Nazywam się Jacek Bawarski, urodziłem się w 1939 roku, w lutym, w związku z tym w dniu wybuchu Powstania miałem pięć i pół roku.
Do Powstania mieszkaliśmy na ulicy Świętej Barbary, w samym centrum miasta, w Śródmieściu.
Pamiętam, chodziłem samodzielnie do przedszkola na róg Hożej i Poznańskiej, do Broni Stefczykowej – to pamiętam doskonale – i codziennie przechodziłem, idąc do przedszkola, obok posterunków niemieckich, które były na tyłach Poczty Głównej.
Nie, były zasieki z drutu kolczastego, stali żołnierze i pilnowali, tak że mnie jako dziecku to specjalnie tam nie…
Nie.
To znaczy do pewnego okresu na pewno tak, ale potem, kiedy się już zaczęły rzeczy straszne, czyli samo Powstanie, no to już było zupełnie co innego.
Nie, nie. Raczej pamiętam tylko defiladę wojsk niemieckich w Alejach Jerozolimskich, to pamiętam, staliśmy na chodniku i obserwowaliśmy te oddziały, jak maszerowały, ale nic drastycznego nie utkwiło mi w pamięci z tamtego okresu.
Też nie było takich niedogodności, mieszkaliśmy w normalnych warunkach, w budynku.
Moja mama była urzędniczką, w tamtym czasie nie wiem, czy jeszcze w Polskim Czerwonym Krzyżu, czy już gdzie indziej, ale wiem, że była urzędniczką. Ojciec mój z kolei pracował w fabryce karabinów i sprawdzianów na Woli, z tym że to było nie na samej Woli, a właściwie na Powązkach, bo tam był przy ulicy Duchnickiej oddział, powiedzmy, tej fabryki i tam była wzorcownia, tam się przygotowywało wszystkie wzorce, sprawdziany i takie bardzo precyzyjne rzeczy potrzebne do produkcji broni.
To znaczy w samej wzorcowni nie, dlatego że tam nie byłoby, że tak powiem, nic takiego, co mogłoby podlegać jakiejś inwigilacji w związku z wojną. Bo wiem, że w fabryce karabinów i sprawdzianów to tak, tam była strzelnica, tam się przestrzeliwało broń, w związku z tym tam była bardzo ścisła kontrola, natomiast tam, gdzie się przygotowywało sprawdziany i przyrządy różne, to oczywiście nie.
Nie, z rodziny naszej nikt nie należał: ani ojciec, ani jego brat, nie należał nikt do konspiracji. Oni byli już po prostu trochę za starzy jak na ten wiek Powstańców, że tak powiem.
Bardzo dobrze zapamiętałem, bo właśnie tego dnia powędrowaliśmy do rodziców ojca.
To było tak gdzieś w godzinach południowych, można powiedzieć.
Do ojca jakoś tam takimi kanałami, powiedzmy, to dotarło, z tym że myśmy nie byli przygotowani od razu na to, że ono wybuchnie w tym momencie, dlatego że nic nie mieliśmy ze sobą, tylko byliśmy normalnie ubrani, poszliśmy z wizytą do dziadków, właściwie do babci, bo dziadek już nie żył w tym czasie.
Na rogu Młynarskiej i Leszna. Tam o godzinie gdzieś siedemnastej, siedemnastej z minutami zaczęły być słyszalne strzały, no i wiadomo było, że wybuchło Powstanie. Ojciec mówi: „O, to jednak się zaczęło. To w takim razie jak się zaczęło, to my zmykamy na Stare Miasto, do mojego przyjaciela”. Już nawet nie pamiętam, jak się ten jego przyjaciel nazywał.
Na Długą. Tam się wydawało najbezpieczniej, że to małe uliczki, wąskie uliczki, małe domki, że jednak ten cały wojskowy nacisk to będzie gdzie indziej się odbywał, a nie tam. A okazało się zupełnie inaczej.
Powstańców zobaczyłem od razu, dlatego że my w piwnicach jak urzędowaliśmy, to…
Nie, już na ulicy Długiej, od razu tego dnia, kiedy wybuchło Powstanie, od razu powędrowaliśmy Grzybowską, koło Haberbuscha, koło właśnie browaru naszego ówczesnego.
To znaczy gdzieś tak się umykało, raczej pamiętam, że gdzieś pod murem, pod murem cały czas, nie jakoś tak spacerowym krokiem, tylko przyspieszonym bardziej, i zmykaliśmy właśnie w kierunku Starego Miasta, w kierunku ulicy Długiej, gdzie mieszkał ten właśnie ojca przyjaciel.
Oni już byli w strachu i oni już właściwie urzędowali w piwnicach, od razu się przenieśli do piwnic i do jakichś takich miejsc, gdzie wydawało się, że jest bezpiecznie. No ale nie wszędzie było bezpiecznie. Początkowo jeszcze jako tako było z tą aprowizacją, bo pamiętam, że nie było jakichś kłopotów, dopiero później się zaczęły kłopoty.
Kupić może nie, ale ludzie mieli, więc każdy co miał, to znosił ze sobą już (jakieś woreczki z kaszą czy z mąką, czy coś), to pamiętam, że te rzeczy w tych piwnicach były.
Nie, tego nie pamiętam, natomiast pamiętam tylko, że kiedyś była gotowana, ale to już później znacznie, gdzieś tam po siedemnastym, bo 16 sierpnia zginął mój ojciec, więc po siedemnastym, jak zacząłem z mamą wędrować od piwnicy do piwnicy, od domu do domu (to już tak właściwie bez żadnego planu to się odbywało), to była gotowana zupa dla dzieci. Z czego, nie wiadomo, ale miała być pożywna, więc jeżeli jakieś mięsko się gotowało, to wiadomo było, że to mógł być albo kot, albo pies.
Tak, kobiety gotowały, matki po prostu, bo mężczyzn raczej było niewielu w tych środowiskach, w których myśmy przebywali, kryjąc się i uciekając z Powstania.
Tak, tak.
Tak, no bo początkowo można jeszcze było wejść na górę, ale jak już był duży ostrzał i te wszystkie wybuchy, to pamiętam, że tylko piwnica i piwnica, i od piwnicy do piwnicy tak się tam chodziło.
Ja, jako dziecko, to tylko tyle, że mogłem wędrować od jakiegoś miejsca do miejsca, gdzie ludzie jakieś legowiska poszykowali. Pamiętam takie zdarzenie doskonale, że gdzieś jak wędrowaliśmy jeszcze po tych domach, po tych niezburzonych jeszcze całkiem, przez jakieś sklepy się przechodziło, to przez jakąś aptekę przechodziliśmy i ja złapałem jakieś pudełko tak zwanych kogutków. To były takie proszki od bólu głowy, które w tamtym czasie były bardzo popularne i potem jak już przebywaliśmy w piwnicach i byli tam chorzy, bo byli i ranni również, bo i Powstańcy tam przynosili rannych, też ich składali, to ja chodziłem i rozdawałem te „kogutki”.
Pamiętam, ale nie było żadnych emocji właściwie. Po prostu oni walczyli, a myśmy po prostu się ukrywali z matkami.
To znaczy, że jest wojna i że jest coś strasznego, to sobie sprawę zdawałem, a najbardziej w pamięci utkwił mi właśnie ten moment, kiedy zasypani zostaliśmy żywcem na Franciszkańskiej 12 i tam zginął właśnie ojciec. Gdyby nie trzech panów, którzy nie wyszli na górę, może niepalący, nie wiem, to byśmy tam prawdopodobnie zginęli, dlatego że ci trzej przebili się do sąsiedniego budynku, sąsiedni budynek nie był zawalony, tylko był wypalony i w związku z tym można było tam wybić jeszcze dziurę w suficie. Zrobili jakąś drabinę i te kobiety, i te dzieci wyprowadzili, trzech ich takich zostało, panów, którzy nas wybawili właściwie z tego kłopotu.
No bo poszedł na górę, a jak ten… Były tak zwane krowy ryczące, takie pierwsze rakietowe jakieś… granatniki właściwie to były, takie zespolone, więc jak osiem pocisków leciało w jedno miejsce, no to budynek musiał się cały zawalić. Więc dzięki temu, że tam w tym budynku… Kiedyś czytałem coś na ten temat, na temat ulicy Franciszkańskiej, że to były takie pożydowskie kamienice, gdzie wszędzie w piwnicach i na parterach były jakieś albo warsztaty, albo jakieś fabryczki małe, albo coś i tam był bardzo silny strop, dzięki temu ten strop betonowy się nie zawalił i myśmy przeżyli.
Widocznie jakieś warunki tam nie były… To już rodzice decydowali o tym, więc ja tych szczegółów nie pamiętam, bo one po prostu były dla mnie takie znaczące.
Ja nie zauważyłem, żeby jakoś reagowali niechętnie. Wszyscy byli w jednakowej sytuacji, ale każdy sobie szukał jakiegoś lepszego, tak zwanego lepszego miejsca, wygodniejszego i dlatego pamiętam tę wędrówkę rodziców i właśnie tę Franciszkańską 12, gdzie znaleźliśmy sobie taki jakiś wygodniejszy kącik. I tam chyba byliśmy najdłużej, właśnie na tej Franciszkańskiej.
Do 16 sierpnia. Wtedy kiedy już nas wyratowano z tego gruzowiska, przeszliśmy na drugą stronę Franciszkańskiej, rowem takim, pamiętam, no to taki może jeszcze jeden drastyczny moment był, że ten rowek był dosyć płytki i w związku z tym ktoś tam wystawił głowę i poległ w tym rowie. Więc ja, jako małe dziecko, to sobie jakoś tam jeszcze przeszedłem, natomiast pamiętam, że dorośli to mieli kłopoty, bo cały czas był ostrzał wzdłuż Franciszkańskiej. To było po ciemku, jak żeśmy wychodzili, więc widać było te świetliste pociski, jak one nad naszymi głowami fruwały. No ale jak już przeszliśmy na drugą stronę, to tam potem podwórkami i innymi jakimiś takim zakamarkami już nas wyprowadzono dalej. I wtedy mama już zaczęła na własną rękę, że tak powiem, szukać sobie gdzieś miejsca. I bardzo często napotykaliśmy na takie szpitale powstańcze w tych piwnicach, gdzie więcej było nawet tych Powstańców rannych niż osób cywilnych. I tam te „kogutki” właśnie tak rozdawałem wtedy, pamiętam, jako dziecko, to mama wspominała zawsze, pamiętam, już później po wojnie, że: „Jacuś to tam te »kogutki« rozdawał”. Ale po tym wydarzeniu właśnie… Mama miała jakąś taką niesamowitą intuicję, bo z dwóch takich momentów wyszliśmy, gdzie tylko dosłownie po odejściu nieco dalej znowu rąbnęło i zawaliło się wszystko. Dwukrotnie tak było. Nawet raz to nawet na tę zupę nie doczekaliśmy, tylko mama mówi: „Chodź, chodź, mam niepokój, musimy stąd wyjść, musimy stąd wyjść”. I to było gdzieś na jakiejś otwartej przestrzeni, czyli myśmy już z tego Nowego Miasta gdzieś tak wyszli w kierunku północno-zachodnim… Szczegółowo nigdy na ten temat nie rozmawiałem, gdzie to było, bo człowiek nie wracał chętnie do tych zdarzeń i do tych wspomnień, a szkoda, bo bym dzisiaj może więcej wiedział, gdzie to było. W każdym razie na takiej otwartej przestrzeni, niezabudowanej jeszcze budynkami, to wiem, że była piekarnia, parterowy taki duży, spory budynek, piekarnia, taka dosyć przemysłowa, można powiedzieć, była. I w tej piekarni właśnie była też duża ilość kobiet z dziećmi.
Nie, nie, już nie, no bo nieczynna, tylko tyle, że był dach nad głową. I tam właśnie gotowała się ta zupa dla tych dzieci i mama powiedziała: „Nie doczekamy tej zupy, musimy stąd iść”. Odeszliśmy dosłownie sto pięćdziesiąt, dwieście metrów, stanęliśmy przy takim jakimś fragmencie muru, zburzonego jakiegoś budynku i właśnie w tę piekarnię, to bomba była, leciały samoloty i zbombardowana została ta piekarnia. Zginęli ci ludzie oczywiście, bo… Co dalej, to oczywiście nas już nie interesowało, myśmy uciekali po prostu.
Nie, to nie był żaden pogrzeb, ludzie zginęli przysypani gruzem w tej klatce schodowej, w bramie, bo tam chodzili na papierosa właśnie i tam zginęło dwunastu mężczyzn. Mama potem, po wojnie, próbowała to miejsce odkopać, nawet przyjeżdżała, bo jakoś tak było wtedy, że już ją stać było na to, przyjeżdżała i próbowała tutaj odkopywać, ale to się cały czas obsuwało i obsuwało w tym miejscu i nie dała rady wtedy z tymi robotnikami wynajętymi. Nie było wtedy sprzętu takiego, gdzie można byłoby, powiedzmy, ładowarką jakąś czy koparką, czy czymś do tego się dobrać, i odłożyła to. No i jak odłożyła, to przegapiła moment, kiedy zostało odgruzowane to miejsce i prawdopodobnie tych dwunastu, jeżeli tam znaleźli, albo jeszcze może więcej (nie wiem, czy tam ktoś w tej bramie jeszcze był, czy nie), powędrowało na Wolę do wspólnej mogiły.
Bez.
To był sierpień, nas pod koniec sierpnia gdzieś chyba czy na początku września (już nie pamiętam dokładnie takich szczegółów, bo to już nie było aż takie emocjonalne to wszystko) Niemcy zgarnęli i wyprowadzili do Pruszkowa. Pamiętam, [szliśmy] Wolską ulicą… Tam jest takie pytanie właśnie, co najprzyjemniejszego się pamięta – to pamiętam, jak tą Wolską ulicą żeśmy wędrowali w kierunku Pruszkowa, to na Jelonkach pozwolono nam odpocząć. Ludzie posiadali w rowach, niektórzy tam troszkę w głąb weszli, w te ogródki działkowe, i pamiętam smak pomidora wtedy z tego ogródka właśnie, który zerwałem i zjadłem.
Nie, jako dziecko nie, ale do katolickiego przedszkola tej pani Stopczykowej chodziłem, więc…
W czasie Powstania nie, nie było warunków tam żadnych do takich rzeczy.
Nie, do Starego Miasta nie, dlatego że Stare Miasto w zasadzie było… Ja nie wiem, oni się tam bronili na wszystkich frontach jeszcze, beznadziejnie zresztą się bronili, a miasto ginęło cały czas, tak że nikt właściwie nie zdawał sobie na Starym Mieście sprawy z tego, że w Śródmieściu jest jakiś kawałek wolnej Polski. Tego dopiero dowiedzieliśmy się po wojnie i po Powstaniu.
Nie, nie, ja pamiętam, że to gdzieś jakoś tak zaczęło nas się zbierać coraz więcej, no bo dziecko już na takie rzeczy może nie bardzo zwracało uwagę. I potem tę całą grupę, głównie kobiet i dzieci, było [też] trochę starszych mężczyzn, takich naprawdę starszych, już sześćdziesięcio-, siedemdziesięcio- czy tam pięćdziesięcioparoletnich paru, zrobili taką grupę i pod karabinami (z tym że nie tak [wycelowanymi w nas], tylko na ramię broń, na pasku) wyprowadzili nas w kierunku Pruszkowa.
Nie, nie było potrzeby takiej, żeby na tych ludzi pokrzykiwać, jakoś każdy tam karnie szedł.
Nie pamiętam, żebym się zabawiał z kimś albo żebym po prostu nawiązywał jakieś kontakty z jakimiś dziećmi, które były w takiej samej sytuacji jak ja. Nic takiego mi nie utkwiło w pamięci. Może były jakieś odruchy i zabawy, ale ja czegoś takiego nie pamiętam.
Nie, też nie.
Bezpośredni to był zawsze tam na tej Barbary, jak chodziłem do przedszkola.
Natomiast w czasie Powstania to w zasadzie nie pamiętam kontaktu żadnego poza tym, jak nas zebrali w tę grupę i zaczęli nas eskortować do Pruszkowa.
Znaczy emocje jak emocje, raczej nastrój był ponury, bo wszyscy żyli w niepewności i nie wiedzieli, co ich czeka w ogóle, a szczególnie na Starym Mieście, gdzie ciągle coś się zawalało i po prostu ludzi ginęli pod gruzami. Ja dokładnie nie wiem, dział historyczny może na ten temat coś będzie więcej wiedział, ile zwłok wydobyto w ogóle z takich gruzowisk na Starym Mieście.
Do Pruszkowa. Tak jest.
Pruszków pamiętam dobrze, bo były to takie wielkie hale kolejowe, które tam jeszcze do dziś stoją, były tory i tak dalej. Maty słomiane na podłodze, na tej posadzce, właśnie nie posadzce, na tym betonie. Każdy tam miał te swoje dwa metry kwadratowe na macie, siedział i czekał. Dostawaliśmy zupę, to pamiętam, że to była woda ugotowana z liści kapusty – jakaś taka woda, właściwie woda, bo tych liści też tam niewiele było, no ale to było już coś gorącego do przełknięcia. Nie można było tego nazwać posiłkiem. Nie wiem, jak długo tam byliśmy, ale co najmniej dwa, trzy dni czekaliśmy właśnie na transport. I potem był transport, wagony odkryte, takie towarowe. Załadowali kobiety i dzieci. Tam już nie było żadnych mężczyzn, mężczyźni byli innymi transportami gdzie indziej kierowani. Wywieziono nas pod Rozprzę.
To jest, jak w kierunku Radomia się jedzie, na mapie trzeba byłoby znaleźć. I tam po prostu w polach nas… Zatrzymali pociąg, otworzyli te wszystkie wrota wagonów i parę razy strzelili w powietrze, żeby tak trochę nadać tempo, i: Raus! Raus! Raus! było, wszyscy musieli opuścić ten pociąg i każdy sobie radził na własną rękę.
Nie trwała długo, ale… Nawet nie musieliśmy nocować w pociągu, z tego co pamiętam. Natomiast tam gdzie nas wyładowano, to po prostu powędrowaliśmy przez pole do jakiejś wioski, do jakiejś chaty i mama tam załatwiła jakiś bochenek chleba, jakiś nocleg i potem się zaczęła zastanawiać, co dalej.
Pamiętam, że obrączka mamy poszła na ten bochenek chleba i na nocleg. To pamiętam, bo o tym była potem często mowa, że taki był stosunek do tych biednych ludzi, wygnanych ze swoich domów, ze swojego miasta. Wszyscy materialnie podchodzili do sprawy.
Mama była z dość licznej rodziny, więc… Jedna z sióstr mamy mieszkała pod Krakowem, we wsi Czyżyny. Dzisiaj tam jest Nowa Huta w tej chwili, bo wieś Czyżyny i Mogiła zostały potem zamienione na Nową Hutę, no ale wtedy, pamiętam, myśmy nawet mieli siedem chyba kilometrów do Krakowa, to do Krakowa chodziliśmy na piechotę z tych Czyżyn. Jeszcze była okupacja wtedy przez jakiś czas, no, prawie rok. To też pamiętam, że mama pracowała w Monopolu Tytoniowym, który tam w Czyżynach był i jest chyba do dzisiejszego dnia ta fabryka papierosów, firma Reemtsma teraz chyba to się nazywa, ten koncern. Więc tam pracowały te siostry, bo to jeszcze była i Zosia, i ta Joanna właśnie, do której żeśmy pojechali. I tam się właściwie zebrała cała rodzina, bo nawet babcia, czyli mama mamy, też tam się zjawiła.
Z Warszawy jakoś tak wszyscy ciągnęli właśnie w to miejsce, do tej Joanny, która tam mieszkała, malarką była, więc jej właśnie ten Kraków i tamta okolica odpowiadała. Natomiast cała rodzina pochodziła z Warszawy.
Tego nie pamiętam, natomiast pamiętam już potem wyzwolenie. To akurat nie było nas w Krakowie z mamą, bo mama mnie wszędzie ze sobą zabierała, a wysłali matkę w jakąś taką podróż służbową do Pińczowa. I Rosjanie tam nas wyzwolili.
W czterdziestym piątym roku, jak już nas wyzwalało wojsko.
Fabryka była pod niemieckim zarządem i mama pojechała w niemieckiej, że tak powiem, sprawie, w sprawie kontraktacji tytoniu do Pińczowa. Tam nocowaliśmy, pamiętam, też u jakichś ludzi i potem w nocy artyleryjskie strzały było słychać, a następnego dnia rano pojawili się Rosjanie. No i tam potem pamiętam, że nawet jeden z nich mnie wziął, na czołgu posadził, dał mi do ręki jeszcze ten pistolet, żebym sobie potrzymał, takie jakieś zdarzenia. Tak że, mimo całej antypatii do komunizmu i do Armii Czerwonej, no to takie miłe wspomnienie. Stamtąd ciężarówką, też takim „gruzawikiem”, Rosjanie do Krakowa nas podrzucili – jakąś taką okazją, można powiedzieć. A mróz był straszny, bo to był styczeń bodajże czy coś takiego. Pamiętam, że myśmy pod plandeką na skrzyni siedzieli, nie sami, bo jeszcze było kilka innych osób, które też do Krakowa jechały. I w ten sposób wróciliśmy do domu, który akurat został splądrowany, tam, gdzie mama wynajęła mieszkanie, i znowu cała rodzina się skupiła w jednym miejscu, bo każdy tam sobie jakoś już urządził, jak już pracował gdzieś, to wynajął sobie jakiś pokoik czy coś. Tam potem poszedłem do szkoły, do pierwszej klasy szkoły podstawowej, w Czyżynach, ale krótko tam byliśmy, bo potem mama wywędrowała na Śląsk i tam dokończyłem tę pierwszą klasę, tam do czwartej chodziłem, potem do piątej klasy… Do czwartej też niecałą, bo część czwartej klasy spędziłem znowu w Krakowie. To była taka szkoła ojców Pijarów, na Pijarskiej. Byłem tam, bo ojca nie było, więc mama musiała się jakoś zajmować pracą – byłem tam, a potem przenieśliśmy się na Śląsk z Krakowa i w Bytomiu mieszkaliśmy przez parę lat. Z tym że ja znowu wylądowałem w Aleksandrowie Kujawskim, u księży salezjanów, więc tam też przeszedłem dobrą szkołę wychowawczą, nie mogę powiedzieć, do dzisiejszego dnia mam nawyki dobre, ścielę łóżko automatycznie rano i wieczorem, tak że nie ma żadnego problemu, ubranie też składam zawsze w kostkę, nigdy nic nie jest rzucone nigdzie. Dlatego swoje córki cały czas upominam, żeby jednak też stosowały tę metodę. No i potem jakoś tak mama do Warszawy chciała koniecznie, więc…
Pragnienie powrotu za wszelką cenę do Warszawy. No ale tam już nic nie było, wszystko było zrujnowane.
Byliśmy. Pamiętam, że mieszkałem na ostatnim piętrze w hotelu Polonia jeszcze i widziałem rozkopany cały ten rów, w którym jest ta kolej średnicowa, pod ziemią ten tunel.
Czterdziesty szósty–siódmy.
Nie tylko, mama jeszcze się interesowała tym, żeby tam jakoś dokopać się do tego miejsca na Franciszkańskiej 12. To musiał być czterdziesty siódmy–czterdziesty ósmy, dlatego że materialnie już mama była na tyle, że tak powiem, mocna, że mogła sobie na to pozwolić. To takie jeszcze rzeczy pamiętam powojenne.
Do Warszawy mama nie wróciła nigdy, bo znalazła pod Warszawą, w Podkowie Leśnej takie miejsce, gdzie potem przez iks lat żeśmy mieszkali, przez piętnaście właściwie. A ja pracując już, bo poszedłem do pracy, skończyłem szkoły, załatwiłem spółdzielcze mieszkanie sobie, promesę meldunkową jeszcze wtedy, bo nie było łatwo do Warszawy z powrotem wrócić, no ale promesę dostałem, wsparcie było też z zakładu pracy. A poszedłem w ślady ojca, więc pracowałem w ogóle w fabryce karabinów i sprawdzianów, która nazywała się Fabryką Wyrobów Precyzyjnych imienia generała Świerczewskiego, na Woli właśnie. I tam przepracowałem lat dziesięć, a potem to już było inaczej.
Mama wystarczyła za poczucie bezpieczeństwa, tak że ja się nie bałem, nie pamiętam jakichś lęków z tego okresu, nie.
Całkowicie jednoznacznie. Tak samo ja, jak wszyscy, którzy w naszej rodzinie na ten temat rozmawiali, oceniali – bo to nie tylko my, ale jeszcze inne osoby przecież przeszły tę całą gehennę – że była to decyzja absolutnie beznadziejna, to nie powinno mieć miejsca. Bo tutaj polityka odegrała swoją rolę, a nikt się nie troszczył o to, że miasto zostanie zniszczone, że ludzie zginą. Natomiast dla młodych ludzi, tych dwudziesto- czy dwudziestoparolatków, którzy byli w euforii i walczyli o wolną Polskę, był to na pewno moment bardzo istotny, bo oni wiedzieli, że robią coś ważnego, coś wielkiego i że uczestniczą w tym bezpośrednio. Natomiast my, dorośli ludzie, to całkiem inaczej ocenialiśmy, bo szkoda było tego naszego miasta nawet. Przecież ile miast i stolic się uratowało, bo nie było tam żadnych zrywów, tylko wszyscy pokojowo jakoś godzili się i na okupację, i godzili się potem na wyjście Niemców z miasta bez żadnych protestów.
Pamiętam ulicę Wolską, poprzewracane tramwaje i poburzone domy. To był obraz bardzo przykry.
Pierwszy raz jak wróciliśmy, no to morze gruzów, tym bardziej że pojechaliśmy przecież na te Stare Miasto. Ja cały czas mamie towarzyszyłem, mama mnie nie puszczała nigdy samego, nie zostawiała samego, więc widziałem te olbrzymie hałdy gruzu i zniszczone miasto. Tak że te rzeczy pamiętam, bo już byłem coraz starszy wtedy, tak że coraz lepiej te rzeczy się pamiętało, ale emocji jakichś już takich wielkich nie było, raczej było uspokojenie, że to się wszystko skończyło.
Myślę, że to wszystko, że w zasadzie to, co powiedziałem na końcu, że moim zdaniem i nie tylko moim Powstanie było bezsensownym zrywem, tak jak często w naszej historii się zdarzało. Bo dziadek mój na przykład, czyli ojciec mojej matki, też był powstańcem styczniowym, leży w kwaterze jako ostatni pochowany w czterdziestym drugim roku weteranów powstania, i też pamiętam te rozmowy na temat tamtego powstania, które też było nieudane i też… No jak można wywoływać powstanie, jak na dwudziestu pięciu żołnierzy jest jeden pistolet na przykład? To z czym tutaj można zaczynać? Trzeba było się najpierw przygotować, uzbroić i tak dalej, żeby można było jakiś większy opór stawiać, a bez uzbrojenia to właściwie liczyć tylko na to, co się zdobędzie na wrogu, to niestety nie ma szans takie powstanie.
Warszawa, 10 września 2015 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna