra też”.
A to jeszcze pani powiem jak. Myśmy przyszły na pierwszy rok, bo maturę uznali, no i…
Byłyśmy we trzy zawsze.
Kosieradzka Danka i druga to nie pamiętam. We Włoszech wszystkie egzaminy są publiczne, to znaczy w auli, wszyscy mogą przyjść – rodzina, znajomi, wszyscy, tak jak w teatrze, prawda. I jest egzamin, egzaminuje trzech egzaminatorów. Każdy ma do dyspozycji punktów od jeden do dziesięciu, czyli maksymalnie jest trzydzieści, no bo trzech ich jest. Zawsze myśmy się śmiały, że trenta con un bacio, czyli trzydzieści z pocałunkiem, no bo to tak jeszcze do tego… No i w pewnym momencie zdajemy chyba fizykę, o ile ja pamiętam, chemię albo fizykę. Ja siedzę w pierwszym rzędzie, bo lubię siedzieć w pierwszym rzędzie – jestem krótkowidz, więc nawet jak mam okulary, to lubię [siedzieć] w pierwszym rzędzie – te ławki są takie jak w teatrze. Danka Kosieradzka to była córka lekarza z Warszawy. Pierwsze pytanie dobrze, bo myśmy się razem uczyły, więc wiem, co dobrze, a co licho, i w pewnym momencie pada pytanie, ostatni rozdział, i myśmy do tego nie dojechały po prostu. Ja wiem o tym, więc siedzę spokojnie, ona milczy, bo wiadomo, że nic nie [wie], i jest przewodniczący, i mówi: „Proszę pani, jak pani ma trudności po włosku, niech pani odpowie po polsku”. Dalej jest milczenie, potem dalej jest cisza, oni się już uśmiechają, więc już wiedzą, na czym rzecz polega, i mówi do nas: „No to po polsku może być”. I ja wtedy nie wytrzymałam, a jestem niecierpliwa, i na całą aulę udarłam się: „Danka, mów, Jezus Maria!”. Oni złapali to „Maria” i mówią: „To jest modlitwa?”. – „Tak”. – „Zdała pani egzamin”. Minimalnie czy na piętnaście, ale wpisał mi, że zdałam egzamin. „Danka, wal, Jezus Maria!”.
Mnie się nie udało, bo potem przenieśli nas do Anglii, to ja zgłosiłam się, że chcę się repatriować. To tylko pani powiem, że to było pole namiotowe w zimie, piecyk taki żelazny, do niczego, i obiadokolacje wydawali, bo to wojskowi, Anglicy, prawda, bo to wojsko było, i zawsze na kolację w sobotę był śledź i coś słodkiego. Katastrofa. Śledź i jakieś ciasto po angielsku. I stamtąd już był potem właśnie do tego, i potem do Gdańska przejazd.
Nie, bo zadzwoniłam, bo telefon był, i mówię: „Mama, nie ma możliwości…”. Bo ten dział medycyny w Szkocji, który był, z polskim językiem, ponieważ wojna się skończyła, to oni zlikwidowali. Nie ma możliwości studiowania, ja nie znam angielskiego na tyle, żebym słuchała, więc mowy nie ma. A poza tym z czego żyć?”, bo to wtedy [była] rozwiązana umowa przecież ta wojskowa i nie ma tego. Mama mi odpisała: „Jeżeli nie masz możliwości, to wracaj do kraju” i ja wtedy wróciłam i bałam się, że władze, które były wtedy takie nie bardzo, że tak powiem, sprzyjające, nie uznają mi na UJ tych egzaminów zdanych, które były w indeksie. Wszystko uznali bez sprzeciwu.
Dwa lata.
W ’47, znaczy w kraju byłam w lipcu ’47. Oni byli życzliwi, bo Anglicy nie zawsze są życzliwi, ale to byli życzliwi i to uznali wszystko. Zapytałam tego dziekana, że byłam nastawiona, że będą kłopoty, a on mówi: „Proszę pani, przecież nie ma w ogóle lekarzy w Polsce, bo albo zginęli, albo wyjechali, więc bardzo nam zależy – bo to był szef, że tak powiem, od medycyny lekarskiego wydziału – żeby młodzież przyjeżdżała, żeby się kształciła i żebyśmy mieli lekarzy”.
Ale przyjęcie przez kogo?
Nie było żadnego przyjęcia. Ja pani opowiadałam o tym.
A dobrze. Nie no, to pojedynczo wypuszczali, jak były po rewizji i wypuszczali osoby. Pytali się, czy rodzina czeka, bo jeżeli czeka, no to przekazywali te tobołki i to wszystko do rodzin, a jeżeli nie czeka, żeby powiedzieć im, jakie miasto w Polsce nas interesuje, bo będzie transport.
Mama czekała, tak.
Ja nie opowiadałam tego pani? Opowiadałam z tymi dolarami przecież.
Dobrze. Więc byłam przerażona, bo to miejsce, gdzieśmy wylądowali w porcie, było ogrodzone drutem kolczastym i w ogóle siatką, i stał żandarm w budce. Jak dziewczęta przechodziły na zewnątrz już, to on zaglądał do torby, do walizki, [wykonywał] taką pobieżną kontrolę, a Heniek, czyli mój stryj, prosił, że on mi da…
On został w Anglii do śmierci, da pieniądze od swoich przyjaciół, których żony i rodziny zostały w kraju i bardzo mają ciężkie warunki bytowania. „Czy weźmiesz?” – „Oczywiście, że wezmę”. Jak ja zobaczyłam, że jest rodzaj rewizji na przejściu, to po prostu byłam w popłochu, bo co tu zrobić. To nie jest taka prosta [sprawa], bo nie chodzi o karę, tylko chodzi o to, że te dolary po prostu zabiorą, krótko. I wtedy przypomniałam sobie, że mam starą książeczkę do nabożeństwa, nieużywaną przeze mnie, ale używaną przez ciocie jakieś starsze, i ta książeczka jest według starej metody oprawiona w skórę wypukłą. Zajrzałam pod tę oprawę – ja wiem, bo ja mam takie książki, starzy introligatorzy stare gazety tam wsadzają, żeby to było tak wypukłe – patrzyłam, zobaczyłam, że są stare gazety. Wyciągnęłam te gazety w łazience i wsadziłam wszystkie dolary. A moja mama czekała przed obozem, bo wiedziała, kiedy statek przyjeżdża. Podchodzę do niego, mówię: „Proszę pana, tu jest taka bardzo starsza pani, ona straciła w Powstaniu czterech synów, czyli w ogóle jest bezdzietna, jedyna pamiątka po tych dzieciach to jest ta książeczka. Czy pan by mógł ją podać, bo po co ona ma czekać?”. „A oczywiście”. Wziął tę książeczkę z dolarami i oddał mamie, no to ja już miałam lekko na sercu, bo najważniejsze [z głowy]. No i potem było wypuszczenie, i pociągiem przyjechałam. Mama mówi: „Co ci przyszło do głowy, żeby cioci Zosi książeczki nie podawać?”. Ja mówię: „Zawsze musi człowiekowi przyjść coś do głowy. Jakby nie to, to by Heniek miał do mnie pretensje, że ukradłam dolary. »No podaj, proszę«, ja czy ktoś”. I w ten sposób poczta zadziałała.
Potem poszłam na uniwersytet do dziekanatu, do rektoratu. Muszę pani powiedzieć, że myślałam, że w tej tak zwanej komunistycznej Polsce będzie ostra negacja. Nie było. Ja byłam w mundurze zresztą jeszcze wtedy, więc to proste było powiedzieć: „Czego pani tu szuka?”. Było bardzo życzliwe przyjęcie.
Nie, nigdy. Żadnych przykrości nie było. Ja pani powiem, mi się wydaje, że to właśnie były studia w kierunku, że po prostu, nie wiem kto, analfabeta mówił, że najlepiej to tabletki brać… Po prostu był olbrzymi brak wykształconych ludzi w tym kierunku, wobec tego jeżeli to było przyjęcie na studia i potem była praktyka na studiach, i egzamin, i kolokwia się zdawało, czyli po prostu jak ubek chciał, to i tak skontrolował dokumenty, bo to przecież żadna filozofia nie jest, bo to wszystko było przecież publicznie, to znaczy uniwersytet publicznie, dziekanat publicznie. Wszystko było publicznie.
Ja powiem, kiedy po raz pierwszy [pojechałam] do Krakowa, bo dopiero z Krakowa jechałam do Warszawy. 17 maja.
Tak, i poszłam na UJ zrobić studia.
Na listopad. Bo wiedziałam, że tata jest pochowany na Starych Powązkach, więc [pojechałam] na Wszystkich Świętych, czyli w listopadzie, na pewno. Koniec października, bo Wszystkich Świętych to jest 1 listopada, dzień zaduszny, prawda, to jest 1–2 listopada. A jeszcze byłam dotknięta, bo Społem pochowało wszystkich razem, a się mamy nie zapytali. Znaczy z jednej strony to jest wyłożenie pieniędzy, bo ten grób jest piękny, ale może by ktoś chciał mieć swój grób.
No, ale to nie jest tymczasowy, [ten], który teraz jest.
Pod domem pewno, ale ja mówię o tym, co jest oficjalnie, znaczy na cmentarzu.
Jest czarny marmur czy jak to się nazywa, i najpierw był Rapacki, pani Maria Rapacka, ojciec, pan o nazwisku mi nieznanym. Były trzy groby tak, ale razem, takie trzy oddzielne I ja mówię: „A dlaczego tu jest taka dziwna inwokacja?”, a mama mówi: „Bo jest to poezja – powiedziała mi jakiegoś – poety polskiego”: „A kiedyś przekujem, strudzeni oracze…”, coś „łąk naszych zielonych”, taka jest końcówka, i to jest na tych grobach. Ale teraz jest tyle dostawionych grobów, że myślę, że to nie jest najlepszy pomysł, bo to traci charakter wszystko.
Żeby tu zamieszkać? Rok temu. […]
To się bardzo zmieniło w wyglądzie, bo ten park Dreszera był naszym boiskiem piłkarskim i dziewczęta grały w piłkę nożną, i chłopaki grali, a to jest park.
Z ostatnim dniem pobytu jeszcze w domu, na Czeczota.
Ja pani powiem coś, to bardzo mieszane uczucia. Bo z jednej strony człowiek był wychowany w tak zwanym patriotycznym haśle, z drugiej strony nie wszyscy mieli możność dostać się na studia. Przecież ja jak skończyłam studia i miałam już dyplom, był taki system – o, to chciałam pani powiedzieć – że zgłaszało się z dyplomem do województwa i był przydział pracy, no to gdzie bym chciała [znaleźć pracę] w bliskiej okolicy, Krakowa przecież. No ja taka byłam pełna… Przewodniczącym komisji był lekarz, profesor pediatrii i mówi: „A jakie pani zna języki?”, ja mówię: „Włoski, francuski i niemiecki”. – „Ale łaciny pani nie zna?” – „Tyle, co było potrzeba, więcej nie”. – „No to nie, to dostanie pani przydział pracy do Katowic”. – „Proszę bardzo”. I dostałam przydział pracy do Katowic, tylko musi być łamany etat ze szpitalem, bo przychodnia. „Ma pani zaświadczenia?” Bo ja mam tu [podane], kopalnia Kleofas, kopalnia Wujek potem, potem szpital, ale to nie o to chodzi. Kopalnia Kleofas, czyli ja pierwszy raz w Polsce byłam za biurkiem lekarskim. Pytam się tego felczera, ponieważ to jest kopalnia: „Jaki macie system przyjmowania pacjentów?”, on mówi: „Proszę pani doktór, prosty: górnicy się gromadzą w poczekalni, my wprowadzamy dwudziestu, trzydziestu, zależy od sytuacji, pani przechodzi przed frontem i pani się pyta: »A co panu jest?« albo »Co panu dolega?«”. O takich zwyczajach to ja pierwszy raz usłyszałam. No dobrze, ale przechodziłam. Raz przeszłam, pytałam się: „Ilu [jest pacjentów]?”. – „No, teraz było dwudziestu”, no wszystkiego najlepszego. Ale musiałam jakoś dotrwać do końca tej dniówki. I w tym momencie jest telefon na biurku, więc przyjmuję ten telefon, i tam się ktoś zaśmiewa takim perlistym śmiechem. Kobieta. Ja mówię: „Ale co się stało?”, a on mówi: „Pani doktór, proszę nam… apteka dzwoni”. No to myślę sobie: błąd w recepcie, pierwsze dni po studiach. A ona mówi: „Niech nam pani powie, ilu pani przyjęła?”. Spytałam się tego felczera, a on mówi: „Sześćdziesięciu ma pani zapisanych”. Ja mówię: „Sześćdziesięciu”. – „No to żeby pani wiedziała, że na recepcie jest napisane imię, nazwisko pacjenta, potem jest prawidłowo napisana nazwa leku – żebym ja się uspokoiła, że to nie jest wpadka – a potem jest napisana taka uwaga, »S« – bo to miało być »S« – i potem uwaga jest: »Trzy razy dziennie po jedzeniu«”. Ale to wyszło, że to tych ludzi ma zażyć po jedzeniu, bo nie napisane jest, ile tabletek to jest, więc żeśmy się roześmieli, wszystko było OK. I ja powiedziałam: „Słuchajcie, to jest i tak niemożliwe, bo jest pośpiech, »trzy razy dziennie po jedzeniu«. Tak nie da się powiedzieć, że to jest dwudziestu pięciu pacjentów i trzy razy dziennie po jedzeniu. No kogo mam jeść? To tak się nie da, to trzeba szpital i pomalutku wypisywać te ambulatoryjne recepty”. Wszyscy się śmiali.
Tak, tak.
Ale muszę pani powiedzieć, że oprócz zawiadomienia, które do nas przychodziły o śmierci konkretnych znajomych lub że siedzą w piwnicy i nie mają co jeść, to myśmy wcale Powstania nie przeżywały, tylko czy Niemcy wejdą na plac Trzech Krzyży czy nie wejdą, czy wywiozą, czy nie wywiozą. To było miejsce jakoś odseparowane od takich walk, jak były na Starym Mieście. Myśmy tego nie czuły.
Tak, tak. Nie było głodu.
Tak. Był kontakt listowny z tatą, prawda, nie było takiej grozy. Na placu Trzech Krzyży nikt nie bombardował, nie było nalotów, bo to trzeba praktycznie wziąć, nie ideologicznie.
Ja myślę, że to jest zawód, ja to traktowałam jako zawód – nie jako patriotyzm, tylko zawód. Jestem wykształcona w kierunku medycznym, pielęgniarskim i u Dzieciątka Jezus, i tu, i tam. Ludzie życzliwi mi pokazywali rodzaj bandażowania, jak są trudne bandażowania nieraz i tak dalej, i tak dalej, to to jest zawód i ten zawód mnie satysfakcjonuje. A hasło „Powstanie” było odległe. Nikt nie przypuszczał, jak to się skończy – zniszczeniem Warszawy, zniszczeniem rodzin, zniszczeniem wszystkiego, bieżącego życia. Bo to, że ja miałam mamę w Krakowie i pospółdzielcze mieszkanie, to ja byłam wygrana, mówiąc delikatnie. Tylko problem był, czy mnie przyjmą na studia, bo jak od Andersa, to tutejsze władze mogły zaprotestować, ale ponieważ był brak lekarzy, to marnego słowa nigdy nie słyszałam. Wszystkie egzaminy mi uznali, wszystko, co zdawałam w Bolonii – chemię, fizykę, biologię – wszystko, czyli było otwarte w tym momencie. Potem było już trudniej. Bo ja się spotykałam z rozmaitymi, powiedzmy sobie, młodszymi kolegami, pytałam się: „Byliście?”. – „Tak”. – „I co było?” – „Ooo, wielkie kłopoty”. Czyli ten moment był [w moim przypadku] taki gładki. Bo tu brakowało wszystkiego, po prostu.
Warszawa, 3 października 2019 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska