Henryka Denys

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Henryka Denys. Mieszkam w Warszawie przy ulicy Pełczyńskiego. Urodziłam się 15 lipca 1931 roku w Warszawie.

  • Zaczniemy od wybuchu drugiej wojny światowej. Proszę opowiedzieć też o swojej rodzinie i jak pani pamięta wybuch wojny.

Mieszkałam z rodzicami, to znaczy z mamą i ojcem na Ochocie przy ulicy Opaczewskiej, kiedyś tam był numer 54. Tam zastał mnie wybuch wojny. Ponieważ ludzie twierdzili, że Niemcy będą właśnie od zachodu atakować Warszawę, to moi rodzice stwierdzili, że trzeba z Opaczewskiej przenieść się w inną dzielnicę Warszawy. Pojechaliśmy do brata mamy na ulicę Płocką 23 i tam przeżyliśmy do końca września. Oczywiście bombardowania, strzelanina, nie wolno było wychodzić na ulicę. Co kto miał w domu, jakie zapasy, tym się żywił. Pod koniec września wróciliśmy z powrotem na ulicę Opaczewską. Tam rodzice wcześniej już prowadzili sklep. Została w tej kamienicy moja babcia, żeby opiekować się sklepem i pilnowała go, ale przede wszystkim pomagała żołnierzom. Karmiła ich właśnie na ulicy Opaczewskiej, gotowała im nawet obiady. Przeżyła i myśmy do niej wrócili. Tak się zaczęła okupacja.
Powinnam iść do drugiej klasy szkoły powszechnej (kiedyś nie była podstawowa, a powszechna), ale to trwało jakieś dwa, trzy miesiące i dopiero dostałam się z powrotem do swojej szkoły, która mieściła się [z tyłu miejsca, gdzie] obecnie jest Hala Banacha, z tyłu za Halą Banacha. Ta szkoła istnieje do tej pory. Tam chodziłam do końca roku szkolnego. Ponieważ to był ładny budynek, to Niemcy postanowili nas z tej szkoły po prostu usunąć. Chodziłam do szkoły też na Opaczewskiej, do tak zwanej Wolnej Wszechnicy. Tam też długo nie chodziłam, bo znów Niemcy zabrali tę szkołę, ten budynek. I wtedy [chodziłam] na Tarczyńską. Miałam lepszy nawet dojazd, bo dojeżdżałam kolejką od Szczęśliwickiej. Śmiesznie mówić, ale znów po roku czasu znalazłam się na Miedzianej. Ostatnią szkołą, ostatnim budynkiem właściwie, była szkoła na ulicy Piusa, teraz chyba Piękna, przedłużenie Koszykowej. Ten budynek chyba stoi do chwili obecnej. Tam ukończyłam klasę szóstą. W piątej… I wybuchło Powstanie. W piątej, szóstej klasie dla małej grupy uczniów zorganizowano komplet tajnego nauczania geografii i historii. Po lekcjach została z grupą dzieci nauczycielka, nawet moja wychowawczyni. Pamiętam nazwisko, nazywała się Jabłońska. Konturki map były i tam trzeba było nanosić nazwy rzek, miast, łańcuchy górskie. Nie wolno było tylko pisać nazwiska, więc albo kółeczko, albo kreseczka, albo plusik się tam pisało. Geografia jakoś przechodziła bezboleśnie, gorzej było z historią, bo podręcznika nie było, tyle co trzeba było pamiętać. Nie wiedziałam, co dla mnie jest ważniejsze, czy data, czy który król kiedy, nieważne. W każdym bądź razie troszkę historii jednak zapamiętałam. Potem mi się przydała. Jeszcze na Piusa było takie przeżycie – któregoś dnia lekcje się skończyły, ale dzwonka nie było. Nie wolno nam było opuścić sal lekcyjnych, nie wolno było podejść do okien. Co się okazało? Tego dnia podjechały tak zwane budy, ciężarowe samochody niemieckie. To były dwa samochody. Myśmy tak z boku patrzyli troszeczkę, chyba to było z drugiego piętra. Z jednego wyszli Niemcy z karabinami, a z drugiego wyprowadzili ludzi. Związane mieli ręce z tyłu, opaski na oczach. Strzały. Pozabierali ich. Odjechały samochody. Tylko za jakiś czas [przyszli] ludzie ze świeczkami, z kwiatami. A nas dopiero po dwóch, po trzech godzinach chyba wypuścili ze szkoły, już przed samym wieczorem. To mi się utrwaliło bardzo.
Poza tym wychodziło się z domu, miałam dojazd niezbyt dobry, bo trzema tramwajami musiałam jechać już tam na Piusa. Ale często tak było, że były łapanki i motorniczy zatrzymywał tramwaj między przystankami, krzyczał: „Buda! Uciekajcie! Obława!” – pustoszał wtedy cały tramwaj, właściwie pusty dojeżdżał do przystanku. A takim charakterystycznym [problemem] dla dziecka było to, że tramwaje były obładowane, z przodu w pierwszym wagonie był przedział dla Niemców, a trzeba było jakoś do szkoły się dostać. Kiedyś był taki przypadek, widziałam, kiedy z Okęcia jechał tramwaj bardzo oblepiony, a stali Niemcy, dwa motocykle chyba były z Niemcami, i stali i patrzyli. A zarządzenie było, że wszyscy ludzie muszą być wewnątrz tramwaju, nikt nie może być na stopniach. Oczywiście, każdy chciał jechać. Jak tylko ruszył tramwaj z tym tak zwanym winogronem, jak podjechali pod tramwaj, jak zaczęli tłuc. Takie mieli długie gumy. Nie strzelali, tylko tłukli. Kto upadł, to upadł i tramwaj jechał dalej.
Co jeszcze z takich przeżyć? Też nieprzyjemna bardzo sytuacja. Już jak getto było w Warszawie, to Żydzi, najczęściej dzieci, jakoś się przedostawały z getta i [szli] do domów, do ludzi, którzy ich znali. Na Dobosza, na Ochocie był szewc, miał kilkoro dzieci. Te jego dzieci przychodziły do kamienicy, domu czteropiętrowego, przychodzili Żydzi, dostawali jeść, bo wiedzieli, że ludzie znają i dadzą. Którejś nocy do drzwi na klatkę schodową, bo na noc były zamykane przez dozorcę klatki schodowe, ktoś dzwonił. Wyszedł dozorca, patrzy, że Żydówka, bał się. Jeść jej dał, coś ciepłego, a ona chciała tylko przenocować. Nie wpuścił jej. Została jednak na zewnątrz. Rano już nie żyła. Takich przypadków było dużo na mieście.
Jeździły takie… Właściwie nie wiem, jak to [nazwać], taczki, coś takiego, wózki, i po prostu Żydów zbierali z ulicy. Bo zamarzali, po prostu zamarzali, a ludzie bali się wpuścić do domu. Każdy jak mógł, to coś dał czy coś gorącego, napić się, czy coś z odzieży, ale bali się, bo za to była kara śmierci. Każdy się tego po prostu bał. Te obrazy widzę. Nieraz jak fragment na filmach pokazują, to mi się to przypomina. Jak było za czasów okupacji? Wiadomo było, że z jedzeniem było źle. Białego pieczywa, bułek w ogóle nie było. Za to też można było dostać się do obozu. Dostępne były tylko warzywa, które ogrodnicy przywozili właśnie na „Zieleniak”. Tego było, można powiedzieć, pod dostatkiem. Jeśli chodzi o wędlinę czy mięsa, to tyle, co ktoś szmuglował, przywoził z wioski. Za to, jak złapali, to też do obozu można było się dostać, ale ludzie jakoś przeżyli. Najgorzej to było wtedy, jak jakiegoś Niemca zabili. To wiadomo było, że będzie łapanka. Ileś zakładników po prostu zostaje rozstrzelanych. Nie wiem, w którym to było roku, dowiedziałam się właśnie o tych, których powiesili przed obecnymi sądami. To jest na Solidarności, kiedyś to było prawdopodobnie Leszno. Z grupą dzieci żeśmy tam pojechali, to taki obraz okropny. Mur, bo to był teren getta, na długim balkonie wisielców już było bardzo dużo, a tutaj chodził tylko Niemiec z karabinem i: Los! Los! – trzeba było szybko się przesuwać. Dużo było takich fragmentów, ale w tej chwili człowiek jakoś tak nie bardzo pamięta tego wszystkiego.

  • A co robili pani rodzice, z czego państwo się utrzymywali?

Moi rodzice… Myśmy mieszkali na Woli, urodziłam się na Woli. Przez cztery lata mieszkaliśmy na Woli. Potem ojciec mój pracował w piekarni, a mama była ekspedientką w sklepie spożywczym. Później rodzice sobie wynajęli czy zakupili sklep właśnie na Ochocie. To był sklep spożywczy, ale przede wszystkim były warzywa, ale można było i nici kupić, i sznurowadła kupić i bielidło kupić, i proszek z kogutkiem od bólu głowy, artykuły spożywcze. Tak to było w okresie przedwojennym. A już w czasie wojny było gorzej, bo ojciec bał się cokolwiek przywozić. Czasem przywiózł mięso czy coś, też tylko dla ludzi zaufanych było dawane, bo było dużo (potem się okazało) folksdojczy. Bardzo dużo. I po prostu bali się, każdy się bał.

  • A skąd przywoził?

Przywoził… To gdzieś było z dziewięćdziesiąt kilometrów od Warszawy. Dokładnie to nawet wiem, jakie to tereny. Za Rawą Mazowiecką. Za Rawą Mazowiecką trochę rodziny nawet mieszkało. Jak ta wioska się nazywała? Bodajże Regnów. Tak. Stamtąd przywoził. Na rowerze, czasem furmanką, jakoś tak. Ale to tak było, że jak mięso było, to było pod spodem, a na wierzchu były kartofle, warzywa. [Przywoził] tyle, ile mógł. I dla zaufanych po prostu mógł to sprzedać. Właśnie jak wybuchło Powstanie…

  • A to jeszcze chwileczkę, dobrze? Czyli to taki drobny handel?

Tak. Sklep, miał oficjalnie zarejestrowany sklep. To był sklep spożywczy. To miejsce, ten budynek do tej pory przetrwał. Jest.

  • A czy pani rodzice mieli coś wspólnego z konspiracją?

Tego to nie wiem. Wiem tylko tyle, że jak wybuchło Powstanie… A to już musiałabym wcześniej o ojcu jeszcze powiedzieć coś. Do momentu… Powiedzieć teraz?

  • Tak.

To był wtorek 1 sierpnia. Przed południem przyszła do nas moja siostra cioteczna, mamy brata córka, właśnie z Płockiej. I tak ona o cztery lata ode mnie starsza. Trochę była, parę godzin, i gdzieś przed piątą, przed siedemnastą, strzelanina. Ale to sierpień, biały dzień, i ona się przestraszyła. Mówi: „Ciociu, to już jadę na Wolę, bo tu jakieś strzały są”. A moja mama jej nie puściła. Mówi: „Danusia, zostaniesz, przenocujesz. Najwyżej jutro, na drugi dzień, pojedziesz, dlatego że nie wiem, co za strzały”. A ojciec mój rano pojechał na Starówkę, na Freta, to właściwie Nowe Miasto, tam do kuzyna, zamówić mi buty na zimę. I nie wrócił, czyli byłyśmy trzy w dniu wybuchu Powstania. Dopiero na drugi dzień już ona nie poszła. Na trzeci dzień także nie wyszła do domu, już została z nami. I mój ojciec trzeciego dnia pod kulami ze Starówki wracał właśnie do domu na Ochotę i wstąpił na Płocką, tam gdzie właśnie rodzice Danusi mieszkali. Tam była ciotka, jej mama, jej siostra i ojciec. Ten ojciec właśnie był bratem mojej mamy i mówi: „Muszę iść do gazowni na zmianę do pracy, a boję się wyjść z domu”. Mój ojciec mówi tak: „Muszę dostać się na Ochotę, to chodź razem ze mną. Odprowadzę cię do gazowni, a sam przez Dworzec Zachodni dostanę się na Ochotę. Taką mam nadzieję”. W domu została właśnie ciotka i jej córka. Dzięki temu, że moja mama zatrzymała Danusię, to ona przeżyła. I dzięki temu, że ojciec wyciągnął wujka, on także przeżył. A właśnie Bronisława i Krystyna Wojciechowska na Płockiej zginęły, bo oni tam w czasie Powstania wyciągali z domów, rozstrzeliwali, składali na jedną pryzmę, benzyną podlewali i podpalali. One tak po prostu zginęły. Inna siostra mojej mamy na Płockiej ocalała, bo w innej kamienicy, tuż przy szpitalu na Płockiej (obecnie gruźliczy szpital) mieszkała i z tamtego domu ludzi pędzili do kościoła Świętego Wojciecha. Potem dalej w stronę Ożarowa. Tak że nie wszystkich ludzi z Woli po prostu spotkał taki los jak te.
A nas jak to… Aha, i ojciec… Było może 100, może 200 metrów do naszej kamienicy i jechał samochód, a już było zarządzenie, że nie wolno cywilom wychodzić z domu. Ojciec zorientował się, bo już doszedł do Szczęśliwieckiej, że Niemcy. Tam komórka była, wpadł do tej komórki. Myślał, że go Niemcy nie zauważyli, a jego Niemcy zauważyli. Zatrzymali samochód, z rozpylaczami w stronę komórki. To już opuścił komórkę, podniósł ręce do góry. Przecież ojciec po niemiecku nie umie, ale w pewnym momencie coś krzyknął: Mein Laden! – czy coś. Chciał powiedzieć, że ma sklep. I oni ojca… Ojciec szedł pierwszy, a oni za ojcem z rozpylaczami. Tak doszli te dwieście metrów do sklepu. Mama zobaczyła ojca, to otworzyła od środka sklep, od wewnątrz i to ojca uratowało, bo weszli do sklepu i wszystko, co zostało w sklepie, załadowali na samochód, całą żywność. Na końcu hełm zdjął z głowy i resztę jajek sobie w ten hełm włożył. I myślimy sobie tak: „Może nas zostawią?” – i zostawili. Zadowolili się tym łupem, zabrali i tak ojciec ocalał. Gdyby nie powiedział tego wyrazu, że ma sklep, po prostu by go zabili. To cud po prostu, czuwał Pan Bóg na nim, że jednak ocalał.

  • Jeszcze przepraszam, wrócę na chwilę do czasu przed Powstaniem. Jakby pani mogła opowiedzieć o „Zieleniaku” i tej…

Ale „Zieleniak” to już w czasie Powstania.

  • Powstania?

Tak, to już w czasie Powstania, bo „Zieleniak” za okupacji był wykorzystywany tylko jako tam… Przyjeżdżali tam ogrodnicy i sprzedawali swoje produkty. To był dość duży teren ogrodzony murem.

  • A myślałam, że działo się tam coś jeszcze wcześniej. Dobrze, niech pani mówi.

Nie wiem, czy to był czwarty, czy piąty dzień, siedzieliśmy wszyscy. Najczęściej to siedziało się tam w suterenie, z całej kamienicy ludzie modlili się. Ojciec wszedł do mieszkania po coś i wskoczył z powrotem do tego jak gdyby schronu i mówi: „Słuchajcie! Już są ruscy!”. Nie wiem, czy się odróżniali, czy inne mundury mieli, czy coś. Więc wszyscy byli szczęśliwi, że to już opanowane, już nie ma Niemców. Okazuje się, że to nie byli ruscy, tylko to… Nie wiem, co to było za wojsko. W każdym bądź razie to nie byli Niemcy na pewno. I oni [doszli] do tego budynku. Kazali wszystkim wyjść, ręce do góry, wszystko, co kto miał na palcach, na ręku, ściągnęli i powiedzieli do nas, że jak znajdą broń w jakimkolwiek mieszkaniu, to wszystkich rozstrzelają. Mój ojciec, nie wiem, czy miał broń, czy wszedł, chciał coś schować, wycofał się. Wszedł do mieszkania i zdążył otworzyć z klamki drzwi, a okazuje się, że już wewnątrz był żołnierz i z karabinem do niego i się wycofał. Mówi: „No, trudno”. Podejrzewam, nie wiem, może to pistolet był, może coś. Nie wiem, po co się wrócił, bo ojciec zmarł dwadzieścia lat temu i myśmy na ten temat nigdy nie rozmawiali. Owszem, za okupacji zawsze ktoś tam przynosił jakieś gazetki i to były dwa źródła, różne były źródła. Jedna gazetka mówiła o czym innym i druga gazetka mówiła także o czym innym. To wiem, że takie gazetki były przynoszone. Ale w organizacji żadnej nie [był]. Na pewno nie, bo nie mieli nawet czasu na to. Ile mogli, to pomagali. Nie byli w organizacji.

  • Niech pani nam opowie troszeczkę o schronie. Jakie panowały nastroje wśród ludności cywilnej po wybuchu Powstania?

Myśmy tam byli bardzo krótko. Myśmy byli bardzo krótko, strzelanina była, każdy mówił swoją wersję, że na pewno Niemcy pójdą, bo już każdy był świadomy, że walka trwa po to, żeby pozbyć się Niemców z Warszawy. Niestety, wszyscy się zawiedli, bo znaleźliśmy się na „Zieleniaku”. A co tam się działo…
  • W jakich okolicznościach? Aaa, to państwo z tymi…

Cała kamienica i poszczególne [ulice], bo jak się szło Opaczewską, to z Piotrkowskiej, z Dobosza, z Białobrzeskiej, wszyscy ludzie byli jednocześnie spędzani w kierunku „Zieleniaka”. I tam nie tylko była nasza ulica, bo tam gdzieś od placu Narutowicza z całej dzielnicy byli ludzie. Ludzi było bardzo dużo. Każdy wyszedł z domu tak jak stał. Temperatura w dzień – trzydzieści stopni. W nocy bardzo zimno. Kropli wody, o jedzeniu się już nie mówiło. Tak jak „Zieleniak” z czterech stron ogrodzony, to myśmy byli tu, wolniej było od Grójeckiej i od Opaczewskiej, obecnie Banacha, tu była większa przestrzeń. A wszyscy się jakoś w róg tłoczyli. Najczęściej w nocy uciekali, bo przecież w nocy przechodzili żołnierze między ludźmi i wyciągali młode kobiety. A jak wyciągnęli, to ona już nie wróciła. Ludzie z głodu… Widziałam, jak mieszkaniec naszej kamienicy z głodu, ale już był w obłędzie, własnego psa zamordował. Krzyczeli, wariowali. To są nie do opisania historie. Głupstwa opowiadali. I nie było wpływu na to. Krzyczeli: „Rewolucja!”. Nie wiem, ile to trwało. To było bardzo długo. Już nawet się nie upominałam u mamy o picie czy o jedzenie. Tuliłam się w nocy, bo było bardzo zimno. Ale wszyscy się tak gromadzili, bo wiedzieli, że będą chodzić żołnierze i będą wyciągać ludzi.
Po jakimś czasie tej straszliwej gehenny przyjechało bardzo dużo wojska niemieckiego. Dla mnie było ich może ze stu, może więcej. W hełmach, mieli tutaj broń, blachy. I tak nas z dwóch stron otoczyli i łamaną polszczyzną stanął jeden i mówi tak… A już budynek Grójecka 104 się palił. Już tutaj, jak jest Opaczewska, to się wszystko paliło. Tylko w stronę Okęcia nie widać było, żeby się paliło, ale tutaj, na Ochocie wszystko się paliło. I tylko zapamiętam ten fragment, jak powiedział: „Zachciało wam się Stalina. To zobaczcie, jak wasz Stalin wygląda. Zobaczcie! Wszystkie wasze domy się palą, a wy już żywi stąd nie wyjdziecie. Wszystkich was tu rozstrzelamy”. To głośno się ludzie modlili, śpiewali, płacz! Nie wiem, co nas uchroniło od zagłady. Czy to, że nas było tam strasznie dużo i uważali, że sobie nie dadzą rady z ludźmi, czy po prostu rozkaz przyszedł, bo się wycofali się. Potem nas ustawili czwórkami i prowadzili nas właśnie ulicą Opaczewską. Ludzie się trzymali, ale nie mieli siły. Kto nie dał rady, zostawał i już nie dołączył do szeregu. Szliśmy Opaczewską, to z tej kamienicy tylko firanki fruwały, ale jeszcze dom nie był spalony, splądrowany na pewno; [szliśmy] do Dworca Zachodniego.
Nie pamiętam, w jakich wagonach nas wieźli z Dworca Zachodniego do Pruszkowa, ale w Pruszkowie już jakiś transport był przed nami, bo był przy parowozowni taki duży budynek, olbrzymia pryzma rzeczy ludzkich – tobołki, walizki, garnki z jedzeniem, to wszystko było ułożone w jednym miejscu. Ktoś powiedział, że transport, który był przed nami, trafił do Oświęcimia. Nas załadowali w wagony towarowe, to znaczy w bydlęce, tak się mówiło, i wieźli nas na zachód. Z tym że co jakiś czas pociąg stawał, bo szły na Warszawę transporty Niemców z czołgami. Na wagonach były czołgi, armaty. To wszystko jechało w stronę Warszawy. A wtedy kiedy była wolna droga, to żeśmy jechali. Jedyny przystanek, który był taki, że otworzyli drzwi, to były Skierniewice. W Skierniewicach przyszło bardzo dużo okolicznej ludności. To był przede wszystkim Czerwony Krzyż, panie w białych fartuchach, czerwony krzyż, czepki z czerwonym krzyżem. Przyszły z żywnością, więc chleb był, kawa była, strawa ciepła była. Tych pań z Czerwonego Krzyża było też dużo, może z pięćdziesiąt, może tyle nie było, trochę ludności cywilnej. Przez to, że były drzwi uchylone, to część ludzi dołączyła. Niemcy, którzy siedzieli na dachach albo udawali, albo się nie orientowali, albo po prostu nie wiedzieli, że taka jest sytuacja. Bo przyszła do pociągu grupa ludzi z żywnością, a odeszło ich przynajmniej dwa albo trzy razy tyle. Nawet mój ojciec mówił do nas: „Wysiądźcie”. Myśmy się bały, nie chciałyśmy ojca zostawić, jedziemy wszyscy razem. „Nie mogę wyjść z wami, bo kobiety i dzieci jeszcze nie zauważą, ale mężczyzn zauważą”. Tam najwięcej kobiet wysiadło z dziećmi. I tak żeśmy jechali. Oczywiście, byli śmiałkowie, którzy próbowali w biegu wyskakiwać, ale nikt nie przeżył, bo po prostu strzelano z dachu. Nie wiem, ile dni żeśmy podróżowali. Wiem, że przez Breslau żeśmy jechali, to jest obecny Wrocław.
W nocy [dojechaliśmy] do jakiejś miejscowości, to prawdopodobnie była cegielnia. Tam nas wysadzili, cały transport ludzi. I tam w cegielni też byliśmy ileś tam dni. Z tym że był policjant niemiecki, pilnował porządku i Niemki dawały chleb i czarną kawę. To był pierwszy posiłek, kiedy żeśmy to dostali. Tam byliśmy kilka dni. Tam właściwie byli ludzie z całej Warszawy, bo ktoś powiedział, że Chór Dana także z nami jest. I tam już było dobrze, bo w cegielni była słoma. Na słomie widocznie ktoś przedtem już był, można było usiąść przynajmniej, położyć się, już było coś ciepłego, już był chleb. Wiedzieliśmy, że długo tam nie będziemy, bo stamtąd znów nas wywieźli do jakiegoś miasteczka niemieckiego, do myjni. Wszyscy musieli się rozebrać, ich rzeczy szły gdzieś do odwszalni. Chyba to gdzieś przy wysokiej temperaturze, to wszystkie nasze… Była dezynfekcja tych rzeczy. Pod prysznicami woda była ciepła. Dostaliśmy się do szwalnicy. Ja się przeziębiłam, dostałam temperatury, bo głowa była mokra. Każdy wyszedł rozgrzany z tego w nocy. Tam w tym obozie byliśmy parę dni przed Arbeitsamtem. W Arbeitsamcie warunki były w miarę dobre. Były łóżka, każdy mógł położyć się na łóżku. Miętę dostawaliśmy rano, chleb był i było dobrze przez kilka dni, ale to też nie koniec tułaczki.
Przyszedł taki (chyba to był Ślązak, bo po polsku dobrze mówił) i mówi tak: „Dostaniecie się do fabryki albo do bauera”. To mój ojciec mówi: „Do fabryki chyba nie pójdziemy, bo w fabrykach będzie głód, będą bombardowania, bo to miasta. Pójdziemy do bauera”. Ustawieni byliśmy rodzinami i przyjeżdżali bryczkami bauerzy, oglądali nas, patrzyli, przyglądali się. W naszej rodzinie to ojciec, mężczyzna, moja mama i my dwie. Płacili za nas jakieś tam pieniądze i zawieźli do gospodarstwa.
Ale pożytku z nas nie mieli. Ja nie nadawałam się do żadnej pracy. Coś tam robiłam, co mi [bauerka] kazała zrobić. Moja siostra cioteczna też nie. Moja mama nie potrafiła krów doić. Bauerka dała jej jakąś cienką sukienkę, to była ciągle skorupa z mleka na tej sukience, bo nic nie szło do wiaderka, tylko wszystko [na nią]. Ale mama musiała się nauczyć. Ojciec nie umiał w polu robić, nie umiał konia ubrać, nic. A to był koniec sierpnia i jeszcze tam jakieś prace były. Owszem, mnie wykorzystała do tego, że w kubeczkach metalowych, ile osób było, robotników, to tyle kubeczków było. Kanka była z gorącą kawą zabielaną i chleb był smarowany smalcem, zdrapywany był smalec, po dwie sznytki chleba i każdy to dostawał. Pamiętam, że to robiłam. I buty mi wyrzucała, żebym czyściła. Nie umiałam butów czyścić, to mnie uczyła. Aha, jeszcze [miałam] wózeczek na czterech kółkach, tam miałam worek i jechałam do piekarni, do miejscowości Sorau, dwa kilometry od [wsi] Eckersdorf [(8 kilometrów od Świdnicy)]. Tam mi w piekarni załadowali chleb w worek na wózeczek i to przywoziłam do gospodarstwa. Oczywiście, każdy z nas miał literkę „P”, nie wolno było bez tego wychodzić. To była właściwie moja praca. Ale bauer był sołtysem w tej wsi. Dwóch synów miał na froncie. Jeden był na zachodnim froncie, a drugi na wschodnim froncie. I córkę miał tylko jedną, Ludwikę, która pracowała w tym gospodarstwie. Troszeczkę byłam chroniona przez bauerkę. Ona, jak bauer wyszedł z domu, to mi tam szybciutko pod fartuch czy jabłuszek czy coś i: „Szybciutko uciekaj z tym do mieszkania”. Więc byłam chroniona, ale bauer się potem zemścił. Ponieważ Danusia też nie umiała nic robić, dał ją do sąsiedniego gospodarstwa. Tam z niej pożytku też nie było, coś tam robiła, ale jak front na wschodzie ruszył, to mojego ojca i Danusię wojsko zabrało właśnie gdzieś tam pod front kopać okopy. Zostałam tylko z mamą w gospodarstwie. I tak zastało nas Boże Narodzenie.

  • I gdzie państwo tam mieszkali? Jakie warunki?

Bauer miał murowany budynek, zresztą tam wszystkie budynki były murowane, stodoła, obora. I myśmy mieszkali… Mieszkanie było nad… Tam wozy stały, po schodach się szło i budynek wysoko, i mieszkanko tam było. Tam było dość zimno, ale każdy miał swoje łóżko i był piec żelazny. Tylko drewnem można było palić, ale było bardzo zimno. Ale jakoś tam było, było pod czym spać, tak że nie było [tragicznie]. Jeśli chodzi o pobyt tam u Niemców, to nie mogę narzekać, bo jednak... Poza tym że przykrość nas spotkała, jak ojca zabrali. Myśmy nie wiedzieli, co się z ojcem stanie. Okazuje się, że gdzieś tam pod front ich zabrali do kopania okopów. Też tam długo nie byli, bo jak front ruszył, to z obozu ich policjant niemiecki ustawił czwórkami i prowadził ich, sam nie wiedział dokąd. Bo już po prostu ewakuowali bauerów, a tylko wojsko zajmowało wioski. Ale Polacy nie byli tak dobrze traktowani, jak na przykład mijali się z jeńcami francuskimi, belgijskimi. Francuzi rozpoznawali Polaków po literce „P”, jak się tak mijali. Krzyczeli: Polen! Polen! I kto mógł, to tam papierosy mieli, czekoladę mieli. Okazuje się, że dostawali paczki z zachodu, a Polacy tego nie dostawali. Ci Francuzi: O! Polen! Jak zobaczyli, że to Polacy, to wszystko, co mieli, to im po prostu w biegu, w biegu dosłownie, dawali. I ojciec mój trafił z Danusią do tej wioski Eckersdorf.

  • Z powrotem?

Tak. Trafił i w niedługim czasie Niemcy… Przyszedł rozkaz, że wojsko niemieckie tam zostaje, a cywile, ci bauerzy, dwa wozy załadowane czymś i musieli opuścić. Myśmy jedyni zostali w tym gospodarstwie. Tam byli jeszcze Polacy, którzy wcześniej, nie wiem jakim cudem, dostali się do tego gospodarstwa, ale już po niemiecku rozmawiali, już jakoś tak inaczej bauerzy ich traktowali. I myśmy zostali w tym gospodarstwie. I tak: świnie, krowy. Kto miał przy tym robić? Ile można było, to się karmiło, ale tam w Niemczech to nie było tak, jak w gospodarstwie polskim, że lato, to na pastwisko krowy. Tam krowy przez cały rok były w oborze. Przez caluteńki rok. I jak wojsko niemieckie potem chciało jakoś uchronić trochę krów (bo ruscy już się zbliżali), pospuszczali z łańcuchów. I jak z całej wsi krowy wyszły, okropny obraz – krowy niedojone, ryczało to wszystko, głupiało. W straszliwy sposób to było [rozwiązane]. No, ale myśmy mieli gorzej jak oni. Nas potem wojsko ewakuowało z tej wioski z powrotem.

  • Jakie wojsko?

Niemieckie, bo powiedzieli, że front się zbliża i nas ewakuowali z powrotem do miejscowości Schweidnitz (Świdnica), tam był obóz przejściowy. To niby był obóz pracy, było dużo baraków i tam nie tylko byli Polacy, bo tam i Francuzi byli, i Belgowie byli. Dlaczego w tym obozie się znaleźliśmy wszyscy? Bo w nocy samochodami zabierali mężczyzn pod front i wszystko z wiosek zabierali, całą żywność, cały dobytek, przed wejściem wojska radzieckiego. Tam nie było co jeść. Tam żeśmy głodem przymierali. To co udało im się, kartofli troszkę po kieszeniach poprzywozić, to była kuchnia, to tam rozgotowali i to dało się jeść. Bo to, co tam nam dawali jeść, to było nie do jedzenia. Właściwe stamtąd to już tylko przerzucali nas z wioski na wioskę, tak jak gdyby nas zabierali ze sobą. W pewnej miejscowości żeśmy zostali. W nocy wysadzili most, rzeczka była, huk straszliwy. Rano wszyscy się bali wyjść, zobaczyć, co się dzieje. Okazuje się, że było pusto. Przez kilka dni nikt do nas nie przychodził, a rodzin było bardzo dużo, przeważnie warszawskie rodziny. Po dwóch czy trzech dniach przyszedł do nas rosyjski żołnierz i mówi tak: „Tu jest Polska. Wy tu się osiedlajcie, nie wracajcie do domu, bo to już jest Polska. To jest wszystko wasze”. I poszedł. Jak poszedł, to wszyscy wiedzieli, że już chyba koniec wojny. Każdy miał jeden wózeczek. Było nas tam z pięćdziesiąt rodzin i żeśmy wędrowali. Tam, gdzie Niemcy stali jak najdłużej, to jak się wjechało na wioskę, to tak jakby dopiero ludzie wyszli z tej wioski. Czysto, porządek. Tylko śladów Niemców nie było. A tam, gdzie już tereny wcześniej były wyzwolone, to fruwały tylko pierza, bo rozpruwali poduszki i czerwone flagi wieszali na dowód, że to już jest wioska wyzwolona, oswobodzona. Ale było niebezpiecznie przez te tereny jechać. Bardzo było niebezpiecznie. Był taki moment, że zabiliby mi ojca i tych, którzy tam z nim byli w stodole. Bo te wózeczki do stodoły wzięli obok… Może już nie będę o tym mówiła, bo to nawet nie wiem, czy to wypada o tym mówić.

  • Ale to Rosjanie czy Niemcy?

Tak, Rosjanie. Oni tam obok stacjonowali, pili, jedli chleb razowy, nie częstowali nas, bo sami mieli mało. I myśmy mieli na wózeczku walizkę. W walizce była bielizna na zmianę. Wpadli właśnie do stodoły z rozpylaczami po walizkę. Nie tylko naszą, bo jeszcze inni też mieli. Ojciec próbował coś powiedzieć i dobrze, że zgodził się na to, że zabrali walizkę, bo inaczej tuż przed granicą nie żyłby. Potem myśmy się jakoś… Ktoś tam walizkę… Ocalała walizka u kogoś, to tam nakładzione było byle czego i na wierzch położone na wózeczku, że a nuż ktoś się, amator, znajdzie, to wejdzie, weźmie walizkę i zostawi nas. Ta walizka do Warszawy przyjechała z byle czym, bo już się nie [zdarzyła taka sytuacja]. Jedyny taki przypadek był. Nie wiem, może dlatego, że byli pijani, może co. W każdym bądź razie to był jedyny przypadek.
I żeśmy dwieście kilometrów jechali. Do Opola nie chcieli nas puścić. Dali nam przepustkę, że musimy się na wiosce osiedlić, a ojciec powiedział: „Nie! Jedziemy do Warszawy”. I tak do Gór Tarnowskich. Potem chyba od Gór Tarnowskich nie wiem czy myśmy mieli bezpośredni pociąg. Żeśmy wysiedli we Włochach i ojciec mówi tak: „Wiemy, że na Ochocie wszystko jest spalone. Niczego nie ma”. A na Jelonkach rodzice wcześniej sobie w 1935 roku wybudowali domek i jechaliśmy z Włoch do [Jelonek]. Jak zobaczył, że dach jest… A okazuje się, że w czasie Powstania już Jelonki zaczęli palić. Potem podobno przyszło zarządzenie, że po kilku budynkach już przestali. A tak to nie byłoby gdzie wrócić, ale tutaj, na Jelonkach, z kolei dużo było uciekinierów. Dom był zajęty trochę przez rodziców, trochę przez obcych, ale był dach nad głową. Już był swój dom, już grunt, ziemia była polska. Już człowiek się czuł… Wszystko jedno, może głodować, może nie pić, ale już jest i przeżył.
Potem żeśmy się dowiedzieli, że właśnie zginęli [kuzyni]. A jeszcze wcześniej syn siostry mojej mamy, dziewiętnaście lat, musiał być w jakiejś organizacji. Kogoś aresztowali i widocznie nie wytrzymał na Pawiaku i musiał powiedzieć. Przyjechali w nocy, wyciągnęli go i na Pawiaku po paru dniach podali taką wiadomość, że zmarł na zapalenie płuc. Ale widocznie dotąd go bili, katowali, aż po prostu zginął. Ciotka też liczyła, że może wróci, może uciekł, może co… Dziewiętnaście lat, chłopak zginął. On na pewno był w organizacji, na pewno był. Bo ktoś musiał po prostu… Nie wytrzymał tego. Może kolega, może nie wytrzymał tego nacisku, tego bicia i po prostu podał adres. Przyjechali, zabrali i tak się skończyło. Właściwie z najbliższej rodziny w czasie wojny i Powstania zginęły te trzy osoby: Bronisława Wojciechowska, Krystyna Wojciechowska i Ryszard Lewandowski, na Pawiaku zginął.

  • Czy coś by pani chciała jeszcze dodać do swojej historii?

Właśnie tak myślę, myślę w tej chwili, co by tu można było dodać, bo tego opisu jest bardzo dużo. Ale mi się co jakiś czas przypomina, tak jakby się otwiera klapka i to… A szczególnie wtedy, jak są jakieś wspomnienia, ktoś opowiada. Są audycje nieraz wieczorem, włączę, ktoś opowiada. O, to mi się zaraz przypomina. Zaraz te sytuacje mi się przypominają. Ciężko było, ale dziękujemy Panu Bogu, bo żeśmy [przeżyli]. Mój ojciec właściwie… Dzięki ojcu wujek przeżył i dzięki mojej mamie przeżyła Danusia. Z nami była, musiał ją wziąć na swoje nazwisko, bo ona jest Wojciechowska z domu, a była Kurek, bo inaczej w ogóle by była rozdzielona. Ładna dziewczyna, też się moja mama bała, żeby jej nie wyciągnęli właśnie w czasie Powstania tam na „Zieleniaku”. Ale do tej pory nie wiem, dlaczego mój ojciec powiedział, że to ruscy są. Czy byli w innych mundurach, co to byli za żołnierze? To nie byli… Ktoś to mówił, że to byli Ukraińcy, że to byli Mongołowie. Ale mnie się jakoś to w głowie… Bo dla mnie to był wróg – Niemiec. Może dorośli inaczej myśleli, ale dla mnie, ja się bałam tych Niemców, po prostu się bałam. Niby dziecku to tam nie groziło jakieś niebezpieczeństwo, ale jak przechodził koło mnie, to już się bałam. Egzekucji dużo było, bo nieraz się szło, to tam po prostu zabijali żołnierzy. Napadali, zabijali, jedni tylko, żeby broń zdobyć, inni jakieś inne mieli zamiary. W każdym bądź razie to było na porządku dziennym. Ojciec, jak wychodził na miasto, też nie było pewności, czy wróci. Jak żeśmy go zobaczyły z mamą, to znaczy, że wszystko w porządku.


Warszawa, 13 października 2009 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich
Henryka Denys Stopień: cywil Dzielnica: Ochota

Zobacz także

Nasz newsletter