Irena Brączyk „Irena”, „Irka”
Brączyk Irena, urodzona 2 lutego 1921 roku w Międzyrzecu Podlaskim, pseudonim „Irena”, wołano również „Irka”, IV Zgrupowanie „Gurt”, 2. kompania porucznika Chudzińskiego, pseudonim „Stach”, [pełniłam] funkcję strzelca, potem łączniczki, obsługiwałam centralę telefoniczną.
- Proszę powiedzieć w paru zdaniach o latach przedwojennych. Gdzie pani mieszkała, gdzie chodziła do szkoły?
Mieszkałam w Międzyrzecu Podlaskim, gdzie się urodziłam. Chodziłam do szkoły podstawowej i średniej. Maturę zrobiłam w maju 1939 roku.
- Czym zajmowali się pani rodzice?
Moja mama była kiedyś nauczycielką, potem nie pracowała, ojciec utrzymywał rodzinę. Mój ojciec nie był Polakiem, był białogwardzistą, w Polsce był na prawach azylu. Matka była Polką.Ojciec był w wojsku. Jak Piłsudski walczył z bolszewikami, to ta armia – nie wiem, jak się nazywała – pomagała. Rodzice poznali się w Brześciu nad Bugiem, gdzie ojciec był w twierdzy i tam to wszystko się zaczęło. Po zakończeniu wojny polsko-bolszewickiej, już Polska była wolna, ojciec został zdemobilizowany, przeszedł do cywila. Pracował w urzędzie skarbowym, a potem przeniósł się do jakiejś firmy wydawniczej, dokładnie nie wiem.
Wszystko się działo do 1939 roku w Międzyrzecu Podlaskim, gdzie moja matka miała dom, piękny ogród owocowo-warzywny. To była baza, podstawa w czasie okupacji, żeby się utrzymywać. Dalej była posesja siostry mamy, drugi teren. To było wszystko razem.
- Gdzie to się znajdowało, na jakiej ulicy?
Na ulicy Niecałej 2.
- Jak mama nazywała się z domu?
Waleria Waszczuk.
Jerzy Barabasz.
- Jak wyglądał przed wojną Międzyrzec Podlaski?
Śliczny był. Ponad dwadzieścia tysięcy ludzi mieszkało. To było miasto przemysłowe ze względu na wyrób szczeciny. Mieszkali tam dosyć bogaci ludzie, jeśli chodzi o Żydów. Natomiast mniej było chrześcijan, Polaków. Między innymi mieszkała moja rodzina. Nie wiem, czy dostali to od dziadków, nie pamiętam, jak to się stało, że właśnie tam zamieszkała moja mama i mamy siostra, która też miała domy, ogród. To było pięknie położone, nad piękną rzeką, łąka była obok, ślicznie było.
- Było więcej Żydów niż Polaków?
Tak. To był taki układ, że jeśli było katolików ze trzy tysiące, to Żydów było siedemnaście tysięcy, […] aczkolwiek ludność mieszkała ze sobą bardzo zgodnie, nie było żadnych tarć. Ze mną do szkoły też chodziły koleżanki Żydówki, razem ze mną robiły maturę, pomagałyśmy sobie wzajemnie. Nie znałyśmy słowa antysemityzm. W mojej rodzinie to nie było znane.
- W Międzyrzecu była synagoga?
Nie wiem, tak dalece się nie interesowałam. Chyba musiała być, jeśli było tak dużo Żydów.
- Proszę powiedzieć, jak pani wspomina wrzesień 1939 roku.
W 1939 roku, jak przyszli Niemcy, to aresztowali mamę i mnie. Myśmy siedziały w piwnicach Zamku Potockich. Siedziałyśmy ze trzy tygodnie, potem nas wypuszczono. Ojca nie było, ukrywał się.
Był azylantem.
Ojciec się bał Niemców. Walczył jeszcze w ostatniej wojnie, poszedł pomagać. Ojciec jeszcze brał udział w Kampanii Wrześniowej.
Tak, był pułkownikiem.
- Wrócił zanim Niemcy weszli?
Zanim Niemcy weszli, to myśmy mieszkali w Warszawie. Był taki okres, [byłam] po maturze, mama zdecydowała się pójść do pracy i przenieść do Warszawy, gdzie mieszkała jeszcze jedna siostra mamy. Mama miała mieszkanie. Ojciec nas przewiózł. Nie wiem, czy dom w Międzyrzecu Podlaskim wynajęli, czy ciocia, druga siostra mamy, nim zarządzała. W każdym razie znalazłam się z rodzicami w Warszawie. Jak w 1939 roku wybuchła wojna, to ojciec nas z powrotem wywiózł do Międzyrzeca Podlaskiego, [myślał], że będzie jeszcze spokojnie, bo już zaczęły się naloty na Warszawę. Żeśmy wyjeżdżali z Warszawy już w czasie nalotów. [W Międzyrzecu] żeśmy byli przez cały czas.
- Dlaczego Niemcy przyszli zaaresztować panią i mamę?
Nie wiem. Przyszli Niemcy, zabrali nas i do piwnicy wsadzili.
- Przesłuchiwali? Może ojca szukali?
Tak, ojca szukali.
Nie. Byłam jedna u rodziców. Poza tym moja mama miała rodzeństwo, rodziny ojca nie znałam, nikt nie miał dzieci. Starsi się trzęśli, żeby się ze mną coś nie stało, żebym była w dobrym miejscu. Stąd z powrotem zdecydowano, że wyjadę do Warszawy, bo to duże miasto, to nie będą nas szarpać. Mama ciężko zachorowała. Ojca aresztowali i zabrali na Majdanek.
- W Międzyrzecu go zabrali?
Tak. Ojciec, jak się dowiedział, że jesteśmy aresztowane, jego aresztowali i wywieźli na Majdanek.
Przeżył, wyszedł z Majdanka, gdzie był kilka lat. Nie wiem, jak długo był. W każdym razie rodzina zadecydowała, że koniecznie muszę przenieść się do Warszawy. Ojciec miał bardzo dużo przyjaciół, którzy razem z nim byli w armii pomagającej w czasie wojny. Jeden z nich, który mieszkał też gdzieś na Wołyniu, też uciekał od bolszewików, przedarł się na tę stronę, przeszedł przez Bug, przez zieloną granicę. Ściągnął żonę i córkę, która była w moim wieku. Powiedział, że zabierze mnie, żebym mieszkała u nich. Rodzice początkowo nie chcieli się na to zgodzić. Potem matka zadecydowała, że tak. Wyjechałam do Warszawy, żeby było bezpieczniej. Mieszkałam w Warszawie na Chmielnej, gdzie zastało mnie Powstanie.
Mama została w Międzyrzecu. Tata wyszedł z Majdanka i natychmiast wyjechał. Ukrywał się w Krakowie do końca wojny.
Przypuszczam, że tak. Nie wiem, nie znam tych spraw. Być może któryś z przyjaciół, którzy zajmowali się handlem, jakoś sobie bardziej finansowo radzili, bo mój tata nie był zbyt zaradny. Wyszedł stamtąd, ale musiał wyjechać i całą okupację przesiedział w Krakowie. Pracował w tartaku jako robotnik do końca wojny. Mama natomiast bardzo ciężko zachorowała, dostała wylewu, z którego już się nie podniosła.
- To znaczy, że mama zmarła w czasie wojny?
Chyba tak, albo zaraz po wojnie. […]
- Czy spotkała się pani z tatą?
Z tatą spotkałam się po wojnie. Ojciec mnie odszukał.
- W Warszawie była pani bez rodziców?
Mieszkałam u przyjaciół ojca, którzy mieli córkę w moim wieku, bardzo się przyjaźniłyśmy. Nawiązałam pierwsze kontakty akowskie.
- Mieszkała pani na Chmielnej?
To było na Chmielnej 56 mieszkania 22. Adres mam gdzieś zapisany w starej kenkarcie.
- Jak pani nawiązała kontakty z podziemiem?
Do mojej przyjaciółki, do Tamarki przychodził bardzo fajny chłopak. Miał już broń, to był chyba Mauser, którą myśmy przechowywały, oglądałyśmy, byłyśmy tym zafascynowane, o czym rodzice wcale nie wiedzieli. Zamelinowałyśmy to w naszej szafie w naszym pokoju. Od czasu do czasu pokazywał nam. Potem zaczął opowiadać. Wcześniej przyrzekłam mamie, że nie zapiszę się do żadnej organizacji, że będę o wszystko ją pytać. Ale jak mama zachorowała, zostałam właściwie sama, to zadecydowałam tak. Jej chłopak wciągnął mnie do Armii Krajowej. Byłam bardzo późno, zdecydowałam się dopiero w czerwcu 1944 roku.
- Składała pani wtedy przysięgę?
Tak, składałam gdzieś w jakimś pokoju. Potem wiedziałam, że to był porucznik „Stach”, a wtedy to był pan po cywilnemu i jeszcze ktoś, nie pamiętam. Powstanie zaczęło się w sierpniu.
- Czy miała pani jakieś szkolenie?
Łącznościowe, ale już nie pamiętam.
- Jak pani zapamiętała 1 sierpnia 1944 roku?
1 sierpnia 1944 roku dostałam rozkaz, żeby siedzieć cały czas na kwaterze, że wszyscy będą się zgłaszać. Był ze mną jeden z chłopców, który znał bardziej 140. pluton, który miał się zgłosić. Wpuszczaliśmy ich wszystkich, zebraliśmy się wszyscy, przywieźli całą broń i stamtąd chłopcy zaczęli chodzić na wypady, na swoje zadania. Pierwsza rzecz, to zdobyli hotel „Astoria” po przeciwnej stronie Chmielnej, gdzie chodziłam na wartę z filipinkami. Z tyłu, pod murem były baraki, w których mieszkali Ukraińcy.
- Na początku była pani strzelcem?
Tak.
- Jako broń miała pani tylko filipinki?
Tylko filipinki, jak chodziłam na wartę. Jak potem miałam wolne, to siedziałam przy telefonie. Tylko raz stało się nieszczęście, telefon się spalił. Strasznie to przeżyłam. Chłopcy wrócili z jakiejś akcji, siedzieli, spali na podłogach i ja usnęłam przy telefonie. Wtedy światła nie było, świece się paliło. Może świeca upadła na ebonit, na telefon, że to się zaczęło palić. Nie czułam tego, spałam, też usnęłam. Poczułam gorąco, jeden płomień był. Obok stało pianino, leżały granaty. Pierwsza rzecz, to złapałam jakąś szmatę czy kawałek koca, który leżał na podłodze i rzuciłam na ogień. To uratowało, że nie doszło do wybuchu. Ale tak się przestraszyłam, że do piwnicy uciekłam. Wszyscy siedzieli w piwnicach. Bałam się, co to będzie, jak z tego wyjdę. Chłopcy odszukali mnie w piwnicy i powiedzieli: „Chodź, już jest nowy telefon.”
- Czy wykorzystała pani filipinkę, trzeba było rzucić?
Nie. Nie wiem, czy ja bym umiała ze strachu.
- Sama pani stała na warcie?
Nie, stałam z moją serdeczną przyjaciółką, też z naszego oddziału, z Teresą Zimińską, która już nie żyje. Zawsze chodziłyśmy we dwie.
- Gdzie była kwatera, nocleg?
Cały czas byliśmy na Chmielnej. Na parterze był lokal gastronomiczny, w którym żeśmy stacjonowali. […] Broń była przewieziona, poszły rozkazy. Potem przeszliśmy do tego lokalu. Nie pamiętam, jak ten lokal się nazywał. Potem nas przenieśli z drugiej strony, ponieważ Ukraińcy bez przerwy atakowali, bośmy byli naprzeciwko starego Dworca Głównego. Chmielna była nieprzejezdna, nie można było tamtędy bezpiecznie przejść. Przenieśli nas na Złotą, równoległą ulicę, tylko trochę dalej. Cały czas byłam na Złotej, od początku do końca.
- Później pani była łączniczką?
Tak. To był jakiś rozkaz, przyszedł rozkaz, żeby kobiety wycofać z linii i dlatego przeszłam na to, żeby być łącznikiem i tę rolę pełniłam.
- Chodziła pani z rozkazami?
Tak.
Nie, szczęśliwie przeszłam. Bardzo ciężko ranna była moja przyjaciółka Teresa, o której wspomniałam, granatnik się rozerwał koło niej. Przeżyła. Wywieźli ją do Włoch, uratowali.
- Czy miała pani jakieś niebezpieczne momenty, jak pani nosiła meldunki?
Jak leciały „krowy”, to się chowałam w bramie, patrzyłam tylko, czy się nie chwieje kamienica, żeby uskoczyć. To było obojętne, nie miałam strachu, nie wiedziałam, co to jest strach. Bałam się tylko strasznie Ukraińców, jak atakowali. Byłam szczęśliwa, że znaleźliśmy się na Złotej, że nas przeniesiono, że było bezpieczniej. Biegało się przecież piwnicami.
- Dlaczego bała się pani Ukraińców?
Ciągle straszyli, że Ukraińcy zabijają, mordują. Myśmy wiedzieli, że nie specjalnie pozytywnie mówiono o własowcach.
- Czy w czasie Powstania Warszawskiego miała pani jakąś sympatię, narzeczonego?
Nie. Sympatyzowałam w kilku chłopakach.
- Czy ma pani jakieś wydarzenie, które szczególnie pani utkwiło w pamięci?
Już nie pamiętam.
Różnie, kasza „pluj”, zupka była, ktoś gotował. Jak było coś, to się jadło, a jak nie było, to się nie jadło. Jak chłopcy gdzieś chodzili na wypady, coś zdobywali, to przynosili, jakąś zupkę gotowali, częstowali mnie jakąś rozgotowaną kawą, coś wymyślali. Chleba prawie nie widziałam, nie tęskniłam za tym. Wszyscy byli w takiej sytuacji.
Nie, wolnych chwil nie było, jak była wolna chwila, to najwyżej się spało. Człowiek był wiecznie zmęczony. Przecież z meldunkiem trzeba było iść nie dość, że piwnicami, to jeszcze były barykady, przez które [trzeba było] przeskakiwać, kiedy nie było obstrzału, lecieć dalej. Potem się wracało, to człowiek ledwie żył, padał na siennik i spał. Potem Powstanie się kończyło. Wyszłam z ludnością cywilną. Tak zadecydowali akowcy w oddziale. Część dziewcząt poszła z wojskiem, część z ludnością cywilną. Nie wiadomo było, jak Niemcy postąpią.
- Pani nie chciała wyjść razem z żołnierzami?
Chciałam, ale tak wtedy zadecydował dowódca, podał imiona dziewcząt, które wyjdą z nimi i podał, które wyjdą z ludnością cywilną. Chłopcy nam przygotowali jakieś plecaki, które nie wiem, skąd zdobyli. W plecaku był kawałek chleba i dwadzieścia papierosów. Ja już paliłam, nauczyli mnie palić, bo jak nie było co jeść, to się paliło. Mieszkanie, w którym mieszkałam do końca nie było zniszczone, więc wzięłam kurtkę, buty. Potem Niemcy zniszczyli płomieniami, niszczyli wszystkie domy po kolei. Poszłam z ludnością cywilną do wagonów. Pogoniono nas chyba na Dworzec Zachodni, gdzie nas zapakowano, zadrutowano i wywieziono. Jechaliśmy i jechaliśmy: dzień, dwa, trzy i pięć. Tak się jechało. Czasami w nocy otwierano te towarowe wagony, wypuszczano nas za potrzebą. Ale urządziliśmy to inaczej, wyrwaliśmy deskę i trzeba się było tak załatwiać. Ludzie umierali, leżeli. Umarli i żywi razem jechali. Tak się znalazłam pod Berlinem, gdzie był obóz pracy, gdzie zwożono całą ludność cywilną. Bardzo chciałam dostać się na roboty do bauera, do chłopa, żeby była jakaś żywność, żeby był kartofel, coś do jedzenia. Tak się dobrałyśmy, że było nas sześć dziewczyn, trzymałyśmy się razem. Były trzy od nas i trzy z drugiego oddziału. Razem cały czas trzymałyśmy się i mówiłyśmy, że jeżeli pójdziemy gdzieś pracować, to zawsze żeby być razem i tak wrócić do kraju, wzajemnie sobie pomagać. Z jedzeniem było bardzo krucho. Ponoć Czerwony Krzyż dawał jedzenie na tę ludność, ale Niemcy nas okradali. Jedliśmy to, co dali. Raz dziennie dostawaliśmy może pięć deko chleba, deko margaryny. Była gotowana zupa na łbach, której nie jadłam. Pamiętam tylko pływające robaki, nie mogłam tego jeść. Pamiętam, że miałam straszną biegunkę. Leczyli mnie różnymi babskimi sposobami. Jakoś to wszystko przetrzymałam. W tym obozie był
Arbeitsamt, wywoływano specjalistów do pracy, że potrzebują szwaczki, takie czy inne. Ponieważ do chłopów nie wzywano, a ciężko było przeżyć, bo nie było co jeść, postanowiłyśmy pójść gdzie popadnie. Były potrzebne krawcowe, tośmy się zgłosiły jako krawcowe, nie mając o tym pojęcia. Dostałam się do fabryki. Esesman zawiózł nas do centrum Berlina, do fabryki obuwia „Salamander”, gdzie byłam do końca. Pracowałam tam, a teraz chodzę w ich obuwiu. Jako robotnicy dostaliśmy kartki żywnościowe. Nie było to dużo, ale zawsze. W międzyczasie nawiązałyśmy różne znajomości. Byli jacyś Polacy z niemieckiej organizacji [niezrozumiałe], to nam chleba przynieśli, a to jakąś tuszonkę, podkarmiali nas, pomagali nam. Byłam tam do końca, aż Berlin padł. Poszłam z deszczu pod rynnę, z Powstania Warszawskiego do samego centrum Berlina, które było niesamowicie bombardowane. Były naloty dywanowe. A nam było wszystko jedno, żeśmy patrzyły: „Nasza Warszawa zginęła, dobrze, że to ginie.”
- Gorsze były bombardowania niż w Warszawie?
Gorsze. Przylatywały straszne ilości samolotów amerykańskich. Tysiąc samolotów, bomby zrzucają, przeszła fala, następne tysiąc samolotów bomby rzuca. To wszystko tak chodziło.
- W Berlinie panie spały w jakichś piwnicach?
Myśmy były zakwaterowane w jakimś przyfabrycznym budynku. Początkowo myśmy postanowiły nie schodzić do piwnicy, jak był alarm, bo jak myśmy przeżyły Powstanie Warszawskie, to nam się nic nie stanie. Ale jak te bomby zaczęły gwizdać, tośmy ze strachu zleciały na dół i siedziałyśmy w piwnicach aż do końca. Byłam blisko Bramy Brandenburskiej. Tamtą część zajęli sowieci. Zaczęliśmy się potem pomału wycofywać grupami. Grupa polska zaczęła łączyć się razem. Jeszcze nie można było tak bardzo wychodzić, bo jeszcze podobno własowcy bardzo grasowali naokoło Berlina, jeszcze się bronili. W każdym razie jakaś droga była utorowana, myśmy się zaczęli wycofywać w kierunku na Frankfurt nad Odrą.
- Jak już Berlin został zdobyty, czy widziała pani Bramę Brandenburską po zdobyciu Berlina?
[…] Nie, na to już nie patrzyłam, tylko szukałam jakichś butów, bo byłam boso, nie miałam w czym chodzić. Był jakiś sklep z obuwiem rozbity i ktoś z ludzi przyniósł, żebym przymierzyła. W tym obuwiu szłam, bo przecież szło się na piechotę. Tak przyszłam do Frankfurtu nad Odrą, gdzie nas sowieci nie przepuścili i odesłali na Kostrzyń. Jeszcze dalej wędrowaliśmy. Po drugiej stronie Odry w Kostrzyniu stały wagony, w które pakowano ludność. Jadąc już przez Polskę, widziałam jakieś portrety dostojników, pytałam się, kto to jest. Mówili o jakimś Gomułce, dla mnie to były opowieści z księżyca.
- Jak pani się z tatą odnalazła?
Tata mnie szukał, a ja taty szukałam. Mieszkając u przyjaciół ojca, powiedział mi, że ojciec przebywa cały czas w Krakowie, ale nie może się ze mną skontaktować, bo to byłoby dla niego i dla mnie niebezpieczne. Potem po wojnie odnaleźliśmy się przez Międzyrzec Podlaski. Z Niemiec jechałam prosto do Międzyrzeca do mamy, bo nie wiedziałam, czy mama żyje. Miałam możliwość wyjechać. Ci państwo chcieli, żebym z nimi wyjechała na zachód. Jak sowieci podchodzili pod Warszawę, to wyjechali z Warszawy, pojechali do Częstochowy, z Częstochowy do Czechosłowacji, z Czechosłowacji do Wiednia. Zabrali moje wszystkie rzeczy, żebym jechała. Załatwili transport, mogli pojechać. To był jakiś samochodowy transport za ciężkie pieniądze. Następnego dnia, jeszcze przed wybuchem Powstania zostawili mi kartkę, że mam przyjechać i razem z nimi pojadę. Pojechałam, zabrałam kilka moich rzeczy, powiedziałam, że nie pojadę z nimi, bo muszę wrócić do mamy, zobaczyć, co z mamą. Matkę zobaczyłam dopiero po wojnie, jak Berlin padł, jak wróciłam do Polski. Przyjechałam do Międzyrzeca. Przyszłam do domu. Stacja kolejowa Międzyrzec oddalona jest trzy-cztery kilometry od centrum miasta. Przyszłam do mojego Międzyrzeca. Ludzie zaczęli mi się przyglądać. Byłam śmiesznie ubrana, byłam w spodniach, (jakie kobiety chodziły w spodniach wtedy), chodziłam w tym, co miałam na sobie. Mama jeszcze żyła. Poznała mnie, ale już była półprzytomna. Mamą zajmowała się ciocia, siostra matki. Na drugi dzień zaraz doniósł ktoś, że UB się mną interesuje. Wujek postanowił mnie wywieźć. Od razu zaprzągł furmankę, wsadził na furmankę, zrobił ze mnie babcię i wywiózł mnie do następnej stacji kolejowej i mówi: „Dziecko, musisz wyjechać na zachód, do Gdańska, gdzie podobnież są mieszkania. Jak ojciec się zgłosi, to powiemy ojcu, że tam jesteś. Daj znać.” I tak się znalazłam w Sopocie. Najpierw przyjechałam do Wrzeszcza. Jechałam razem z koleżanką, którą spotkałam. Ktoś od niej był, miał już jakieś lokum, [do którego] żeśmy przyjechały. Ponieważ mieszkania stały puste, mieszkałam w mieszkaniu z jakimiś Niemcami, którzy byli starzy i mieli wyjechać do Niemiec. Zaczęli umierać. Miałam problem, bo musiałam chodzić do urzędu, [powiedzieć], że się nie ruszają. Przyszli, okazało się, że nie żyją. Mieszkałam w tym mieszkaniu, bo było w nim pianino. Kilka lat przed wojną grałam na tym instrumencie i moim marzeniem było dostać się po wojnie do konserwatorium.
Nie. Dlatego wtedy zamieszkałam u tych Niemców. Miałam dwóch mężów. Tam poznałam mojego pierwszego męża, który był Polakiem z Wołynia, ale miał sowieckie obywatelstwo. To był Polak, ale jak był pełnoletni, to sowieci wszystkim dawali obywatelstwo.
- Czy jeszcze UB panią szukało?
[…] Tutaj miałam spokój. Natomiast tam tak.
Zawiadomiłam tatę, gdzie mieszkam, jakie mam lokum we Wrzeszczu, tata do mnie przyjechał i powiedział, że już ma pracę w koszalińskim, gdzie będzie prowadził PGR. Został dyrektorem PGR-u.
To było niedaleko Koszalina, już nie pamiętam. Po kilku latach dyrektorowania ojca zamknęli, zabrali na zamek do więzienia.
Do Lublina. Tam więzili wszystkich Polaków.
Miał proces, był skazany na śmierć, a potem w jakiś sposób zostało mu to zamienione na pięć czy ileś lat więzienia. W Polsce zmieniały się władze i to działało na wyroki. W każdym razie po kilku latach siedzenia, nie wiem, ile ojciec siedział na tym zamku, pięć czy siedem lat, ojciec wyszedł. Wrócił do PGR-u. Ubowcy przyjechali i zabrali ojca z pola do więzienia. Wrócił i potem już pracował, ale już nie jako dyrektor, tylko magazynier. Mieszkał tam do końca, drugi raz się ożenił. W międzyczasie wyszłam za mąż za Arkadiusza Bogusławskiego. Mój mąż był kapitanem wojsk polskich. Może to mnie ratowało, że mnie nie szarpali.
- Był kapitanem Wojska Ludowego?
Wojska Ludowego. Przyszedł tutaj z Wojskiem Polskim ze wschodu. Był szefem łączności brygady stacjonującej na wybrzeżu.
- Na zakończenie mam pytanie, czy jakby pani miała znowu dwadzieścia trzy lata, to poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?
Chyba tak. Szło się. W tej chwili człowiek jest zmęczony życiem, wszystkim, co przeszedł. To był inny świat, do czegoś się dążyło. Tak, jak najbardziej tak.
Sopot, 27 czerwca 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama