Jadwiga Brzechowska

Archiwum Historii Mówionej

Jadwiga Brzechowska, [z domu] Stangreciak. Urodziłam się w Warszawie 13 maja 1923 roku.

  • Na jakiej ulicy pani mieszkała w czasie Powstania, przed wojną?

W czasie Powstania [mieszkałam] na ulicy Zimnej, tuż koło Elektoralnej (nie pamiętam numeru). W ogóle urodziłam się i mieszkałam jako dziecko na ulicy Jasnej.

  • Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym, o przedwojennej Warszawie, o szkole.

Po skończeniu sześciu klas szkoły podstawowej chodziłam do II Gimnazjum Miejskiego imienia Kochanowskiego.

  • Gdzie ono się mieściło?

Rozbrat 26. Do tej pory chyba są tam jeszcze baseny, bo część tego budynku ocalała. To była wspaniała szkoła. O ile ja pamiętam, o ile mi mówiono (jak zaczęłam chodzić, to już to było) – zdaje się, że budowę tej szkoły zainicjował Starzyński. Tam chodzili ci, którzy byli dziećmi pracowników miejskich, po zdaniu egzaminu nie płacili za szkołę. Wszyscy, którzy byli z zewnątrz, płacili. Wtedy obowiązywało, że jeżeli nie dostało się promocji do następnej klasy, to trzeba było płacić, więc szkoła miała pewne rygory. Zresztą szkoła wspaniała, dzisiaj takich szkół już nie ma... […]

  • Na czym polegała wspaniałość tej szkoły?

Na tym, że nauczyciel to był ktoś, woźny to był już ktoś. Tam był porządek, cisza, a dyrektorka to było w ogóle coś nadzwyczajnego! Był rygor. Rygor w takim sensie, że był posłuch, wszyscy się słuchali. Wszyscy jednakowo ubrani. To była żeńska szkoła – nie było wówczas szkół koedukacyjnych. Chodziłyśmy w granatowych fartuszkach z białym kołnierzyczkiem, tak że w tej szkole nie było kolorowo. Obowiązywały brązowe pończochy, nie wolno było [nosić] nawet beżowych. Ja na przykład mile wspominam ten okres. Może ta szkoła była dość surowa, ale według mnie sprawiedliwa.

  • A dom rodzinny? Ile miała pani rodzeństwa?

Brata i dwie siostry. [Brat] już nie żyje, był na Woli w AK. Umarł kilka lat temu, mając siedemdziesiąt lat. Był w AK i walczył na Woli, już nie pamiętam w jakim zgrupowaniu. Wiedziałam od niego, ale na tyle był dyskretny – co miałam może mu trochę za złe, bo nawet nie wiedziałam, że będzie wybuch Powstania, a przecież on wiedział.

  • Czy była pani zaskoczona wybuchem Powstania?

Byłam zaskoczona.

  • Czym przed wojną zajmowali się pani rodzice?

Matka [była] w domu, a ojciec pracował w lombardzie miejskim. Powiedziałabym, że był szeregowym pracownikiem. Rodzina raczej niebogata, stąd chodziłam do szkoły miejskiej, a ponieważ dobrze się uczyłam, więc zdałam egzamin i byłam chlubą, że tak powiem.

  • Jak na losy pani i pani rodziny wpłynął wybuch wojny?

Myśmy wtedy mieszkali już na ulicy Złotej 30 (dziś jest Pałac Kultury, Złota ma tylko początek albo koniec). Wybuch wojny spędziliśmy w piwnicy. Pamiętam, że było głodno, że jak padł koń, to wszyscy biegli, żeby wyciąć kawałek mięsa; że jak jakiś handlarz przemycił trochę kartofli (pamiętam jak dziś, że kilo kartofli przed wojną kosztowało dwadzieścia czy piętnaście groszy), to ktoś chciał [zapłacić nawet] dwa złote. Cały wrzesień niestety siedziało się w piwnicy. Miałam wtedy szesnaście lat, ale już coś niecoś rozumiałam. Dom był cały zelektryfikowany, bo Złota to centralna dzielnica, ale piwnice nie były zelektryfikowane. Pamiętam, że jak się siedziało, to paliło się świeczki, bo w piwnicach nie było światła.

  • Jak wyglądała ta część Warszawy, która już dzisiaj nie istnieje?

[…] Wtedy jeździłam do szkoły ze Złotej na Rozbrat. Musiałam ze Złotej 30 dojść do Marszałkowskiej – to jednak był kawałek drogi – tam wsiadałam w tramwaj linii 2. Tramwaj jechał Marszałkowską do Alej Jerozolimskich, skręcał w Jerozolimskie, potem skręcał w Nowy Świat na krótki odcinek między Alejami Jerozolimskimi a placem Trzech Krzyży i zjeżdżał w dół Książęcą (tamtędy też tramwaj jechał) i w Czerniakowską. Potem wysiadałam przy ulicy Szarej. Szarą dochodziłam do Rozbrat. Gdybym pojechała przystanek dalej, musiałabym cofać się. Jak wysiadałam przy Szarej, doszłam do Rozbrat, to jeszcze kawałeczek szłam. I na ósmą byłam w szkole, bo był już dzwonek. Opowiadam to dziecku, które nieraz mówi, że tak musi wstawać. Tak było, jeśli chodzi o przedwojenne historie.

  • Czy w czasie okupacji kontynuowała pani naukę?

Zdałam do czwartej klasy gimnazjum. We wrześniu, jak wiadomo, było bombardowanie, spalił się sąsiedni dom, było niewesoło. W październiku szkoły zostały otwarte, więc zaczęłam sobie chodzić do swojej szkoły na Rozbrat. Chodziłam bardzo krótko (ile – nie umiem dziś powiedzieć, nie chcę skłamać). Była jakaś lekcja i powiedziano: „No niestety, szkoła musi być zamknięta…” – bo tyfus czy coś takiego. Oczywiście teraz wiem, że to był wykręt. Po prostu zamknęli gimnazja. Nie wiem, czy chodziłam cały październik, czy kawałek października. Wszyscy w tym wieku, cała młodzież, zostaliśmy w domu. Przynajmniej ja. Była bardzo ostra zima, bardzo duży mróz. Było bardzo biednie, bo była straszna drożyzna. Jak ktoś pracował, to miał pensję, którą miał przed wojną. Dopiero potem ludzie ocknęli się, w którymś roku okupacji, że wzięli się za handel, za rzemiosło, ale na razie było ludziom bardzo ciężko. Chodziłam do znajomych – mieszkali chyba na Zgoda – mieli chłopczyka, który miał iść do szkoły, do pierwszej klasy. Ta pani mnie prosiła: „Słuchaj, byś przychodziła, byś uczyła Piotrusia, zanim pójdzie do szkoły”. Byłam za nauczycielkę, taka „ważna”. Chodziłam do niej jakiś czas, Piotruś siedział, ja go uczyłam literek. Dostawałam za to kubek czarnej kawy, oczywiście zbożowej, i kawał chleba ze smalcem, bo mieli rodzinę na wsi [i stamtąd] dostawali. To była wtedy moja zapłata. Potem Niemcy otworzyli szkoły, ale to nie nazywało się gimnazjum. Miałam legitymację, ale wszystko poszło z dymem w Powstanie. Nazywało się to kursy przygotowawcze do szkół zawodowych stopnia wyższego. Pamiętam dokładnie nazwę. Pod taką firmą zostały otwarte szkoły. Szkołę na ulicy Rozbrat zajęli Niemcy, bo to była chyba najpiękniejsza szkoła w Warszawie, jeśli chodzi o budynek, miała basen, miała super urządzenia. Była osobna sala do fizyki, sala do robót ręcznych, była to świetna szkoła pod względem wyposażenia. I co – my, biedni? Widocznie pani dyrektorka doszła do porozumienia z gimnazjum Zamoyskiego, które było – i do dzisiaj jest – na ulicy Smolnej (tak zwane zamoyszczaki, [na chłopców] mówiło się zamoyszczaki). U nich też otworzyli szkołę pod taką nazwą, jak mówię – na pewno – i oni tam chodzili. Ale chodzili od godziny ósmej do drugiej. Nas przyjęli na popołudnie. Tak że widocznie dyrekcja porozumiała się, bo myśmy już nie mieli swojego budynku. Więc niby do czwartej klasy chodziłam już tam. Moja edukacja właściwie skończyła się na tym, bo niestety, trzeba było papu i trzeba było iść pracować. Wiem, że sporo uczniów chodziło na prywatne komplety, ale to trzeba było mieć co jeść, odpowiednie mieszkanie.

  • Jak wyglądała pani praca w czasie okupacji? Czym pani zajmowała się?

To był sklep elektrotechniczny. Właściwie wszystko tam robiłam.

  • Gdzie mieścił się ten sklep?

Marszałkowska 139, w podwórzu. Jak spojrzało się z bramy, to sklep było widać w środku. W podwórzu był między innymi zakład fotograficzny. Zachowało mi się [zdjęcie]. To były pierwsze dni Powstania, jeszcze był właściciel i nas [sfotografował], parę wystraszonych [osób]. To były pierwsze dni Powstania (który dzień – nie notowałam). Te osoby były z tego domu […]. Trzymam to na pamiątkę, bo to jest zdjęcie zrobione tam w pierwszych dniach Powstania.

  • Czy w czasie okupacji zetknęła się pani w jakikolwiek sposób z działalnością konspiracyjną?

Nie. Zetknęłam się o tyle, że wiedziałam, co się dzieje. Przez nasze podwórze przechodzili w swoim czasie powstańcy – oczywiście AK. Ciągali różne rzeczy (benzynę, nie benzynę), bo na tyłach na Zielnej była PAST-a. PAST-a była jakby na tyłach naszego domu, dzieliła nas tylko kamienica. Cały czas próbowali dostać się do PAST-y, podpalić ją. Przecież krążyły gazetki, to myśmy i z gazetek dużo wiedzieli, co się dzieje. Wiedzieliśmy, że nasi byli albo na parterze, albo na pierwszym piętrze, a Niemcy piętro wyżej. Pierwszego dnia już była wywieszona flaga na PKO.

  • Gdzie zastał panią pierwszy dzień Powstania?

Na Marszałkowskiej. Widziałam zabitych Niemców i potem gruchnęła wieść, że na PKO jest już powieszona flaga. PKO sięgało od ulicy Jasnej, przez całą Świętokrzyską, do narożnika Marszałkowskiej. […] Róg Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej była kopuła – jak do tej pory jest na rogu Jasnej – i tam już była zawieszona flaga. Myśmy ukradkiem tylko, bokiem, mogli zobaczyć tę flagę, bo nie można było wyjść przed dom, bo w Ogrodzie Saskim już byli Niemcy. Ogród Saski wyglądał tak, że na ulicy Królewskiej byli powstańcy, w oknach mieli worki z piachem, a w Ogrodzie Saskim byli Niemcy. Już tutaj była linia frontu. Żeby zdobyć PAST-ę, ciągali różne podpalające rzeczy. Wtedy byłam – nie powiem, że odważna, ale – jeszcze ciekawa wszystkiego. Chodziłam do oficyny domu, na strych, w strychu [były] podłużne okienka, i wyglądałam bokiem, żeby zobaczyć PAST-ę. Nie widziałam nic prócz budynku, [a] byłam ciekawa, co tam się dzieje. Doszło do tego, że podpalili PAST-ę – o ile wiem z opowiadania – i PAST-a padła. Nieraz pokazują w telewizji, widziałam kilka razy, jak Niemcy wychodzą z PAST-y. Ja jako gap stałam tam, poleciałam tam. Póki PAST-a jeszcze trzymała się w rękach Niemców, to nie baliśmy się nalotów samolotów, bo byliśmy za blisko PAST-y. Jak PAST-a padła, to pobiegłam tam i widziałam cały ten spektakl. Niemcy wychodzący z piwnicy, wszyscy mieli buty obwiązane szmatami, żeby cicho chodzić, wszyscy zaczerwienione oczy, oczywiście [szli] z rękami do góry. Wyszło chyba ponad stu. Ustawili ich parami i zaprowadzili kawałek dalej do domu na Zielnej, blisko Świętokrzyskiej. Pobiegłam za tą całą kolumną, żeby zobaczyć, co będzie dalej. Ustawili ich na podwórku, a ponieważ wśród tych Niemców było kilku Polaków, którzy pracowali [w budynku] PAST-y i też zastało ich tam Powstanie, więc któryś z powstańców zwracał się do jednego z nich: „Słuchaj, który był dla was względnie dobry, to daj mu wody”. [Niemcy] stali i tylko: Wasser, Wasser, Wasser – bo już nie mieli wody. Dawał niektórym, już nie wiem komu. W pewnym momencie jeden z powstańców zwrócił się do najstarszego rangą Niemca, z tych zdobytych (nie wiem, jakiej rangi, nawet nie wiem, czy wtedy znałam się na tym) i kazał mu wziąć na plecy worek. W worku było wszystko, co kazali im wygarnąć z kieszeni. Wszystko, co mieli. Uzbierał się [duży] worek. Niemiec stanął wyprężony i mówi: Ich bin deutsche Offizier! Butny. Ale takim tonem! Ich bin Deutsche Offizier! O matko! Ja się patrzę […] a ten [Polak], który mu kazał (a [Niemiec] nie chciał) jak się zamachnął, jak go kopnął w „d” – tylko tyle powiem, nie powiem całego [słowa] – tak ten natychmiast złapał ten worek na plecy. Całe towarzystwo odprowadzili do PKO, bo w PKO był i szpital (jak wiem), i prowadzali tam jeńców. Co z nimi dalej [było], to nie wiem, ale ich tam zaprowadzili. To jest epizod z PAST-ą. Ale się zaczęło. Od następnego dnia, jak zaczęli bombardować dzielnicę, to walnęło w ten dom, w którym myśmy siedzieli. I to walnęło ukosem – nie od góry, tylko od któregoś piętra w dół. W piwnicy, gdzie siedziałam, strop wytrzymał, natomiast w sąsiedniej (dowiedziałam się już potem) strop nie wytrzymał. Ci, co stoją [na zdjęciu, o którym mówiłam], z dziewięć [osób], bo jeszcze byli inni, obstukują, okazuje się – nie ma wyjścia. Uderzenie bomby jest okropne. Wszyscy [pochylają głowy, kulą się], tak jakby chcieli uchronić głowy. Jak wali się dom, cegły, to jest coś potwornego! Straszny kurz. Jak kurz lekko opadł – myśmy mieli latarki – to każdy [zaświecił] latarkę, ale latarka prawie nie przebijała światła, taki był kurz. Nie ma wyjścia. Na miejscu zginął tylko pies, którego trzymam [na wspomnianym zdjęciu], my nie. Mąż [jednej z pań na zdjęciu] zaczął strasznie krzyczeć: „Fila! Fila!” – chyba miała na imię Filomena, zapomniałam jej nazwiska. Okazuje się, że myśmy byli w piwnicy, a on był bliżej korytarzyka. Gruzy zasypały mu nogi i nie mógł wydostać się. Odgrzebali go, nic mu się specjalnie nie stało. Jeden z panów, mąż młodej [kobiety], która jest na zdjęciu, zaczął obstukiwać i wreszcie znalazł miejsce, gdzie był otworek, padło światło. Okazuje się, że dom, który stał od Zielnej miał oficynę, ale nasz dom był dla nich tyłem. Zaczął krzyczeć w ten otworek: „Tu zasypani! Tu zasypani!”. Po jakimś czasie był odzew: „Czekajcie! Odkopiemy was!”. Okazuje się, że tenże nalot, który zasypał nas w piwnicy, był ostatni tego dnia (bo nadlatywali, wracali – chyba na Okęcie – zabierali bomby i znów wracali). [Ponieważ] to był ostatni [nalot], to ludzie potem powychodzili, żeby ratować. Nas też odkopali, zrobili miejsce i wyciągali nas w pozycji [leżącej], od nóg. Mnie łatwo wyciągnęli, bo byłam szczupła, młoda, ale [jedna] pani była przy kości – do dziś zastanawiam się, jak ją wyciągnęli. Jak jest strach, to wszystko da się zrobić. Wyciągnęli nas z piwnicy, dostałam jakiegoś szoku. Zaprowadzili nas do sąsiedniego domu – Marszałkowska 137. Był tam kiedyś duży sklep „Bata”, a w podziemiach były magazyny. W magazynach był punkt opatrunkowy i masa ludzi, którzy pouciekali gdzieś z innych, zawalonych domów. Mnie też tam wzięli, bo opatrywali mi nogi. Nie wiedziałam tego, a wyszłam boso, buty zgubiłam w piwnicy. Wyszłam boso i jak mnie tam zaprowadzili, to okazuje się, że po nogach leci mi krew. Przez to wyciąganie po nierównych cegłach miałam zakrwawione nogi. Opatrzyli mnie czymś, pewnie wodą utlenioną i wyprowadzili mnie na zewnątrz, tak jak jest wyjście na podwórze. Posadzili mnie, a ja wiem, że siedziałam zupełnie otępiała, bo dostałam szoku. Z domu wyszła jakaś pani, obmywała mi twarz wodą, bo zdaje się, że byłam bliska zemdlenia, więc ratowała mnie wodą. Na podwórze co chwila wynosili [ludzi] z sąsiedniej piwnicy, kładli i nakrywali papierem – wszyscy w piwnicy obok zginęli. Potem – co tu robić? Pierwszą noc spędziliśmy u [jednej] z pań [z tego zdjęcia]. Mieszkała na pierwszym piętrze, w oficynie, która ocalała. Mówi: „Chodźcie wszyscy spać do mnie”. Powyciągało się różne materace i wszyscy żeśmy pokładli się pokotem, u niej na pierwszym piętrze. Nie zdawałam sobie sprawy – do tej pory nie umiem tego odtworzyć – jaki okropny jest zapach gruzów. Nie zapach, a smród. Położyłam się na wznak – nie mogę usnąć, dlatego że w oknach były ciemne papiery, podarte przez wybuch, więc te papiery szumiały, szumiały. Nie mogę. Położyłam się na bok, to znów straszny odór gruzów. Okropny, bo wszystko było wyciągnięte z gruzów. Z samego rana już słyszymy bombowce (miały taki ciężki [dźwięk]). Ja wtedy jak zmyta uciekłam po schodach do schronu „Bata”. Tam działy się dantejskie sceny: tu śpiewają litanię, tu ksiądz daje (nie wiem, jak to się nazywa po łacinie) odpuszczenie grzechów bez spowiedzi wszystkim; a tam – tłumy ludzi płaczących, śpiewających. Coś potwornego, co tam się działo! I co chwila – przy wybuchu dom się rusza, czuło się, że gdzieś w pobliżu padały bomby. Potem wiedziałam, że tam już nie wytrzymam, bo tak strasznie zaczęli walić.

  • Czy miała pani jakikolwiek kontakt z rodziną w czasie Powstania?

Miałam tylko kontakt z siostrą. Była na Zimnej i tam zaraz pierwszego czy drugiego dnia (wiem to z opowiadania) trachnęła bomba (już były tam bomby), tak że w tym domu już zerwało dach. [Siostra] opowiadała mi, że stała na dole przy wyjściu na podwórze i została ranna w udo. Położyli ją i czekała na pomoc (wtedy jeszcze pomoc działała, bo to były początki Powstania). Tego dnia czy następnego zabrali ją do Szpitala Maltańskiego. Był chyba na Elektoralnej, słynny Szpital Maltański. Działał w czasie okupacji, może i przed wojną – nie wiem. Zanieśli ją do tego szpitala i od razu wzięli ją na stół operacyjny, bo usuwali jej odłamki. Któregoś sierpnia Niemcy wpadli do Szpitala Maltańskiego (to mówię z opowiadania, bo tego nie widziałam) i chcieli tam rzucić granaty. Podobno jakiś Niemiec ich powstrzymał. W końcu kazali Polakom opuścić szpital, bo to będzie dla Niemców. Ci, co byli lżej ranni, nieśli na łóżkach ciężko rannych. Tam byli [też] ludzie, których szpital zastał w Powstanie, niekoniecznie z Powstania, tylko przedtem już byli w szpitalu. Przepuścili ich przez Ogród Saski na stronę polską. Pochód przeszedł przez Ogród Saski, Niemcy wstrzymali się ze strzelaniem – widocznie mieli przykaz od swoich władz, żeby przepuścić tę całą kolumnę. Dochodzili do Królewskiej i ponoć ci z okien próbowali strzelać, bo nie wiedzieli, co to jest. Ale ci z pochodu szpitalnego krzyczeli: „Nie strzelać!” – bo to Polacy – więc nie strzelali i cały pochód puścili na stronę polską. Jak [siostra] mi opowiadała, to pamięta, że szła z kimś czy ktoś ją podpierał. W każdym razie ocknęła się na rogu Zgoda i Złotej (tam [chyba] była jakaś redakcja) na jakimś biurku. Zemdlała, jak ją przeprowadzili na polską stronę, to już nic nie pamięta. Z tych wrażeń, z tego, że była ranna, zemdlała. To też powinno być znane – sprawa Szpitala Maltańskiego. Tam, podobno, rozlokowali się Niemcy. Nie wiem, co tam było dalej, bo już całą dzielnicę zajęli Niemcy. Matka z drugą siostrą były w domu. Starsza siostra mówiła mi (wiem z opowiadania, bo już dziś nie żyje), [że] jeszcze dwa czy trzy dni chodziła do [drugiej siostry] do szpitala w odwiedziny, bo można było jeszcze [przejść], ale potem już wpadli Niemcy, wygonili matkę i siostrę do kościoła na Chłodną. Mężczyzn porozstrzeliwali. Mężczyźni, którzy tam byli – podobno wszyscy byli rozstrzelani. Kobiety wygonili do kościoła. Potem z kościoła przegonili do Pruszkowa. Tyle wiem o nich, ale to były pierwsze dni Powstania – nie wiedziałam, co tam się dzieje, wiem to tylko z późnego opowiadania.

Czym zajmowała się pani w czasie Powstania?Pracowałam w sklepie.

  • Czy w czasie Powstania działał ten sklep?

Nie, w czasie Powstania nie. W czasie Powstania siedziałam w domu – siedzieliśmy w piwnicy. Wszyscy lokatorzy, którzy się już poznali (to była piwnica pod sklepem), zrobili wspólny kocioł – ten miał trochę ryżu, ten [coś innego], próbowali [gotować] i jakoś żywiliśmy się do momentu bombardowania, jak padła PAST-a. [Wtedy] wszystko się skończyło.

  • A później?

Uciekłam po pierwszej okropnej nocy, jak wynosili trupy. Była bezsenna noc. Z opowiadania wiadomo było, że za Alejami jest spokój. Ale jeszcze zanim działo się to wszystko, to krążyły gazetki. W którejś z gazetek było napisane: „Na ulicy Tamka jest normalne życie, otwarte sklepy, można wszystko kupić”. Dwóch z siedzących w piwnicy panów mówi: „Słuchajcie, to idziemy! Mamy pieniądze, kupimy kaszy, kupimy cokolwiek”. Mówię: „Idę z wami”. – „Jak to?”. – „Idę z wami. Idziemy na Tamkę!” – bohaterka wielka. Żeśmy wyszli. W poprzek Marszałkowskiej stał tramwaj (na wysokości Świętokrzyskiej). To była barykada, więc [szliśmy] za tą barykadą. Przeszliśmy Moniuszki, Jasną – jeszcze wtedy było to w rękach polskich. Potem trzeba było przebiec przez plac Napoleona. Dzisiaj [plac Powstańców Warszawy] […] Trzeba było przebiec przez ten plac, żeby dojść na dół do Tamki. Żeśmy przebiegli pojedynczo (była nas trójka). Powstańcy stali na warcie. Budynek, który tam jest, to była kiedyś Poczta Główna, olbrzymi gmach Poczty Głównej. Poczta była już zajęta przez powstańców i od bocznej ulicy (nie od placu) stali nasi wartownicy i pukali się w głowę, że przebiegliśmy przez ten plac. „Przecież z Mazowieckiej ciągle strzelają! Czy wy macie dobrze w głowie?!”. Ale przebiegliśmy. Poszliśmy na Tamkę, bo jeszcze można było iść Chmielną, Nowym Światem, w dół. Nie wiem, który to był [dzień] sierpnia, nie pisałam pamiętnika, bardzo żałuję. Dotarliśmy do Tamki – guzik prawda. Wszystko pozabijane dechami, takie samo Powstanie jak wszędzie. Po prostu w gazetkach pocieszali ludzi.

  • Czy pamięta pani tytuł tej gazetki?

O nie. Niestety nie. To wyglądało tak, że ktoś przynosił gazetkę: „Przeczytajcie, zabieram, bo dalej…”.

  • Kto przynosił gazety?

Chyba ktoś wśród lokatorów, bo nawet jedna z pań weszła do nas do piwnicy: „Gazetka u was jest, ktoś przyniósł, to tu poczytam”. Potem zaczął się duży nalot i ona mówi: „O matko, to muszę przetrzymać, bo musiałabym przejść przez podwórze, żeby iść do swojej piwnicy, gdzie siedzi moja teściowa”. Niechcący musiała u nas zostać. Teściowa zginęła, bo była w piwnicy obok, a ona w naszej ocalała. Były takie przypadki.

  • Po tym rozczarowaniu na Tamce…

Wiedzieliśmy, że to jest po prostu ku pokrzepieniu serc. Oczywiście, że nikt nic nie kupił, bo niby co? Tak że z Tamki żeśmy wrócili z niczym. [Przejście] przez Aleje. Masa ludzi z tego domu [mówiła, że] trzeba przejść przez Aleje na drugą stronę, bo tam jest spokojnie. Poszliśmy całą gromadą. Był nawet taki incydent: jedna z pań – w ogóle jej nie znałam – która mieszkała w tym domu na Marszałkowskiej, zwróciła się do mnie. Była z dzieckiem (ale nie takim na ręku, tylko [starszym]), a wiedziała, że nic nie mam, żadnych tobołków, bo byłam tak jak stałam, a ona wychodziła z mieszkania. Pyta mnie, czy wzięłabym jej jedną walizkę, [w której] ma produkty żywnościowe – kaszę, groch. Jeżeli przeniosę to przez Aleje, to da mi połowę. Mówię: „No, dobrze”. Nic nie niosę, mam przejść sama. Myśmy wtedy poszli od strony Alej (wtedy nazywali to aleja Sikorskiego, a nie Aleje Jerozolimskie) i czekaliśmy na przejście. Wtedy był tam wykop. Doskonale pamiętam ten wykop, bo to był wykop zrobiony przez Aleje w stronę Kruczej i był obstawiony workami z piachem. Niemcy ciągle ostrzeliwali – raz z BGK, bo w BGK siedzieli Niemcy (to BGK było, jest i będzie) i z hotelu „Polonia”. Z BGK mieli bliżej. Jako cel mieli ten przekop. Odbywało się to tak, że myśmy stali tam ileś godzin, żeby nas przepuścili. Było tak: na razie przerwa, bo wynoszą rannych. Na przykład akurat ostrzelali i zostali ranni albo idą z tamtej strony, potem z tej strony. Ktoś regulował ruch. W końcu doszło do tego, że może iść nasza grupa. Szłam w kucki, nie można było normalnie, bo wtedy wystawałaby głowa – wykop nie był tak głęboki, a przy tym były chyba rury kanalizacyjne. Szłam w kucki i jeszcze [ciągnęłam] walizkę tej pani, starałam się ją trzymać. Wiem, że za mną był jakiś wystraszony mężczyzna, słyszałam tylko: „No, prędzej! Prędzej! Prędzej!”. Poganiał mnie, strasznie się bał, że to tak [długo] trwa. Niestety, musiałam posuwać się wolno. [W końcu] żeśmy przeszli – przechodziło się od strony Brackiej. Na podwórzu była pompa, wszyscy oczywiście pod pompę, myć nogi, bo szło się na bosaka. Ponieważ zgubiłam buty przy bombie, która nas trafiła, to w magazynie „Bata” dali mi drewniaki. W czasie okupacji mieli tego [pełno] w magazynie. Drewniaki miałam przerzucone [przez ramię], już nie zakładałam, musiałam iść boso. Przeszliśmy, ale co dalej? Nikogo tam nie znam. Ktoś z naszej grupy znał kogoś w tym domu. Wzięli nas do mieszkania (nie wiem, kto to był), dali nam grochówki. Mieli grochówkę z kostek, jakby wojskową. Nagotowali grochówki, dali nam tej [zupy], to najadłam się. Potem każdy musiał [organizować] coś na swoją rękę. Był (już nie pamiętam gdzie) punkt, nazwałabym to kwaterunkowy, żeby gdzieś mieć miejsce. Dali nam, [wielu] osobom, mieszkanie na Śniadeckich: „Tam możecie zakwaterować się”. Była nas tam kupa ludzi. To było bardzo ładne mieszkanie. Próbowałam odnaleźć to po wojnie, ale tak tam [było] przebudowane – to było nie od frontu, tylko oficyna w podwórzu. Nie mogłam tego odnaleźć (może to było potem zwalone czy spalone). [Mieszkanie] to była kuchnia, duży pokój sypialny, duży pokój stołowy i jeden mały pokoik. Właściciel mieszkania był w AK i czasem wpadał – to [wiem] z opowiadania. Powiedział: „Możecie tu się rządzić jak chcecie, bo żona z dzieckiem jest za Warszawą na wakacjach”. Wchodził sobie do tego pokoiku od frontu, a myśmy tu urzędowali. Ta pani, co mi obiecała dać połowę, to mówiąc szczerze, oszukała mnie, niech jej będzie na zdrowie, bo miała dziecko, wszystko minęło. Dała mi troszkę grochu, troszkę kaszy, ale w porównaniu z tym, co obiecywała, to było mało. Na razie starałam się coś rozgotować, ale potem już nie było co gotować, nie było co jeść.

  • Jaka atmosfera panowała w czasie Powstania wśród ludności cywilnej? Czy to się zmieniało?

Wtedy jak ja byłam, to nastawienie było pozytywne. Może gdzieś po różnych piwnicach było różnie […].

  • Kto panią wtedy odkopał z gruzów w piwnicy? Czy to był zorganizowany oddział, czy zebrali się sąsiedzi?

Sąsiedzi. Ci, którzy byli w oficynie, która nie ucierpiała. Wyszli i zaczęli odkopywać – i nas, i tych zabitych. To żadna ekipa, to po prostu byli ludzie, którzy tam mieszkali. Trafiłam na Śniadeckich, ale – gdzie tu spać? Były dwa wielkie łoża w tej sypialni, to pokotem spało tam pełno ludzi. Zajęłam sobie łóżeczko z siatką (widocznie dziecko było w tym wieku, że miało łóżko z siatką). Spałam sobie na tym łóżku z siatką, a nogi wystawiałam na krzesło. Na razie był tam względny spokój, jeśli chodzi o bombardowania. Zaczęło się chodzić po wodę, żeby trochę się umyć, żeby coś ugotować, bo wody w kranach nie było. Na Koszykowej 43 (teraz wszystko jest tam zmienione) na podwórzu była pompa. Ale to była taka pompa, że trzeba było dwa razy [nacisnąć], żeby siknęła (nieraz są takie, że pompuje się i [woda] leci od razu). Dostać się do tej wody… Pamiętam, że któregoś dnia [czekałam] osiem godzin, zanim napompowałam wody. Była kolejka przez bramę (przedwojenne kamienice miały bramy), przez kawałek podwórza, po schodach, na górę, na trzecie czy czwarte piętro, po schodach na dół i na podwórze. Krok po kroku. Wiem – z zegarkiem w ręku – że trwało to osiem godzin.

  • Ile wody pani nabrała?

Wiaderko czy dwa – nie pamiętam, ile miałam ze sobą – ale już jak ktoś doszedł, to nabrał w to, co miał – czy garnek, czy wiadro.

  • Na ile to musiało starczyć?

Nie wiem na ile. W każdym razie w pewnym momencie przyszedł jakiś facet (nie wiem, kto to był) i mówi tak: „Kto chce nosić wodę do szpitala polowego?”. Od razu podskoczyłam. Myślę – do szpitala, to chyba dadzą trochę jeść. Ja i dwóch mężczyzn. Rozmawiałam z nimi, jeden nazywał się pan Tołkacz. Przed wojną był pianistą w Polskim Radio. Potem spotkałam jego nazwisko w prasie, że akompaniował, jak był balet Tacjanny Wysockiej. Był dosyć znany. Już na pewno nie żyje, bo nie był już taki młody. Drugi był młody, ale też starszy ode mnie – ja byłam najmłodsza. Myśmy zaczęli nosić wodę do szpitala. Pompa była przy Koszykowej 43, szpital był w następnym domu przy Koszykowej 45. Mam wrażenie, że to był szpital zorganizowany ad hoc, był na parterze, chyba w jakichś prywatnych mieszkaniach. Nie widziałam tego szpitala, bo moja funkcja polegała na tym, żeby [wodę] donieść tylko do kuchni. Rano dawali nam kawę zbożową, można było [jej dużo] wypić, ocukrzoną. Mieli cukier i mieli kawę. I nic więcej, bo mieli kaszę czy coś [innego], to [było to] dla rannych. Przychodziło się w obiad, bo nosiło się wodę – jest obiad: też sama kawa, zaprawiona mąką kartoflaną, w talerzu od zupy i łyżka, czyli jakby zupa. Wieczorem znów kawa na rzadko. Ileś dni żywiłam się tylko kawą z cukrem, niczym więcej. Ale – zawsze uważali, że jestem sprytna – myślę: co? Mamy tutaj stać tyle godzin po wodę? W Architekturze (Koszykowa – Lwowska był dział Architektury, który jest do dzisiaj) od strony Lwowskiej mieli pompę i tam [wodę] brało tylko wojsko, my nie. Myślę – zaraz, zaraz! My też nosimy do szpitala. Zameldowałam się od strony Koszykowej – [był] chyba porucznik, zameldowali mnie, że mam jakąś sprawę. Mówię, że nosimy wodę do szpitala, stoimy po tyle godzin przy prywatnej pompie – chcielibyśmy nosić wodę z Lwowskiej. Dał przepustkę. Jak dostaliśmy przepustkę, to wchodziło się już od Lwowskiej. To była „Kanada”, bo pompa była lepsza, podstawiało się wiadra, siadało się na ławce (oczywiście dookoła groby – cały dziedziniec to były tylko groby) i tylko posuwało się [wiadra]. Jak doszła kolejka, to już się brało, ale siedziało się, nie stało się w takich kolejkach, to już była Kanada w porównaniu z tym, co było poprzednio. Po wojnie chodziłam tam wszystko zwiedzać, jak to wygląda – tak samo jest wejście, wszystko. Tak że dzięki panu porucznikowi (chyba to był porucznik) mogłam tam chodzić. Jeszcze jak mieszkałam na Śniadeckich: idziemy z wodą z Koszykowej 43 na 45 […] chyba z panem Tołkaczem, więc kocioł niesiemy między sobą i jeszcze po wiadrze w ręku. Wchodzimy w bramę 45. Brama jest cała obstawiona workami, [pozostawiono] tylko przejście. Przed bramą widzę czterech chłopaków jak kwiat róży! [Byli] z tego szpitala. Jeden: ręka na temblaku, drugi ma obandażowaną głowę. Po nieparzystej stronie było bezpiecznie. Po drugiej [stronie] już nie można było chodzić, bo był ostrzał z politechniki. Stali sobie chłopcy, słoneczko świeciło, wyszli sobie ze szpitala. Myśmy zdążyli wejść na podwórze, skręcić jeden krok w prawo i nagle zrobił się koniec świata. Dziś nie umiem powiedzieć, co to było. Huk, dym, kurz. Wiem tylko, żeśmy od razu puścili wodę i [pobiegli] prędko schodami do piwnicy. Nie wiemy, co się stało. Za chwilę ktoś wpada: „Proszę wychodzić, rannych ratować!”. Wychodzimy z piwnicy, okazuje się, że to pierwsza w tej dzielnicy „gruba Berta” walnęła w Koszykową, w stronę parzystą i podmuch poszedł [na naszą stronę]. Nas uratowały dwa kroki w prawo, w podwórze. Wybiegłam, zobaczyć, co się dzieje, gdzie są ranni. Z tych czterech chłopaków – przeskakiwałam tak, żeby nie sprofanować – leżały kawałki. Może do dziś matki nie wiedzą, gdzie zginął syn. Kawałki, bo podmuch poszedł na tych chłopaków. Przy bramie 43 mówili, [znam] z opowiadania, [że] leżał (mieszkał [w tym domu]) znany przed wojną zapaśnik – nazywał się Garkowienko. Kto ze starego pokolenia interesował się sportem, to wie. Garkowienko leżał, wielki odłam miał wbity w [lewe ramię]. Leżał nieżywy, bo też zabił go podmuch. Jak „gruba Berta” tam walnęła, to ludzie przeważnie schodzili spać do piwnicy, a ja powiedziałam: „Nie. Ja już raz byłam zasypana. Jak ma mnie zabić, niech mnie zabije tu, na pierwszym piętrze. W życiu nie wejdę do piwnicy”. Mieszkanie opustoszało, w sypialni rozkładałam się na łożach, myślę – niech mnie tu zabije. Już nie zeszłam. Wtedy miałam paniczny strach przed piwnicą, przed zasypaniem. Nie zeszłam już do piwnicy. Fakt, że mnie tam akurat nie trafiło, przeżyłam. [Ludzie] schodzili na noce, [bo] bali się „Berty”. Któregoś września – to też jest pewno znana rzecz – nagle wysoko ukazały się samoloty i coś podłużne, więc myśmy wybiegli na tę stronę, gdzie można było stać. „Boże! Desant! Desant!”. Wszyscy: „Desant! Skoczkowie!”. Rzeczywiście z tych [samolotów leci] coś podłużnego. Myśmy myśleli, że to ludzie, że desant. Okazuje się, że rzeczywiście raz było tak – nie wiem już, czy angielskie, czy polskie samoloty – że były zrzuty, których nie widziałam, bo one pomału, pomału szły, to było bardzo wysoko. Wiem potem ze słyszenia, że przeważnie poszły do placówek niemieckich. Warszawa była tak poszatkowana, jak walnęli to z góry, z iluś kilometrów… Ale wszystko widziałam, bo patrzyłam na to, jak były zrzuty, ale samych zrzutów [na ziemi] nie widziałam, bo to poszło gdzieś dalej. Tak dotrwało się do kapitulacji.

  • Czy miała pani kontakt z niemieckimi żołnierzami, oprócz tego przy budynku PAST-y?

Nie. W ogóle nie, bo jak byłam w tej dzielnicy, to właściwie na szczęście cały czas ta dzielnica była w polskich rękach. W ogóle żadnego kontaktu. Niemców widziałam tylko tam jako jeńców. Tutaj już w ogóle nie. Już potem, po wyjściu z Warszawy, to tak.

  • Czyli nie była pani też świadkiem zbrodni popełnianych przez Niemców?

Nie, nic nie widziałam.

  • Jak pani pamięta ostatnie dni Powstania?

Ostatnie dni to byłam ciągle jako nosiwoda. Nagle – zawieszenie broni.

  • Jaka była reakcja na wieść o zawieszeniu broni?

Trudno mi teraz…

  • A pani co wtedy myślała? Radość? Ulga? Smutek?

Może jakaś ulga. Radość to chyba nie. Nie umiem powiedzieć. W każdym razie wiem, że poszłam do tego szpitala, a tutaj dają naleśniki na maśle. Okazuje się, że mieli jakieś zapasy. [To], że oszczędzali, to nie dziwię się. Dali dobre rzeczy. W mieszkaniu jacyś mężczyźni, którzy tam byli, powiedzieli: „Idziemy na Pole Mokotowskie”. Niektórzy podobno przekradali się w czasie Powstania, bo tam były pomidory, [inne] warzywa. Ale tam groziło, że albo wrócił z tym, albo nie [wrócił wcale. Pole] było ostrzeliwane. Jak było zawieszenie broni, to już nie bali się iść. Mężczyźni poszli i naprzynosili do mieszkania pomidorów, różnych warzyw. Pamiętam jak dziś (nie zapomnę tego): siedzę w kuchni, między nami była pani, która była z mężem i z dwojgiem dzieci. Mówi, że nagotuje dla wszystkich zupy. Wyjęła największy garnek, jaki znalazła, i gotuje zupę. Sąsiadka – mieszkała tam starsza pani z wnuczkiem – przyniosła garnek smalcu. Też miała zapasy, ale może ludzie bali się dać, że im zanie. Pamiętam wtedy swoje myśli. Siedzę, czekam, aż ugotuje tę zupę. Patrzę i myślę – zaraz… ile nas tu jest… zaczynam liczyć w duchu ile nas jest osób. Myślę – przecież ja bym sama zjadła ten cały garnek zupy. Taka moja myśl, do dziś to pamiętam – przecież bym to sama zjadła. Jestem tak wygłodzona, a to na tyle osób. Ugotowała, porozlewała w talerze. Zjadłam do połowy to, co mi dała – nie mogłam [więcej], miałam widocznie skurczony żołądek. Zostawiłam. Dużo osób zjadło. Rano mieszkanie wyglądało… Wszyscy mieli torsje. Można sobie wyobrazić, jak wyglądało [mieszkanie]. Ja nie miałam torsji. Może jeszcze ktoś, ale ja na pewno nie, bo ja nie mogłam zjeść więcej. Ci wygłodzeni, którzy zjedli wszystko, to dostali torsji, bo za dużo szczęścia było naraz. Nagle tłusta zupa, wszystkie warzywa. Chyba jeszcze dwa dni byłam w Warszawie. Wyjść trzeba – no to jeszcze trochę. Wszędzie gruzy, ale trzeba wyjść, więc [poszłam] na Dworzec Zachodni. Tak jak ja jechałam, to podstawione były pulmany na Dworzec Zachodni.

  • Czy pani udała się na Dworzec Zachodni sama, z jakąś grupą, czy organizowali to Niemcy?

Niemcy kazali wychodzić, więc to był tłum ludzi.

  • Eskortowali czy nie było żadnej eskorty? Nie byliście pilnowani?

Stali na pewno po bokach. Już nie pamiętam, bo [szłam] z tłumem na Dworzec Zachodni. Pamiętam, że na Dworcu Zachodnim aż kucałam, dlatego że gdzieś blisko stały jakieś działa i walili za Wisłę, do Rosjan. To pamiętam, był straszny huk. Był taki straszny huk, że po prostu tam kucałam. Z opowiadania ludzi wiem, że to jakieś działa strzelały za Wisłę, na front wschodni. Jechałam do Pruszkowa i byłam bardzo zdziwiona: patrzę przez okno – Boże! Co to jest? Domki stoją, kwiatki rosną, pieski biegają, w ogóle coś niesamowitego! Coś niesamowitego! To jest taki szok, jak się wyjdzie z tego, co tam było, i nagle widzi się, że tu jest normalne życie. To był straszny szok. Pociąg podjeżdżał pod sam Pruszków. Były tory, stali Niemcy i Polacy (chyba Czerwony Krzyż). Każdemu, kto wchodził, dawali ćwiartkę czy kawał chleba i jedną cebulę (przy wejściu). Jaka ja byłam paskudna! Tak nie znosiłam cebuli, że nawet wtedy nie zjadłam cebuli, a cebula podobno jest bardzo zdrowa. Nawet wtedy nie zjadłam cebuli, tak nie lubiłam cebuli. Wgonili nas wszystkich do Pruszkowa, do hali numer pięć. Jak [wiadomo] z opowiadania, to była główna hala – tam gdzie były robione remonty pociągów (miała tunele). Wgonili nas tam. W nocy było już bardzo zimno, bo to był początek października, więc ludzie kombinowali kawałki desek, palili ogniska, żeby trochę się ogrzać. Siedzieliśmy całą noc, a rano zaczęli wszystkich gonić na dziedziniec i segregować: do Rzeszy, do Guberni, do Rzeszy, do Guberni. Ja – nie wiem, co tu zadziałało, może szósty zmysł – jak oni tu wyganiają, to ja tu. Jeszcze się kręcę, bo to było tyle tysięcy ludzi. W końcu zobaczyłam – co tam jest w końcu hali? Jakiś tłumek ludzi pod drzwiami. Podeszłam tam – co to jest? Okazuje się, że tam, za tymi drzwiami, jest gabinet niemieckiego lekarza, a ci, co czekają, to są niby chorzy i [że] lekarz da zwolnienie chyba od wywózki do Niemiec. Przystanęłam tam. Za chwilę z obozu wpadło iluś Niemców i każą tym [ludziom] ustawiać się czwórkami. To ja też w tę czwórkę. Sprawdzili na wyrywki, czy ktoś ma przepustkę. Akurat mnie nie sprawdzili. Całą gromadę wprowadzili do baraku numer dwa – o ile dobrze pamiętam – który miał być na wywózkę do Guberni. Trafiłam właśnie do tego baraku. Widziałam tylko przez szpary, jak z baraku chyba numer trzy wyprowadzali tych, którzy [mieli jechać] do Rzeszy. Były podstawione kryte pociągi towarowe. Trwało to [jakiś czas], jak tamto się skończyło, to zaczęli wyprowadzać ten barak i tu były wagony towarowe, ale odkryte, bo to już było nie do Rzeszy. Jeszcze tu, przy wyjściu, była segregacja. Znów kazali ustawić się czwórkami i z dwóch stron stali Niemcy – mundurowi albo cywile. Domyślam się, że to był Czerwony Krzyż albo RGO – nie wiem, RGO wtedy działało. Koło mnie, w tej czwórce, stał mężczyzna, który nosił ze mną wodę (ale nie pan Tołkacz, tylko ten drugi), potem stałam ja, potem moja siostra, która doszlusowała wtedy do mnie i jeszcze ktoś czwarty. W pewnym momencie [siostrę] wywołał Niemiec. Miała wtedy szesnaście lat – według nich już nadawała się do Rzeszy. Pamiętam, że odchyliła spódnicę i pokazała, że ma opatrunki. Tam, gdzie był [magazyn] „Bata”, robili jej opatrunki, bo miała wyjmowane odłamki. Jak ten zobaczył, to machnął ręką – po co im ranna. Z tej strony jeden z Polaków mówi do [mężczyzny], co stał obok mnie: „A pan? Proszę pokazać przepustkę”. Facet – ręce mu się trzęsą – grzebie w kieszeni czy w portfelu i słyszę, jak ten ktoś mówi po cichu: „Byle jaki papier pan pokazuj”. Zorientowałam się już, że to jest ktoś z naszych. [Pokazał] jakiś papierek. In Ordnung! – zawołał głośno, żeby Niemcy słyszeli. „W porządku!”. A do mnie takim głosem: „A pani jest w ciąży, tak?”. – „No, tak”. Byłam tak ubrana, że mogłam być nawet w ciąży [z] bliźniakami, bo nie miałam w czym wyjść z Warszawy. Byłam w starym kostiumiku, robiło się już zimno i sąsiadka, która była z wnuczkiem, dała mi starą jesionkę swojego zięcia, która sięgała mi do kostek. Mogłam się nawet owinąć. Ale – jak ludzie myśleli, że wrócą do mieszkań! Dała mi półbuty po swojej córce i kalosze. Biorę te półbuty, a to takie półbuty, że palce wyłaziły. Takie dziurawe, że nawet nie dały się reperować. Myślę – może włożę te półbuty i – w te kalosze. Okazuje się, że nie mogę, bo dawne kalosze, długie, z suwakiem, miały miejsce na obcas, ale na wąski obcas, czyli nie mogłam włożyć. Mogłam [iść] albo w dziurawych butach, albo w samych kaloszach. Napchałam papierów w goły obcas w kaloszach, założyłam kalosze, które sięgały mi [do kolan], jesionka sięgała [do kostek] – obszerna, wielka. W ogóle byłam szczupła, a wtedy to jeszcze w ogóle tak schudłam, że spódnicę mogłam zapinać na agrafkę. Ten krzyknął: „A pani w ciąży, tak?!”. W ten sposób żeśmy przeszli do wagonu.

  • Gdzie trafiliście?

Wysadzili nas… Nie pamiętam, jaka to [była] stacja, w każdym razie przyjechały, jak to wtedy nazywali, tak zwane podwody. Niemcy zorganizowali – widocznie z różnych wsi – ludzi. Musieli – musieli na pewno niechętnie – przyjechać furmankami. [Były] porobione siedzenia i było pełno tych furmanek. Taka wieś, siaka wieś – przecież nie zna się tych wsi. Myśmy trafili do wsi, która była blisko Częstochowy. Dziś bym tam trafiła. Jak jest Częstochowa, aleja Marii Panny, klasztor, idzie się i przedłużenie tego – trzy kilometry i ta wieś. Wieś nazywała się Mirów. Pamiętam to do dziś, trafiłabym tam w tej chwili, tylko tam pewno jest już inaczej. [Byliśmy] w Mirowie, ale tam w ogóle nie było Niemców, Niemcy w ogóle nie przychodzili do wsi. Jeżeli byli, to w Częstochowie. Do wsi w ogóle nie przychodzili. Chyba raz na tydzień dostawaliśmy chleb, dla warszawiaków był przydział chleba. Tak to każdy musiał żywić się swoim sposobem.

  • Czy trafiła tam pani do konkretnych osób, do jakiegoś gospodarstwa?

Nie. Przydzielili nam kuchnię w domu. To był domek – na wsiowe warunki powiedziałabym, że nowoczesny. Był nowy, chyba z czerwonej cegły, miał tylko pokój z kuchnią. Przez kuchnię przechodziło się do pokoju, ale nie wolno było wchodzić do pokoju. Jak się dowiedziałam, właściciele tego domku byli na robotach w Niemczech. Tu dozorowała [nas] stara kobieta, która miała chałupę obok, chyba matka [właścicieli], żeby w tym domu było [wszystko] w porządku. Nie wolno było wchodzić do pokoju. Na noce przychodziła chyba siostra tej wywiezionej i tylko ona urzędowała w tym pokoju. [Pokój] nie był zamykany na klucz, ale jak kiedyś zajrzałam to i święte obrazki, i chodniki – jak to na wsi – dwa łoża. Ale to było tylko do popatrzenia. W kuchni można było mieszkać, można było ugotować, wstawiło się kozę, bo przecież nie było węgla. W Mirowie byłam aż do marca 1945. W marcu puścili już pociągi, więc przyjechałam. Pociągi dochodziły tylko do Włoch, bo dalej były zepsute szyny. We Włochach, na szczęście, mieszkała moja chrzestna matka. Mieszkała chyba od przed wojny, w każdym razie na pewno w czasie okupacji. Znałam jej adres i u niej nocowałam. Dopiero po tym noclegu szłam piechotą przez Wolę. Wtedy widziałam Wolę. [Szłam] przez Wolę do Warszawy.

  • Jak wtedy wyglądała Wola?

Spalona. Pierwszy raz zobaczyłam Wolę. Nie było nic, wszystko spalone. Jak wiem z opowiadania, wszystko było spalone, a ludzie wymordowani. Dużo czytałam o Woli.

  • Czy przetrwał dom na Zimnej?

A skąd! Nie. Byłam tam kiedyś, stosunkowo niedawno, ze trzy lata temu. Tam jest teraz zupełnie inaczej, nowe domy. Nie, nie, zupełnie nie.

  • A co stało się z mamą, z siostrami, z bratem?

Matka [była] w Pruszkowie. W pierwszych dniach wygonili ich z kościoła i widocznie można było wyjść z Pruszkowa, bo ona wyszła jakby na Pruszków. Wiem z opowiadania, że gdzieś usiadła i zaczęła płakać.

  • Kiedy pierwszy raz spotkała pani najbliższą rodzinę?

Spotkałam matkę, bo przez chrzestną matkę żeśmy wymienili adresy i przyjechała kiedyś do Mirowa. Zabrała młodszą siostrę i z nią była w Pruszkowie, a matka była w Pruszkowie, bo na szczęście wyszła w pierwszych dniach, [kiedy] Pruszków nie był jeszcze tak zagęszczony. Jak siedziała i płakała, to podobno podeszła jakaś pani: „Czego pani płacze?”. – „No, czego płaczę. Wygoniono nas z Warszawy, bez domu, bez niczego!”. Dali matce pokoik nad bramą, ubikacja na podwórzu, woda na korytarzu, ale pokoik. Miała pokoik, widocznie był wolny. Kiedyś do Mirowa przyjechał brat. Nie wiem, gdzie się podziewał, bo nie wyszedł z powstańcami – to wiem. Był na Mokotowie. Już teraz nawet nie pamiętam, jakie walczyło tam zgrupowanie. Potem wszyscy wróciliśmy do Warszawy, każdy gdzieś się jakoś ulokował.

  • Gdzie pani się ulokowała?

Tak się ulokowałam, że ten facet, co ze mną nosił wodę, to tutaj miał matkę, [więc] ciągnął tutaj i mnie. Myśmy zatrzymali się u tej matki, na Pradze. Po prostu poprzez niego miałam gdzie się zatrzymać. Nie szukałam żadnych [innych miejsc], matka była z siostrą w Pruszkowie. Siostra potem wróciła, to najpierw była u koleżanki, bo zajęli jakąś suterynę na Saskiej Kępie. Każdy jak mógł, tak się lokował.

  • Jak pani ocenia po latach Powstanie Warszawskie?

[Czy] mam powiedzieć bezstronnie?

  • To, co pani myśli.

Podziwiam bohaterstwo młodzieży. Co do dowództwa – nie zabieram głosu. Wystarczy?

  • Oczywiście. Dziękuję pani pięknie za rozmowę.


Warszawa, 25 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon
Jadwiga Brzechowska Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter