Henryk Piotr Szczypior „Robert”
Henryk Szczypior; mój pseudonim konspiracyjny „Robert”. Jestem członkiem „Szarych Szeregów”, proporzec „Wiktoria”, [„Rój Grunwald”].
- Jak pan zapamiętał wybuch drugiej wojny światowej?
Mieszkałem na Grójeckiej [65]. Od razu przed naszym domem była pierwsza linia, od strony Okęcia. Było dość dziwnie. Siedzieliśmy przy śniadaniu. Na naszym podwórku był balon zaporowy przeciwko samolotom. Siedzimy przy śniadaniu – to było 1 września – tata patrzy w niebo i mówi: „Oho, patrz, jakie ćwiczenia robią nasi piloci!”. Okazało się, że to już był nalot, strącono balon zaporowy. Tak zaczęła się wojna.
- Co pan robił przed wojną?
Chodziłem do szkoły przy ulicy Opaczewskiej [róg ulicy Grójeckiej, kierownikiem szkoły był Pan Żmuda]. Zacząłem edukację od sześciu lat, [kiedy] poszedłem do pierwszej klasy. W momencie wybuchu wojny, jak wkroczyli Niemcy, to zarekwirowali naszą szkołę i nas wyrzucili. Wyrzucili nas na ulicę Raszyńską, przy Niemcewicza, gdzie była dość ładna, nowa szkoła. Ale żeśmy się długo nie cieszyli, bo dwa czy trzy tygodnie i znowu Niemcy zarekwirowali szkołę i nas wyrzucili. Wyrzucili nas na ulicę Tarczyńską (tam, gdzie dzisiaj jest hotel „Sobieski”). Szkoła [to] był ponury, dość duży budynek. [Stamtąd] też wyrzucili nas Niemcy. Wtedy moi rodzice się zdenerwowali i zaczęli szukać szkoły. Oczywiście trafiłem do szkoły prywatnej [na ulicy Mochnackiego 5]. Pamiętam, że kierownikiem tej szkoły była pani Eugenia Zawadzka. To była prywatna szkoła, oczywiście tajna. Stąd pamiętam dokładnie nazwisko pani kierowniczki, ponieważ nosiłem czesne. Skończyłem szóstą klasę. Tajna szkoła, uczyliśmy się wszystkiego, historii, geografii, literatury polskiej] (bo w normalnej szkole, publicznej, były czasopisma, tak zwane „stery”, które były podstawą do nauki w szkole powszechnej) [wydawane przez władze niemieckie. Nauka literatury polskiej, historii, geografii i religii były zakazane].
Zamiast polskich podręczników. Był rok 1943, szedłem do szkoły – już chyba do gimnazjum, bo zacząłem chodzić do gimnazjum [na ulicy Śniadeckich przy Marszałkowskiej. Oficjalnie nazywała się Szkoła Mechaniczna Nr 5, ale to było powszechne tajne gimnazjum ze wszystkimi zakazanymi przedmiotami, nawet łaciną. Z profesorem Lipnickiem od łaciny spotkałem się po Powstaniu w Ursusie]. Na rogu Wawelskiej i Grójeckiej zajechały niemieckie samochody. Zatrzymali nas, zbili w gromadę. Za chwilę przyjechały samochody – tak zwane budy. Wyszli Niemcy, strasznie duża kompania. Za chwilę przyjechały samochody z cywilami. Ustawili cywilów przed murem i nastąpiła egzekucja.
- Czy pamięta pan, na jakiej ulicy?
To była ulica Grójecka róg Wawelskiej. [Tam był niewielki placyk po spalonym drewnianym budynku. W sezonie letnim ustawiano karuzele i inne przyrządy rozrywkowe]. Było, prawdopodobnie, około pięćdziesięciu osób – tak można było ocenić. Myśmy to wszystko widzieli na własne oczy. Pluton egzekucyjny – rozstrzelano tych ludzi. Jak już ludzie leżeli i oficer stwierdził, że jeszcze któryś żyje, to dobijał z pistoletu. Była jeszcze najbardziej tragiczna rzecz, że podjechały budy i – widocznie to byli Niemcy albo jeszcze inni więźniowie, brali ludzi za nogi, za ręce i rzucali jak worki na samochody, [na] stertę [i odjechali].
- Czy przechodnie się zatrzymywali?
Tak. Niemcy nagnali ludzi, przechodniów, żeby zrobili kordon i myśmy musieli na to patrzeć. To była straszna rzecz. To była jesień – listopad, dżdżysty dzień. Jak odjechali, to były kałuże wody i krew. Ci ludzie, którzy się patrzyli na to, wyjmowali białe chusteczki i maczali w tej krwi, na pamiątkę. To był epizod dosyć przykry. [Teraz jest tam tablica pamiątkowa na murze budynku].
- Jeszcze przed wojną był pan zuchem, harcerzem?
Przed wojną byłem zuchem.
- Jak dom, szkoła wpłynęły na pana patriotyczne wychowanie?
[W szkole panował kult Marszałka Piłsudskiego i Niepodległej Polski, także Kościół podkreślał, że Polska to świętość, że trzeba ją szanować i się dla niej poświęcić].Oczywiście zawsze mama i ojciec powtarzali, że honor i ojczyzna są najważniejsze. Żeby tak postępować, żeby nikomu nie zrobić krzywdy i mieć swoją własną twarz i honor. Nie było możliwości, żeby były nieprawidłowości [- to jest credo na moje całe życie].
Ojciec prowadził na Grójeckiej [65] piekarnię i to był nasz [własny] teren. Była jeszcze taka sytuacja, że [tu] okupacja, a ojciec wybudował dom w Ursusie. [Dom] dwupiętrowy, był zaczęty przed wojną, ale nie był zupełnie skończony, [stan surowy, zamknięty]. Ale jedno mieszkanie ojciec wyremontował i spędzaliśmy tam wakacje. W ogóle w czasie okupacji to była podstawa naszego wyżywienia, bo był tam ogródek. W ogródku rosły wszystkie warzywa i warzywa bardzo często w plecaku przywoziłem na Grójecką. Wszystkie warzywa były właściwie podstawą naszego wyżywienia.
- Mówiliśmy przedtem o szybkim dojrzewaniu. W 1939 roku, we wrześniu, uciekał pan z rodzicami…
Nie uciekałem, ale po prostu była potrzeba czy nakaz wodza naczelnego, żeby opuszczać Warszawę i żeby kierować się na wschód. Dlatego ojciec wyposażył nas w ekwipaż i myśmy jechali na wschód. [tata nie mógł jechać z nami ponieważ był komendantem obrony cywilnej tego terenu]. Oczywiście daleko żeśmy nie zajechali (potem o tym opowiem). Pierwsze nasze spostrzeżenie – na placu Narutowicza żołnierze kopali okopy i były tam piękne wierzby płaczące. Żołnierze wycinali te drzewa i maskowali swoje stanowiska [„zenitówek” i karabinów maszynowych].
Dojechaliśmy do Koszykowej [naprzeciwko Politechniki] (w tej chwili jest tam stara kreślarnia politechniki) i zastał nas alarm. Wjechaliśmy z naszym koniem i bryczką w bramę [budynku]. W pewnym momencie straszny huk. Zrobiło się ciemno, koń się wystraszył, mało nam nie połamał bryczki. Okazało się, że w sąsiedni dom trafiła bomba i ścięła go do samej piwnicy. Wyjechaliśmy dalej do mostu Poniatowskiego, a tam była gehenna, bo straszny tłok. Ludzie, wojsko, tabory, samochody. Konia chcieli nam bez przerwy zabierać – dając samochody, tylko że bez benzyny. Jakoś udało nam się przecisnąć przez most i jesteśmy na Trakcie Brzeskim. Trakt Brzeski wyglądał niesamowicie, ponieważ tłumy ludzi – z tobołkami, dzieci w wózkach, wozili dobytek w wózkach dwukołowych, konie, samochody, mnóstwo ludzi. I jeszcze w tym wszystkim wojsko. Żeśmy dojechali w okolice Starej Miłosnej. Mieliśmy namiar na Sulejówek, dlatego że tam mieliśmy znajomych. Naradziliśmy się. Byłem najstarszy w ekwipażu, bo brat był trzy lata młodszy ode mnie. Odjechaliśmy od szosy może trzysta metrów, może pięćset – trudno mi ocenić. Nadleciały sztukasy. Co się tam działo wtedy, na tej szosie… Tak nurkowali, tak strzelali – dopóki mieli amunicję. Ludzie z szosy uciekali w pole, [za którym] był lasek. Ludzie uciekali, a oni po ludziach sieli z karabinów maszynowych, a na szosę puszczali bomby czy granaty. Była niesamowita masakra. Samoloty odleciały, była cisza. Ale to była sekundowa cisza, bo potem niesamowity skowyt ludzi – wycie, krzyki. Niesamowicie, ponieważ było tak, że rannych mnóstwo, zabitych mnóstwo. Myśmy już nie mogli na to patrzeć, odjechaliśmy do Sulejówka i tam żeśmy zostali (już nawet do wkroczenia Niemców).
- I potem zaczął się pana powrót do Warszawy, szkoła.
Tak. Jeszcze był epizod ze Starą Miłosną. Trzech harcerzy zdobyło karabin maszynowy. Jak Niemcy wchodzili, to z okna pierwszego piętra, w Starej Miłośnie, otworzyli ogień. Otworzyli ogień i oczywiście wiadomo, co nastąpiło. Była pacyfikacja, pożar [i mordowanie ludności]. W Starej Miłośnie był jeszcze nasz epizod – nie wiem czy to opowiadać…
- Czy był pan świadkiem tego?
Nie byłem świadkiem, byłem w domu [w Sulejówku]. Ale z nami mieszkał generał – Rosjanin, z białej armii. Białogwardzista, wyemigrował po rewolucji i w [Sulejówku] mieszkał z nami. Świetnie znał niemiecki. W Starej Miłośnie była piekarnia i były zmiany – raz myśmy chodzili po chleb, raz on chodził. Zbieg okoliczności, że akurat pod piekarnią był on. Jak dowódca odcinka, Niemiec, zatrzymał się i spytał, co to za ludzie, to on wystąpił, ponieważ świetnie znał niemiecki. Powiedział, że to są ludzie, [którzy] czekają na chleb. Słyszy, jak dowódca wydaje rozkaz, żeby otworzyć ogień na Sulejówek i – pacyfikować. Więc [Rosjanin] wystąpił, przedstawił się, wylegitymował się (akurat miał przy sobie dokumenty) i powiedział, że gwarantuje, że tam nie ma żadnego oporu, bo są tylko kobiety i dzieci. [Prosił], żeby wstrzymał rozkaz, nie pacyfikował, nie palił Sulejówka. Wywiązała się dyskusja. Mówię to z relacji tego generała, który potem wrócił. [Generał mówi], że gwarantuje. Dowódca powiedział: „To w takim razie jesteś zakładnikiem. Jeżeli będzie jakikolwiek opór albo strzał, to ty zginiesz”. [Generał] mówi: „Zgoda”. A myśmy siedzieli i widzieli łunę nad Starą Miłosną, [słyszeliśmy] strzały. W pewnym momencie żeśmy zeszli do piwnicy – było okienko – patrzymy, a ulicą idzie tłum. Tłum ludzi w piżamach, w koszulach nocnych – niektórzy ubrani, niektórzy z nocy – wszystko działo się wcześnie rano, było jeszcze ciemno (musiała być godzina około szóstej). Po bokach ludzi postacie w hełmach, z bronią – nie znamy w ogóle takich mundurów. Przeszli. Już się rozwidniło, była może godzina dziewiąta. Tłum przeszedł, potem przeszły jednostki wojskowe. Koło dziewiątej zajeżdża do nas samochód. Muszę jeszcze powiedzieć, że z nami została żona generała, w spazmach, bo wiedziała, że tam jest, a dzieje się taka walka. Była strasznie zdenerwowana, płakała, spazmowała, co się dzieje. W pewnym momencie przyjeżdża samochód, wysiadają jacyś wojskowi. Okazało się, że to byli oficerowie niemieccy z Wehrmachtu (wtedy jeszcze był Wehrmacht, nie SS). Z samochodu wysiada [nasz] pan generał. Przywitał się z żoną. Powiedział, jaka jest sytuacja, że jest zakładnikiem, że do piątej po południu musi być zakładnikiem – niech się nie denerwuje, bo jemu się nic nie stanie. Znowu wsiedli w samochód i odjechali. Cały dzień – szlochy. Czekamy do piątej. Rzeczywiście, prawie punktualnie piąta po południu – zajeżdża samochód, wysiadają oficerowie, wysiada pan generał. Podają mu rękę, salutują – odjechali. To już był koniec epizodu 1939 roku, jeżeli chodzi o nas.
Już po działaniach wojennych przyjechał [po nas] ojciec (nie będę opowiadał o tym, jakie były jego przeżycia, bo to długa historia) i zabrał nas z powrotem do Warszawy. Wracaliśmy do Warszawy, więc pamiętam, że był zmrok, jeszcze wszędzie się paliło. Zabite konie – ludzie z kubełkami, z nożami, wykrawali mięso z tych koni. Tak to się zaczęło, 1939 rok.
- Czy w dalszym ciągu należał pan do harcerstwa, już do tajnego?
Tak, przez kolegów, należałem do „Szarych Szeregów”.
To było w 1943 roku, w kwietniu. Złożyłem przysięgę. To pamiętam, ponieważ złożenie przyrzeczenia konspiracyjnego to było ogromne przeżycie. [Jak się po wojnie okazało komendantem Proporca „Victoria” był hm. Kazimierz Burchardt, komendantem „Roju Grunwald” był hm. Edmund Pokrzywka].
- Czy rzeczywiście było to tak zakonspirowane, że znało się tylko kilku kolegów?
Tak. [Był] system trójkowy, znało się najczęściej trzech. Właściwie nieraz znało się więcej, bo to przecież byli koledzy ze środowiska. Ale był to raczej system trójkowy i też alarmowy – przekazywało się wiadomości. [W zbiórkach i ćwiczeniach było nas więcej, ale udawaliśmy, że się nie znamy].
- 1 sierpnia 1944 roku. Jak pan zapamiętał ten dzień? Gdzie pana zastał?
Była trochę komplikacja. Rano byłem w Ursusie i przedarłem się do Warszawy. [Pociągi chodziły bardzo rzadko, ponieważ przywilej miały transporty wojskowe na wschód, także na Grójecką dotarłem po południu].
- Ale nie wiedział pan, że Powstanie…
Nie, nie wiedziałem. W tamtym rejonie była w ogóle straszna sprawa, bo wszystkie meldunki przyszły bardzo późno. Jak się potem okazało, start godziny „W” na tamtym terenie był wyznaczony na dwudziestą pierwszą, a nie na siedemnastą. [Tak się mówiło, ale to nie miało znaczenia, ponieważ nie rozpoczęto żadnych działań militarnych].
- Na tamtym terenie – to znaczy gdzie?
W Ursusie. Ochota – Ursus. Tak że właściwie wszystkie meldunki przychodziły z opóźnieniem.
- A dodatkowo były wakacje.
I były wakacje. Właśnie dlatego byłem [w Ursusie]. A jak przyszedłem do domu [na ulicy Grójeckiej], to już rodziców nie było. Jak potem się okazało, moja mama już była w Śródmieściu, z jakimś meldunkiem.
- Mama też brała udział w konspiracji?
[Mama] i ojciec. Z tym że ojciec – nie wiem [gdzie], nie mówiło się o tym w ogóle. Mamę wtedy Powstanie zastało na ulicy Pańskiej, w Warszawie. A ojciec – nawet nie wiem, gdzie go poniosło, ale też gdzieś miał stanowisko [w AK].
- Czyli przyszedł pan do domu i był pan sam?
Byłem sam. Okazało się, że były jakieś oddziały. Obok nas był szpital niemiecki [na ulicy Pasteura], gdzie zwożono „zmarzlaków” (myśmy nazywali to: „zmarzlaków”) z frontu wschodniego. Nawet na ulicy Pasteura zrobili tory tramwajowe, bo jak przychodziły transporty pociągiem na dworzec – albo Zachodni, albo Główny – to były w tramwajach porobione półki i na noszach wsadzali „zmarzlaków” na półki i wozili do tego szpitala. Myśmy to oglądali z daleka, ale to była straszna rzecz. Ludzie bez nosów, bez uszu, bez rąk. Straszna rzecz. Był atak. Ale co to [za] atak. Nasi chłopcy mieli może ze trzy granaty i dwa pistolety, więc atak się załamał. [Liczyliśmy, że tam zdobędziemy broń. Niemcy nas przygwoździli z broni maszynowej]. Część oddziałów wyszła. Mój kolega z „Miotły” szedł na Pęcice, bo część oddziałów emigrowała się na Pęcice, a część usiłowała przedostać się do Śródmieścia. Ponieważ byłem na miejscu, myślałem, że spotkam się gdzieś z rodzicami. Starałem się przesunąć do Śródmieścia. Część poszła na południe i natknęli się tam na [bardzo silny oddział niemiecki i wszyscy zginęli pod Pęcicami].
- Czy znalazł pan swoich kolegów, właśnie 1 sierpnia, czy był pan bez żadnego przydziału?
Nie, bez żadnego przydziału. Była dezorganizacja, po prostu nie było łączności. Z tego oddziału był mój kolega, pseudonim „Franko”, nazywał się Napiecek. Zginął w Pęcicach – jest na tablicy, między innymi, jego nazwisko. Wszystko jest skomplikowane, bo trudno to powiązać.
Już była pacyfikacja – „ukraińcy”, myśmy ich nazywali „kałmukami”, i Niemcy pacyfikowali Ochotę. Była straszna [pacyfikacja], wszystko się już paliło. Myśmy usiłowali przedostać się do Śródmieścia.
Ja i jeszcze jeden, którego nie znałem. Był dużo starszy ode mnie. Pamiętam, że żeśmy się [przedostawali] nie ulicami, tylko podwórkami, ogródkami. W pewnym momencie natknęliśmy się na samochód [pełen] Niemców, bo żeśmy wyszli na ulicę. Samochód jechał na nas, wyskoczył Niemiec i zaczął do nas strzelać z pistoletu. Ale co tam – myśmy byli młodzi, szybcy, wpadliśmy między budynki. Był moment, [że] wyskakuję zza winkla budynku i widzę przed sobą Niemca (mam go w oczach cały czas). [Jest] w hełmie, w gumowym płaszczu, do ziemi, z wycelowanym karabinem. Stanąłem i cofnąłem się za winkiel. Padł strzał. Dostałem… Nie wiem… Pierwsze odczucie – jestem zabity; nic nie widzę. Strzelił w róg budynku i tynk poleciał na moją twarz. Kolega, starszy człowiek, chwycił mnie za ramię. Krzyczę, że nic nie widzę. Jakieś schody, piwnice, przejścia. W pewnym momencie ktoś mnie popchnął, siadłem i – ktoś mi obciera twarz. W pewnym momencie – widzę! Okazało się, że tynk, pył poranił mnie (nawet mam jeszcze na nosie szramę). Miałem tylko tynkiem obsypaną twarz. Pierwsze moje wspomnienia, jak zacząłem widzieć: widziałem koce i bele płótna, ale płótno było skrwawione (widocznie był tam jakiś szpital). Myśmy się błąkali. Nie wiem, czy to już była kolonia Staszica – trudno mi powiedzieć, to wszystko działo się w ułamkach sekund. To nie było coś, co nawarstwiało się chronologicznie i trwało długo. To były błyskawiczne refleksje. Myśmy się błąkali. Wiedziałem, że się nie dostaniemy do Śródmieścia, bo już była tam straszna pożoga, mnóstwo Niemców, wojska i nie ma mowy, żeby się dostać. Więc myśmy się przyczaili w piwnicach i wróciłem z powrotem do domu. Ale dom był już spalony. Mieliśmy psa, wilczura – leżał zabity w bramie. Nikogo nie było, wszystko już było spalone. [Nie wiem ile dni tam byłem licząc, że może spotkam tam swoich. Siedziałem w rozwalonej części stajni].
Nie było już nikogo. Pusto.
- Czy pamięta pan, mniej więcej, jaki to był dzień?
Drugi, trzeci, może [piąty]? Na początku. Przecież Ochota była atakowana ze wszystkich stron – od Woli, od Mokotowa, od Okęcia. Wszędzie mieli dostęp, byliśmy wszyscy jak na patelni.
- Jak ten żołnierz do pana strzelał, to pan nie miał ani broni, ani granatu…
Nie. Myśmy się po prostu przedzierali do Śródmieścia, żeby się przedostać. Wstyd powiedzieć, ale myślałem przede wszystkim o swoich rodzicach, żeby ich znaleźć.
Oczywiście ich nie znalazłem. Ojciec – jak rozmawialiśmy jeszcze przed Powstaniem – mówi: „Słuchajcie, gdyby nas losy rozrzuciły, to punkt zborny albo na Grójeckiej 65], albo w Ursusie” – w naszym domu.
- Czyli była atmosfera, że ludzie czuli, że coś się może zdarzyć, że się umawiali.
Tak. Był nawet konflikt z moimi rodzicami, bo mama część naszego dobytku z Grójeckiej przewoziła do Ursusa, do naszego domu. Był taki moment, że ojciec był gdzieś na mieście – to było jeszcze przed Powstaniem. Platforma już była załadowana, miała jechać do Ursusa, a ojciec przyjechał z awanturą do mamy, mówi: „Co ty robisz? Przecież nigdzie nie będzie tak bezpiecznie jak tu, w dużym mieście! A tam ci rozkradną wszystko, będzie wojna, to wszystko…”. I z powrotem wszystko poszło na Grójecką, na pierwsze piętro. Myśmy mieli jednopiętrową oficynę, którą myśmy całą zajmowali – to była nasza własność. W tej chwili na tym terenie jest kino „Ochota”.
Żeśmy dążyli do tego, żeby się spotkać w Ursusie, bo już nie było gdzie indziej. Jak wróciłem na [Grójecką] i zobaczyłem, że jest wszystko spalone, [to] w nocy przedzierałem się przez Grójecką do Częstochowskiej. Już żeśmy się rozdzielili, byłem sam jeden. Niektórzy koledzy mówili, że jak robinson warszawski, ale to gruba przesada, bo wszystko trwało bardzo szybko. Jak już się ściemniło, w nocy, postanowiłem wracać do Ursusa. Trzeba było czekać nocy, bo w dzień było wszystko pacyfikowane. Było mnóstwo żołnierzy, szwendało się mnóstwo „ukraińców”.
- Czy widział pan, na przykład, jak wypędzają z domów ludzi?
Nie, tego już nie widziałem, bo już było po wszystkim. Potem opowiem, bo jeszcze jest epizod z Zieleniaka.
Postanowiłem wrócić do Ursusa. Jak się ściemniło, wieczorem, przebiegałem przez ulicę Grójecką, do Częstochowskiej. Ze trzysta metrów [dalej, na Grójeckiej] był skład ogrodniczy Hosera, stały samochody niemieckie. Jak przebiegałem przez ulicę, to zapalili silniki i puścili reflektory. Na rogu Grójeckiej i Częstochowskiej był parkan, był tam spalony dom i zielsko. Wbiłem się w zielsko i przeleżałem. Samochody zaczęły jechać. Warczą i raptem, jak dojeżdżają do Częstochowskiej, czuję, że warkot milknie. Od razu przestraszyłem się, włosy stanęły mi dęba – na pewno już mnie widzieli i pewnie zaraz albo [puszczą] serię, albo wezmą mnie za łeb. Ale okazało się, że tylko zmieniał biegi. Wtedy samochody nie były tak jak teraz – automatyczne skrzynie biegów. Na przykład jak włączył jedynkę, wciskał gaz, potem puszczał gaz, wprowadził dwójkę i dopiero naciskał gaz. To [jednak] trwało sekundy. Odetchnąłem, jak przejechali. Zerwałem się. Mało tego – zdjąłem buty i [szedłem] w skarpetkach. Linia drzew – drzewa były grubości mojego ramienia, ale wydawało mi się, że to jest [osłona]. Dobiegłem do Szczęśliwickiej, [gdzie] był duży, [pięciopiętrowy] dom. Doskoczyłem do domu i chciałem się tam schować. Ale były [dziwne] odgłosy – nie wiem, czy ktoś tam był, czy wiatr, kłapały drzwi. [Dom] był częściowo spalony, częściowo zdruzgotany. Wyszedłem, przekroczyłem ulicę Szczęśliwicką. Pamiętam, że był tam mały domek i piwnica ziemna w ogródku. Wlazłem tam. Były materace, już czułem, że ktoś był przede mną, ale [wtedy] nie było nikogo. Już nastał dzień, zaczęło się rozwidniać. Zaczęły chodzić patrole niemieckie i ukraińskie. Myślę sobie – niedobrze. Zacząłem się rozglądać – psia buda. Zacząłem włazić, ale za mały otwór, nie mogłem wleźć. Ale patrzę – jest ogródeczek i jest studzienka wodomiarowa i metalowa klapa, ale częściowo odsunięta. Mówię: „Dobra kryjówka”. Odsunąłem klapę – tam też ktoś siedział, bo też był materac. Wlazłem w studzienkę, nasunąłem klapę i siedziałem cały dzień. Wieczorem, jak już się ściemniło, trochę się uciszyło, to przestały chodzić, jeździć patrole. Ale… epizod Zieleniaka. Co się działo na Zieleniaku, to tylko słyszałem. Niesamowite wycie, niesamowite wrzaski…
- Słyszał pan z tego miejsca, gdzie pan był.
Tak. Grała muzyka – widocznie patefony czy głośniki, dzikie melodie – i w tym wszystkim… Przede wszystkim wycie kobiet. Wycie kobiet. Kobiety. Trudno to opowiedzieć. Mam to w uszach – kakofonia z muzyką i z wyciem, wrzaskami, wołaniem o pomoc. To było niesamowite! Cała noc. Widocznie „ukraińcy” robili tam swoje.
Jak następnego dnia zaczęło się już ściemniać, to – na Szczęśliwicach były pola – przedzierałem się w stronę Włoch, ale trafiłem na ulicę [Na] Bateryjce – chyba do dzisiejszego dnia istnieje szczątek tej ulicy, bo [są] tam wielkie osiedla, a przedtem było wielkie pole pomidorów. Najadłem się pomidorów, ile się dało. Jak wyszedłem z pola, już było rano. Na ulicy Szczęśliwickiej spotkała mnie kobieta (szła kobieta). Mówi: „Co ty tu robisz?”. – widziała, [że] mój stan był opłakany. Mówi: „Chodź ze mną”. Zaprowadziła mnie do domu, dała miskę wody, umyłem się, siadłem i – padłem. Podobno spałem cały dzień i całą noc. Następnego dnia pyta: „Zjadłbyś coś?”. Mówię: „Zjadłbym”. Nakarmiła mnie, czym miała (chleb czy coś [innego]). Mówi: „Gdzie idziesz?”. – „Do Ursusa idę”. Mówi: „Jak ty pójdziesz, jak tu są wszędzie placówki niemieckie? Jak ty się przedostaniesz?”. Mówię: „Muszę, bo tam mam punkt zborny”. Mówi: „Słuchaj, to ja cię przeprowadzę. Znam ogródki, znam ścieżki, to do Włoch cię poprowadzę”. I tak się złożyło, że wyprowadziła mnie pod Włochy i [dalej] już poszedłem sam. Przyszedłem do domu – niestety, nikogo nie było, rodziców nie było. Był mój młodszy brat i gosposia.
- I skontaktował się pan z harcerzami?
Tak. Wtedy była koncepcja, żeby iść do lasów sękocińskich. I myśmy nawet szli, żeśmy prawie doszli, ale szybko był rozkaz, żeby się rozczłonkować.
- Skąd rozkaz? Czy była już tam grupa…
Tak, w lasach sękocińskich była koncentracja. Każdy miał za zadanie pojedynczo rozchodzić [i ponownie stawić się na koncentracji. Ale pobyt w lesie trwał krótko, nie pamiętam ile to było dni, może pięć, może sześć. Chyba nie więcej].
- Ilu was było, jak szliście do lasu?
Trudno mi powiedzieć. Chyba mój cały patrol. W moim patrolu – jak się potem okazało – było chyba piętnastu. Patrolowym był Janek Kucharski „Wojtek”.
- Czyli jak znalazł się pan w Ursusie, to zaraz odszukał pan kontakty?
Tak, bo to byli koledzy. Myśmy się razem bawili, żeśmy grali w piłkę.
- Był pan zmęczony, zmartwiony, że nie ma rodziców, a mimo to poszedł pan walczyć.
Trudno powiedzieć, że walczyć. Po prostu byliśmy łącznikami, mieliśmy za zadanie przekazywać [informacje, meldunki], przenosić broń, [a] nawet jedzenie dla oddziałów. Tak że myśmy byli [zaopatrzeniem], pomocnikiem.
- Czyli poszliście do lasu, a potem z powrotem?
Tak, w lesie żeśmy byli tylko jedną czy dwie noce, [ale ponownie nas cofnięto na kilka dni z projektem odsieczy dla Warszawy. Ale do tego nie doszło i nastąpiła dekoncentracja].
Potem… grałem w piłkę. Miało się piętnaście lat, to… Poza tym dałem po mordzie [chłopakowi] z Hitlerjugend ([to] był folksdojcz). Koledzy mówili: „Słuchaj, rodzice wrócili?”. [Folksdojcz] jeszcze czuł się pewnie, bo się potem okazało, że tam stacjonowała dywizja „Hermann Göring”. Powiedział: „O! Z jego rodziców to już Niemcy dawno zrobili kiełbasy!”. Nie wytrzymałem, dałem mu po pysku. Zabrałem mu bagnecik, jeszcze koledzy mi pomogli – „wykopaliśmy” go. Potem znikli nie wiadomo kiedy. Tak żeśmy żyli. [Do jedzenia] mieliśmy warzywa, bo był ogródek. Po chleb chodziłem do Opaczy. Udawało mi się kupić dwa bochenki albo trzy. Dwa sprzedawałem, a jeden żeśmy zjadali. Tak to było.
Pamiętam, że była łączka… Nie wiem, który to był dzień, ale już było dość późno, [może] koniec września – trudno mi powiedzieć, ponieważ człowiek przywykł do warunków, zakrzepło wszystko. Gramy w piłkę, patrzę – ktoś idzie od [strony] torów. Idzie prosto na nas. Patrzę – postać znajoma, ale nie poznaję. Przychodzi, poznaję – ojciec. Ojciec uciekł z transportu. Wieźli ich na rozwałkę w lasy (Błonie, Sochaczew). Chwila nieuwagi Niemców i ojciec prysnął w krzaki. Puścili parę salw, [ale] udało mu się. Przytulił się do jakiegoś gospodarza i wrócił na piechotę. Nie poznałem ojca.
- Czy przez ten czas – jak już wróciliście z lasów sękocińskich do Ursusa – działał pan jeszcze w harcerstwie?
Tak. Szły pociągami transporty z Warszawy. Kolejarze często tak robili, że zatrzymywali na stacjach pociągi.
- Transporty ludności cywilnej?
Tak. I myśmy im podawali, co żeśmy mieli – ogórek, pomidor. Chleba to raczej sami żeśmy niewiele mieli, ale przede wszystkim [warzywa], gotowane kartofle.
- Czyli była to zorganizowana akcja.
Tak, RGO. Potem żeśmy nawet uratowali kilka osób. W fabryce robili obóz i część transportów [w nim] lokowali. Myśmy w międzyczasie, jak była nieuwaga obstawy, wyciągali ludzi.
Tak, w Ursusie. Przecież u mnie w domu przewinęło się kilkanaście osób – uratowanych z transportów.
Jak przyszedł ojciec, to już zorganizował nam życie, dorosły człowiek. Nawiązał kontakt z piekarzem w Opaczy, nawet trochę zatrudniał się na tak zwane fajranty, dostawał parę groszy. Mieliśmy już chleb. Na tamtym terenie była organizacja RGO, organizacja, która niosła pomoc. Od okolicznych rolników zbieraliśmy produkty i woziliśmy do Pruszkowa. Jeszcze była nasza prywatna sprawa – pisaliśmy karteczki, bo mamy nie było, czy ktoś ewentualnie będzie wiedział.
- My – czyli kto? Kto jeździł do Pruszkowa?
Moi koledzy z organizacji. I ojciec – jak miał czas, to brał w tym udział. W Pruszkowie też była zorganizowana jak gdyby kuchnia dla ludzi, którzy byli w obozie. Żeśmy dostarczali produkty i robili dla tych ludzi potrawy.
- Czy było miejsce, gdzie można było wieszać kartki?
Nie, myśmy przerzucali [kartki razem] z produktami. Po prostu między produktami były kartki z nazwiskami – nie tylko moich rodziców, ale też innych ludzi, którzy szukali kontaktu ze swoimi. Ale, niestety – jak się potem okazało – mama rzeczywiście była w Pruszkowie, ale tylko jedną noc. Załadowali w transport i wywieźli ich na zachód. Mamie udało się – w jednej miejscowości pociąg stanął i okoliczni ludzie też pomagali. Jak pociąg stanął na stacji – kolejarze robili przysługę dla ludzi… To były wagony bydlęce. W wagonie, [w którym] jechała mama, w rozsuniętych drzwiach [stał] Niemiec. Ludzie podawali wodę. Mama była przy drzwiach i kobieta podała garnek z wodą. Mama pije i czuje, że ktoś ją pociąga za łokieć i szepcze: „Pani idzie za mną”. Mama, z garnkiem, wyszła na peron i poszła za tą kobietą. Tak się uratowała. Jak potem mama wróciła (nie wiem, jaki to był okres, ale już było zimno)…
- Czy do Ursusa dostawały się wiadomości z Warszawy – co się dzieje w poszczególnych dzielnicach? Czy wiedzieliście, co się dzieje z Powstaniem?
Nie bardzo. Tylko po łunach pożarów i po dymach. [Nie pamiętam daty jak nadleciały eskadry wielkich samolotów z desantem. Pokazało się setki spadochronów. Niemcy otworzyli silny ostrzał z czego tylko mieli. Byliśmy przerażeni jak alianci mogli puścić ludzi na pewną śmierć, ale okazało się, ze to były kontenery z pomocą dla Powstańców. Była piękna, bezchmurna pogoda.
- Jak to wyglądało? Czy pan zapamiętał taki obraz?
Pamiętam, jak na Woli paliły się zakłady Franaszka – papiery fotograficzne. Fruwały nawet nad Ursus.
- Jaka była atmosfera wśród ludzi dorosłych, którzy mieszkali w Ursusie?
Ludzie byli zastraszeni, ale byli całym sercem za Warszawą. Ale na tym się nie skończyło. Już były lekkie przymrozki, ale jeszcze było ciepło. Niemcy robili obławy i zganiali ludzi do kopania okopów.
Nie wiem, czy to już było po upadku Powstania, czy jeszcze Powstanie trwało. Między innymi złapali mnie i moją starszą kuzynkę. Jeszcze wrócę do [okresu], jak wróciła mama. Najmłodszy [brat] – miał wtedy trzy lata. Jak zobaczył mamę – popatrzał i mówi: „To mama nie zabita?”. Taka była atmosfera.
- Wszyscy umierali dookoła.
Tak. Tak. Były patrole. Jak złapali kogoś z kenkartą warszawską, to zabierali. Niemcy robili obławy i łapali ludzi do kopania okopów. Między innymi złapali mnie i moją starszą kuzynkę. Pognali nas do kopania okopów przeciwczołgowych. Dzisiaj jest tam ulica Korotyńskiego, ale wtedy to były pola. Myśmy kopali okopy. To były zwały – jak czołg podjeżdżał, to musiał pokazać swoje dno, wtedy było łatwo go unicestwić. Kopiemy okopy, Niemcy nas pilnują. W pewnym momencie przylatuje samolot – jak potem się okazało, kukuruźnik. Krążył. Jak Niemcy zobaczyli samolot, to patrzymy, że Niemców jest coraz mniej. Uciekli. Trwało to może parę minut – nastąpiło bombardowanie. Nie wiem, czy ciężka artyleria zza Wisły, czy nalot, bo był straszny huk, straszny nawał pocisków, wybuchy. Myśmy pouciekali na boki, na naszą robotę. Trwało to parę minut, ludzi natłukli niesamowicie dużo. Skończyła się kanonada, Niemcy powyłazili nie wiadomo skąd. Potem okazało się, że mieli tam pobudowane betonowe schrony (już wcześniej byli przygotowani). Wtedy znowu – jednych do roboty, drugich do zbierania zabitych, a trzecich – pomoc rannym. Mówię do kuzynki: „Słuchaj, Kazia, musimy stąd wiać, bo nie wiadomo, jak to może być”. Kopiemy i [przesuwamy się] w stronę Grójeckiej. Dzisiaj to jest szosa Krakowska. Był wtedy biały dom – wyznacznik przed wiaduktem linii radomskiej. Kopiemy i [przybliżamy się] do jezdni. Rzeczywiście, za pół godziny – może godzinę – nastąpiła druga kanonada. Ludzie zaczęli uciekać. Przede mną leciał człowiek – dostał odłamkiem w brzuch. Krzyczał: „Ratuj!” – ale co można było [zrobić]. Myśmy wtedy polecieli ulicą Włodarzewską w stronę Salomei, do kolejki EKD. Żeśmy po prostu jednym tchem znaleźli się przy torach. [To były] chyba ze dwa albo trzy kilometry. I, rowerami [przy torach kolejki polecieliśmy] w stronę [Opaczy]. Tak wróciliśmy do Ursusa. Tak właściwie skończyła się moja epopeja wojenna.
- Czy pamięta pan, jak się kończyło Powstanie, jak wypędzali ludzi z Warszawy?
Tak, oczywiście że widziałem.
Tak, w pociągach. I w Pruszkowie widziałem – przez druty, ogrodzenie zakładów pruszkowskich.
- Czy pamięta pan swoją reakcję – wtedy, bo dzisiaj zupełnie inaczej się to pamięta. Jak się to odczuwało? Dookoła umierali ludzie…
Odczuwało się złość i niesamowitą nienawiść do okupanta. Ale byliśmy wtedy bezsilni. Epizody – potem żeśmy robili psikusy. Jak była tam dywizja „Hermann Göring”, to mieli swoje zdobyczne składy. Po prostu żeśmy im to niszczyli albo kradli, zabierali.
Coś złego. Rzecz paskudna – żeśmy zabrali paczkę papierosów. Chcieliśmy spróbować, jak to wygląda. Były papierosy pakowane po sześć sztuk, w metalowych pudełeczkach, co się nam bardzo podobało. Młodzi chłopcy – chcieli spróbować. Wleźliśmy do okopu – schronu i zaczęliśmy próbować. No i żeśmy wypróbowali [i rozchorowaliśmy się, dostaliśmy strasznych torsji]. Do dzisiejszego dnia mam obrzydzenie. Okazało się, że to były [papierosy] dla czołgistów, [chyba] z narkotykiem.
- Czy zetknął się pan z prasą podziemną?
Tak, oczywiście. Nawet nosiłem. [Przekazywaliśmy zaufanym ludziom do czytania, z prośbą o przekazanie dalej].
- Jeszcze przed Powstaniem?
Tak. Tak zwane gazetki.
- Co się z panem działo od końca Powstania do maja 1945 roku?
Koniec maja 1945 roku… Nastąpiło tak zwane wyzwolenie, w styczniu.
- Ale po upadku Powstania już w miarę spokojnie można było żyć?
Spokojnie można było żyć, [ale uważać,] jak nie narazić się Niemcom. Niemcy też już mieli, widocznie, wojny [po] czubek [nosa], bo był epizod, że wieczorem przyszedł do nas [żołnierz] z dywizji „Hermann Göring” (w czarnym uniformie z trupią czaszką [i literami] SS) i chciał od ojca ubranie cywilne. Ale ojciec mówi: „Ja mam tylko to, co mam na sobie”. Bo nic nie było. Wyszli z Powstania bosy i nadzy, wszystko się przecież spaliło. [Zostały] tylko te rzeczy, które mama, niechcący, przywiozła.
- Wróćmy jeszcze do maja 1945.
Nastąpiło wyzwolenie. [Jeszcze] taki epizod. To był chyba styczeń, bo 19 stycznia już byliśmy z ojcem w Warszawie na naszej posesji, spalonej. Nie było czego szukać. Ojciec kiedyś dostał od mamy na imieniny laskę (kiedyś laski były modne) – z wężowego drzewa, ze srebrną rączką w kształcie łebka słonia, z monogramem. Znalazłem to w gruzie. Miałem pasek – wsadziłem to za pasek. Oczywiście potem żeśmy szli i zgubiłem to. Jest już wyzwolenie. Ale jakie było morale i wiadomości rosyjskich żołnierzy: stoimy, przed wieczorem, słońce już zachodzi, mroźny dzień. Zza winkla wyskakuje żołnierz w rozpiętym kożuchu (nie miał guzików, to był chałat), papacha na czubku głowy, pepesza przewieszona przez szyję. Jak nas zobaczył – stanął i mówi:
Kuda Bierlin? Ojciec tylko mu pokazał ręką na zachód i ten poleciał! Tak to było.
Byłem członkiem drugiej konspiracji. Myśmy się rozwiązali, bo takie były rozkazy, ale myśmy znowu weszli do podziemia i była tak zwana druga konspiracja. To była organizacja niepodległościowa (tak to się teraz nazywa). Myśmy działali przez rok. Oczywiście myśmy nie godzili się, wiedzieliśmy, kto nas wyswobodził – wiedzieliśmy, że to jest następna okupacja i terror, bo naszych zaczęli już aresztować. Myśmy robili trochę propagandy. Na przykład robiliśmy plakaty – rysowaliśmy kształt wschodniej Polski, [na tym] łapa z pazurami, z sierpem i młotem. Robiliśmy to ręcznie – piórkiem, tuszem, farbami. Był wierszyk, który pamiętam do dzisiejszego dnia: „Nie dla psa kiełbasa, nie dla kota gąska; nie dla bolszewików nasza wschodnia Polska”. Myśmy to robili i rozwieszaliśmy po mieście. Oczywiście uprzykrzaliśmy [życie] ZWM-owcom – żeśmy im zrywali czerwone flagi, robiliśmy rozmaite psikusy.
- Kto pana wciągnął do tej organizacji?
Cały nasz oddział poszedł.
Tak, od razu. Myśmy mieli się ujawniać. Nawet pamiętam, że myśmy się już zebrali i żeśmy szli do szkoły. Już nie pamiętam, czy nastąpiła dekonspiracja, czy nie, czy żeśmy się wycofali. Ale chyba nie doszło do ujawnienia.
- Czy mieliście jakąś nazwę?
Tak.
Nie wiem. Teraz nazywa się „Organizacja Niepodległościowa”, mogę pokazać dokumenty.
- Ale wtedy pan nie wiedział?
Nie, po prostu nie wiedziałem.
Był.
Dorosły. Mało tego – żeśmy jeszcze mieli ćwiczenia na obrzeżach Warszawy.
- Czy rodzice wiedzieli o tym?
Nie. Niemożliwe. Myśmy, po prostu, działali… Mały sabotaż. Może dzisiaj nazwałbym to dziecinadą, ale jednak to coś dawało. Przed Bożym Narodzeniem myśmy wystawiali w fabryce widowisko – jasełka. Wtedy już ktoś nas zdradził i nastąpiły aresztowania. Do mojego kolegi, Henryka Bryszkiego, który też był na próbie w fabryce, przyszli żołnierze (i wiadomo kto), żeby go zabrać. Ale go nie zastali. Jego mama wiedziała, gdzie jest. Przybiegła do nas i powiedziała: „Słuchajcie, chcą was aresztować”. Myśmy wtedy szybko się rozczłonkowali z próby i ze swoim patrolowym, Jankiem Kucharskim… Mówi: „Słuchaj, ja mam w piwnicy pełno broni i amunicji. co robimy?”. Mówię: „W takim razie trzeba to gdzieś rozczłonkować”. Mieliśmy worki, żeśmy naładowali worki. Ponieważ u mnie był dom dwupiętrowy, niezamieszkały, było pełno gruzu, to żeśmy to przenieśli do naszego domu i żeśmy to zasypali w gruzie. To było rano, [potem] – na rower i chodu. Potem mama powiedziała, że byli już po mnie w dwadzieścia minut po moim wyjeździe.
- Pan miał wtedy szesnaście lat?
Szesnaście lat. Pojechałem do domu na Grójecką, bo ojciec już w tym czasie zaczął odbudowywać nasz dom i piekarnię. Aresztowano bardzo dużo moich kolegów, ponieważ nie wszystkich udało się ostrzec i [nie udało im się] uciec. Były procesy. Na przykład Cypelt dostał pięć lat. Kilku było aresztowanych i dostali wyroki skazujące po pięć lat. Niektórzy dostali karne kompanie i – do kopalni, [np. Zdzisław Dobrzyński i wielu innych, których nie pamiętam].
- I to byli chłopcy w pana wieku?
Tak. Może o rok starsi albo o rok młodsi.
- Ale nawet często nie osiemnastoletni?
Nie, nie byli osiemnastoletni. Ale myśmy byli po prostu rozwinięci, otrzaskani w życiu.
- Czyli właściwie organizacja została rozbita?
Tak, w grudniu w 1945 roku. Działała od wyzwolenia, od stycznia.
- Czy udało się panu uniknąć represji?
Udało się. Potem znowu przeniosłem się do Otwocka i tam zapisałem się do gimnazjum.
- Dlaczego przeniósł się pan do Otwocka?
Bo bałem się, że mogą trafić na ślad. Dwa lata byłem w Otwocku – do amnestii, kiedy nastąpiła amnestia (już nie pamiętam, w którym to było roku).
- Czy były jeszcze potem inne represje?
Nie, już potem nie. Potem już żeśmy się utajnili.
- Czy spotykał się pan ze swoimi kolegami?
Nie, nie spotykałem się, ponieważ było to niewskazane. Po prostu baliśmy się. Już po odtajnieniu akt (główna kwatera odtajniła akta). [„Główna Kwatera ZHP z dnia 26 lutego 1986 roku zaświadcza, że w okresie okupacji IV 1943-1945 należał do konspiracyjnej drużyny harcerskiej Proporzec „Victoria”, która w ramach Szarych Szeregów działała na terenie Ochoty, Ursusa i okolic”. L.dz. 860/DHA/86].
Mam na to dokumenty, ale gdzie są, to trudno mi w tej chwili [powiedzieć]. To był rok 1986. Potem zaczęliśmy się już spotykać i założyliśmy Stowarzyszenie „Szarych Szeregów” i „Orsza” [hm. Stanisław Broniewski] był naszym przewodniczącym. [Harcmistrz] Mirowski [Stefan]…
- Jak chodzi pan teraz ulicami – czy wracają wspomnienia z czasów wojny, z czasów Powstania?
Tak. Chociaż dla mnie są to przykre sprawy i nie chciałbym… Bo to jednak jest duże przeżycie. Już czasy minęły, przeszło. Myśmy stworzyli nową organizację „Szarych Szeregów”. Jestem też członkiem HKS – to jest Harcerski Krąg Seniorów, tak że działałem w tym. Byłem przez dwie kadencje komendantem [Kręgu] „Wiktoria” „Szarych Szeregów”.
- Czyli myśli pan do przodu.
Tak.
- Czy miał pan jakieś spotkania z młodzieżą? Nie teraz, ale wcześniej, w latach siedemdziesiątych?
Organizowaliśmy Rajd Szlakiem Pamięci Narodowej. Robiliśmy rajdy dla młodzieży w szkołach. Zrobiliśmy w Ursusie pomnik „szaroszeregowca”. Rajd przechodził wśród miejsc pamięci i tam myśmy opowiadali o naszych przeżyciach wojennych, o organizacji. Często młodzież nie wiedziała, co to są „Szare Szeregi”. Niektórzy nawet – aż wstyd powiedzieć – nie wiedzieli, że było Powstanie Warszawskie, bo dla nich to już jest historia, tak jak dla nas może powstanie listopadowe. Taka jest kolej losu.
- Czyli zaangażował się pan w przekazywanie wiedzy.
Tak, żeśmy przekazywali. Zapraszamy młodzież harcerską, robimy zloty, rajdy, spotkania.
- Czy pamięta pan, od którego roku to się działo – spotkania, opowiadania?
To już jak była odwilż.
Wcześniej. Jeszcze wcześniej, wczesne lata [osiemdziesiąte].
Warszawa, 12 października 2009 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek